W swoim repertuarze ma pieśni i dzieła operowe, muzykę dawną i muzykę sakralną. Na scenie wcieliła się w najznakomitsze role, grając Toskę Pucciniego, Wenus Wagnera, Halkę Moniuszki czy Lady Makbet Verdiego. Kocha muzykę, ludzi i książki. Oprócz artystycznej duszy posiada matematyczny umysł. Bliskie są jej logiczne zagadki, ale i tematy związane z fitoterapią. Włada sześcioma językami, produkuje własne kremy, wierzy w zbawienną moc ziół – w dawnych czasach mogłaby być uznana za czarownicę. Katarzyna Hołysz – kobieta barwna, pełna pasji, emanująca pozytywną energią, po prostu wulkan emocji.
Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: MAD Photography, Magda Hueckel
Jesteś absolwentką Akademii Muzycznej im. I. J. Paderewskiego, również Uniwersytetu Ekonomicznego w Poznaniu, a niedawno zaskoczyłaś swoich najbliższych i znajomych, bo skończyłaś studia podyplomowe na Uniwersytecie Medycznym. Dlaczego wymyślasz sobie wciąż nowe wyzwania, nawet niezwiązane z muzyką?
KATARZYNA HOŁYSZ: Nie wiem, czy ja sobie wynajduję wyzwania, czy jednak te wyzwania wynajdują mnie. (śmiech) Poszłam na studia ekonomiczne trochę z lenistwa (śmiech). Wcześniej chciałam zostać lekarzem i w pewnym sensie to zrealizowałam, patrząc na to, co dzisiaj robię. W liceum byłam na profilu biologiczno-chemicznym i zobaczyłam, ile jest pracy, wkuwania i siedzenia nad książkami. Moim pewnym przekleństwem było to, że ja ze wszystkich przedmiotów byłam dobra. I za cokolwiek bym się nie zabrała, to z dużym prawdopodobieństwem wyszłoby mi to dobrze, ale wolałam zostać hedonistką, zamiast spędzać życie na uczeniu się na pamięć ogromu materiału, co tak właśnie wyglądało w przypadku biologii i szybko skonstatowałam, że chyba szkoda mi na to jednak mojej młodości. (śmiech) Natomiast uwielbiałam matematykę – od czasu gdy dostałam od moich rodziców książkę Szczepana Jeleńskiego „Lilavati”, w której matematyka tłumaczona jest za pomocą baśni, anegdot, gier i ciekawostek. Zakochałam się w matematyce, która w logiczny sposób tłumaczyła świat, a przede wszystkim nie musiałam uczyć się na pamięć, jak chociażby biologii, historii czy chemii. Matematykę trzeba tylko zrozumieć i wtedy bez problemu można podjąć się każdego wyzwania, jakie tylko królowa nauk przed nami postawi. Postanowiłam kontynuować moją miłość do tego przedmiotu i zdałam egzaminy na ówczesną Akademię Ekonomiczną, dzisiaj Uniwersytet Ekonomiczny, właśnie z matematyki oraz z języka angielskiego.
Do języków Ty masz smykałkę. Oprócz polskiego, władasz biegle aż pięcioma językami…
Łatwość nauki i przyswajania nowych języków jest zapewne powiązana z moimi zdolnościami muzycznymi. To często idzie w parze – predyspozycje językowe i muzyczne. Płynnie mówię po angielsku, niemiecku, w języku włoskim, hiszpańskim oraz rosyjskim. Na studiach ekonomicznych miałam angielski i hiszpański, którym wcześniej w ogóle nie mówiłam, a którego poziom zaawansowany podyktowany był wymogami kierunku, więc musiałam rzucić się na tę lingwistyczną, głęboką wodę i w pewnym momencie lepiej mówiłam o podatkach w języku hiszpańskim niż o pogodzie. (śmiech) Natomiast jak poszłam na Akademię Muzyczną, miałam język niemiecki i język włoski. Z początkowych, szkolnych lat pozostał mi język rosyjski, choć żałuję, że zamiast wtedy bojkotować lekcje rosyjskiego, nie czerpaliśmy garściami z tych zajęć i wyjątkowego piękna, jakie ten język ze sobą niesie. Muszę przyznać, że znajomość języków obcych, a w szczególności cyrylicy, przydaje mi się teraz, gdy czytam w oryginale konkretne dzieła rosyjskich kompozytorów, które mam do zaśpiewania. Bo nie należę do tych artystek, które teksty zapiszą sobie fonetycznie i wykują na pamięć, nie rozumiejąc treści tego, o czym dokładnie śpiewają. Ja zrozumieć muszę wszystko, każde pojedyncze słowo. Mogę wówczas lepiej oddać moje emocje, wcielić się w daną postać.
