Geniusz i szaleniec, tyran i imperator, mizogin i wielbiony przez żołnierzy przywódca. Napoleon miał wiele twarzy. W swym brutalnym fresku odmalowuje je mistrz epickiego kina, Ridley Scott.
Tekst: Radek Tomasik | Ferment Kolektiv
Niewiele przeszkód potrafi powstrzymać Napoleona Bonaparte, brutala z Korsyki, jak nazywali go po cichu (bo odważnych było mało) polityczni przeciwnicy. Nawet, gdy zastrzelą pod nim konia kulą armatnią, nawet gdy wobec obywateli zastosować trzeba „podmuch kartaczy” (salwę armatnią roznoszącą ludzi na strzępki), nawet gdy samemu przyjdzie na własną skroń założyć cesarską koronę – nie ma dla niego rzeczy niemożliwych. Czy oznacza to jednak, że Napoleon był figurą pre-hitlerowską, jak sugerują niektórzy (ponoć zwłaszcza brytyjscy) historycy? Nigdy tego jednoznacznie nie rozstrzygniemy. Nie są to też na szczęście aspiracje reżyserskie Scotta.
Warto uprzedzić lojalnie, że jeśli ktoś oczekuje opowieści epickiej i emocjonującej jak „Gladiator”, srogo się zawiedzie. Tak, jak postać grana przez Russela Crowe’a była bohaterem godnym najwyższych zaszczytów i niemalże parenetycznym wzorcem do naśladowania, tak Napoleon czasem przypomina Kommodusa, odgrywanego – a jakże – przez tego samego Joaquina Pheonixa, który wciela się w postać Napoleona. Scena koronacji cesarskiej zakrawa wręcz na autoplagiat z filmu starszego o 23 lata.
Podobieństwo ekranowe do Kommodusa, pomijając fizjonomię odtwórcy tych ról, jest dość paradoksalne. Pierwszy był niemal całkowicie niezdolny do sprawstwa i jednocześnie rozdygotany od skrajnych emocji, drugi – równie emocjonalny, ale dalece bardziej opanowany (a może zblazowany?) – jest kwintesencją skuteczności w czynie: jego woli poddają się ludzie, narody, całe kontynenty. Jego największym i wiekopomnym dziełem jest sama jego biografia – czy raczej mit tej biografii, o czym pisze w zajmującym tekście na łamach „Gazet Wyborczej” Katarzyna Wężyk (25-26.02.2023).
Trzymając się tych analogii, można powiedzieć, że ekranowa wizja Napoleona to takie 50% Kommodusa pod względem czucia i 250% Kommodusa pod względem szkiełka i oka. O ile rzymski cesarz w obiektywie Scotta był godnym pożałowania kabotynem, tak Napoleon jest człowiekiem śmiertelnie i bezlitośnie skutecznym. Obaj byli też patologicznie przywiązani do autorytetu swoich rodziców, choć przejawiało to się w zupełnie inny sposób.
Reżysera ciekawi w Napoleonie ludzki wymiar władzy. Co stoi za decyzjami podejmowanymi na najwyższym szczeblu, zwłaszcza gdy nie towarzyszy temu żadna instancja kontrolna? Do czego mogą doprowadzić rządy jednego, wielkiego władzą człowieka? Dlaczego los milionów ludzi zależy od namiętności jednej osoby stojącej na czele narodu?
Choć na przełomie XVIII i XIX wieku nikogo to nie dziwiło, nawet dziś – gdy już dziwi – nie jest to zjawisko odosobnione. Czy można mieć nad tym autorytaryzmem kontrolę? Tylko, jeśli całe społeczeństwo do tego dojrzeje.
Recenzenci nie są szczególnie przychylni temu filmowi. Przyznaję, że i ja spodziewałem się innej amplitudy emocji, szerszego i bardziej epickiego spojrzenia, a nawet oczyszczającego katharsis. Jednak to nie jest danie, jakie serwuje nam reżyser. Pyta raczej: jaki przykład dał nam Bonaparte? Jak kochać ojczyznę? Jak kochać bliźniego? Jak kochać kobietę swego życia? I jak miłować samego siebie, miłością akceptującą i hojną, bez pasywno-agresywnych wycieczek w kierunku innych? A może – jakim być obywatelem, liderem, władcą?
Nie wiem, jak dobrze Scott zna hymn Polski, ale wydaje się, że dając mu w nim zaszczytne miejsce, aż nadto szczodrze obdarzyliśmy Bonapartego pewnymi PR-owymi korzyściami.