KATARZYNA HOŁYSZ | Jestem kobietą spełnioną

Katarzyna Hołysz

W swoim repertuarze ma pieśni i dzieła operowe, muzykę dawną i muzykę sakralną. Na scenie wcieliła się w najznakomitsze role, grając Toskę Pucciniego, Wenus Wagnera, Halkę Moniuszki czy Lady Makbet Verdiego. Kocha muzykę, ludzi i książki. Oprócz artystycznej duszy posiada matematyczny umysł. Bliskie są jej logiczne zagadki, ale i tematy związane z fitoterapią. Włada sześcioma językami, produkuje własne kremy, wierzy w zbawienną moc ziół – w dawnych czasach mogłaby być uznana za czarownicę. Katarzyna Hołysz – kobieta barwna, pełna pasji, emanująca pozytywną energią, po prostu wulkan emocji.

Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: MAD Photography, Magda Hueckel

Jesteś absolwentką Akademii Muzycznej im. I. J. Paderewskiego, również Uniwersytetu Ekonomicznego w Poznaniu, a niedawno zaskoczyłaś swoich najbliższych i znajomych, bo skończyłaś studia podyplomowe na Uniwersytecie Medycznym. Dlaczego wymyślasz sobie wciąż nowe wyzwania, nawet niezwiązane z muzyką?

KATARZYNA HOŁYSZ: Nie wiem, czy ja sobie wynajduję wyzwania, czy jednak te wyzwania wynajdują mnie. (śmiech) Poszłam na studia ekonomiczne trochę z lenistwa (śmiech). Wcześniej chciałam zostać lekarzem i w pewnym sensie to zrealizowałam, patrząc na to, co dzisiaj robię. W liceum byłam na profilu biologiczno-chemicznym i zobaczyłam, ile jest pracy, wkuwania i siedzenia nad książkami. Moim pewnym przekleństwem było to, że ja ze wszystkich przedmiotów byłam dobra. I za cokolwiek bym się nie zabrała, to z dużym prawdopodobieństwem wyszłoby mi to dobrze, ale wolałam zostać hedonistką, zamiast spędzać życie na uczeniu się na pamięć ogromu materiału, co tak właśnie wyglądało w przypadku biologii i szybko skonstatowałam, że chyba szkoda mi na to jednak mojej młodości. (śmiech) Natomiast uwielbiałam matematykę – od czasu gdy dostałam od moich rodziców książkę Szczepana Jeleńskiego „Lilavati”, w której matematyka tłumaczona jest za pomocą baśni, anegdot, gier i ciekawostek. Zakochałam się w matematyce, która w logiczny sposób tłumaczyła świat, a przede wszystkim nie musiałam uczyć się na pamięć, jak chociażby biologii, historii czy chemii. Matematykę trzeba tylko zrozumieć i wtedy bez problemu można podjąć się każdego wyzwania, jakie tylko królowa nauk przed nami postawi. Postanowiłam kontynuować moją miłość do tego przedmiotu i zdałam egzaminy na ówczesną Akademię Ekonomiczną, dzisiaj Uniwersytet Ekonomiczny, właśnie z matematyki oraz z języka angielskiego.

Do języków Ty masz smykałkę. Oprócz polskiego, władasz biegle aż pięcioma językami…

Łatwość nauki i przyswajania nowych języków jest zapewne powiązana z moimi zdolnościami muzycznymi. To często idzie w parze – predyspozycje językowe i muzyczne. Płynnie mówię po angielsku, niemiecku, w języku włoskim, hiszpańskim oraz rosyjskim. Na studiach ekonomicznych miałam angielski i hiszpański, którym wcześniej w ogóle nie mówiłam, a którego poziom zaawansowany podyktowany był wymogami kierunku, więc musiałam rzucić się na tę lingwistyczną, głęboką wodę i w pewnym momencie lepiej mówiłam o podatkach w języku hiszpańskim niż o pogodzie. (śmiech) Natomiast jak poszłam na Akademię Muzyczną, miałam język niemiecki i język włoski. Z początkowych, szkolnych lat pozostał mi język rosyjski, choć żałuję, że zamiast wtedy bojkotować lekcje rosyjskiego, nie czerpaliśmy garściami z tych zajęć i wyjątkowego piękna, jakie ten język ze sobą niesie. Muszę przyznać, że znajomość języków obcych, a w szczególności cyrylicy, przydaje mi się teraz, gdy czytam w oryginale konkretne dzieła rosyjskich kompozytorów, które mam do zaśpiewania. Bo nie należę do tych artystek, które teksty zapiszą sobie fonetycznie i wykują na pamięć, nie rozumiejąc treści tego, o czym dokładnie śpiewają. Ja zrozumieć muszę wszystko, każde pojedyncze słowo. Mogę wówczas lepiej oddać moje emocje, wcielić się w daną postać.

Katarzyna Hołysz

Jak to się stało, że trafiłaś na Akademię Muzyczną w Poznaniu?

Znowu trochę mi się nudziło (śmiech) i postanowiłam spróbować czegoś nowego. Nie wierzę w przypadek, wierzę natomiast w odgórny plan, który rządzi życiem ludzkim… Przechodziłam kiedyś ulicą Głogowską – a tam była Szkoła Talentów i Studium Piosenkarskie. Pomyślałam „może sobie pośpiewam?” Jedni łowią ryby, inni chodzą na grzyby, a ja zobaczę jak mi pójdzie w śpiewaniu. Poszłam do portierni z zapytaniem, kto tu uczy śpiewać. I w zasadzie co roku powinnam chodzić do tej pani z portierni z bukietem kwiatów w podziękowaniu. Bo ona nie skierowała mnie do Studium Piosenkarskiego, tylko do sekcji wokalnej, gdzie po kolejnym „ma,me,mi,mo,mu” i katując jeszcze wtedy pieśni Moniuszki (śmiech), zdałam sobie sprawę, że Maryla Rodowicz to ze mnie tutaj nie będzie.