Jak to się stało, że trafiłaś na Akademię Muzyczną w Poznaniu?
Znowu trochę mi się nudziło (śmiech) i postanowiłam spróbować czegoś nowego. Nie wierzę w przypadek, wierzę natomiast w odgórny plan, który rządzi życiem ludzkim… Przechodziłam kiedyś ulicą Głogowską – a tam była Szkoła Talentów i Studium Piosenkarskie. Pomyślałam „może sobie pośpiewam?” Jedni łowią ryby, inni chodzą na grzyby, a ja zobaczę jak mi pójdzie w śpiewaniu. Poszłam do portierni z zapytaniem, kto tu uczy śpiewać. I w zasadzie co roku powinnam chodzić do tej pani z portierni z bukietem kwiatów w podziękowaniu. Bo ona nie skierowała mnie do Studium Piosenkarskiego, tylko do sekcji wokalnej, gdzie po kolejnym „ma,me,mi,mo,mu” i katując jeszcze wtedy pieśni Moniuszki (śmiech), zdałam sobie sprawę, że Maryla Rodowicz to ze mnie tutaj nie będzie.
Okazało się, że jednak mam talent i zdecydowałam się zdać egzaminy i uczestniczyć we wszystkich zajęciach w tej szkole, co było dość trudne, bo miałam wówczas prawie 22 lata, a za sobą choćby cienia muzycznej edukacji. Musiałam wszystko nadrobić. Moją ukochaną do dziś panią profesor i wielkim autorytetem muzycznym została Krystyna Pakulska, która szła ze mną potem przez całe moje muzyczne życie. Nie miałam innego nauczyciela śpiewu, jak tylko wspomnianą panią prof. Pakulską. Wychodzę z takiego założenia: „pokaż mi, co potrafisz, a ja zdecyduję, czy chcę się u Ciebie uczyć”. Obecnie wielu jest takich nauczycieli śpiewu, którzy sami nigdy nie śpiewali, nogi na scenie nie postawili, a nauczają śpiewu. W nielicznych wypadkach to się sprawdza, ale śpiew to jest rzemiosło i jeśli nauczyciel nie jest mistrzem w swoim fachu, czy tym mistrzem zostać nie zdołał, to i czeladnika nie wychowa.
Moja pani profesor była sopranem koloraturowym, czyli tym najwyższym operowym głosem kobiecym, a ja na początku byłam prowadzona jako mezzosopran. Nie byłam w stanie naśladować głosu prof. Pakulskiej, mogłam tylko naśladować sposób prowadzenia głosu, jej sposób oddychania itp. Śpiewałam więc swoim głosem, co jest niezwykle w śpiewaniu istotne, a na co zawsze baczną uwagę zwracała moja pani profesor. Po skończonej edukacji w tej szkole zdałam egzaminy na Akademię Muzyczną w Poznaniu. Trochę za moją przyczyną Pani Profesor Pakulskiej, która wcześniej nie była wykładowcą akademickim, zaproponowano nauczanie na poznańskiej uczelni i znowu miałam swoją mistrzynię obok siebie. Na przedostatnim roku studiów na Akademii Muzycznej debiutowałam już na deskach poznańskiego teatru w operze zatytułowanej „Norma” V. Belliniego. I przez wiele lat uprawiałam ten muzyczny zawód… aż nadeszła pandemia, a wraz z nią odwołane produkcje, przedstawienia, koncerty, trasy koncertowe. Miałam już syndrom kołatającego serca, gdy widziałam, że dzwonią z jakiś instytucji muzycznych.
Stagnacja i czekanie nie leży w Twojej naturze, wpadłaś więc na kolejny genialny pomysł… Fitoterapia – dlaczego właśnie to?
