Cecylia Matysik – Ignyś | Zdeterminowana, aby grać na… harfie

Współpracowała z wybitnymi artystami polskiej sceny muzycznej, takimi jak: Zbigniew Wodecki, Edyta Górniak, Leszek Możdżer, Grażyna Brodzińska, Beata Rybotycka etc. Cecylia Matysik-Ignyś, poznańska harfistka, z uporem i konsekwencją wyznaczała swoją zawodową ścieżkę, dokonując niełatwych wyborów. Każda historia jej życia wybrzmiewa jak love story – miłość do muzyki, rodziny i harfy


Współpracowała z wybitnymi artystami polskiej sceny muzycznej, takimi jak: Zbigniew Wodecki, Edyta Górniak, Leszek Możdżer, Grażyna Brodzińska, Beata Rybotycka etc. Cecylia Matysik-Ignyś, poznańska harfistka, z uporem i konsekwencją wyznaczała swoją zawodową ścieżkę, dokonując niełatwych wyborów. Każda historia jej życia wybrzmiewa jak love story – miłość do muzyki, rodziny i harfy – podczas słuchania której można się powzruszać.. Kobieta-skarb z mnóstwem zalet i talentów.

Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: Zdjęcia: La Petite-Photo – Joanna Muszyńska

Cecylio, czy Ty znasz powód, dlaczego Twoi rodzice wybrali takie imię dla swojego dziecka?

CECYLIA MATYSIK-IGNYŚ: Wybór mojego imienia to jest cały ciąg przyczynowo-skutkowy i muzyka z love story w tle. (śmiech) Odgórnie zostałam zaprojektowana i – w pozytywnym tego słowa znaczeniu – skazana na muzykę. Moi rodzice nie byli wykształconymi muzykami, pracowali w kompletnie innych branżach. Brali ślub jeszcze przed soborem watykańskim II, w 1961 roku, w małej miejscowości Sulechów. Oczekiwano potomstwa, a tu wystąpił problem. Diagnostyka medyczna w zakresie ginekologii była wówczas w powijakach, ale żeby zgłębić temat i trafić na specjalistów rodzice przeprowadzili się do Poznania. Pracowali od 8 do 16 i popołudnia mieli wolne, a że obydwoje kochali muzykę zapisali się do chóru parafialnego „Don Bosco” u salezjanów na Winogradach; to był 1978 rok. Salezjanin, który ten chór prowadził, zaproponował wyjazd do Rzymu w 1980 roku i występ przed papieżem Janem Pawłem II. Jednym z punktów programu, oprócz zwiedzania Paryża, była wizyta w katakumbach świętego Kaliksta w Rzymie, tam gdzie jest grób świętej Cecylii, patronki muzyki, organistów, kompozytorów i chórów. Ksiądz Bronek, założyciel poznańskiego chóru „Don Bosco”, zainicjował śpiew przy miejscu znalezienia ciała świętej Cecylii. Po odśpiewaniu pieśni moja mama zapytała taty „o czym sobie pomyślałeś?”. A on na to: „szkoda, że nie mamy córki, bo dalibyśmy jej na imię Cecylia.” I wyobraź sobie, że rok od tego wyjazdu, moja mama zaczęła mnie rodzić 22 listopada 1981 roku, w dzień świętej Cecylii. Po 20 latach małżeństwa moi rodzice doczekali się potomstwa. Była wielka euforia i szczęście. Więc jak mogłabym nie otrzymać tego imienia? Rodzice śpiewali również w radio watykańskim, a także w 1979 roku w Krakowie, podczas pamiętnych odwiedzin papieża Polaka. Moja mama zawsze uważała, że zarówno wstawiennictwo św. Cecylii, jak i działanie Jana Pawła II pomogły jej cieszyć się macierzyństwem. To był naprawdę cud. Taka kooperacja dwóch świętych. (śmiech)

W świat muzyki naturalnie wciągnęli Cię rodzice?

Tak, zaczęłam z nimi chodzić na próby chóru, przesiąkałam muzyką od najmłodszych lat. Moi rodzice nie szykowali mi przyszłości muzycznej, absolutnie nie. Po prostu pragnęli zaszczepić we mnie pasję do muzyki i to im się znakomicie udało. (śmiech)

Współpracowała z wybitnymi artystami polskiej sceny muzycznej, takimi jak: Zbigniew Wodecki, Edyta Górniak, Leszek Możdżer, Grażyna Brodzińska, Beata Rybotycka etc. Cecylia Matysik-Ignyś, poznańska harfistka, z uporem i konsekwencją wyznaczała swoją zawodową ścieżkę, dokonując niełatwych wyborów. Każda historia jej życia wybrzmiewa jak love story – miłość do muzyki, rodziny i harfy

Czyli nie byłaś zmuszana do gry na instrumencie jak to obecnie ma miejsce – gdy dzieci spełniają ambicje i marzenia rodziców?