Okazało się, że jednak mam talent i zdecydowałam się zdać egzaminy i uczestniczyć we wszystkich zajęciach w tej szkole, co było dość trudne, bo miałam wówczas prawie 22 lata, a za sobą choćby cienia muzycznej edukacji. Musiałam wszystko nadrobić. Moją ukochaną do dziś panią profesor i wielkim autorytetem muzycznym została Krystyna Pakulska, która szła ze mną potem przez całe moje muzyczne życie. Nie miałam innego nauczyciela śpiewu, jak tylko wspomnianą panią prof. Pakulską. Wychodzę z takiego założenia: „pokaż mi, co potrafisz, a ja zdecyduję, czy chcę się u Ciebie uczyć”. Obecnie wielu jest takich nauczycieli śpiewu, którzy sami nigdy nie śpiewali, nogi na scenie nie postawili, a nauczają śpiewu. W nielicznych wypadkach to się sprawdza, ale śpiew to jest rzemiosło i jeśli nauczyciel nie jest mistrzem w swoim fachu, czy tym mistrzem zostać nie zdołał, to i czeladnika nie wychowa.
Moja pani profesor była sopranem koloraturowym, czyli tym najwyższym operowym głosem kobiecym, a ja na początku byłam prowadzona jako mezzosopran. Nie byłam w stanie naśladować głosu prof. Pakulskiej, mogłam tylko naśladować sposób prowadzenia głosu, jej sposób oddychania itp. Śpiewałam więc swoim głosem, co jest niezwykle w śpiewaniu istotne, a na co zawsze baczną uwagę zwracała moja pani profesor. Po skończonej edukacji w tej szkole zdałam egzaminy na Akademię Muzyczną w Poznaniu. Trochę za moją przyczyną Pani Profesor Pakulskiej, która wcześniej nie była wykładowcą akademickim, zaproponowano nauczanie na poznańskiej uczelni i znowu miałam swoją mistrzynię obok siebie. Na przedostatnim roku studiów na Akademii Muzycznej debiutowałam już na deskach poznańskiego teatru w operze zatytułowanej „Norma” V. Belliniego. I przez wiele lat uprawiałam ten muzyczny zawód… aż nadeszła pandemia, a wraz z nią odwołane produkcje, przedstawienia, koncerty, trasy koncertowe. Miałam już syndrom kołatającego serca, gdy widziałam, że dzwonią z jakiś instytucji muzycznych.

Katarzyna Hołysz

Stagnacja i czekanie nie leży w Twojej naturze, wpadłaś więc na kolejny genialny pomysł… Fitoterapia – dlaczego właśnie to?

Zawsze interesowałam się ziołolecznictwem, zapobieganiem chorobom czy wręcz profilaktyką zdrowotną. Zatem studia podyplomowe na Uniwersytecie Medycznym były kolejnym krokiem. Dodatkowo – aby nie zwariować w okresie wzmożonych lockdownów – zajęłam się renowacją mebli i nawet niektóre z moich dzieł, przyznam, że całkiem udane, sprzedałam. (śmiech)
Czas na Uniwersytecie Medycznym wspominam bardzo dobrze, dużo się nauczyłam, miałam wspaniałych wykładowców, jak choćby tuzy polskiej fitoterapii: profesor Wiesławę Bylkę oraz profesor Irenę Matławską. Wielkie autorytety, z którymi miałam styczność. Cieszyłam się, że otrzymuję informację z najlepszego źródła. Z profesor Bylką mamy do teraz kontakt mailowy. Dodatkowo miałam bardzo zgraną grupę i nieustannie przez naszą grupę na Messengerze kontaktujemy się ze sobą li to towarzysko, li też wymieniając się doświadczeniami, czy szukając porady, bo każdy z nas w czym innym zaczął się specjalizować. Jedna z moich koleżanek zajęła się pasożytami w organizmie człowieka, czyli parazytologią, inna – medycyną chińską i akupunkturą.

A Ty zajęłaś się ziołolecznictwem, przetwarzaniem ziół i wyrabianiem z nich kremów…

I nie tylko kremów, gdyż z ziół wytwarzać można rzeczy najróżniejsze i najcudowniejsze. Ja uważam i głęboko w to wierzę, że zioła działają. I medycyna niekonwencjonalna może iść w parze z konwencjonalną. One się wzajemnie nie wykluczają. Życie nie jest tylko czarne i białe, korzystamy przecież i z „wiary i czucia” i ze „szkiełka i oka”. Trzeba jednak pamiętać, że zioła potrzebują czasu, aby zadziałać… Nie wystarczą 2-3 dni, aby zobaczyć czy poczuć efekty. Potrzeba zaufania w ich moc i cierpliwości. Natomiast moje kremy, które ku mojej wielkiej satysfakcji, znajdują uznanie wśród tych, którzy je stosują, a niektóre z nich mają nawet swoich „psychofanów” (śmiech), są ukoronowaniem mojej ziołowej pasji. Moje najnowsze kremowe dziecko to krem o genialnej nazwie antyPESEL. Nazwę wymyśliła moja błyskotliwa koleżanka Kamila i uważam, że piękniejszej, ale też i bardziej adekwatnej do jego mocy nazwy nie mógłby on dostać. Przyrządzam autorskie receptury, decyduję o ich komponentach, ale i proporcjach. I jestem z siebie bardzo dumna.
Prowadzę też kanał na YouTubie. Uczę na nim rozpoznawania roślin, co jest bardzo ważne, gdyż wiele osób nie zbiera ziół właśnie dlatego, że nie wie, jak one wyglądają i boi się pomylić je z być może niebezpiecznymi roślinami. Mówię o właściwościach poszczególnych ziół, o tym, kiedy i na jakie dolegliwości mogą one nam pomóc. Nie udzielam porad medycznych, bo nie jestem lekarzem, ale doradzam i polecam mieszanki ziół, np. dziką różę z hakoroślą, która to mieszanka jest przełomem w medycynie naturalnej, ma silne działanie przeciwzapalne i przeciwbólowe w chorobach stawów, mięśni. Na świecie odbywają się już sympozja poświęcone dzikiej róży i jej zbawiennemu wpływowi na choroby o podłożu zapalnym. Obalam też niektóre mity, jak ten o cyjanowodorze zawartym w pestkach, który może nas w mgnieniu oka pozbawić życia. (śmiech) To jest nieprawda, a nawet kłamstwo. Tam przecież znajduje się niezwykła substancja – amigdalina. Ja mielę różę z pestkami, nie boję się amigdaliny. Przecież już nasze babcie miały w kredensach nalewkę z wiśni, robioną wraz z pestkami, dla zdrowotności. Moja babcia nigdy nie wydrążyłaby żadnej wiśni. (śmiech) Zioła wspierają procesy odnowy naszego organizmu, również naszej skóry. Zioła potrafią wyleczyć nas z wielu chorób, nawet tych najpoważniejszych.

