Zastanawialiście się kiedyś, jak w kilku zdaniach można opisać Polskę przełomu tysiącleci? Wyczyn to o tyle karkołomny, że temat potrzebował kilkunastu tekstów ujmujących tę część naszej historii z wielu różnych aspektów. Cofnijmy się jednak odrobinę do burzliwego czasu transformacji lat dziewięćdziesiątych, którymi zachłysnęli się spragnieni sentymentalnych wspomnień millenialsi.
tekst: Monika Wójtowicz | czytelniczka, doradca z księgarni Bookowski w poznańskim CK ZAMEK
I tak jak z rozrzewnieniem wspominaliśmy gumę turbo i kreskówki z Polonii 1, tak w dużej mierze umykało nam to, jak bardzo mroczne i ciężkie to były czasy. Mit lat dziewięćdziesiątych sprawnie i z humorem rozbrajają Bartek Przybyszewski i Mateusz Witkowski w swoim podcaście Podcastex. To samo robią z przełomem tysiącleci, ale już w formie słowa pisanego. Wymienieni wyżej panowie mają również swój wkład w powstanie jeszcze jednej publikacji, tym razem o tym, co doskonale znany i lubiany serial „Świat według Kiepskich” mówi o nas, o Polakach.
Kto z nas nie pamięta „Big Brothera” czy „Idola”, nie denerwował się w weekendowe poranki na graczy programu „Hugo” i nie podśpiewywał pod nosem hip-hopowych kawałków Meza, ten albo urodził się za późno, albo spędził przełom tysiącleci poza granicami naszego kraju. Wszystkie te tematy biorą na tapet Przybyszewski i Witkowski i opisują w krótkich, acz wypełnionych faktografią tekstach, a do tego bardzo zabawnych. Czytanie „Polskiego millenium” jest jak wehikuł czasu, który przenosi nas w przeszłość, tylko teraz oglądamy ją z dystansu, z nutą zażenowania, ale za to bez grama sentymentalizmu, który bardzo często pojawia się w narracjach dotyczących czasów transformacji. A choć nie jest to podręcznik do przedmiotu Historia i teraźniejszość, to jednak od chłopaków z Podcastexu możemy się sporo dowiedzieć o historii najnowszej, a przy okazji świetnie się bawić. Czy można chcieć więcej?
Polskie millenium Bartek Przybyszewski i Mateusz Witkowski Wydawnictwo W.A.B
Niewiele jest wytworów polskiej kultury, które równie mocno odcisnęłyby się na języku, którym posługujemy się na co dzień, niż ma to miejsce w przypadku kultowego już „Świata według Kiepskich”. I tak powiedzonka w stylu „w tym kraju nie ma pracy dla ludzi z moim wykształceniem” czy “ty jełopie” znają chyba wszyscy i do tego nie trzeba być bądź nie być fanem serialu. „Świat według Kiepskich” towarzyszył w jakiś sposób nam wszystkim przez ponad dwadzieścia lat, pojawiał się czy to w trakcie obiadu u dziadków w niedzielę, czy w trakcie bezsennych nocy, kiedy to był transmitowany na przemian z „Rodziną zastępczą”, czy choćby w anegdotach, którymi wymieniamy się w czasie spotkań ze znajomymi. Przez te ponad dwie dekady mogliśmy przeglądać się w Kiepskich jak w krzywym zwierciadle i nie możemy odmówić im wpływu na kulturę. O tym wpływie i nie tylko jest właśnie książka „Nikt nikomu nie tłumaczy”, w której autorzy tekstów poruszają takie wątki, o których nie śniło się filozofom. Najważniejsze jest jednak to, że nie ważne czy Kiepskich lubimy czy nie, czytanie o nich sprawia równie dużo frajdy, co niektórym oglądanie serialu.
Nikt nikomu nie tłumaczy red. Olga Drenda, Michał Gliński, Karolina Graczyk, Jacek Paśnik, Marta Płaza Wydawnictwo Brak Przypisu
Wszyscy szukamy ulgi. Taką tezę w swojej książce „Potęga ulgi. Od ulegania do uwolnienia” stawia Agnieszka Maruda, zawodowa mówczyni motywacyjna i inspiracyjna, mówczyni TEDx , trenerka, mentorka liderów, wykładowczyni. Stale towarzyszące nam napięcie nie jest dla nas dobre i jesteśmy w stanie wiele zrobić, aby choć na chwilę poczuć ulgę. Ulga choć jest uczuciem oczyszczającym, nie zawsze nam służy długofalowo. Jak zatem odczuwać ten stan, aby żyć lżej?
Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: Katarzyna Wołyniak
Jak zdefiniowałbyś pojęcie ulgi?
AGNIESZKA MARUDA: To jest bardzo dobre pytanie, bo ulga dla mnie jest i emocją i uczuciem. Wszyscy znamy poczucie ulgi. I najczęściej w takim wymiarze dużym, czyli coś się nie wydarzyło, a baliśmy się że się wydarzy – uff. Uniknęliśmy czegoś. Odczuwamy także wielką ulgę, kiedy się czegoś spodziewamy, na coś liczymy i nie wiemy, jaki będzie rezultat; uff, zdałam egzaminy. To jest bardzo oczywista ulga dla ludzi. Choć świadomie na nią nie liczą. Ulgę odczuwamy dopiero post factum i co ciekawe, kiedy przychodzi, napięcie schodzi z nas szybko, a jednocześnie powoli. Z jednej strony czujemy ten „kamień z serca”, jednak długotrwałe oczekiwanie na rezultat jakichś działań powoduje, że potrzebujemy czasu, aby poczuć rzeczywistą lekkość. Doskonałym przykładem są rozwody. Niby wychodzimy z sądu z poczuciem ulgi, jednak tę faktyczną odczujemy dopiero po kilku tygodniach czy nawet miesiącach.
Drugim wymiarem ulgi, znacznie mniej zauważalnym jest ulga doraźna. Taka „instant”. Polega ona na tym, że tak bardzo w naszym życiu potrzebujemy ulgi, czyli redukcji napięcia, że robimy szybko działające rzeczy, aby nieco to nasze napięcie spadło, żeby choć trochę zredukować ciężar napięcia. I takim przykładem ulgi doraźnej jest chociażby palenie papierosów czy wapowanie. Oczywiście palenie nie jest żadnym dobrym sposobem na to, aby odczuć ulgę, natomiast tak się powszechnie przyjęło myśleć. To nie musi być palenie, to może być binge-watching, czyli kompulsywne oglądanie seriali, zakupoholizm czy siedzenie godzinami w smartfonie, czyli takie zachowania, które mają nam pomóc poczuć ulgę, zapomnieć o kłopotach. Aby poczuć ulgę kłamiemy – m.in. dzieciaki tak robią. Potrafimy także zgodzić się na pewne rzeczy, „byle teraz mieć spokój”.
Czy nie jest tak, że spokój równa się szczęściu?