Od samego początku to ja chciałam iść do szkoły muzycznej I stopnia, a mama widziała mnie w klasie sportowej naszej osiedlowej podstawówki. (śmiech) Pokochałam muzykę, zaangażowałam się w lekcje prowadzone w CK Zamek. Rodzice nie pokładali wielkich nadziei, że dostanę się do prestiżowej szkoły podstawowej przy ul. Solnej, aby kształcić się muzycznie. Oni nie znali nut, nie wspierali mnie technicznie ani merytorycznie, mogli jedynie ze mną pośpiewać jak to w chórze amatorskim. A jednak moje nazwisko było jednym z pierwszych na liście przyjętych, w co nie dowierzali. (śmiech) Dostałam się na fortepian, choć czułam już jako małe dziecko, że to nie będzie mój instrument. Męczyłam się, ćwicząc na fortepianie. Gdy kończyła się szkoła podstawowa, w 8 klasie nastąpił przełom w moim życiu – to jest jak z zakochaniem (śmiech), po prostu nie da się tego wytłumaczyć. Wpadła mi na myśl harfa, której nie było w ówczesnej podstawówce. Skierowano mnie na rozmowę do profesor Katarzyny Staniewicz-Wasiółki, która dojeżdżała raz w tygodniu z Warszawy do jednej dziewczyny w Poznaniu, aby ją uczyć gry na harfie. Jako nastolatka byłam bardzo zdeterminowana i uparta (śmiech), a ona widziała moje podejście i zaproponowała mi lekcje półroczne w drugim semestrze 8 klasy. Mówiąc nieskromnie (śmiech), profesor była zachwycona moim zaangażowaniem. Widziała jak kocham grę na harfie, jak szybko robię postępy. Szybciej też realizowałam program nauczania, co finalnie zaprocentowało i znalazłam się w 1 klasie liceum, grając już na wymarzonym instrumencie – na harfie. Przez 4 lata zrobiłam standardowe 6 lat, z moim uporem już przed 7 rano byłam w szkole, od godz. 7 do 8 ćwiczyłam, potem od 8 do 14 szłam na lekcje, następnie jechałam do domu na obiad i wracałam do szkoły popołudniem, żeby od godz. 16 do 20 ponownie ćwiczyć. Byłam kompletnie zakręcona na punkcie muzyki, gry na harfie, doskonalenia swoich umiejętności.

Poza dwoma cechami charakteru, o których wspomniałaś, czyli poza uporem i determinacją, co Ci jeszcze w życiu pomaga? Jakie zalety Twego usposobienia?

Pomimo artystycznej duszy jestem osobą poukładaną, konkretną, punktualną. Dotrzymuję i pilnuję terminów i nie rzucam słów na przysłowiowy wiatr. To przydaje mi się i w świecie muzyki, ale też w biznesie prowadzonym wraz z mężem. Osoby, które mnie znają, wiedzą, że przed jakimkolwiek występem jestem dużo wcześniej – chociażby, aby ustawić moją ukochaną harfę, która jest instrumentem chimerycznym. Ponadto gra na harfie wymaga systematyczności, dokładności i zaangażowania.

Chimeryczna harfa? Cóż to znaczy?

Bardzo szybko reaguje na zmianę temperatury, wilgotności, to jest przecież drewno, a struny ma w większości flaczane, które reagują na zmiany ciśnienia. Nie lubi przeciągów.
Lewa ręka to w harfie zazwyczaj akompaniament, a prawa ręka prowadzi melodię – co jest bardzo mylące dla niektórych kompozytorów, którzy traktują pisanie na harfę w sposób fortepianowy. Często mamy przez takie podejście do instrumentu nie lada wyzwania – trudności. Harfiści oprócz strun mają jeszcze na dole siedem pedałów, którymi zmieniają wysokość dźwięków. Grający na fortepianie mają białe i czarne klawisze, a dla nas białymi klawiszami są właśnie struny, a czarnymi klawiszami są pedały, gramy więc i rękoma, i nogami.

Aktualnie na jakiej grasz?

Na harfie włoskiej marki SALVI. W szkole miałam do dyspozycji złej jakości harfę, rosyjskiej produkcji. Ona była do użytku innych osób, stąd jej stan. Moja profesor zawsze powtarzała „jak nauczysz się grać na gorszej jakości instrumencie, to w przyszłości będzie ci dużo łatwiej”.

Czy po latach spędzonych w liceum nastąpił dalszy ciąg edukacji gry na harfie?

Celująco zdałam egzamin kończący liceum i dostałam się na Akademię Muzyczną w Poznaniu. Od samego początku wiedziałam, że chcę tu zostać. Nawet nie aplikowałam na inne wyższe uczelnie. Poznań to moje miasto, tu jest moje serce. Ponadto miałam wspaniałą nauczycielkę prof. Katarzynę Staniewicz-Wasiółkę, która poza lekcjami udzielanymi mi w liceum, prowadziła również zajęcia na poznańskiej uczelni wyższej. Nie musiałam więc kogoś innego szukać. To zupełnie co innego jeździć na warsztaty doszkalające do profesorów, aby sprawdzić swoje umiejętności, a co innego mieć jedną prowadzącą osobę, od której możesz się wielu rzeczy nauczyć. Choć ja miałam to szczęście, mając nauczyciela prowadzącego, który mnie nie ograniczał i nie zamykał na siebie, wprost przeciwnie – pozwalał korzystać z doświadczeń innych znakomitych artystów muzyków. Dlatego jeździłam np.: do pani Elżbiety Szmyt, Polki, która wykłada w Bloomington, w Stanach Zjednoczonych. Ona przylatywała do Warszawy i tam przy ul. Miodowej uczestniczyłam w licznych kursach przez nią prowadzonych. Nierzadko prowadziła te kursy wraz z amerykańską harfistką – Susann McDonald, spotkania zatem były międzynarodowe.