Katarzyna Hołysz

Czytałam Twój artykuł o różeńcu górskim. Ciekawe informacje poparte międzynarodowymi źródłami. Co zafascynowało Cię w tej roślinie o łacińskiej nazwie Rhodiola rosea?

Adaptogeny to mój konik! To cudowne rośliny, które pomagają organizmowi odzyskać równowagę. Ich głównym zadaniem, najkrócej mówiąc, jest niwelowanie wszechobecnego stresu, który leży u podstaw wielu chorób. Adaptogeny wywodzą się z ajurwedy i medycyny chińskiej, mogłabym o tym mówić i mówić. (śmiech) Codziennie piję zioła, co rano staję z imbryczkiem przed ziołową półką i pytam swego organizmu, na co dzisiaj się skusimy, robię napary ziołowe – i od sześciu lat nie byłam w ogóle chora, nie miałam nawet kataru. Odpukać. Ważne jest, aby zmieniać zioła, mieszać, nie przyzwyczajać organizmu tylko do jednego, np. ulubionej pokrzywy. A różeniec górski ma wiele właściwości prozdrowotnych: zwiększa odporność, pobudza i wzmacnia sprawność organizmu, pozwala zwalczać stres. Trwają badania nad jego zastosowaniem w leczeniu depresji oraz chorób nowotworowych. Ale zioła to nie dropsy, należy uważać jak się je bierze, w jakich proporcjach. Bo jeżeli mają nas one wyleczyć z najcięższych chorób, to mogą nam także zaszkodzić, kiedy stosujemy je nieumiejętnie. Trzeba też sprawdzić, czy nie zachodzi interakcja ziół z innymi lekami. Dlatego nie udzielam, zwłaszcza na odległość, porad lekarskich, nie ordynuję określonych ziół i ziołowych mieszanek w ciemno. Nie mam kuli i czarnego kota, nie jestem jasnowidzem i czarownicą, choć wiedźmą jestem i owszem (śmiech), zawsze zatem zalecam wizytę u dobrego naturopaty.

Wystąpiłaś w wielu rolach sopranowych, zaliczanych do repertuaru dramatycznego. Odgrywałaś zarówno Toscę Pucciniego, Wenus Wagnera, Halkę Moniuszki czy Lady Makbet Verdiego. A przede wszystkim rolę Salome w operze Straussa, za którą otrzymałaś Teatralną Nagrodę Muzyczną im. Jana Kiepury dla najlepszej śpiewaczki operowej w Polsce. Którą z tych ról cenisz najbardziej czy darzysz pewnym sentymentem?

Jestem szczęśliwa, bo czuję się artystką spełnioną. Miałam ogromne szczęście, że spotkałam na swojej drodze dyrektora Marka Weissa i mogłam występować w Operze Bałtyckiej w wyreżyserowanych przez niego operach. Dzięki niemu zaśpiewałam w zasadzie wszystkie role, o jakich marzyłam.
Chyba nie ma wielu takich śpiewaczek, które, tak jak ja, co tylko sobie muzycznie wyśniły, to im się spełniło. Odhaczałam z listy wokalnych marzeń po kolei każde z nich. Może została mi jeszcze tylko Izolda, ale na nią mam jeszcze czas, bo przecież jestem jeszcze taaaka młoda. (śmiech)
Dlatego łatwiej mi było zająć się kolejną pasją, kremami. Bo nie mam niedostatków w moim życiu muzycznym, które cały czas funkcjonuje. Jestem zapraszana na koncerty, do filharmonii, podróżuję, śpiewam. U mnie jest tak, że gdy pracuję nad jakąś rolą, wcielam się w nią – to ta jest aktualnie moją ukochaną. Wszystkie te role to moje muzyczno-wokalne dzieci, którym oddałam dużo emocji, stresu, łez, ale i wielkiej miłości. Wszystkie one są naznaczone jakimś bagażem emocjonalnym. Ale jeśli miałabym wybrać najukochańszą, to wskażę Fidelio Beethovena, gdzie wielu patrzy na mnie jak na wariatkę, gdy to mówię. (śmiech) Bo Beethoven napisał tylko jedną operę, dwuaktową „Fidelio”, która przez wielu artystów czy wręcz melomanów jest nielubiana, trudna, ciężka w odbiorze. Cóż, nikt nie powiedział, że w życiu ma być łatwo. (śmiech)

Katarzyna Hołysz

Czyli „Fidelio” wzięłabyś na bezludną wyspę?

Oczywiście! (śmiech) I słuchałabym do końca życia…

Występujesz na międzynarodowych scenach, spotykasz wielu wybitnych artystów, muzyków. Jaka osoba zapadła w Twojej pamięci?