Mylimy pojęcie ulgi z pojęciem szczęścia. Wszyscy chcemy być w życiu szczęśliwi. Kiedy padają pytania o to, czego w życiu pragniemy, to najczęściej odpowiadamy – szczęścia dla siebie, naszych dzieci, bliskich. To jest wbrew pozorom strasznie duża presja, a ulga jest wtedy, kiedy tej presji nie ma. I kiedy przeczytałam cytat Scott’a Fitzgeralda Szczęście to ulga po skrajnym napięciu to pomyślałam sobie, że dokładnie tak jest. Bo skoro nakładamy na siebie presję odczuwania szczęścia i optymizmu, to tak naprawdę żyjemy w ciągłym napięciu. Nie jesteśmy w stanie być notorycznie szczęśliwymi. Szczęście to chwile, a ludzie przywykli myśleć o szczęściu w sposób warunkowy. Będę szczęśliwy – jeśli; będę mieć lepszy dom, samochód… Nic bardziej mylnego. Uzyskując rezultat naszych działań, odczuwamy ulgę, natomiast ze szczęściem nie ma to wiele wspólnego.
Wszyscy potrzebujemy ulgi?
Bez ulgi nie da się żyć. Wszyscy żyjemy w napięciu i trochę to jest tak, jak z gotującą się wodą w garnku. Nałóżmy na taki garnek pokrywkę i możemy być pewni, że woda na pewno będzie mocno bulgotać. Tak samo jest z nami. Z tym, że człowiek ma wspaniałą cechę, jaką jest adaptacja. Do wielu rzeczy potrafimy się przystosować, jednocześnie nie zauważając narastającego w nas napięcia. Stąd biorą się właśnie wszystkie -izmy. Pracoholizm, zakupoholizm, seksoholizm. Nawet od sportu można się uzależnić. Wchodzimy w uzależnienia, po to aby się z samym sobą nie spotkać. I kiedy ten przysłowiowy garnek już kipi, czyli nasze emocje sięgają zenitu, próbujemy sobie pomóc. To może być wywołanie kłótni z bliskimi, bo mówiąc w bardzo dużym uproszczeniu „wolno nam”. Bliscy są w stanie znieść więcej niż obcy. Choć i przed obcymi potrafimy wylać nasze frustracje. Bardzo żal mi wszystkich kasjerek i ekspedientek w marketach, bo niestety stają się częścią nieświadomego procesu szukania ulgi przez wielu klientów. Im może na chwilę zrobi się lepiej, jednak przelewając swoje żale na Bogu ducha winne osoby, zostawiają je ze swoją frustracją. Szukając ulgi, niestety nie patrzymy na koszty. Tym bardziej kiedy nie my je ponosimy.
Jakie są główne różnice między uleganiem a uwolnieniem, o których mówisz w książce?
Te dwa terminy są często mylone, a różnica między nimi jest zasadnicza. Ulegamy jakimś mechanizmom, np. żądzom. Bardzo często ta żądza bierze się z poszukiwania ulgi. Bo np. czym może być seks? Dostarczaniem sobie ulgi. Oczywiście należy rozróżnić motywacje w tym obszarze. Jeśli inicjujemy go z miłości, pożądania i chęci bliskości, to to jest jak najbardziej w porządku. Jeśli jednak wynika on z tego, że chcemy sobie upuścić napięcia to znaczy, że używamy innej osoby, aby zredukować swoje napięcia. Czyli bardzo egoistycznie. I wówczas ten seks już nie jest wspólny. Jednak nie musi być to seks, to może być wspomniana wcześniej kłótnia. Kiedy dążymy do uwolnienia się z napięcia, za wszelką cenę szukając ulgi – robimy to często na koszt drugiej osoby. I wtedy możemy mówić o uleganiu mechanizmom. Natomiast o uwolnieniu mówimy wówczas, kiedy jak mówi psychoterapeuta Kazimierz Dąbrowski, wychodzimy poza nasz cykl biologiczny i zyskujemy świadomość, która pozwala nam na nieuleganie naszym automatyzmom. Ten proces wychodzenia poza swoje ograniczenia biologiczne nazywamy dezintegracją pozytywną. Czyli krótko mówiąc – trzeba się rozłożyć na części, żeby się od nowa nieco zbudować. Docierając do uwolnienia, jesteśmy w stanie doznawać długofalowej ulgi. Rozumiejąc siebie, swoje emocje, jesteśmy w stanie podejść do życiowych trudności z większym spokojem. Uleganie jest szybkie, zautomatyzowane i wypalające. Uwolnienie jest trudniejsze, wymaga zrozumienia mechanizmów, które nami rządzą, to trwa jednak zdecydowanie dłużej niż np. wywołanie kłótni tu i teraz. Jednak długofalowo bardzo się nam opłaca. Jest lepsze dla nas i naszego otoczenia.
Żyjemy w świecie, gdzie depresja, próby samobójcze, samookaleczanie, są coraz częstszym zjawiskiem szczególnie u młodych ludzi. Młodzież nie znajduje ulgi?
Poczucie ulgi wynika z potrzeby redukcji napięcia. Jedną z „metod” jest zamienianie jednego bólu na drugi. I różnica w odczuwanych bólach przynosi ulgę. To strasznie brzmi, natomiast to się objawia w tym, że młodzi ludzie decydują się na fizyczne okaleczanie się; nacinanie, rozdrapywanie ran, wyrywanie włosów czy obgryzanie paznokci. Napięcie emocjonalne redukujemy poprzez doznawanie bólu fizycznego. Ten mija szybciej niż emocjonalny i odczuwamy ulgę. Także bulimia czy anoreksja są o poszukiwaniu ulgi. To ucieczki przed otaczającym nas światem, i niestety złudzenie, że te chwilowe ucieczki zmniejszą ból emocjonalny i napięcie. Wiek nastoletni jest bardzo szczególny, to wrażliwy moment przebudowy, burzy hormonów. Wymaga ogromnego wsparcia od innych. Niestety bardzo często nastolatki zamiast tego wsparcia dostają żądania, wymagania, nakazy i zakazy. To wzmaga ich samotność i sprzyja podejmowaniu zachowań ryzykownych. Oczywiście wszystko w poszukiwaniu ulgi od życiowych napięć.
A czy istnieją nieryzykowne sposoby poszukiwania ulgi?
Ja na przykład morsuję. I to jest zdrowe regulowanie napięcia. Morsując, dostarczamy ciału skrajnego napięcia, po to, aby wrócić do równowagi. Uwielbiam także pływanie – pięknie reguluje napięcie w ciele. Ćwiczę pole dance, śpiewam, chodzę na spacery.
Jakie są główne przeszkody dla ludzi w osiągnięciu stanu ulgi i uwolnienia?