1D6A8702

Początki studiów to ciężki okres w życiu, zaczyna się wówczas nowy etap. Ale dla Ciebie to był bardzo ciężki czas, wręcz traumatyczny…

Tak, to prawda. Będąc na pierwszym roku studiów na Akademii Muzycznej im. Ignacego Jana Paderewskiego, mnie i moją mamę potrącił autobus, w Poznaniu, na przejściu dla pieszych. Kierowcy nie chciało się czekać i zaczął wyprzedzać na ciągłej linii. Zdarzyło się to tuż przed moim pierwszym egzaminem półrocznym. Ja miałam złamaną rękę, złamany nos, zdartą skórę z twarzy oraz tak bardzo opuchnięte lewe oko, że widziałam tylko prawym – ale to nie wszystko. Najgorsze, co mnie spotkało to to, że moja mama zmarła po tygodniu walki o życie w szpitalu… Tak brzemienny w skutkach wypadek spowodował u mnie lawinę myśli – zadręczałam się czy dam radę na studiach, czy może lepiej będzie się poddać…Na szczęście złamanie ręki nie miałam w nadgarstku, tylko ciut przed. Jeśli byłby to nadgarstek, mogłabym już pożegnać się z moimi marzeniami gry na harfie i wszystkie lata nauki zostałyby przekreślone. To był 2001 rok. Zanim doszłam do siebie, minęło sporo czasu… Jestem ogromnie wdzięczna mojej profesor Katarzynie Staniewicz-Wasiółce, od której miałam ogromne wsparcie. Uruchomiła całą Akademię Muzyczną, zorganizowała zebranie na mój temat. Wykładowcy – w ramach regulaminu uczelni – zaliczyli mi jeden egzamin bez grania, to ma zasadność, gdy zdarzają się sytuacje losowe, a mnie to w pełni dotyczyło. Wtedy jeszcze żył profesor Jarosław Mianowski, miał z moją grupą historię muzyki, niesamowity człowiek, niesamowity wykładowca, muzykolog. Wspierał mnie, dał mi możliwość nieuczestniczenia w zajęciach. Powiedział, abym brała od studentów notatki i przyszła tylko na egzamin końcowy. Tak mnie ujął swoją postawą, dobrocią i zrozumieniem, że uczęszczałam do niego na wszystkie zajęcia! Jako jedna z dwóch dziewczyn miałam 5 na zakończenie.
Trauma po śmierci mamy, a z drugiej strony egzaminy kończące pierwszy rok studiów. To było naprawdę bardzo trudne, wręcz tragiczne. Jednak moja profesor dobrała mi taki repertuar, który odciążył lewą rękę. W ten sposób szybko odzyskałam sprawność manualną. Te właściwie dopasowane kompozycje pomogły mi zdać egzamin wieńczący pierwszy rok studiów. Gra była dla mnie pewnego rodzaju terapią.

Wspomniałaś o utworach. Jakie można wykonywać na harfie? I jakie najbardziej lubisz grać?

Jeszcze przed wypadkiem grałam zarówno w operze, jak i w filharmonii jako harfistka. Ponadto mam też za sobą dużo koncertów jako muzyk sesyjny – dzięki temu mój repertuar aktualnie jest bardzo bogaty i urozmaicony. Uwielbiam Bacha, gdy wykonuję go na harfie, ale jak przed laty grałam jego utwory na fortepianie, nie przepadałam za nimi. Odkryłam więc Bacha na harfie. (śmiech) Bardzo też lubię występować w duecie z fletem czy skrzypcami. Według mnie duet harfa i flet jest najpiękniejszy.
W instytucjach kultury niewątpliwie przeważa muzyka klasyczna, natomiast gdy jestem zapraszana na eventy, konferencje czy sympozja, aby graniem uświetnić wieczór – wówczas wybieram lżejszy repertuar, chociażby muzykę filmową, którą bardzo cenię i lubię wykonywać. Gdy uczestniczę w rodzinnych uroczystościach, typu śluby, urodziny, jubileusze, chrzciny, również dostosowuję utwory do okoliczności i zawsze staram się, aby dobór kompozycji był przeróżny. Bardzo sobie cenię współpracę z poznańskim, wybitnym dyrygentem, pedagogiem Akademii Muzycznej w Poznaniu, profesorem Marcinem Sompolińskim, którego darzę wielkim szacunkiem i sympatią. Dzięki niemu miałam przyjemność grać wiele koncertów z Orkiestrą Collegium F. W tym wyjątkowy i bardzo przejmujący projekt „Music in Death Camps” prezentowany w Polsce, Niemczech oraz Izraelu w 2012 r.

Masz mnóstwo propozycji współpracy, zarówno koncertów od znakomitych artystów czy instytucji, jak również zaprzyjaźnionych osób. Jak to wszystko organizujesz?

Po prostu dokonuję wyboru, zwyczajnej selekcji, w czym chcę i mogę uczestniczyć. Nie da się idealnie, na 100% połączyć wszystkiego: życia rodzinnego, biznesowego oraz pasji muzycznej. Trzeba z rozmysłem z czegoś rezygnować. Aktualnie wybieram dla siebie uroczystości bardziej kameralne. Preferuję mniejsze grono, bo widzę wówczas jak słuchacze przeżywają koncert. Choć gram też podczas większych imprez, stricte firmowych, np. na sympozjach, konferencjach, na które przychodzą ludzie z branży medycznej, farmaceutycznej. Cyklicznie zapraszana byłam na eventy aranżowane przez jedną z firm kosmetycznych – wtedy na tego rodzaju spotkania staram się dobrać repertuar bardziej współczesny, muzykę filmową czy musicalową.