Są dwie osoby, które naznaczyły moje życie artystyczne i będę to powtarzać. To moja pani profesor Krystyna Pakulska, która nauczyła mnie wszystkiego, co ja potrafię. Ona ulepiła mój głos – nie osobowość, bo we mnie jest dużo przekory, uporu, samostanowienia o sobie. Jestem wnuczką partyzanta i lubię płynąć często pod prąd… Prof. Pakulska dała mi najlepsze narzędzia, dzięki którym to ja wykreowałam moją osobowość i dołączyłam do niej technikę wokalną. Drugą osobą – o której zawsze będę miło pamiętać – był Marek Weiss, który dokładnie zrobił to samo, co prof. Pakulska. Zauroczyłam się nim już przy pierwszych naszych produkcjach, kiedy on nie próbował mi narzucać „idź w te stronę”, „stań tam”. Nakreślał jedynie ramy charakterologiczne postaci i warstwę dramaturgiczną, które ja wypełniałam swoimi uczuciami, emocjami i aktorskim wyczuciem. Cenię ludzi, którzy dają mi wolną rękę, ale lubię też konstruktywnie się posprzeczać. Kiedyś mówiono o mnie, że jestem dobrą śpiewaczką, ale taką sobie aktorką, a Marek Weiss zrobił ze mnie pełną artystkę. Zaczęłam wtedy otrzymywać nagrody za bycie aktorką na scenie, nie tylko za kreacje wokalne, ale i za pełne kreacje sceniczne. Pierwszą moją poważną nagrodą za całokształt artystyczny była nagroda w Teatrze Wielkim w Łodzi za Agatę w „Wolnym strzelcu”.

Po kim odziedziczyłaś talent muzyczny?

Po moim dziadku, który był multiinstrumentalistą, choć samoukiem. Potrafił grać na skrzypcach, gitarze, akordeonie, który jest przecież niezwykle trudnym instrumentem. A na dodatek jak śpiewał podczas grania, to płakał, takie jakieś sprzężenie zwrotnie, że tak na niego działała muzyka. Ja mam dokładnie to samo! Oczywiście, nie jak jestem na scenie, bo wtedy działa mój pokładowy komputer i 100-procentowa mobilizacja, bo nie ma nic gorszego, kiedy śpiewak płacze na scenie tknięty swym własnym, bezbrzeżnym wzruszeniem, a publiczność się śmieje. Scena to jest jednak teatr, czyli trochę oszustwo. Piękne, niezastąpione, ale jednak…

Po dziadku partyzancie masz słuch, wrażliwość muzyczną i umiejętności muzyczne, ale przejęłaś też od dziadka pewną dewizę życiową. Cóż ona oznacza?

„U mnie honor droższy od pieniędzy” to słowa, które dziadek często powtarzał i one wryły się w moją pamięć. I służą mi jako drogowskaz w życiu. A drugą cenną radę otrzymałam od babci – „jak nie będziesz szła w życiu po trupach, to będziesz miała szczęście do żywych ludzi” – i tego też się trzymam w życiu. Parę razy zdarzyły mi się takie sytuacje, że dostałam intratną propozycję, z której nie skorzystałam, bo już wcześniej obiecałam coś innym osobom. Jestem naprawdę lojalna i honorowa, choć czasem może głupia, bo nie wszyscy ludzie potrafią to docenić i uszanować. Jestem typowym Koziorożcem, który daje słowo i tego słowa się trzyma. Mogłabym być jak Zawisza Czarny, tylko w spódnicy. (śmiech) Dane komuś słowo jest moją wartością, moją wizytówką, stanowi o mojej godności. Takie poczucie jest – niestety – w konflikcie z tym dzisiejszym światem, w którym wszystko jest na sprzedaż…

Katarzyna Hołysz

Od 2020 roku jesteś członkiem Kapituły przyznającej muzyczne nagrody Fryderyk. Jak według Ciebie wygląda nasza rodzima scena muzyczna?

Mam swoich faworytów na polskiej scenie, oceniam wykonawców, ale z biegiem czasu nauczyłam się to robić delikatniej. Nie uzewnętrzniam swoich opinii względem koleżanek i kolegów z branży, bo wiem, że nikt nie jest doskonały, również technicznie, a artyści są szczególnie wrażliwymi ludźmi, których łatwo jest zranić, a czasami nawet i zniszczyć. Natomiast wśród melomanów zasiadają przecież osoby, które nie wychwycą wszystkich błędów czy niedociągnięć, a kochają konkretnego artystę, jego charyzmę, emocjonalność, jego prawdę. Bywa, że czasem i niedoskonałą. Jeśli mielibyśmy rozliczać cudowną Marię Callas z tego, ile zrobiła błędów na swojej drodze muzycznej, to jest spora szansa, że lista wpadek byłaby dość długa, a tak została przecież wielką primadonną wszechczasów i ukochaną przez wielu śpiewaczką operową. Bo miała to coś, ten błysk, ten magnetyzm, za co ludzie ją kochali i tłumnie podążali na jej spektakle i koncerty. Perfekcjonizm nie jest do końca dobry w sztuce, bo sztuka jest odzwierciedleniem życia. Niezwykłą umiejętnością jest łączenie perfekcji technicznej z emocjami, które dochodzą w konkretnej roli – i tu może się wdać niedoskonałość, aby uczynić ten przekaz prawdziwym. Taka była Callas, prawdziwa i dzięki temu bliska ludziom.
Twoje spectrum zainteresowań jest bardzo szerokie i różnorodne. A w tym wszystkim znajdujesz jeszcze czas na swój autorski kanał, produkujesz własne zdrowe kremy. Jak Ty na to wszystko znajdujesz czas?

Masz pakt z diabłem?Jako prawdziwa wiedźma po trochu chyba mam ten pakt. (śmiech) Lubię jak się wokół mnie coś dzieje, wtedy mam energię i dużą satysfakcję. Wykładam jeszcze w Polskiej Akademii Medycyny Naturalnej i Fitoterapii, dzięki temu sama się dokształcam, przygotowując do wykładów, rozwijam się i wciąż uczę. Pogłębiam wiedzę i bardzo to kocham. Jestem od parunastu lat fanką, żeby nie powiedzieć, fanatyczką nauki. Kiedyś aż tak nie było. Myślisz, że to starość? (śmiech) Ostatnio prowadziłam wykłady z gospodarki hormonalnej czy z ziołolecznictwa u dzieci i ogrom wiedzy, którą dzięki temu pozyskałam, jest bezcenny. Cieszy mnie fakt, że studenci dopytują się o zajęcia ze mną, chcą, abym ja je prowadziła. Prowadzę też różne webinary i prelekcje. Ostatnio nawet zaraziłam ziołolecznictwem adeptów Tai Chi. Jakoś radzę sobie z czasem…

W marcu obchodziliśmy Dzień Kobiet, kobiet, które są coraz silniejsze, coraz bardziej odważne w dochodzeniu swoich racji i praw w różnych dziedzinach życia. Czego z okazji tego święta życzysz sobie i czego życzyłabyś innym kobietom?