Jedna z nich to codzienna tyrania. (śmiech) Termin zaczerpnęłam od profesora Stevena Reissa. My się wzajemnie tyranizujemy jako ludzie, gdyż mylimy swoją osobistą naturę z naturą człowieka. Niejako „w automacie” mamy wkodowane myślenie, że inni ludzie będą funkcjonowali tak samo jak my, że będą myśleli tak samo jak my. A jak nie – to tym gorzej dla nich. (śmiech) Przecież jesteśmy tak różni, składamy się z różnych potrzeb. Jedni mają wysoką potrzebę porządku, inni mają dokładnie odwrotnie. Jedni są ciekawi świata, inni mniej. I tak możemy wymieniać bez końca. Wróćmy do naszej przykładowej kłótni; jeśli mamy w domu dwie osoby o różnych potrzebach, to tę codzienną tyranię możemy rozpoznać po tym, że temat się nigdy nie kończy, zawsze się powtarza. To nie znaczy, że z nami, czy z drugą osobą jest coś nie tak, tylko że „mamy inaczej”. Niestety oceniamy ludzi przez swój pryzmat. Chcemy, aby byli „tacy jak my”, narzucamy im nasze wartości, sposób bycia, światopogląd. To też częsty problem w biznesie. Np. przy udzielaniu tzw. informacji zwrotnej, managerowie de facto mówią swoim pracownikom „chciałabym/chciałbym, abyś był taki jak ja, robił jak ja”. To dlatego Ci, którzy tę informację zwrotną otrzymują, często czują się niesprawiedliwie ocenieni. I co najważniejsze – mają rację! Dlatego, że oni nigdy nie będą nami czy swoimi manageramii całe szczęście! Nasze dzieci nie będą nami, nasi partnerzy nie będą nami. Jednak trudno nam jest to zrozumieć i przez to generujemy napięcia nie tylko tej drugiej osobie, chcąc, żeby ona była inna (taka jak my), ale także sobie. Bywa, że wmawiamy sobie, że jesteśmy złym rodzicem, bo nasze dziecko jest inne niż my.
A czy to nie jest tak, że pewne obrazy życia, rodziny, mamy zakorzenione w naszych głowach i chcemy żyć według pewnych modeli powszechnie uznanych i akceptowalnych?
Oczywiście, że tak jest! Piszę o tym w książce. Świat narzucił nam pewne wyobrażenia, niejako zarysował linie w jakich „mamy prawo” się poruszać. Kobiety mają pewien obraz społeczny, nieco inny mężczyźni. Wiemy „jak powinna” wyglądać rodzina. Kiedy spełniamy te kryteria, to także odczuwamy ulgę. I mówimy sobie „uff jestem dobrą mamą, jestem dobrym tatą”. Świat się zmienia, a my bardzo często powielamy wzorce, które wynieśliśmy z domu. Chcemy czuć się w pewien sposób „skończeni”, dlatego bardzo nie lubimy być „w przebudowie”. A całe życie jest jedną wielką przebudową. Dlatego im bardziej zaakceptujemy fakt zmian, tym bardziej poczujemy się uwolnieni. Marzy mi się, aby ludzie poprzez rozwój rozumieli nie ciągłe dokładanie sobie, a zaczęli dostrzegać wartość odejmowania. „Wydaje się, że doskonałość osiąga się nie wtedy, kiedy nie można już nic dodać, ale raczej wtedy, gdy nie można nic ująć” ten cytat Antoine de Saint-Exupéry jest absolutnie genialny. Wg mnie ważne jest, aby ludzie słuchali siebie i swoich potrzeb. Bardzo chciałabym, aby FOMO, czyli fear of missing out (obawa, że coś istotnego nam umknie – przyp. red.) zamienić na JOMO – joy of missing out! Żebyśmy zaczęli odczuwać radość z wyłączenia się, pomijania nieustannie napływających komunikatów, rezygnacji z ciągłego śledzenia znajomych w social mediach i porównywania się z nimi itd. Odkąd osobiście to stosuję, rzeczywistość zaczyna wyglądać inaczej – lepiej, jaśniej. Aby poczuć doraźną ulgę, bardzo często staramy się wszystko kontrolować, zdejmując tym samym odpowiedzialność z naszych dzieci, współpracowników, partnerów. A to wcale nie jest o naszej odpowiedzialności, tylko napięciu i strachu przed oddaniem odpowiedzialności tym, do których ona należy. O czym jest wzorzec matki Polki? O braniu wszystkiego na swoją głowę, czyli o dokładaniu sobie. A to nie jest dobre ani dla nas, ani dla dzieci. Bo ani nie uczy odpowiedzialności ani nie rozwija. Dlatego zachęcam mamy do myślenia – co jeszcze mogę sobie odjąć?
Co daje nam ulga?
Przede wszystkim luz. (śmiech) I nie chodzi o ignorowanie problemów ani o to, żeby wszystko mieć gdzieś. Dlatego, że ignorowane problemy mają to do siebie, że wracają. Chodzi o taki luz, w którym masz pewność, że wszystko będzie dobrze. Cokolwiek by się wydarzyło, znajdziesz rozwiązanie, znajdziesz kogoś, kto zna rozwiązanie. Ja nazywam to wsparciem wszechświata, ale oczywiście nie chodzi o gwiazdy na niebie, czy jakąś nadprzyrodzoną siłę, tylko o ludzi wokół, którzy dzięki temu, że my jesteśmy spokojni, nie szarpiemy się z życiem, znajdują się w naszej orbicie i są chętni do tego, aby nam pomóc w trudnej sytuacji.
Jakie narzędzia czy techniki proponujesz czytelnikom, którzy chcieliby rozwijać umiejętność ulgi i uwolnienia?
Tych metod jest naprawdę sporo, natomiast pierwsza i najważniejsza, dostępna dla każdego to… wzdychanie. Często postrzegane jako objaw zniecierpliwienia, dezaprobaty. A to najbardziej dostępny mechanizm regulowania i zdejmowania napięć z ciała. Druga metoda może być nieco trudniejsza. Ja to nazywam „zanurz się w tym, od czego uciekasz”. Warto jest przyjrzeć się sobie w stresowych sytuacjach i odpowiedzieć sobie na parę pytań dotyczących naszego zachowania. Czyli dlaczego właściwie ja tak reaguję? I podjąć próbę zmierzenia się z tym. To na pewno nie będzie łatwe, jeśli jednak myślimy o tym, by świadomie zrobić sobie w życiu lepiej, to ta praca jest nieunikniona. Jeśli chcemy doświadczać prawdziwej ulgi, a nie tylko tej doraźnej – nie znam innej drogi.
Jakie doświadczenia lub inspiracje skłoniły Cię do napisania książki „Potęga ulgi – od ulegania do uwolnienia”?
Moim wielkim marzeniem jest to, aby moja książka była w każdym domu. Dlatego, że do ulgi dąży każdy. Bez wyjątku. I nie marzę o tym, dlatego, że „nie jestem skromna”. (śmiech) Opinie czytelników, jakie do mnie spływają jednoznacznie pokazują, że to bardzo ważny dla nich temat. Poukładanie tego zjawiska w strukturę, w usystematyzowane procesy spowodowało, że stało się ono dla nich bardziej zrozumiałe i „zarządzalne”. W mojej książce oprócz badań, wykresów i tabel znajduje się też bardzo ważna druga część, jaką jest obszar doświadczeń i emocji. Zarówno moich, jak i tych, którzy zechcieli się ze mną nimi podzielić. Ulga jest jednym z naszych podstawowych dążeń, a dzięki świadomemu zarządzaniu nią, jej odczuwaniu, realnie możemy zmienić swoje życie na lepsze.
W czerwcu koniecznie wybierz się z nami Wieczór z Potęgą Ulgi. Zapraszamy na spotkanie z Agnieszką Maruda, autorką bestsellerowej i jedynej takiej na świecie książki „Potęga Ulgi. Od ulegania do uwolnienia”
Juz 7. czerwca w biznesowych przestrzeniach BusinessWell odbędzie się spotkanie z autorką bestsellerowej i jedynej takiej na świecie książki „Potęga Ulgi. Od ulegania do uwolnienia”
Za jej powstanie wiele osób dziękuje mówiąc/pisząc:
– „Nawet nie wiesz ile mi tą książką dałaś…”
– „Wrzuciłaś tam jakieś zaklęcia, bo po paru stronach czytania jestem czuję wzruszenie, dziękuję!”