Czy na harfie można zagrać wszystko?

Jeśli jest to dobrze opracowane, przygotowane – to myślę że tak. Również sama staram się aranżować utwory, które goście chcą usłyszeć, bo znam specyfikę tego instrumentu. Nie w ilości nut, tylko w jakości ich podania jest wartość. Nie lubię hałasu w muzyce. Uwielbiam subtelność wykonań, kiedy utwór jest zaprezentowany w wysublimowany, elegancki i delikatny sposób, aby zachęcić do refleksji – takie są przecież cudowne kompozycje np.: Wojciecha Kilara czy Henryka Góreckiego. Minimum dźwięków, ale one są tak doskonale słyszalne, przebijają się przez orkiestrę i mają kompletnie inny wymiar.

Cecylia Matysik - Ignyś

Harfa to niemały instrument, a musisz go przewozić w różne miejsca…

Uwielbiam to, bo wówczas spędzam czas z moim mężem. On mi towarzyszy, pakuje harfę do dużego samochodu i jeździ ze mną po Polsce (Kraków, Warszawa, Gdańsk), ale i dalej… Francja, Niemcy, Włochy… Jest moim nosicielem harfy. (śmiech) W zeszłym roku otrzymałam np. zaproszenie aby uświetnić muzyką na harfie ślub w Berlinie – takie podróże najbardziej lubię, gdy łączę moją pracę ze zwiedzaniem ciekawych miejsc, delektowaniem się pysznym jedzeniem i widokami oraz gdy mogę z mężem wybrać się do kawiarenki czy na kolację we dwoje.

Oprócz sztuki, muzyki, wzniosłej formy życia, stąpasz twardo po ziemi, będąc wraz z mężem wspólniczką firmy ARCO Development, która rozbudowuje pobliskie miejscowości, nieopodal Poznania. Czy w biznesie przydaje Ci się talent artystyczny?

Uwielbiam przenikanie się sztuki i biznesu, może to śmiało zabrzmi, ale dla mnie jedno bez drugiego nie istnieje. Patrząc na rozwój sztuki w różnych epokach i dziejach, wtedy też przecież byli mecenasi kultury, ci wszyscy, którzy wspierali talenty. Teraz też takie osoby są niezbędne…
Stworzyliśmy z mężem firmę, właśnie jako połączenie tych dwóch sfer naszego życia, biznesu i sztuki. Nawet jest wytłumaczenie słowa „arco”, które w języku włoskim oznacza łuk. Dla nas to łuk będący spoiwem pomiędzy muzyką a branżą budowlaną. ARCO łączy nas obydwoje, my jesteśmy jednością i dzięki tym dwóm światom przenikają się nasze uczucia, pasje i doświadczenia.
Pomimo duszy artystycznej i mojej nadwrażliwości, jestem osobą bardzo poukładaną, trzymającą się terminów – o czy już wspomniałam. Szkoła muzyczna nauczyła mnie dyscypliny, której obecnie ludziom bardzo brakuje. Spełniam się i realizuję na wielu płaszczyznach, jako: aktywna harfistka, matka trójki synów, żona, ale i bizneswomen. Prowadzę marketing w firmie ARCO Development. U mnie to wszystko wychodzi jakoś naturalnie…

Poza wspólnymi wyjazdami z mężem, gdy łączysz pracę harfistki z odpoczynkiem, jakie momenty cenisz najbardziej?

Fantastyczne i wyczekiwane są dla mnie niedziele, wtedy celebrujemy wspólny rodzinny czas. Powoli, bez biegania. W soboty często pracujemy – za mną właśnie koncerty i projekty przygotowane wspólnie z Teatrem Muzycznym w Poznaniu. Zatem niedzielne śniadania, gdy nasz najstarszy syn przygotowuje jajecznicę na boczku, i długie chodzenie w piżamach są takim czasem wytchnienia po całym tygodniu obowiązków, dopinania terminów. Pęd tygodnia staramy się więc wyważyć niedzielnym nieśpiesznym czasem. Naprawdę kocham moją pracę, daje mi ona mnóstwo satysfakcji. Ale najbardziej kocham moich najbliższych i wspólny czas z nimi. Z mężem znamy się ponad 20 lat, zawsze mnie wspierał i motywował we wszystkich działaniach muzycznych i nowych projektach – i to jest niezmienne po dziś dzień. Co ogromnie doceniam i szanuję w tym szalonym tempie życia…

Zaczynając muzyką, zakończymy muzycznym marzeniem… Gdzie chciałabyś zagrać koncert na harfie?

Ostatnio dzieje się tak wiele wspaniałych rzeczy, spotkań, których kompletnie nie planowałam i nawet o nich nie marzyłam. W sumie jest jeszcze kilka takich miejsc… ale tak najbardziej to chciałabym zagrać koncert w Rzymie dla Polonii. Może kiedyś się spełni…

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA

Może cię zainteresować:

Współpracowała z wybitnymi artystami polskiej sceny muzycznej, takimi jak: Zbigniew Wodecki, Edyta Górniak, Leszek Możdżer, Grażyna Brodzińska, Beata Rybotycka etc. Cecylia Matysik-Ignyś, poznańska harfistka, z uporem i konsekwencją wyznaczała swoją zawodową ścieżkę, dokonując niełatwych wyborów. Każda historia jej życia wybrzmiewa jak love story – miłość do muzyki, rodziny i harfy
REKLAMA
REKLAMA

NATALIA ŚWIERCZYŃSKA | I LOVE SINATRA

Artykuł przeczytasz w: 16 min.
Natalia Świerczyńska

Często powtarza, że chciałaby żyć w latach 40. ub.w., bo to najpiękniejszy – według jej gustu – okres muzyczny. Jednak nie mając możliwości teleportacji, jej marzenie nie może się ziścić. I to dobrze dla nas, melomanów, bo możemy uczestniczyć w pięknych, sentymentalnych projektach Natalii Świerczyńskiej, która wraz ze swoim zespołem utalentowanych muzyków zabiera nas w podróż do minionych, ekscytujących lat, w których królował swing. Standardy jazzowe i piosenki z repertuaru legendarnego Franka Sinatry można usłyszeć w kobiecej aranżacji.