Uważam, że polityka jest kobietą, a wciąż jest zbyt mało kobiet w polityce. One rządzą inaczej niż mężczyźni, patrzą i myślą perspektywicznie, co przyniesie przyszłość. Pewnie też dlatego, aby zapewnić spokojny byt swojemu potomstwu, świat spokojny i dobry. Pragnęłabym, żeby więcej było kobiet w polityce, bo one umieją konstruktywnie dyskutować, przekonywać do swoich racji i poglądów. Kobiety w polityce dają większe poczucie bezpieczeństwa, bo dążą do konsensusu, a nie ciągłych sporów czy konfrontacji.

Jako kobieta spełniona masz jeszcze jakieś marzenie? Idziesz za głosem serca?

U mnie krystalizuje się kolejny cel, gdy zakończę to, co aktualnie robię. Jak spowszednieją mi ziołowe tematy, może i zacznie błyskać mi kolejny życiowy pomysł, czym chcę się zająć. A może wrócę do renowacji starych mebli, bo dobrze mi to szło… Jestem fanatyczką książek, kocham biblioteki. Mam wciąż niedosyt czytania, kupuję nowe książki, które czekają na mój wolny czas.
Życzę zatem, aby urzeczywistniły się kolejne Twoje plany i spełniły marzenia, nawet te jeszcze niezdefiniowane…

Dziękuję Ci za to spotkanie. Cudownie mi się z Tobą rozmawiało.

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA

Może cię zainteresować:

Katarzyna Hołysz
REKLAMA
REKLAMA

Cecylia Matysik – Ignyś | Zdeterminowana, aby grać na… harfie

Współpracowała z wybitnymi artystami polskiej sceny muzycznej, takimi jak: Zbigniew Wodecki, Edyta Górniak, Leszek Możdżer, Grażyna Brodzińska, Beata Rybotycka etc. Cecylia Matysik-Ignyś, poznańska harfistka, z uporem i konsekwencją wyznaczała swoją zawodową ścieżkę, dokonując niełatwych wyborów. Każda historia jej życia wybrzmiewa jak love story – miłość do muzyki, rodziny i harfy


Współpracowała z wybitnymi artystami polskiej sceny muzycznej, takimi jak: Zbigniew Wodecki, Edyta Górniak, Leszek Możdżer, Grażyna Brodzińska, Beata Rybotycka etc. Cecylia Matysik-Ignyś, poznańska harfistka, z uporem i konsekwencją wyznaczała swoją zawodową ścieżkę, dokonując niełatwych wyborów. Każda historia jej życia wybrzmiewa jak love story – miłość do muzyki, rodziny i harfy – podczas słuchania której można się powzruszać.. Kobieta-skarb z mnóstwem zalet i talentów.

Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: Zdjęcia: La Petite-Photo – Joanna Muszyńska

Cecylio, czy Ty znasz powód, dlaczego Twoi rodzice wybrali takie imię dla swojego dziecka?

CECYLIA MATYSIK-IGNYŚ: Wybór mojego imienia to jest cały ciąg przyczynowo-skutkowy i muzyka z love story w tle. (śmiech) Odgórnie zostałam zaprojektowana i – w pozytywnym tego słowa znaczeniu – skazana na muzykę. Moi rodzice nie byli wykształconymi muzykami, pracowali w kompletnie innych branżach. Brali ślub jeszcze przed soborem watykańskim II, w 1961 roku, w małej miejscowości Sulechów. Oczekiwano potomstwa, a tu wystąpił problem. Diagnostyka medyczna w zakresie ginekologii była wówczas w powijakach, ale żeby zgłębić temat i trafić na specjalistów rodzice przeprowadzili się do Poznania. Pracowali od 8 do 16 i popołudnia mieli wolne, a że obydwoje kochali muzykę zapisali się do chóru parafialnego „Don Bosco” u salezjanów na Winogradach; to był 1978 rok. Salezjanin, który ten chór prowadził, zaproponował wyjazd do Rzymu w 1980 roku i występ przed papieżem Janem Pawłem II. Jednym z punktów programu, oprócz zwiedzania Paryża, była wizyta w katakumbach świętego Kaliksta w Rzymie, tam gdzie jest grób świętej Cecylii, patronki muzyki, organistów, kompozytorów i chórów. Ksiądz Bronek, założyciel poznańskiego chóru „Don Bosco”, zainicjował śpiew przy miejscu znalezienia ciała świętej Cecylii. Po odśpiewaniu pieśni moja mama zapytała taty „o czym sobie pomyślałeś?”. A on na to: „szkoda, że nie mamy córki, bo dalibyśmy jej na imię Cecylia.” I wyobraź sobie, że rok od tego wyjazdu, moja mama zaczęła mnie rodzić 22 listopada 1981 roku, w dzień świętej Cecylii. Po 20 latach małżeństwa moi rodzice doczekali się potomstwa. Była wielka euforia i szczęście. Więc jak mogłabym nie otrzymać tego imienia? Rodzice śpiewali również w radio watykańskim, a także w 1979 roku w Krakowie, podczas pamiętnych odwiedzin papieża Polaka. Moja mama zawsze uważała, że zarówno wstawiennictwo św. Cecylii, jak i działanie Jana Pawła II pomogły jej cieszyć się macierzyństwem. To był naprawdę cud. Taka kooperacja dwóch świętych. (śmiech)

W świat muzyki naturalnie wciągnęli Cię rodzice?