– „Jestem Ci bardzo wdzięczna za tą książkę. Bardzo dobrze się ją czytało, masz w sobie dużo logiki. Coś jak Joe Dispenza, pewnie znasz:)”
– „Kobieto! Uratowałaś mi życie!”
– Już pierwsze 3 rozdziały rozwiązały to, co mnie dręczyło od roku”
– „Dziękuję, pierwszy raz przeczytałam to, czego nie umiałam nazwać i wytłumaczyć. Popłakałam się, bo wszystko się zgadza”
Dlatego chcemy byś i Ty mogła/mógł wziąć dla siebie to czego teraz najbardziej potrzebujesz. Jeśli tylko potrzebujesz w życiu ulgi i spokoju bądź z nami tego dnia. Zabierz przyjaciółkę, przyjaciół i razem cieszcie się wiedzą o naszym ludzkim dążeniu do poczucia ulgi, mądrym i zdrowym regulowaniu napięć w swoim życiu, a także o pułapkach, w które wpadamy z powodu dążenia do ulgi i jak je umiejętnie omijać.
Co Cię czeka?
0. Czas na kuluarowe rozmowy i networking
1. Power Speech, w którym porozmawiamy o tym:
co dzieje się z nami pomiędzy wielkim napięciem, a ulgą
dlaczego tak bardzo potrzebujemy i pragniemy ulgi, że dla jej uzyskania zrobimy znacznie więcej złego niż dobrego dla siebie
w czym ulga nas „trzyma”, a do czego nas „uwalnia”
2. Ćwiczenie na natychmiastowe uwolnienie 3. Rozmowa z Agnieszką Maruda oraz Agnieszką Kardas (autorką i bohaterką rozdziału Uwalnianie bywa trudne) 4. Sesja Q&A – okazja do zadania pytań nie tylko o książkę 5. Osobiste dedykacje i zdjęcia z autorką
NATASZA SOCHA | O miłości na kartach powieści słów kilka…
20 lutego, 2024
Artykuł przeczytasz w: 6 min.
W świecie literatury miłość stanowi odwieczne źródło inspiracji, otwierając przed czytelnikami drzwi do najbardziej intymnych zakątków ludzkiego serca. Jedną z autorek, która doskonale operuje tematyką miłości w swoich powieściach, jest – pochodząca z Poznania – Natasza Socha. Odkryjmy więc, jak autorka kreuje pełne emocji opowieści, i poznajmy jej refleksje na temat miłości w literaturze.
NATASZA SOCHA: Wydaje mi się, że najważniejsza jest tutaj ucieczka od rzeczywistości. Romanse to sposób na oderwanie się od codziennego życia i własnych problemów. To również jakieś podświadome pragnienie emocji, których prawdopodobnie sami już nie przeżywamy. Historie miłosne opisane na kartkach książek budzą uczucie ekscytacji, radości, smutku, wzruszeń, jednym słowem mamy tu cały wachlarz odczuć, które chcemy przeżywać razem z bohaterami. To także poszukiwanie nadziei i optymizmu. W większości romansów mamy pozytywne zakończenia, a ludzie chcą właśnie w takie wierzyć, zwłaszcza kiedy ich własne życie nie układa się tak, jakby tego chcieli. Wiele kobiet identyfikuje się z bohaterami książek, lubi przenosić do ich świata, przeżywać to, co oni, wciągać w ich historie, z niepokojem oczekiwać, co będzie dalej.
Skąd czerpie Pani inspirację do swoich powieści romantycznych? Są to osoby, pary, historie z życia czy w stu procentach wytwory wyobraźni?
Moje książki to nie do końca historie romantyczne, raczej unikam typowych love story, gdzie ona i on ślubują sobie miłość do grobowej deski. To powieści obyczajowe, z wątkami psychologicznymi. Poruszam różne tematy, wśród których miłość jest tylko dodatkiem do głównego problemu. Piszę o kobietach samotnych, takich, które zaczynają swoje życie od nowa, takich, które odnajdują siebie, piszę o menopauzie, o problemach małżeńskich, o starzeniu się, o zdradach, jednym słowem o wszystkim, co spotyka większość z nas. Oczywiście jest w tym również miejsce na miłość, ale to nie ona jest myślą przewodnią moich powieści. Inspiracji szukam tak naprawdę w życiu. Często są to historie zasłyszane lub specjalnie mi opowiedziane. Dostaję dużo listów od czytelniczek, które czasem nawet proszą, żebym opisała ich historię, bo dzięki temu będą mogły poradzić sobie z własnymi problemami. Oczywiście to nigdy nie są historie jeden do jeden, to zlepek różnych opowieści, którymi obdarowuję swoją bohaterkę czy bohatera. Chyba po raz pierwszy w życiu napisałam prawdziwą historię miłosną, która ukaże się w marcu. To będzie książka pt. „Symfonia ciszy”, w której wątek romantyczny jest kluczowy dla całej historii. Nie będzie on jednak wyłącznie cukierkowy i miły.
Co jest największym wyzwaniem w tworzeniu wątków romantycznych?
Unikanie stereotypów i umiejętność tworzenia oryginalnych postaci oraz wątków romantycznych, które nie byłyby kalką innych książek. Ważne jest, aby unikać pewnych przewidywalnych wzorców oraz tworzenia sztampowych bohaterów. Dobrze jest zrównoważyć dramat i realizm. Zbyt duża ilość tragedii może sprawić, że historia staje się nieprawdziwa lub przesadzona, a z kolei nadmiar realizmu powoduje, że czytelnik traci zainteresowanie, bo jednak oczekuje czegoś innego, niż tylko opisu szarej rzeczywistości. Bohaterowie muszą przechodzić ewolucję, zarówno indywidualnie, jak i w kontekście ich związku. Istotna jest również kontrola tempa narracji, żeby czytelnik nie stracił zainteresowania. Cały czas musi się coś dziać, a autor powinien podkręcać atmosferę, żeby chciało się czytać kolejny rozdział i odczuwać niepewność co do tego, co się wydarzy.
Czy powieść romantyczna to gatunek literacki tylko dla kobiet?
To pytanie należałoby raczej zadać panom, osobiście uważam, że nie ma czegoś takiego jak literatura skierowana wyłącznie do kobiet. Książki powinno się dzielić na dobre i złe, a nie męskie i żeńskie. Uważam też, że mężczyźni często się nie przyznają do tego, że sięgają po powieści obyczajowe czy romantyczne. Gdyby przeprowadzić ankietę, to pewnie większość panów wskazałaby na kryminały lub sensację jako gatunek, po który sięgają najczęściej. Współczesną literaturę romantyczną obejmuje tak szeroka gama tematów i stylów, a także podgatunków (romans historyczny, fantasy czy science fiction), że tak naprawdę może on przyciągać czytelników o różnych zainteresowaniach. Gust czytelniczy chyba nie zależy od płci, tylko od tego czego szukamy w książkach. Możliwe jednak, że panowie z założenia nie czytają powieści z wątkiem miłosnym, z góry zakładając, że to kiczowate love story, w którym niewiele się dzieje.