Zawsze interesowałam się ziołolecznictwem, zapobieganiem chorobom czy wręcz profilaktyką zdrowotną. Zatem studia podyplomowe na Uniwersytecie Medycznym były kolejnym krokiem. Dodatkowo – aby nie zwariować w okresie wzmożonych lockdownów – zajęłam się renowacją mebli i nawet niektóre z moich dzieł, przyznam, że całkiem udane, sprzedałam. (śmiech)
Czas na Uniwersytecie Medycznym wspominam bardzo dobrze, dużo się nauczyłam, miałam wspaniałych wykładowców, jak choćby tuzy polskiej fitoterapii: profesor Wiesławę Bylkę oraz profesor Irenę Matławską. Wielkie autorytety, z którymi miałam styczność. Cieszyłam się, że otrzymuję informację z najlepszego źródła. Z profesor Bylką mamy do teraz kontakt mailowy. Dodatkowo miałam bardzo zgraną grupę i nieustannie przez naszą grupę na Messengerze kontaktujemy się ze sobą li to towarzysko, li też wymieniając się doświadczeniami, czy szukając porady, bo każdy z nas w czym innym zaczął się specjalizować. Jedna z moich koleżanek zajęła się pasożytami w organizmie człowieka, czyli parazytologią, inna – medycyną chińską i akupunkturą.
A Ty zajęłaś się ziołolecznictwem, przetwarzaniem ziół i wyrabianiem z nich kremów…
I nie tylko kremów, gdyż z ziół wytwarzać można rzeczy najróżniejsze i najcudowniejsze. Ja uważam i głęboko w to wierzę, że zioła działają. I medycyna niekonwencjonalna może iść w parze z konwencjonalną. One się wzajemnie nie wykluczają. Życie nie jest tylko czarne i białe, korzystamy przecież i z „wiary i czucia” i ze „szkiełka i oka”. Trzeba jednak pamiętać, że zioła potrzebują czasu, aby zadziałać… Nie wystarczą 2-3 dni, aby zobaczyć czy poczuć efekty. Potrzeba zaufania w ich moc i cierpliwości. Natomiast moje kremy, które ku mojej wielkiej satysfakcji, znajdują uznanie wśród tych, którzy je stosują, a niektóre z nich mają nawet swoich „psychofanów” (śmiech), są ukoronowaniem mojej ziołowej pasji. Moje najnowsze kremowe dziecko to krem o genialnej nazwie antyPESEL. Nazwę wymyśliła moja błyskotliwa koleżanka Kamila i uważam, że piękniejszej, ale też i bardziej adekwatnej do jego mocy nazwy nie mógłby on dostać. Przyrządzam autorskie receptury, decyduję o ich komponentach, ale i proporcjach. I jestem z siebie bardzo dumna.
Prowadzę też kanał na YouTubie. Uczę na nim rozpoznawania roślin, co jest bardzo ważne, gdyż wiele osób nie zbiera ziół właśnie dlatego, że nie wie, jak one wyglądają i boi się pomylić je z być może niebezpiecznymi roślinami. Mówię o właściwościach poszczególnych ziół, o tym, kiedy i na jakie dolegliwości mogą one nam pomóc. Nie udzielam porad medycznych, bo nie jestem lekarzem, ale doradzam i polecam mieszanki ziół, np. dziką różę z hakoroślą, która to mieszanka jest przełomem w medycynie naturalnej, ma silne działanie przeciwzapalne i przeciwbólowe w chorobach stawów, mięśni. Na świecie odbywają się już sympozja poświęcone dzikiej róży i jej zbawiennemu wpływowi na choroby o podłożu zapalnym. Obalam też niektóre mity, jak ten o cyjanowodorze zawartym w pestkach, który może nas w mgnieniu oka pozbawić życia. (śmiech) To jest nieprawda, a nawet kłamstwo. Tam przecież znajduje się niezwykła substancja – amigdalina. Ja mielę różę z pestkami, nie boję się amigdaliny. Przecież już nasze babcie miały w kredensach nalewkę z wiśni, robioną wraz z pestkami, dla zdrowotności. Moja babcia nigdy nie wydrążyłaby żadnej wiśni. (śmiech) Zioła wspierają procesy odnowy naszego organizmu, również naszej skóry. Zioła potrafią wyleczyć nas z wielu chorób, nawet tych najpoważniejszych.
Czytałam Twój artykuł o różeńcu górskim. Ciekawe informacje poparte międzynarodowymi źródłami. Co zafascynowało Cię w tej roślinie o łacińskiej nazwie Rhodiola rosea?