Rozmawia: Magdalena Ciesielska, Zdjęcia: Ksenia Shaushyshvili, Makijaż i włosy z sesji: Weronika Filas Zdjęcia z koncertu: Ewelina Jaśkowiak

W tym roku Twój projekt „I Love Sinatra” obchodzi jubileusz 10-lecia. Jak narodził się ten pomysł?

NATALIA ŚWIERCZYŃSKA: Projekt „I Love Sinatra” został stworzony na potrzeby festiwalu, na który dostałam zaproszenie. Miałam tam zaśpiewać w klimacie lat 40. ub.w., w klimacie pochodzącym z ery swingu. Był to Festiwal Rzeka Muzyki w Bydgoszczy i śpiewano podczas niego piosenki z repertuaru muzyki francuskiej, piosenki z lat 40-tych, aż do lat 90-tych, tak więc rozpiętość muzycznych reminiscencji była bardzo szeroka. Trzeba było wymyślić tytuł, który scali nam idealnie tematykę tego koncertu, szukałam więc z zespołem chwytliwego tematu i uznałam, że skoro odkąd pamiętam moim idolem był Frank Sinatra, to tytuł „I Love Sinatra” będzie idealny na tę okazję. I równocześnie zaprezentujemy nieco inną formą niż modne w owym czasie hołdy podkreślone projektami „Tribute to…”
Postawiłam na pierwszą myśl, gdyż według mnie innowacją i ciekawostką sceniczną było pokazanie jak kobieta zaprezentuje się w repertuarze Franka Sinatry i jakie to będzie wyzwanie artystyczne. Stworzyliśmy ten projekt tylko na potrzeby festiwalu w 5-osobowym składzie, z kolegami, z którymi do tej pory gram. (śmiech) Zaprezentowaliśmy nasz koncept i publiczność to chwyciła, występ festiwalowy spotkał się z ogromną sympatią i aplauzem, gdyż okazuje się, że Polacy znają i często słuchają Sinatrę. Nawet to młodsze pokolenie.

Koncert podczas festiwalu i co dalej…

Bardzo chciałam kontynuować ten rozpoczęty pomysł z repertuarem Sinatry oraz standardów jazzowych, ale wówczas byłam jeszcze na studiach na Akademii Muzycznej w Poznaniu, miałam wiele innych obowiązków i tak mój zapał trochę osłabł. Jednak gdy przyszła zima, sezon wigilii firmowych, a ja jako studentka dorabiałam sobie, śpiewając w klubach, podczas rozmaitych wydarzeń i uroczystości, temat Sinatry powrócił. Najczęściej repertuar obejmował kolędy, a ja nie do końca czułam się w nim. Śpiewałam wówczas i po polsku, i po angielsku, kolędy, piosenki świąteczne, pastorałki – to, czego publiczność oczekiwała. Postanowiłam jednak wrócić do projektu z Festiwalu Rzeka Muzyki i w tym okresie świąteczno-noworocznym zaczęłam prezentować scenicznie piosenki w ramach mojego nowego projektu „Winter Songs of Frank Sinatra”. Przygotowałam więc ofertę świątecznych występów pod szyldem Sinatry. Nagrałam wtedy dwa duety, jedną piosenkę z gitarzystą Dawidem Kostką oraz jedną z pianistą Mateuszem Urbaniakiem, w domowych warunkach. (śmiech) Niezawodna Ksenia Shaushyshvili – artystka wielu talentów, wokalistka, fotografka, aktorka oraz moja koleżanka ze studiów – zrobiła nam sesję zdjęciową. I do tej pory to moje pierwsze zdjęcie autorstwa Kseni znajdowało się na plakacie promującym „Winter Songs of Frank Sinatra”.

Wykonywanie tych premierowych duetów dało początek większej oprawie muzycznej. Nastąpił nieoczekiwany zbieg okoliczności. W jaki sposób trafiłaś na scenę z tym zimowym projektem?