Jaki rodzaj miłości lubi Pani najbardziej opisywać?
Lubię historie skomplikowane, w których nie wszystko jest od samego początku oczywiste. Lubię, kiedy między bohaterami zachodzą specyficzne interakcje i nie wiadomo, jak dalej potoczą się ich losy. Lubię, kiedy ta ich miłość rozwija się powoli, kiedy uczą się siebie nawzajem, przechodzą przez różne doświadczenia – dobre i złe, by na końcu dojść do wniosku, że jednak chcą być razem. Lubię, kiedy ta miłość jest czymś więcej niż tylko trzymaniem się za ręce.
Woli Pani zakończenia tragiczne, słodko-gorzkie, czy „i żyli długo i szczęśliwie”?
Zdecydowanie nie preferuję zakończeń „i żyli długo i szczęśliwie”, nawet jeżeli czytelnik tego oczekuje. Tragizm i dramat też nie są najlepszym rozwiązaniem, bo mogą zniechęcić i spowodować, że ktoś po przeczytaniu takiej książki poczuje się jeszcze gorzej, a przecież nie o to chodzi. Chyba faktycznie najbardziej lubię zakończenia słodko-gorzkie. Myślę, że sporo czytelników preferuje zakończenia odzwierciedlające bardziej rzeczywistość niż idealizm. Nikt nie lubi przewidywalności i jednostronności, zwłaszcza kiedy mamy bardziej skomplikowane portrety bohaterów. Doceniam w powieściach happy end, ale niekoniecznie skąpany w lukrze i wacie cukrowej, tylko z domieszką goryczy. Bo takie właśnie jest życie. Gdybyśmy cały czas jedli słodki tort, to choćby nie wiem, jak bardzo byłby niebiański, w końcu by nas zemdliło.
…Zakończmy naszą podróż przez świat literackiej miłości z Nataszą Sochą, podkreślając, że miłość to nie tylko motyw literacki, ale także lustro odzwierciedlające bogactwo ludzkiego doświadczenia. Zapraszamy do lektury powieści autorki, gdzie każda strona jest pełna niespodzianek i głębokich refleksji.
Popularny aktor i trener biznesu, przeszedł długą drogę. Od intensywnej pracy, egzotycznych podróży, życia bez ograniczeń, po kilka tygodni na OIOM-ie. Od wzmożonej aktywności, przez paraliż i żmudną rehabilitację, po powrót do sprawności. – Dzięki chorobie więcej rzeczy robię teraz z sensem – mówi Jacek Rozenek, który swoją historię opowiedział w książce „Padnij. Powstań. Życie po udarze”.
Od ciężkiego udaru, a właściwie kilku udarów, które Pan przeszedł minęły już ponad cztery lata. Jak się Pan teraz czuje?
JACEK ROZENEK: Przed udarem nigdy wcześniej nie chorowałem, więc moja sytuacja zmieniła się diametralnie. W stanie terminalnym przykuty do łóżka przeleżałem półtora miesiąca na OIOM-ie z diagnozą: niewiele da się zrobić. Frakcja wyrzutowa serca, która normalnie wynosi 70-80 proc., w pewnym momencie była u mnie na poziomie 8%. W dokumentacji medycznej lekarze wpisali 12%, bo w przeciwnym razie od razu musieliby mnie skierować na przeszczep serca. Dziś mogę swobodnie przejechać na rowerze 60 km, przepłynąć 500 m, pójść na siłownię, wróciłem do pracy na scenie, więc można powiedzieć, że czuję się całkiem dobrze.
Jeżdżąc po kraju w ramach promocji książki spotkał Pan setki osób po udarze i ich rodzin. Co jest dla nich najtrudniejsze?
Odbieranie im nadziei. Po premierze książki byłem w teatrze w Warszawie jako widz. Po spektaklu podszedł do mnie mężczyzna przed czterdziestką. Okazało się, że miał podobnie rozległy udar jak ja, też spędził sporo czasu na OIOM-ie, lekarze nie dawali mu szans na powrót do sprawności. Podziękował mi. Nie było po nim widać żadnych śladów choroby. Nie zawsze się to udaje. Pacjentów, którzy wrócili do normalnego funkcjonowania po udarze jest stosunkowo niewielu. Znam wiele osób, które nie mogą ruszyć ręką czy nogą wiele miesięcy po wyjściu ze szpitala. Jestem z nimi, wspieram je, motywuję. Pamiętam swoje rozmowy z lekarzami, którzy mówili mi, że nie ma szans na poprawę. To mnie bardzo irytowało. Jeżeli w organizmie funkcjonują te same mechanizmy co przed chorobą, to – choć są zaburzone – można je przywrócić do normalnego stanu. Ćwiczyłem wbrew wszystkiemu i wszystkim, ale opłaciło się. To, co mówię często odczytuje się jako narzekanie na lekarzy. To nieprawda. Zwracam uwagę przede wszystkim na sposób komunikacji z pacjentami, który jest piętą achillesową medyków. Ok. 20 proc. lekarzy to świetni fachowcy od komunikacji, znakomici lekarze i wspaniali ludzie. Niestety w najostrzejszej fazie choroby nie trafiłem na żadnego z nich. Kolejna grupa, jakieś 30 proc., to lekarze, którzy po kilku szkoleniach przyswoili sobie wiedzę na temat komunikacji, przyzwoici ludzie, którym personalne cechy utrudniają dobry kontakt z pacjentami. I jest jeszcze reszta, która nie powinna wykonywać zawodu lekarza.
Statystyki pokazują, że 1 na 6 osób dozna udaru w ciągu życia. Według najnowszych danych rocznie mamy w Polsce około 90 tys. udarów niedokrwiennych. Jakie mylne przekonania i postawy związane z tą chorobą są najbardziej bolesne dla udarowców?
Z tych 90 tys. ok. 30 proc. od razu umrze – udar to bardzo śmiertelna choroba. Najbardziej bolesne jest to, że najbliższa rodzina udarowca często nie rozumie tej choroby. Ludzie mniej więcej przez miesiąc mają w głowie obraz osoby zdrowej – aktywnej, sprawnej, samodzielnej. Później ten obraz się zaciera, uprzedmiotawiają chorobę, marginalizują lub wykluczają chorego, a on nie zawsze może przekazać to, co czuje. Po drugiej stronie skali jest część rodziny pełna dobrych chęci, która jednak przekłada swoje emocje na pacjenta i nie jest w stanie go zrozumieć. Wystarczy jednak krótka rozmowa z osobą taką jak ja, aby wprowadzić w swoim podejściu do chorego drobne, ale istotne zmiany.
Czyli można się tego nauczyć?
Tego nie trzeba się uczyć. To naturalna umiejętność ludzi, która niestety zanika, bo żyjemy w atomistycznych rodzinach, zamykamy się w swoich bańkach. Zatracamy umiejętność wspierania się, rozumienia innych, bycia ze sobą. Przelewamy swoje frustracje i oczekiwania wobec świata na innych i często nic, z tego, co bardzo byśmy chcieli otrzymać, nie dostajemy. Jesteśmy zamknięci na innych i na świat, a jednocześnie bardzo rozwrzeszczani. Widzę jak po spotkaniach ze mną osoby po udarze i ich rodziny, dzięki spojrzeniu na swoją sytuację z innej perspektywy, mogą wydać z siebie taki oddech ulgi, dostrzegam jak schodzi z nich napięcie.