Adaptogeny to mój konik! To cudowne rośliny, które pomagają organizmowi odzyskać równowagę. Ich głównym zadaniem, najkrócej mówiąc, jest niwelowanie wszechobecnego stresu, który leży u podstaw wielu chorób. Adaptogeny wywodzą się z ajurwedy i medycyny chińskiej, mogłabym o tym mówić i mówić. (śmiech) Codziennie piję zioła, co rano staję z imbryczkiem przed ziołową półką i pytam swego organizmu, na co dzisiaj się skusimy, robię napary ziołowe – i od sześciu lat nie byłam w ogóle chora, nie miałam nawet kataru. Odpukać. Ważne jest, aby zmieniać zioła, mieszać, nie przyzwyczajać organizmu tylko do jednego, np. ulubionej pokrzywy. A różeniec górski ma wiele właściwości prozdrowotnych: zwiększa odporność, pobudza i wzmacnia sprawność organizmu, pozwala zwalczać stres. Trwają badania nad jego zastosowaniem w leczeniu depresji oraz chorób nowotworowych. Ale zioła to nie dropsy, należy uważać jak się je bierze, w jakich proporcjach. Bo jeżeli mają nas one wyleczyć z najcięższych chorób, to mogą nam także zaszkodzić, kiedy stosujemy je nieumiejętnie. Trzeba też sprawdzić, czy nie zachodzi interakcja ziół z innymi lekami. Dlatego nie udzielam, zwłaszcza na odległość, porad lekarskich, nie ordynuję określonych ziół i ziołowych mieszanek w ciemno. Nie mam kuli i czarnego kota, nie jestem jasnowidzem i czarownicą, choć wiedźmą jestem i owszem (śmiech), zawsze zatem zalecam wizytę u dobrego naturopaty.
Wystąpiłaś w wielu rolach sopranowych, zaliczanych do repertuaru dramatycznego. Odgrywałaś zarówno Toscę Pucciniego, Wenus Wagnera, Halkę Moniuszki czy Lady Makbet Verdiego. A przede wszystkim rolę Salome w operze Straussa, za którą otrzymałaś Teatralną Nagrodę Muzyczną im. Jana Kiepury dla najlepszej śpiewaczki operowej w Polsce. Którą z tych ról cenisz najbardziej czy darzysz pewnym sentymentem?
Jestem szczęśliwa, bo czuję się artystką spełnioną. Miałam ogromne szczęście, że spotkałam na swojej drodze dyrektora Marka Weissa i mogłam występować w Operze Bałtyckiej w wyreżyserowanych przez niego operach. Dzięki niemu zaśpiewałam w zasadzie wszystkie role, o jakich marzyłam.
Chyba nie ma wielu takich śpiewaczek, które, tak jak ja, co tylko sobie muzycznie wyśniły, to im się spełniło. Odhaczałam z listy wokalnych marzeń po kolei każde z nich. Może została mi jeszcze tylko Izolda, ale na nią mam jeszcze czas, bo przecież jestem jeszcze taaaka młoda. (śmiech)
Dlatego łatwiej mi było zająć się kolejną pasją, kremami. Bo nie mam niedostatków w moim życiu muzycznym, które cały czas funkcjonuje. Jestem zapraszana na koncerty, do filharmonii, podróżuję, śpiewam. U mnie jest tak, że gdy pracuję nad jakąś rolą, wcielam się w nią – to ta jest aktualnie moją ukochaną. Wszystkie te role to moje muzyczno-wokalne dzieci, którym oddałam dużo emocji, stresu, łez, ale i wielkiej miłości. Wszystkie one są naznaczone jakimś bagażem emocjonalnym. Ale jeśli miałabym wybrać najukochańszą, to wskażę Fidelio Beethovena, gdzie wielu patrzy na mnie jak na wariatkę, gdy to mówię. (śmiech) Bo Beethoven napisał tylko jedną operę, dwuaktową „Fidelio”, która przez wielu artystów czy wręcz melomanów jest nielubiana, trudna, ciężka w odbiorze. Cóż, nikt nie powiedział, że w życiu ma być łatwo. (śmiech)
Czyli „Fidelio” wzięłabyś na bezludną wyspę?