Wtedy śpiewałam głównie lokalnie, dla przyjaciół, znajomych, ale po paru dniach od premiery naszych nagrań, które opublikowałam w sieci dostałam telefon od producenta wydarzeń teatralnych i koncertowych. Był to telefon z agencji koncertowej Sollus Entertainment z propozycją organizacji koncertu mojego autorskiego projektu „Winter Songs of Frank Sinatra”. Ucieszyłam się bardzo! Jednak nie wiedziałam na wstępie, że ten koncert ma być biletowany i że to ma być wielkie wydarzenie. Nie mogłam się już wycofać (śmiech), termin był ustalony. Producent zaoferował również, że rozbuduje moją sekcję jazzową i sekcję smyczków, dodatkowo że zapewni chór Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza podczas tego występu. 150 osób liczył sam chór, projekt gigantyczny, a my nawet nie mieliśmy gotowej żadnej poważnej aranżacji. (śmiech) Tak więc z jednej strony wielki zachwyt, a z drugiej – ogromna mobilizacja, aby sprostać oczekiwaniom. Na szybko z agencją zleciliśmy napisanie potrzebnych aranżacji, złożyliśmy ten projekt w dwa tygodnie i wtedy na przełomie grudnia i stycznia zagraliśmy „Winter Songs of Frank Sinatra” 6-krotnie w Auli UAM w Poznaniu. Tak bilety się sprzedały!
Po prostu zachwyciliście melomanów… i wciąż zachwycacie swoim talentem, energią sceniczną.
Gramy i występujemy z tym zimowym projektem już od 9 lat. I wciąż on cieszy się wielkim uznaniem. Zaliczyliśmy takie lata, że „Winter Songs…” graliśmy po 8 razy w jednym sezonie w Teatrze Muzycznym Roma w Warszawie. To był szczyt moich marzeń! I co warte podkreślenia, projekt nie miał wielkiej reklamy, po prostu był popyt na tego typu muzykę i powrót do dawnych pięknych lat… Połączenie nazwy, aranżacji, grafiki – zrobiło swoje, ludzie nam zaufali, zaczęli nas polecać i po kilka razy uczestniczyć w koncertach zimowych. I tak jest po dziś dzień.

Natalia Świerczyńska

Dzięki takiemu pozytywnemu odbiorowi Wasz skład się powiększył. Przypomnisz wszystkich utalentowanych mężczyzn, z którymi koncertujesz w ramach „Winter Songs of Frank Sinatra”?

Mam dwa równoległe składy. Jest 4-osobowa sekcja dęta i też 4-osobowa sekcja rytmiczna. Skład pierwotny, który zawsze jest brany pod uwagę w pierwszej kolejności, to: Michał Baranowski – fortepian, Dawid Kostka – gitara, Wojciech Judkowiak – kontrabas, Sebastian Skrzypek – perkusja, Tomasz Orłowski – trąbka, Dawid Tokłowicz – saksofon altowy, Karol Wieczorek – saksofon tenorowy i Piotr Banyś – puzon.
Ilość koncertów powoduje też pewne przetasowania zespołu i zmiany składu więc na tzw. zastępstwo współpracują z nami również inni muzycy, m.in. Mateusz Kaszuba, Michał Kaczmarczyk, Damian Kostka, Nikodem Kluczyński, Maksymilian Mińczykowski, Mateusz Brzostowski, Seweryn Graniasty, Marek Konarski czy Jan Chojnacki. Cieszę się ogromnie, że ten projekt łączy ze sobą na scenie od tylu lat tak wspaniałych muzyków. Pragnę podkreślić, że dołączył do nas gościnnie drugi wokalista – na wszystkie koncerty zimowe – Staszek Plewniak, który idealnie swoim głosem, talentem i osobowością wpisuje się w klimat lat 40. ub.w.

Pamiętasz, kiedy zaczęłaś słuchać piosenek Sinatry lub kiedy pierwszy raz usłyszałaś jego przebój?

Doskonale pamiętam, kiedy miałam 5 lat, usłyszałam w radio piosenkę. Było to w pokoju mojego dziadka, a ja na podłodze bawiłam się domkiem z zapałek. (śmiech) Usłyszałam i zamarłam. Wszystko odłożyłam i słuchałam z wielkim przejęciem. Tak mocno zapadł mi w pamięć ten moment, że po dziś dzień pamiętam, jaka była wówczas pora roku, w co byłam ubrana i jaki zapach unosił się w pokoju dziadka. Było południe, zabrzmiał hejnał z Wieży Mariackiej w 1 Programie Polskiego Radia i po tym hejnale nagle wybrzmiała piosenka „When I Fall in Love”. Nawet teraz, gdy rozmawiamy, na wspomnienie tego momentu się wzruszam… Bo wiem, że jako tak małe dziecko nie miałam jeszcze świadomości muzycznej ani rozwiniętej wiedzy na temat, co jest piękne, np. piękne, bo jest ambitne muzycznie lub gorsze, bo jest słabo zagrane. W ogóle nie miałam takiego rozeznania.
Bardzo chciałam po raz kolejny usłyszeć tę piosenkę, tylko nie umiałam powtórzyć rodzicom, o jaki utwór mi chodzi. Nie było wtedy możliwości sprawdzenia tytułu tak jak obecnie w aplikacji telefonu! (śmiech) Nie mogłam cofnąć audycji w radiu. Powiedziałam tylko rodzicom, że coś pięknego słyszałam. I na tym się to pierwsze oczarowanie skończyło…

Natalia Świerczyńska

Po pierwszym zachwycie przyszedł czas na szukanie tytułu?

Będąc 12-latką, wciąż nosiłam w sercu i w pamięci to muzyczne przeżycie z czasów dzieciństwa, ale wciąż nie wiedziałam, co to była za piosenka. Aż w któryś dzień w telewizji wyemitowano benefis pewnego aktora i podczas tego wydarzenia wystąpiła na scenie Małgorzata Kożuchowska, która zaśpiewała właśnie to moje „When I Fall in Love”. Jaka była moja radość, gdy na dole ekranu wyświetlił się napis z tytułem piosenki (śmiech) i wtedy napisałam sobie na ręce długopisem „When I Fall in Love”. Z tym tytułem poszłam do płytoteki, nie winylowej, tylko CD, i poprosiłam panią, aby wypożyczyła mi wszystkie płyty z tą piosenką. Otrzymałam wtedy informację, że rozsławił ten utwór Nat King Cole z jego córką Natalie Cole i że ma ich płytę. Pamiętam, że była też Ella Fitzgerald, Billie Holiday, Sarah Vaughan. Bardzo się „wkręciłam” w świat jazzu. Słuchałam tej muzyki bardzo dużo i po nitce do kłębka odnalazłam Sinatrę.