Choroba weryfikuje wszystko?
Przeciwnie. Mój sposób myślenia jest dokładnie taki sam, jak przed chorobą. Nic się nie zmieniło. Jedni odeszli, drudzy zostali, w moim życiu pojawili się nowi ludzie. Tak było też przed chorobą. Byłbym bardzo naiwny, gdybym myślał, że będzie inaczej.
Powiedzieć, o Panu, że był Pan „pacjentem źle rokującym” to nic nie powiedzieć. Sergiusz Pinkwart, współautor książki, mówi o „morderczej pracy”, którą Pan wykonywał w czasie rehabilitacji. Co Pana motywowało i przywracało nadzieję?
Nie miałem żadnej motywacji. Może na początku, kiedy obraz życia, aktywności sprzed udaru był jeszcze świeży, ale to paliwo szybko się wypaliło. Kiedy po sześciu tygodniach wyszedłem ze szpitala, nie miałem motywacji, ale wiedziałem, że muszę ćwiczyć. Jeśli chcemy wykonać ruch palcem, impuls z mózgu musi dotrzeć do mięśnia, ale po udarze tego impulsu nie ma. Ćwiczyłem więc ten ruch w głowie. Jeśli przez miesiąc, po siedem godzin dziennie, ćwiczy się ruszanie palcem, który ani drgnie, to trudno mówić o motywacji. I nawet jeśli po dwóch miesiącach w końcu palec lekko się rusza, to szybko pojawia się myśl – to idiotyzm, w takim tempie nigdy nie ruszę ręką. Okazuje się jednak, że można ćwiczyć bez motywacji. Trzeba tylko wziąć odpowiedzialność za siebie. Gdybym miał wokół siebie ludzi, którzy będą mnie obsługiwać, przygotują mi herbatę, jedzenie, podniosą mnie z łóżka, to skwapliwie bym z tego korzystał, ale ponieważ nie było takich osób – musiałem ćwiczyć. Zaciskałem zęby, mówiłem sobie, dobra, poćwiczę pół godziny, później dokładałem kolejne pół godziny, potem kolejne i na koniec dnia robiło się z tego siedem godzin. W czasie pierwszego wyjścia na basen miałem jeden cel: nie utonąć. A skoro już nie utonąłem, to następnym razem, zamiast samochodem, pojechałem na basen rowerem. Podjazd pod niewielką górę był dla mnie potworną katorgą. Codziennie pokonywałem tysiące problemów, które pojawiały się na mojej drodze. Kiedy ostatnio rozmawiałem z kardiologiem polecił mi wszczepienie kardiowertera, takiego rozrusznika serca. Tylko, że z kardiowerterem nie mógłbym wykonywać ruchów ręką, byłbym uziemiony, znowu wylądowałbym na wózku inwalidzkim, więc grzecznie odmówiłem. Warunkiem powrotu do zdrowia jest chęć powalczenia o życie, niezgoda na to, że będzie się żyć na czyichś warunkach. We mnie ta niezgoda zawsze była.
Znamy wszyscy historie ze Stanów – osób dobrze prosperujących, które z powodu choroby i ograniczonego dostępu do bezpłatnej służby zdrowia wpadły w spiralę długów. Te historie zdarzają się jednak także w Polsce. Mówi Pan otwarcie, że z powodu udaru stracił nie tylko zdrowie, ale także pieniądze.
Przed chorobą bardzo dużo zarabiałem, ale też sporo wydawałem. Po 1,5 roku od udaru oszczędności się skończyły, zacząłem korzystać z kart kredytowych, a limity miałem na nich spore. Długo więc się udawało, ale w końcu ten kurek został zakręcony. Spłacam do dziś tamte debety, zajmie mi to jeszcze jakieś 2-3 lata, ale powoli wychodzę na prostą. Koszty leczenia i rehabilitacji pochłaniały ok. 30 tys. zł miesięcznie. W trudnym dla mnie momencie rehabilitanci pracowali ze mną za darmo. Jestem im za to głęboko wdzięczny. Przed chorobą sporo swojego czasu poświęcałem na działalność pro publico bono – prowadziłem szkolenia w szpitalach, dla straży pożarnej, jeździłem po domach dziecka, hospicjach…
Czyli karma wróciła?
Wróciła.
Czy balansowanie na granicy życia i śmierci zmieniło Pana stosunek do wiary?
Byłem wychowywany w katolickiej rodzinie, zostałem najmłodszym ministrantem w parafii, miałem zostać księdzem… Na szczęście ominęły mnie wszystkie patologie związane z Kościołem, które teraz wychodzą na jaw, ale i tak w wieku 20 lat odszedłem od Kościoła – moi rodzice przyjęli to do wiadomości, było im bardzo przykro, ale zaakceptowali moją decyzję. Bardzo często ludzie mnie pytają czy modliłem się w czasie choroby. To nie jest moment, żeby się modlić, żeby błagać Boga. Kiedy byłem dogięty do ziemi, nie prosiłem o litość. Po prostu nie. Ale może jeszcze wrócę do Kościoła – jako facet świadomy siebie, który dużo przeżył i wierzy.
Czy aktorowi, dla którego narzędziem pracy jest ciało, łatwiej jest poradzić sobie z jego dysfunkcjami w czasie choroby?
Łatwiej i jednocześnie trudniej. Z jednej strony wiedziałem, jakie są możliwości mojego ciała, pamiętałem jak na treningach wystąpień publicznych wykonywałem skomplikowane asany, jaki stopień panowania nad ciałem udało mi się wypracować. A z drugiej strony fakt, że to „narzędzie” przestało działać, był dla mnie niezwykle frustrujący.
Czy jest w Panu pretensja, żal do losu bądź lekarzy, którzy źle leczyli wadę serca, co – jak się później okazało – było przyczyną udaru?
Żal odczuwałem na samym początku, ale szybko mnie opuścił. Musiałbym uznawać siebie za kogoś bardzo ważnego, żeby mieć pretensje, że spotkało to mnie, skoro codziennie spotyka tyle innych osób. Trafiło na twardego gościa, który się nie poddał. Tzn. poddawałem się codziennie wiele razy, ale na koniec dnia mogłem powiedzieć, że dałem radę. Dzięki chorobie więcej rzeczy robię teraz z sensem.
Czy to już jest ten moment, kiedy snuje Pan długofalowe plany?
Długofalowe? (śmiech) W żywotach świętych jest taki popularny cytat: jeśli chcesz rozbawić Boga, opowiedz mu o swoich planach. Szczęście nie polega na kreowaniu sobie w głowie celów i dążeniu do ich osiągnięcia.
Co sprawia Panu teraz największą frajdę?