Tak, zaczęłam z nimi chodzić na próby chóru, przesiąkałam muzyką od najmłodszych lat. Moi rodzice nie szykowali mi przyszłości muzycznej, absolutnie nie. Po prostu pragnęli zaszczepić we mnie pasję do muzyki i to im się znakomicie udało. (śmiech)

Współpracowała z wybitnymi artystami polskiej sceny muzycznej, takimi jak: Zbigniew Wodecki, Edyta Górniak, Leszek Możdżer, Grażyna Brodzińska, Beata Rybotycka etc. Cecylia Matysik-Ignyś, poznańska harfistka, z uporem i konsekwencją wyznaczała swoją zawodową ścieżkę, dokonując niełatwych wyborów. Każda historia jej życia wybrzmiewa jak love story – miłość do muzyki, rodziny i harfy

Czyli nie byłaś zmuszana do gry na instrumencie jak to obecnie ma miejsce – gdy dzieci spełniają ambicje i marzenia rodziców?

Od samego początku to ja chciałam iść do szkoły muzycznej I stopnia, a mama widziała mnie w klasie sportowej naszej osiedlowej podstawówki. (śmiech) Pokochałam muzykę, zaangażowałam się w lekcje prowadzone w CK Zamek. Rodzice nie pokładali wielkich nadziei, że dostanę się do prestiżowej szkoły podstawowej przy ul. Solnej, aby kształcić się muzycznie. Oni nie znali nut, nie wspierali mnie technicznie ani merytorycznie, mogli jedynie ze mną pośpiewać jak to w chórze amatorskim. A jednak moje nazwisko było jednym z pierwszych na liście przyjętych, w co nie dowierzali. (śmiech) Dostałam się na fortepian, choć czułam już jako małe dziecko, że to nie będzie mój instrument. Męczyłam się, ćwicząc na fortepianie. Gdy kończyła się szkoła podstawowa, w 8 klasie nastąpił przełom w moim życiu – to jest jak z zakochaniem (śmiech), po prostu nie da się tego wytłumaczyć. Wpadła mi na myśl harfa, której nie było w ówczesnej podstawówce. Skierowano mnie na rozmowę do profesor Katarzyny Staniewicz-Wasiółki, która dojeżdżała raz w tygodniu z Warszawy do jednej dziewczyny w Poznaniu, aby ją uczyć gry na harfie. Jako nastolatka byłam bardzo zdeterminowana i uparta (śmiech), a ona widziała moje podejście i zaproponowała mi lekcje półroczne w drugim semestrze 8 klasy. Mówiąc nieskromnie (śmiech), profesor była zachwycona moim zaangażowaniem. Widziała jak kocham grę na harfie, jak szybko robię postępy. Szybciej też realizowałam program nauczania, co finalnie zaprocentowało i znalazłam się w 1 klasie liceum, grając już na wymarzonym instrumencie – na harfie. Przez 4 lata zrobiłam standardowe 6 lat, z moim uporem już przed 7 rano byłam w szkole, od godz. 7 do 8 ćwiczyłam, potem od 8 do 14 szłam na lekcje, następnie jechałam do domu na obiad i wracałam do szkoły popołudniem, żeby od godz. 16 do 20 ponownie ćwiczyć. Byłam kompletnie zakręcona na punkcie muzyki, gry na harfie, doskonalenia swoich umiejętności.

Poza dwoma cechami charakteru, o których wspomniałaś, czyli poza uporem i determinacją, co Ci jeszcze w życiu pomaga? Jakie zalety Twego usposobienia?

Pomimo artystycznej duszy jestem osobą poukładaną, konkretną, punktualną. Dotrzymuję i pilnuję terminów i nie rzucam słów na przysłowiowy wiatr. To przydaje mi się i w świecie muzyki, ale też w biznesie prowadzonym wraz z mężem. Osoby, które mnie znają, wiedzą, że przed jakimkolwiek występem jestem dużo wcześniej – chociażby, aby ustawić moją ukochaną harfę, która jest instrumentem chimerycznym. Ponadto gra na harfie wymaga systematyczności, dokładności i zaangażowania.

Chimeryczna harfa? Cóż to znaczy?

Bardzo szybko reaguje na zmianę temperatury, wilgotności, to jest przecież drewno, a struny ma w większości flaczane, które reagują na zmiany ciśnienia. Nie lubi przeciągów.
Lewa ręka to w harfie zazwyczaj akompaniament, a prawa ręka prowadzi melodię – co jest bardzo mylące dla niektórych kompozytorów, którzy traktują pisanie na harfę w sposób fortepianowy. Często mamy przez takie podejście do instrumentu nie lada wyzwania – trudności. Harfiści oprócz strun mają jeszcze na dole siedem pedałów, którymi zmieniają wysokość dźwięków. Grający na fortepianie mają białe i czarne klawisze, a dla nas białymi klawiszami są właśnie struny, a czarnymi klawiszami są pedały, gramy więc i rękoma, i nogami.

Aktualnie na jakiej grasz?

Na harfie włoskiej marki SALVI. W szkole miałam do dyspozycji złej jakości harfę, rosyjskiej produkcji. Ona była do użytku innych osób, stąd jej stan. Moja profesor zawsze powtarzała „jak nauczysz się grać na gorszej jakości instrumencie, to w przyszłości będzie ci dużo łatwiej”.

Czy po latach spędzonych w liceum nastąpił dalszy ciąg edukacji gry na harfie?