Dlaczego właśnie on, kobieciarz, mistrz sceny, uwiódł i Ciebie?

Zakochałam się w Sinatrze, w całokształcie jego osobowości, w nim jako człowieku, artyście, muzyku. Jeszcze jako nastolatka obejrzałam też dokument o jego życiu, karierze, jego wzlotach i upadkach i to jeszcze bardziej zaważyło na mojej fascynacji jego osobą. Zrobił na mnie piorunujące wrażenie. On, charyzmatyczna i barwna postać, która za życia obrosła legendą. Jego historia jest bardzo burzliwa, a on pozostał na wysokim poziomie klasy, którą miał, którą reprezentował. Z ręką na sercu mogę stwierdzić, że przepadłam w tym oczarowaniu i przesłuchałam wszystkie jego płyty. Zawsze lubiłam sobie podśpiewywać różne melodie których słuchałam, ale o wykonywaniu piosenek Franka Sinatry to nawet nie marzyłam. Nigdy bym nie wpadła na pomysł, że kiedyś będę mogła je wykonywać na koncertach. To jest naprawdę niesamowite i wzruszające jak to moje życie artystyczne się potoczyło.

Natalia Świerczyńska

Można stwierdzić, że poprzez miłość do piosenek Sinatry zafascynowałaś się jazzem?

Traktowałam ten repertuar jako cudowne piosenki do słuchania. Wówczas nie zajmowałam się jeszcze śpiewaniem. Czułam w tych wykonaniach Franka Sinatry wielką wolność. Byłam po szkole muzycznej, po klasyce, gdzie wszystko było w ramach, granicach, zasadach, a ja uświadomiłam sobie, że w jazzie jest inaczej – zapis nutowy różnił się od wykonania Sinatry czy Elli Fitzgerald. Próbowałam to sobie jako klasyk zapisać, ale bezskutecznie, bo to przecież muzyczny „feeling”, który może się wytworzyć tylko i wyłącznie podczas wspólnej pracy z muzykami, z którymi współtworzy się dany projekt.
Standardy, które powstawały w latach 30. i 40. ub.w. pochodziły w większości z musicali, które zahaczały o muzykę klasyczną, ale jazzmani przyjmowali te utwory, bo one były najbardziej rozsławione na Broadwayu, więc przerabiali na swoje wersje jazzowe. I w tych wersjach jazzowych była już większa dowolność niż w tych wersjach ze spektakli, z musicali. Mnie właśnie ten koloryt, ta niejednorodność zaczęła bardzo inspirować i fascynować.

Zapraszasz słuchaczy do podróży w odległe lata 40. ub.w., do magicznej muzycznej wędrówki – a wszystko widziane oczami kobiety.

Staram się opowiadać swoim językiem piękny tekst. Nigdy nie chciałam kopiować Sinatry, bo nawet by mi się nie udało. Tu nie chodzi o naśladowanie, tylko o inspirowanie się tak wielką i charyzmatyczną osobowością, jaką był Frank Sinatra. Dla mnie legenda i ikona stylu.

Dlaczego tak młoda osoba, jak Ty, przed laty zaczęłaś mierzyć się z muzyką lat 40.ub.w.? Co Cię w tym klimacie urzekło?

Dla mnie lata 40. ub.w. w kulturze, w muzyce, to najpiękniejszy okres. Bardzo chciałabym przenieść się w tamte lata, chociaż na jeden dzień, móc poczuć ten klimat. W projektach związanych z Frankiem Sinatrą mam taką swoją misję, w której staram się być w kontrze do tego, co jest aktualnie w mainstreamie radiowym, w kontrze do współczesnych przebojów, którymi jesteśmy zarzucani. Dlatego postanowiłam zaprezentować widzom, słuchaczom coś innego, dla mnie niezmiernie wartościowy repertuar, do którego można sięgać, można się nim inspirować i to się nie znudzi… Magia jakości i magia samej kompozycji przebija w utworach Sinatry, w ogóle w piosenkach z lat 40. ub.w. To są dla mnie rzeczy ponadczasowe i uniwersalne!

Album „Winter Songs of Frank Sinatra” to efekt Twojej i zespołu pracy scenicznej.

Ten projekt „Winter Songs of Frank Sinatra” w 2025 roku również ma jubileusz 10-lecia, a płyta jest podsumowaniem tego, co wykonujemy na koncertach i z jej pomocą dzielimy się z odbiorcami repertuarem świątecznym. Marzę, że na 10-lecie tego projektu pojawi się na rynku nasza płyta winylowa i będzie dodatkowym prezentem dla odbiorców, którzy są z nami już od dekady.
„Winter Songs of Frank Sinatra” to przepiękny zimowy koncert i jednocześnie album, rozbrzmiewający swingiem i świątecznym nastrojem, podczas którego możemy usłyszeć  „Let It Snow”, „Frosty the Snowman”, „Have Yourself a Merry Little Christmas”, „I will be Home for Christmas”, „The First Noel”, „White Christmas”, „Santa Claus Is Coming To Town”, „The Christmas Song”, a także skoczne „Jingle Bells”.