Spotkania z dziećmi, z przyjaciółmi, spacery z psem, praca. Najlepszą rehabilitacją jest dla mnie teraz praca w serialu i teatrze. Jeśli wychodzisz na scenę, grając w dwuosobowej sztuce, to naprawdę nie ma się gdzie i za kim schować. Staję przed widownią i muszę nie tylko wygłosić swoje kwestie, ale też pobiec, zatańczyć, zaśpiewać, upaść na podłogę… Nie mam teraz marzeń. Nie brzmi to dobrze, ale dla mnie to coś pozytywnego. Kiedy żyjemy na wysokim poziomie często bezrefleksyjnie wydajemy pieniądze, ciągle za czymś gonimy. Przed chorobą wyjazdy na Seszele, Bora-Bora, do Indii czy Afryki były dla mnie czymś powszechnym. To nie był jeden wyjazd na urlop, ale kilka podróży w ciągu roku. Teraz wiem, że wszystko to, czego tam szukałem, jest tutaj, na wyciągnięcie ręki.
Kryminał potrzebuje odpowiedniego klimatu, by wciągnąć czytelnika w intrygę zapisaną na kartach powieści. Dlatego jednym z ważniejszych bohaterów książek tego gatunku pozostaje miejsce akcji. Miasto stanowiące tło dla powieści kryminalnych jest tak samo istotne, co główne postaci czy wątki fabularne.
Autorzy kryminałów wykorzystują więc potencjał miast jako miejsca akcji, ukazując ich ciemne zakamarki, przekazywane z pokolenia na pokolenie historie, by przedstawić swoim czytelnikom świat, w którym nawet najbardziej krwawa i tajemnicza sprawa kryminalna ma prawo istnienia. W jaki sposób wykorzystywana jest stolica Wielkopolski jako lokalizacja dla kryminału? Na to pytanie odpowiedziała poznańska badaczka, Marta Nowak na łamach swojego artykułu naukowego.*
Przyglądając się współczesnej literaturze kryminalnej, można zauważyć różnorodne innowacje, mające na celu odświeżenie gatunku. Jedną z nich jest traktowanie miejsca akcji jako bohatera powieści, ze swoją tożsamością oraz oryginalnym charakterem. Poznań na kartach literatury kryminalnej zapisuje się w bardzo charakterystyczny sposób. Tradycyjnie jest przedstawiany jako miasto rozwinięte, spokojne, w którego ciemnych zakamarkach zbrodnie są popełniane przez osoby żyjące na skraju społeczeństwa. Jest to silny obraz, w którym miasto zajmuje znaczącą pozycję w świadomości mieszkańców. To właśnie z perspektywy mieszkańca najczęściej pokazywany jest Poznań, rzadziej występuje w kryminale z punktu widzenia turysty lub obcej osoby z zewnątrz. Wizerunek stolicy Wielkopolski pozostaje pozytywny, chociaż w odniesieniu do poszczególnych dzielnic istnieją pewne negatywne skojarzenia ze zbrodnią (np. na Wildzie, czy Dębcu), które również znajdują swoje odzwierciedlenie w powieściach. Neutralną przestrzenią są ulice, które zazwyczaj bohaterowie tylko mijają i nie są one znaczącą częścią śledztw.
Ciekawą informacją pozostają jednak kryminalne frazeologizmy związane z Poznaniem występujące w Słowniku gwary miejskiej Poznania, „juchta z Chwaliszewa, eka z Małeka, wildeckie, jeżyckie i śródeckie wybijokno”. Można więc potwierdzić, że literacki obraz kryminalnego Poznania opiera się przede wszystkim na społecznie utrwalonych stereotypach pozwalających podzielić miasto na tereny bezpieczne oraz niebezpieczne. Ofiary literackich morderstw znajdowane są głównie w dwóch dzielnicach: na Chwaliszewie bądź na Wildzie. Przestrzeń przedstawiana zgodnie z poznańskimi przekonaniami silnie wpływa na bohaterów oraz w pewnym sensie determinuje ich losy, ponieważ osoby wywodzące się z gorszych, biednych dzielnic zazwyczaj są wykluczone.
Przestrzeń miejska Poznania staje się symbolem, gdzie przenikają się różnorodne zjawiska, np. ubóstwo i bogactwo, przestępczość, przemoc, wymiar sprawiedliwości, życie rodzinne, alkohol i narkotyki. Miasto tworzy kontekst dla dzieł literackich i buduje razem z nimi napięcie, atmosferę tajemnicy. Stanowi symulację, gdzie utrwalony w świadomości rdzennych poznaniaków podział dzielnic staje się nośnikiem pamięci kulturowej. Kryminalny Poznań jest tylko na pierwszy rzut oka miastem czystym, bezpiecznym i uporządkowanym, gdyż za tą fasadą kryje się ukryte, tajemne życie, które w swoich powieściach przedstawiają autorzy kryminałów.
Jakie kryminały rozgrywają się na terenie Poznania?
„Polichromia” Joanny Jodełki, gdzie Chwaliszewo spełnia funkcję przestrzeni niebezpiecznej,
„Ściema” Piotra Bojarskiego, gdzie dziennikarz próbuje odpowiedzieć na pytanie, kto zabił studenta na przystanku tramwajowym,
„Gra Pozorów” Joanny Opiat-Bojarskiej, połączenie sprawy porwania z próbą rozwiązania zagadki morderstwa,
„Wściekły Pies” Roberta Ziółkowskiego, gdzie nadkomisarz z wielkopolskiego Zespołu Poszukiwań Celowych zostaje oskarżony o dokonanie zbrodni na ulicach Poznania,
Seria „Milicjanci/policjanci z Poznania” Ryszarda Ćwirleja, gdzie czekają czytelnika intrygi z czasów PRL.
*źródło M. Nowak (2022) „Poznań w kryminale: przestrzeń zindywidualizowana czy anonimowa?” SŁOWO. Studia językoznawcze 13/2022; Wydawnictwo Uniwersytetu Rzeszowskiego.
Angela Y. Davis: „Kobiety, rasa, klasa”; Audre Lorde: „Dzienniki raka”
15 stycznia, 2023
Artykuł przeczytasz w: 3 min.
Są różne sposoby na wejście w Nowy Rok. Niektórzy lubią łagodnie, na spokojnie, inni z impetem, karnetem na siłownię i listą noworocznych postanowień. Można też wejść w 2023 z książką. I owszem można próbować z taką, która nas roztkliwi, ale ja proponuję jednak tytuły ze znacznie większą mocą, zwłaszcza taką do otwierania głowy i wietrzenia zatęchłych opinii. A nikt bardziej się do tego nie nadaje niż dwie ikony feminizmu. Audre Lorde i Angela Y. Davies wprowadzą nas w ten rok z siłą, energią, siostrzanym uczuciem i czułością, a tego na pewno przyda nam się dużo.