Oczywiście! (śmiech) I słuchałabym do końca życia…
Występujesz na międzynarodowych scenach, spotykasz wielu wybitnych artystów, muzyków. Jaka osoba zapadła w Twojej pamięci?
Są dwie osoby, które naznaczyły moje życie artystyczne i będę to powtarzać. To moja pani profesor Krystyna Pakulska, która nauczyła mnie wszystkiego, co ja potrafię. Ona ulepiła mój głos – nie osobowość, bo we mnie jest dużo przekory, uporu, samostanowienia o sobie. Jestem wnuczką partyzanta i lubię płynąć często pod prąd… Prof. Pakulska dała mi najlepsze narzędzia, dzięki którym to ja wykreowałam moją osobowość i dołączyłam do niej technikę wokalną. Drugą osobą – o której zawsze będę miło pamiętać – był Marek Weiss, który dokładnie zrobił to samo, co prof. Pakulska. Zauroczyłam się nim już przy pierwszych naszych produkcjach, kiedy on nie próbował mi narzucać „idź w te stronę”, „stań tam”. Nakreślał jedynie ramy charakterologiczne postaci i warstwę dramaturgiczną, które ja wypełniałam swoimi uczuciami, emocjami i aktorskim wyczuciem. Cenię ludzi, którzy dają mi wolną rękę, ale lubię też konstruktywnie się posprzeczać. Kiedyś mówiono o mnie, że jestem dobrą śpiewaczką, ale taką sobie aktorką, a Marek Weiss zrobił ze mnie pełną artystkę. Zaczęłam wtedy otrzymywać nagrody za bycie aktorką na scenie, nie tylko za kreacje wokalne, ale i za pełne kreacje sceniczne. Pierwszą moją poważną nagrodą za całokształt artystyczny była nagroda w Teatrze Wielkim w Łodzi za Agatę w „Wolnym strzelcu”.
Po kim odziedziczyłaś talent muzyczny?
Po moim dziadku, który był multiinstrumentalistą, choć samoukiem. Potrafił grać na skrzypcach, gitarze, akordeonie, który jest przecież niezwykle trudnym instrumentem. A na dodatek jak śpiewał podczas grania, to płakał, takie jakieś sprzężenie zwrotnie, że tak na niego działała muzyka. Ja mam dokładnie to samo! Oczywiście, nie jak jestem na scenie, bo wtedy działa mój pokładowy komputer i 100-procentowa mobilizacja, bo nie ma nic gorszego, kiedy śpiewak płacze na scenie tknięty swym własnym, bezbrzeżnym wzruszeniem, a publiczność się śmieje. Scena to jest jednak teatr, czyli trochę oszustwo. Piękne, niezastąpione, ale jednak…
Po dziadku partyzancie masz słuch, wrażliwość muzyczną i umiejętności muzyczne, ale przejęłaś też od dziadka pewną dewizę życiową. Cóż ona oznacza?
„U mnie honor droższy od pieniędzy” to słowa, które dziadek często powtarzał i one wryły się w moją pamięć. I służą mi jako drogowskaz w życiu. A drugą cenną radę otrzymałam od babci – „jak nie będziesz szła w życiu po trupach, to będziesz miała szczęście do żywych ludzi” – i tego też się trzymam w życiu. Parę razy zdarzyły mi się takie sytuacje, że dostałam intratną propozycję, z której nie skorzystałam, bo już wcześniej obiecałam coś innym osobom. Jestem naprawdę lojalna i honorowa, choć czasem może głupia, bo nie wszyscy ludzie potrafią to docenić i uszanować. Jestem typowym Koziorożcem, który daje słowo i tego słowa się trzyma. Mogłabym być jak Zawisza Czarny, tylko w spódnicy. (śmiech) Dane komuś słowo jest moją wartością, moją wizytówką, stanowi o mojej godności. Takie poczucie jest – niestety – w konflikcie z tym dzisiejszym światem, w którym wszystko jest na sprzedaż…
Od 2020 roku jesteś członkiem Kapituły przyznającej muzyczne nagrody Fryderyk. Jak według Ciebie wygląda nasza rodzima scena muzyczna?