Celująco zdałam egzamin kończący liceum i dostałam się na Akademię Muzyczną w Poznaniu. Od samego początku wiedziałam, że chcę tu zostać. Nawet nie aplikowałam na inne wyższe uczelnie. Poznań to moje miasto, tu jest moje serce. Ponadto miałam wspaniałą nauczycielkę prof. Katarzynę Staniewicz-Wasiółkę, która poza lekcjami udzielanymi mi w liceum, prowadziła również zajęcia na poznańskiej uczelni wyższej. Nie musiałam więc kogoś innego szukać. To zupełnie co innego jeździć na warsztaty doszkalające do profesorów, aby sprawdzić swoje umiejętności, a co innego mieć jedną prowadzącą osobę, od której możesz się wielu rzeczy nauczyć. Choć ja miałam to szczęście, mając nauczyciela prowadzącego, który mnie nie ograniczał i nie zamykał na siebie, wprost przeciwnie – pozwalał korzystać z doświadczeń innych znakomitych artystów muzyków. Dlatego jeździłam np.: do pani Elżbiety Szmyt, Polki, która wykłada w Bloomington, w Stanach Zjednoczonych. Ona przylatywała do Warszawy i tam przy ul. Miodowej uczestniczyłam w licznych kursach przez nią prowadzonych. Nierzadko prowadziła te kursy wraz z amerykańską harfistką – Susann McDonald, spotkania zatem były międzynarodowe.

1D6A8702

Początki studiów to ciężki okres w życiu, zaczyna się wówczas nowy etap. Ale dla Ciebie to był bardzo ciężki czas, wręcz traumatyczny…

Tak, to prawda. Będąc na pierwszym roku studiów na Akademii Muzycznej im. Ignacego Jana Paderewskiego, mnie i moją mamę potrącił autobus, w Poznaniu, na przejściu dla pieszych. Kierowcy nie chciało się czekać i zaczął wyprzedzać na ciągłej linii. Zdarzyło się to tuż przed moim pierwszym egzaminem półrocznym. Ja miałam złamaną rękę, złamany nos, zdartą skórę z twarzy oraz tak bardzo opuchnięte lewe oko, że widziałam tylko prawym – ale to nie wszystko. Najgorsze, co mnie spotkało to to, że moja mama zmarła po tygodniu walki o życie w szpitalu… Tak brzemienny w skutkach wypadek spowodował u mnie lawinę myśli – zadręczałam się czy dam radę na studiach, czy może lepiej będzie się poddać…Na szczęście złamanie ręki nie miałam w nadgarstku, tylko ciut przed. Jeśli byłby to nadgarstek, mogłabym już pożegnać się z moimi marzeniami gry na harfie i wszystkie lata nauki zostałyby przekreślone. To był 2001 rok. Zanim doszłam do siebie, minęło sporo czasu… Jestem ogromnie wdzięczna mojej profesor Katarzynie Staniewicz-Wasiółce, od której miałam ogromne wsparcie. Uruchomiła całą Akademię Muzyczną, zorganizowała zebranie na mój temat. Wykładowcy – w ramach regulaminu uczelni – zaliczyli mi jeden egzamin bez grania, to ma zasadność, gdy zdarzają się sytuacje losowe, a mnie to w pełni dotyczyło. Wtedy jeszcze żył profesor Jarosław Mianowski, miał z moją grupą historię muzyki, niesamowity człowiek, niesamowity wykładowca, muzykolog. Wspierał mnie, dał mi możliwość nieuczestniczenia w zajęciach. Powiedział, abym brała od studentów notatki i przyszła tylko na egzamin końcowy. Tak mnie ujął swoją postawą, dobrocią i zrozumieniem, że uczęszczałam do niego na wszystkie zajęcia! Jako jedna z dwóch dziewczyn miałam 5 na zakończenie.
Trauma po śmierci mamy, a z drugiej strony egzaminy kończące pierwszy rok studiów. To było naprawdę bardzo trudne, wręcz tragiczne. Jednak moja profesor dobrała mi taki repertuar, który odciążył lewą rękę. W ten sposób szybko odzyskałam sprawność manualną. Te właściwie dopasowane kompozycje pomogły mi zdać egzamin wieńczący pierwszy rok studiów. Gra była dla mnie pewnego rodzaju terapią.

Wspomniałaś o utworach. Jakie można wykonywać na harfie? I jakie najbardziej lubisz grać?

Jeszcze przed wypadkiem grałam zarówno w operze, jak i w filharmonii jako harfistka. Ponadto mam też za sobą dużo koncertów jako muzyk sesyjny – dzięki temu mój repertuar aktualnie jest bardzo bogaty i urozmaicony. Uwielbiam Bacha, gdy wykonuję go na harfie, ale jak przed laty grałam jego utwory na fortepianie, nie przepadałam za nimi. Odkryłam więc Bacha na harfie. (śmiech) Bardzo też lubię występować w duecie z fletem czy skrzypcami. Według mnie duet harfa i flet jest najpiękniejszy.
W instytucjach kultury niewątpliwie przeważa muzyka klasyczna, natomiast gdy jestem zapraszana na eventy, konferencje czy sympozja, aby graniem uświetnić wieczór – wówczas wybieram lżejszy repertuar, chociażby muzykę filmową, którą bardzo cenię i lubię wykonywać. Gdy uczestniczę w rodzinnych uroczystościach, typu śluby, urodziny, jubileusze, chrzciny, również dostosowuję utwory do okoliczności i zawsze staram się, aby dobór kompozycji był przeróżny. Bardzo sobie cenię współpracę z poznańskim, wybitnym dyrygentem, pedagogiem Akademii Muzycznej w Poznaniu, profesorem Marcinem Sompolińskim, którego darzę wielkim szacunkiem i sympatią. Dzięki niemu miałam przyjemność grać wiele koncertów z Orkiestrą Collegium F. W tym wyjątkowy i bardzo przejmujący projekt „Music in Death Camps” prezentowany w Polsce, Niemczech oraz Izraelu w 2012 r.

Masz mnóstwo propozycji współpracy, zarówno koncertów od znakomitych artystów czy instytucji, jak również zaprzyjaźnionych osób. Jak to wszystko organizujesz?