Dzienniki raka / Audre Lorde / FameArt
Do Audre Lorde pasuje wiele określeń – kobieta, matka, żona, feministka, aktywistka działająca na rzecz praw obywatelskich, lesbijka, partnerka – ale skupmy się na jednym, pisarka. I to pisarka z niezwykłą wrażliwością i siłą, aby mimo wszystko przeć do przodu, pomimo wykluczeń, pomimo choroby, pomimo wszystkiemu, co zatrzymywało ją przed spełnieniem swoich celów. O tej walce właśnie są Dzienniki raka, o codziennym zmaganiu się z bezsilnością, zmęczeniem, swego rodzaju samotnością w chorobie. Nic z tych rzeczy jednak nie stępiło jej bystrości umysłu i wrażliwości na niesprawiedliwość. Przemyślenia Lorde dotykają kwintesencji kobiecości, są świadome kryzysu klimatycznego i spustoszenia, jakie sieje w świecie kapitalizm i aż nie chce się wierzyć, że powstawały na przełomie lat 70. i 80., bo aż tak są aktualne. I chociaż wiem, że tytuł brzmi wręcz onieśmielająco i wielu może zniechęcić, bo przeprawa przez czyjąś walkę z tak paskudną chorobą, jaką jest rak piersi wymaga sporego nakładu emocji, to jednak słowa Lorde sięgają znacznie dalej, obejmują indywidualne przeżycie w globalnym kontekście. I trzeba jeszcze czasu i wielu starań, aby mogły przejść do historii, jako zapis pewnej epoki, a nie tekst, który się nie starzeje.
Kobiety, rasa, klasa / Angela Y. Davis / Wydawnictwo Karakter
Nie ma ani krzty przesady w nazywaniu Angeli Y. Davis ikoną czy legendą. Jej życie zdecydowanie bardziej przypomina trzymający w napięciu film niż ludzkie codzienne życie. Na kartach historii zapisała się jako zatwardziała działaczka na rzecz praw obywatelskich, członkini Czarnych Panter, komunistka, feministka. Swoimi głośno wygłaszanymi poglądami udało jej się zirytować wiele ważnych osób, które próbowały ją uciszyć więzieniem. To aż dziwne, że Davis w naszej świadomości dosyć długo była nieodkryta, a jej Kobiety, rasa, klasa dopiero w zeszłym roku zostały przetłumaczone na polski. Bo jest to książka ikoniczna, swoista biblia feminizmu. To historia Stanów Zjednoczonych opowiedziana na nowo, tym razem z perspektywy mniejszości, afroamerykanów, kobiet, robotników, osób nie heteronormatywnych. Davis śledzi ruchy abolicjonistyczne, feministyczne i robotnicze XIX i XX wieku, ich wzajemne sprzęganie się, wspólne cele i rozbieżne drogi. Opisuje historie czołowych działaczy i działaczek, jednocześnie poszerzając pole widzenia z jednostkowego na intersekcjonalne. To zdecydowanie taka historia, której nikt nas w szkole nie uczy. A szkoda, bo może dzięki temu byłoby w nas więcej empatii.
Koniec roku to dobry czas na podsumowania i zapewne na każdym kroku będą zalewać nas listy: „dziesięciu najważniejszych książek”, „wszystkie lektury, które musisz przeczytać do ostatniego dnia grudnia”, „książki, których nie możesz przegapić”. Tutaj takiej listy nie będzie. Za nami ciężki rok i nie ma się co rozliczać z tego, co się przeczytało bądź nie. Będzie za to o dwóch książkach jednego autora i jeśli mielibyście przeczytać w tym roku tylko dwie książki, to z ręką na sercu mogę powiedzieć, że powinny to być Ucieczka od bezradności i Reguły na czas chaosu. Autora zapewne przedstawiać nikomu nie trzeba, bo Tomasza Stawiszyńskiego można znać nie tylko jako pisarza, ale również felietonistę Tygodnika Powszechnego, a jego głos usłyszeć w audycjach radiowych i podcastach (nie tylko autorskich). Stawiszyński ma niezwykły dar opowiadania o skomplikowanych sprawach w prosty i przystępny sposób, co jak na filozofa nie jest często spotykane. W dodatku niewiele jest takich osób, które tak rozsądnie starają się tłumaczyć otaczający nas świat, jednocześnie nie popadając w skrajności i nie dając prostych odpowiedzi.
Tomasz Stawiszyński – Ucieczka od bezradności
Ucieczka od bezradności / Tomasz Stawiszyński / Wydawnictwo Znak
Powiedzieć, że żyjemy w ciekawych czasach, to jak nic nie powiedzieć, a jakże ostatnio często parafrazowane powiedzenie, że „kiedyś to było” nabiera trochę innego znaczenia. I być może to świat staje się bardziej skomplikowany, a może my jesteśmy tego skomplikowania bardziej świadomi. Nie zmienia to jednak faktu, że wtrąca to nas w dosyć obezwładniający stan bezradności. I właśnie z ową bezradnością Stawiszyński stara się uporać w tej książce. A robi to oczywiście, jak filozofowi przystało, dosyć przewrotnie, bo oczywiście nie dowiemy się, jak z bezradnością sobie poradzić, jak jej sprostać i sprawić, aby przestała nas męczyć. Stawiszyński pisze przede wszystkim o tym, jak ją oswoić, nauczyć się z nią żyć, zaakceptować, jako część ludzkiego życia i doświadczania. Za sztandarowy przykład służy tutaj żałoba, którą niemal wyrugowaliśmy ze swojego życia, sprowadziliśmy do rangi choroby i przepisujemy na nią leki, aby tylko jej w pełni nie doświadczyć, a co gorsza wprowadzić nią innych w dyskomfort. Zatem nie ma co się bać bezradności, smutku czy lęku, bo to części składowe naszego człowieczeństwa, a zamiast wkładać tyle wysiłku w pozbycie się ich powinniśmy popracować nad ich oswajaniem, bo to na pewno pozwoli nam lepiej poznać samych siebie.
Tomasz Stawiszyński: „Reguły na czas chaosu”, Wydawnictwo Znak
Reguły na czas chaosu / Tomasz Stawiszyński / Wydawnictwo Znak
Uwaga, to nie jest poradnik. Żeby nie było, że nie ostrzegałam. Właściwie to jest swego rodzaju satyra na wszelkie poradniki, które próbują objaśnić nam świat, ale jakoś marnie im to wychodzi. Stawiszyński na pewno nie da nam prostych odpowiedzi na nurtujące nas pytania jak żyć? gdzie jesteśmy? kim jesteśmy? i dokąd zmierzamy? A żeby było bardziej przewrotnie, autor zostawi nas z jeszcze większą ilością pytań i wątpliwości, które długo kołaczą się w głowie jednocześnie przemodelowując nasze postrzeganie wielu rzeczy. Reguł Stawiszyński tworzy jedenaście i trzeba przyznać, że niektóre są dosyć wyzywające, stojące w poprzek bombardujących nas z każdej strony komunikatów. Zatem jeśli dążycie do życia w zgodzie ze sobą, już dawno przygotowaliście się na koniec świata lub poszukujecie swojej tożsamości – sięgnijcie po tę książkę. A czytając, na pewno nie raz przyklaśniecie autorowi, ale równie często (a może nawet częściej) będziecie wywracać oczami, a może nawet głośno wzdychać i pytać siebie i wszechświat „czy on oszalał?”. Warto wtedy usiąść na chwilę w kąciku i podumać, bo jak niektóre rzeczy poskładają nam się w głowie, to jednak powiemy „ma rację!” I może owszem, te reguły nie są szczególnie odkrywcze, ale trzeba przyznać, że mało kto ma taki talent do porządkowania i nazywania zjawisk jak Stawiszyński. Na koniec zdradzę, że jedną z reguł jest „czytaj książki” i chyba nie ma tu innej, z którą mogłabym się bardziej zgodzić.