Mam swoich faworytów na polskiej scenie, oceniam wykonawców, ale z biegiem czasu nauczyłam się to robić delikatniej. Nie uzewnętrzniam swoich opinii względem koleżanek i kolegów z branży, bo wiem, że nikt nie jest doskonały, również technicznie, a artyści są szczególnie wrażliwymi ludźmi, których łatwo jest zranić, a czasami nawet i zniszczyć. Natomiast wśród melomanów zasiadają przecież osoby, które nie wychwycą wszystkich błędów czy niedociągnięć, a kochają konkretnego artystę, jego charyzmę, emocjonalność, jego prawdę. Bywa, że czasem i niedoskonałą. Jeśli mielibyśmy rozliczać cudowną Marię Callas z tego, ile zrobiła błędów na swojej drodze muzycznej, to jest spora szansa, że lista wpadek byłaby dość długa, a tak została przecież wielką primadonną wszechczasów i ukochaną przez wielu śpiewaczką operową. Bo miała to coś, ten błysk, ten magnetyzm, za co ludzie ją kochali i tłumnie podążali na jej spektakle i koncerty. Perfekcjonizm nie jest do końca dobry w sztuce, bo sztuka jest odzwierciedleniem życia. Niezwykłą umiejętnością jest łączenie perfekcji technicznej z emocjami, które dochodzą w konkretnej roli – i tu może się wdać niedoskonałość, aby uczynić ten przekaz prawdziwym. Taka była Callas, prawdziwa i dzięki temu bliska ludziom.
Twoje spectrum zainteresowań jest bardzo szerokie i różnorodne. A w tym wszystkim znajdujesz jeszcze czas na swój autorski kanał, produkujesz własne zdrowe kremy. Jak Ty na to wszystko znajdujesz czas?
Masz pakt z diabłem?Jako prawdziwa wiedźma po trochu chyba mam ten pakt. (śmiech) Lubię jak się wokół mnie coś dzieje, wtedy mam energię i dużą satysfakcję. Wykładam jeszcze w Polskiej Akademii Medycyny Naturalnej i Fitoterapii, dzięki temu sama się dokształcam, przygotowując do wykładów, rozwijam się i wciąż uczę. Pogłębiam wiedzę i bardzo to kocham. Jestem od parunastu lat fanką, żeby nie powiedzieć, fanatyczką nauki. Kiedyś aż tak nie było. Myślisz, że to starość? (śmiech) Ostatnio prowadziłam wykłady z gospodarki hormonalnej czy z ziołolecznictwa u dzieci i ogrom wiedzy, którą dzięki temu pozyskałam, jest bezcenny. Cieszy mnie fakt, że studenci dopytują się o zajęcia ze mną, chcą, abym ja je prowadziła. Prowadzę też różne webinary i prelekcje. Ostatnio nawet zaraziłam ziołolecznictwem adeptów Tai Chi. Jakoś radzę sobie z czasem…
W marcu obchodziliśmy Dzień Kobiet, kobiet, które są coraz silniejsze, coraz bardziej odważne w dochodzeniu swoich racji i praw w różnych dziedzinach życia. Czego z okazji tego święta życzysz sobie i czego życzyłabyś innym kobietom?
Uważam, że polityka jest kobietą, a wciąż jest zbyt mało kobiet w polityce. One rządzą inaczej niż mężczyźni, patrzą i myślą perspektywicznie, co przyniesie przyszłość. Pewnie też dlatego, aby zapewnić spokojny byt swojemu potomstwu, świat spokojny i dobry. Pragnęłabym, żeby więcej było kobiet w polityce, bo one umieją konstruktywnie dyskutować, przekonywać do swoich racji i poglądów. Kobiety w polityce dają większe poczucie bezpieczeństwa, bo dążą do konsensusu, a nie ciągłych sporów czy konfrontacji.
Jako kobieta spełniona masz jeszcze jakieś marzenie? Idziesz za głosem serca?
U mnie krystalizuje się kolejny cel, gdy zakończę to, co aktualnie robię. Jak spowszednieją mi ziołowe tematy, może i zacznie błyskać mi kolejny życiowy pomysł, czym chcę się zająć. A może wrócę do renowacji starych mebli, bo dobrze mi to szło… Jestem fanatyczką książek, kocham biblioteki. Mam wciąż niedosyt czytania, kupuję nowe książki, które czekają na mój wolny czas.
Życzę zatem, aby urzeczywistniły się kolejne Twoje plany i spełniły marzenia, nawet te jeszcze niezdefiniowane…