Natalia Świerczyńska

Wielu osobom czas świąteczny, czas zimowy kojarzy się z piosenkami Franka Sinatry. Jego głos rozczula, wprowadza w cudowny nastrój, w jakąś wyimaginowaną magię…

Tak właśnie jest! Mam również te same odczucia i wspomnienia. A wyobraź sobie, że najpopularniejsze playlisty na Spotify czy na YouTube dotyczące Świąt Bożego Narodzenia i tego okołoświątecznego okresu zawierają w większości piosenki Sinatry.

Czy masz ulubioną piosenkę Franka Sinatra, czy każda z nich niesie dla Ciebie pewien walor emocjonalny?

Szczerze mówiąc, nie mam takiej ulubionej, bo to nie są stricte piosenki Sinatry. To są standardy jazzowe wykonywane przez wielu innych artystów. Jednak te najbardziej z nim związane to oczywiście „My Way” oraz „New York, New York”, które rozsławił najbardziej na świecie. Utwór „My Way” stanowi wyjątek wśród piosenek i aranżacji Sinatry, jest odklejony charakterem od pozostałych kompozycji. Jest anglojęzyczną wersją francuskiej piosenki „Comme d’habitude”, nie ma w nim nawiązań do
swingu czy kultury lat 40. ub.w., a jednak bardzo mocno „My Way” kojarzymy z Sinatrą. Choć ta piosenka nie została napisana stricte dla Sinatry, to jednak opowiada jego życie i ten tekst mnie nieustannie wzrusza… Na koncertach wykonujemy „My Way” na samym końcu, ludzie na widowni wyciągają telefony z latarkami i mnogość tego światła uzmysławia mi ile osób nas słucha, ile przychodzi na koncerty. I to niezależnie czy jest koncert świąteczny, czy zimowy, a nawet wiosenny (śmiech), to zawsze ta piosenka jest – bo być musi. Na koncertach dzieje się po prostu magia, którą każdorazowo ten utwór wywołuje.
Koniec roku i początek nowego to u Ciebie, jak i wielu innych artystów, wzmożona praca i trasy koncertowe. Gdzie zaśpiewasz świąteczne standardy oraz cudowne piosenki Franka Sinatry?
Trasę koncertową „Winter Songs of Frank Sinatra” zaczynamy 4 grudnia w Filharmonii im. Mieczysława Karłowicza w Szczecinie, później 12 grudnia Kraków – Kino Kijów, 28 grudnia Gdańsk – Polska Filharmonia Bałtycka, 29 grudnia Wrocław – Sala Koncertowa Radia Wrocław, 30 grudnia Poznań – Aula Artis. To koncerty biletowane, dodatkowo 14 grudnia we Wrocławiu mamy zamknięty event i 19 grudnia zamknięty koncert w Toruniu. Biletowane koncerty już zaplanowane jako koncerty noworoczne to 5 stycznia Łańcut – MDK, a 3 lutego Rzeszów – Filharmonia Podkarpacka im. Artura Malawskiego. Przemierzamy więc Polskę z północy na południe w tym okresie świąteczno-noworocznym.

Repertuar podczas koncertów jest taki sam?

W grudniu jest identyczny niezależnie od miejsca, w którym gramy. Natomiast w styczniu dokonujemy modyfikacji utworów, bo to już czas poświąteczny i noworoczny, zatem wplatamy więcej standardów jazzowych, typu „Strangers In The Night” czy „Fly me to The Moon”. W koncertach noworocznych więcej piosenek pochodzi z mojego projektu „I Love Sinatra”, a na potrzeby np. imprez zamkniętych, firmowych, przygotowywana jest jeszcze inna setlista.

Natalia Świerczyńska

Przed nami czas Świąt Bożego Narodzenia, śpiewania kolęd, pastorałek. Masz tę jedną jedyną, ulubioną, do której najczęściej powracasz?

„The First Noel” to moja ulubiona świąteczna piosenka, wykonywana w języku angielskim, ale od zawsze – jak tylko sięgnę pamięcią – kocham przede wszystkim nasze polskie kolędy. Jeszcze jak żyła moja babcia, to uczyliśmy się śpiewać piękną, tradycyjną „Cichą Noc” i delikatną „Lulajże Jezuniu” na głosy – i te dwie kolędy ze mną pozostały jako te najpiękniejsze.

Zazdroszczę tak rozśpiewanych świąt.

Aktualnie bardzo dużo śpiewamy u mojej teściowej, gdzie spotykamy się zawsze w jeden dzień świąt, aby wspólnie pośpiewać i powygłupiać się również. (śmiech) To ma być nasz wspólny czas, nieważna jest wtedy tonacja, poprawność muzyczna, tutaj chodzi przede wszystkim o wspólny czas i dobrą zabawę… Mama siada do pianina, a każdy z uczestników bierze dostępne instrumenty, gitary, flety i różne przeszkadzajki. (śmiech) Cała rodzina mojego męża to muzycy, nawet jak ktoś się nie zajmuje muzyką zawodowo, to jest w tym temacie niezwykle utalentowany. Nawet mamy taki zwyczaj, że musimy zaśpiewać i zagrać wszystkie kolędy ze śpiewnika, bo jeśli tego nie zrobimy, nie możemy liczyć na prezenty. (śmiech)

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
Natalia Świerczyńska
REKLAMA
REKLAMA