Po prostu dokonuję wyboru, zwyczajnej selekcji, w czym chcę i mogę uczestniczyć. Nie da się idealnie, na 100% połączyć wszystkiego: życia rodzinnego, biznesowego oraz pasji muzycznej. Trzeba z rozmysłem z czegoś rezygnować. Aktualnie wybieram dla siebie uroczystości bardziej kameralne. Preferuję mniejsze grono, bo widzę wówczas jak słuchacze przeżywają koncert. Choć gram też podczas większych imprez, stricte firmowych, np. na sympozjach, konferencjach, na które przychodzą ludzie z branży medycznej, farmaceutycznej. Cyklicznie zapraszana byłam na eventy aranżowane przez jedną z firm kosmetycznych – wtedy na tego rodzaju spotkania staram się dobrać repertuar bardziej współczesny, muzykę filmową czy musicalową.

Czy na harfie można zagrać wszystko?

Jeśli jest to dobrze opracowane, przygotowane – to myślę że tak. Również sama staram się aranżować utwory, które goście chcą usłyszeć, bo znam specyfikę tego instrumentu. Nie w ilości nut, tylko w jakości ich podania jest wartość. Nie lubię hałasu w muzyce. Uwielbiam subtelność wykonań, kiedy utwór jest zaprezentowany w wysublimowany, elegancki i delikatny sposób, aby zachęcić do refleksji – takie są przecież cudowne kompozycje np.: Wojciecha Kilara czy Henryka Góreckiego. Minimum dźwięków, ale one są tak doskonale słyszalne, przebijają się przez orkiestrę i mają kompletnie inny wymiar.

Cecylia Matysik - Ignyś

Harfa to niemały instrument, a musisz go przewozić w różne miejsca…

Uwielbiam to, bo wówczas spędzam czas z moim mężem. On mi towarzyszy, pakuje harfę do dużego samochodu i jeździ ze mną po Polsce (Kraków, Warszawa, Gdańsk), ale i dalej… Francja, Niemcy, Włochy… Jest moim nosicielem harfy. (śmiech) W zeszłym roku otrzymałam np. zaproszenie aby uświetnić muzyką na harfie ślub w Berlinie – takie podróże najbardziej lubię, gdy łączę moją pracę ze zwiedzaniem ciekawych miejsc, delektowaniem się pysznym jedzeniem i widokami oraz gdy mogę z mężem wybrać się do kawiarenki czy na kolację we dwoje.

Oprócz sztuki, muzyki, wzniosłej formy życia, stąpasz twardo po ziemi, będąc wraz z mężem wspólniczką firmy ARCO Development, która rozbudowuje pobliskie miejscowości, nieopodal Poznania. Czy w biznesie przydaje Ci się talent artystyczny?

Uwielbiam przenikanie się sztuki i biznesu, może to śmiało zabrzmi, ale dla mnie jedno bez drugiego nie istnieje. Patrząc na rozwój sztuki w różnych epokach i dziejach, wtedy też przecież byli mecenasi kultury, ci wszyscy, którzy wspierali talenty. Teraz też takie osoby są niezbędne…
Stworzyliśmy z mężem firmę, właśnie jako połączenie tych dwóch sfer naszego życia, biznesu i sztuki. Nawet jest wytłumaczenie słowa „arco”, które w języku włoskim oznacza łuk. Dla nas to łuk będący spoiwem pomiędzy muzyką a branżą budowlaną. ARCO łączy nas obydwoje, my jesteśmy jednością i dzięki tym dwóm światom przenikają się nasze uczucia, pasje i doświadczenia.
Pomimo duszy artystycznej i mojej nadwrażliwości, jestem osobą bardzo poukładaną, trzymającą się terminów – o czy już wspomniałam. Szkoła muzyczna nauczyła mnie dyscypliny, której obecnie ludziom bardzo brakuje. Spełniam się i realizuję na wielu płaszczyznach, jako: aktywna harfistka, matka trójki synów, żona, ale i bizneswomen. Prowadzę marketing w firmie ARCO Development. U mnie to wszystko wychodzi jakoś naturalnie…

Poza wspólnymi wyjazdami z mężem, gdy łączysz pracę harfistki z odpoczynkiem, jakie momenty cenisz najbardziej?

Fantastyczne i wyczekiwane są dla mnie niedziele, wtedy celebrujemy wspólny rodzinny czas. Powoli, bez biegania. W soboty często pracujemy – za mną właśnie koncerty i projekty przygotowane wspólnie z Teatrem Muzycznym w Poznaniu. Zatem niedzielne śniadania, gdy nasz najstarszy syn przygotowuje jajecznicę na boczku, i długie chodzenie w piżamach są takim czasem wytchnienia po całym tygodniu obowiązków, dopinania terminów. Pęd tygodnia staramy się więc wyważyć niedzielnym nieśpiesznym czasem. Naprawdę kocham moją pracę, daje mi ona mnóstwo satysfakcji. Ale najbardziej kocham moich najbliższych i wspólny czas z nimi. Z mężem znamy się ponad 20 lat, zawsze mnie wspierał i motywował we wszystkich działaniach muzycznych i nowych projektach – i to jest niezmienne po dziś dzień. Co ogromnie doceniam i szanuję w tym szalonym tempie życia…

Zaczynając muzyką, zakończymy muzycznym marzeniem… Gdzie chciałabyś zagrać koncert na harfie?

Ostatnio dzieje się tak wiele wspaniałych rzeczy, spotkań, których kompletnie nie planowałam i nawet o nich nie marzyłam. W sumie jest jeszcze kilka takich miejsc… ale tak najbardziej to chciałabym zagrać koncert w Rzymie dla Polonii. Może kiedyś się spełni…

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
Współpracowała z wybitnymi artystami polskiej sceny muzycznej, takimi jak: Zbigniew Wodecki, Edyta Górniak, Leszek Możdżer, Grażyna Brodzińska, Beata Rybotycka etc. Cecylia Matysik-Ignyś, poznańska harfistka, z uporem i konsekwencją wyznaczała swoją zawodową ścieżkę, dokonując niełatwych wyborów. Każda historia jej życia wybrzmiewa jak love story – miłość do muzyki, rodziny i harfy
REKLAMA
REKLAMA