Dał nam przykład Bonaparte

"Napoleon" - Film

Geniusz i szaleniec, tyran i imperator, mizogin i wielbiony przez żołnierzy przywódca. Napoleon miał wiele twarzy. W swym brutalnym fresku odmalowuje je mistrz epickiego kina, Ridley Scott.

Tekst: Radek Tomasik | Ferment Kolektiv

Niewiele przeszkód potrafi powstrzymać Napoleona Bonaparte, brutala z Korsyki, jak nazywali go po cichu (bo odważnych było mało) polityczni przeciwnicy. Nawet, gdy zastrzelą pod nim konia kulą armatnią, nawet gdy wobec obywateli zastosować trzeba „podmuch kartaczy” (salwę armatnią roznoszącą ludzi na strzępki), nawet gdy samemu przyjdzie na własną skroń założyć cesarską koronę – nie ma dla niego rzeczy niemożliwych. Czy oznacza to jednak, że Napoleon był figurą pre-hitlerowską, jak sugerują niektórzy (ponoć zwłaszcza brytyjscy) historycy? Nigdy tego jednoznacznie nie rozstrzygniemy. Nie są to też na szczęście aspiracje reżyserskie Scotta.

Warto uprzedzić lojalnie, że jeśli ktoś oczekuje opowieści epickiej i emocjonującej jak „Gladiator”, srogo się zawiedzie. Tak, jak postać grana przez Russela Crowe’a była bohaterem godnym najwyższych zaszczytów i niemalże parenetycznym wzorcem do naśladowania, tak Napoleon czasem przypomina Kommodusa, odgrywanego – a jakże – przez tego samego Joaquina Pheonixa, który wciela się w postać Napoleona. Scena koronacji cesarskiej zakrawa wręcz na autoplagiat z filmu starszego o 23 lata.

ee311753ab01210c2003 webp 1600w

Podobieństwo ekranowe do Kommodusa, pomijając fizjonomię odtwórcy tych ról, jest dość paradoksalne. Pierwszy był niemal całkowicie niezdolny do sprawstwa i jednocześnie rozdygotany od skrajnych emocji, drugi – równie emocjonalny, ale dalece bardziej opanowany (a może zblazowany?) – jest kwintesencją skuteczności w czynie: jego woli poddają się ludzie, narody, całe kontynenty. Jego największym i wiekopomnym dziełem jest sama jego biografia – czy raczej mit tej biografii, o czym pisze w zajmującym tekście na łamach „Gazet Wyborczej” Katarzyna Wężyk (25-26.02.2023).
Trzymając się tych analogii, można powiedzieć, że ekranowa wizja Napoleona to takie 50% Kommodusa pod względem czucia i 250% Kommodusa pod względem szkiełka i oka. O ile rzymski cesarz w obiektywie Scotta był godnym pożałowania kabotynem, tak Napoleon jest człowiekiem śmiertelnie i bezlitośnie skutecznym. Obaj byli też patologicznie przywiązani do autorytetu swoich rodziców, choć przejawiało to się w zupełnie inny sposób.
Reżysera ciekawi w Napoleonie ludzki wymiar władzy. Co stoi za decyzjami podejmowanymi na najwyższym szczeblu, zwłaszcza gdy nie towarzyszy temu żadna instancja kontrolna? Do czego mogą doprowadzić rządy jednego, wielkiego władzą człowieka? Dlaczego los milionów ludzi zależy od namiętności jednej osoby stojącej na czele narodu?

Napoleon Photo 01011 Easy Resize.com 1 800x533 1

Choć na przełomie XVIII i XIX wieku nikogo to nie dziwiło, nawet dziś – gdy już dziwi – nie jest to zjawisko odosobnione. Czy można mieć nad tym autorytaryzmem kontrolę? Tylko, jeśli całe społeczeństwo do tego dojrzeje.
Recenzenci nie są szczególnie przychylni temu filmowi. Przyznaję, że i ja spodziewałem się innej amplitudy emocji, szerszego i bardziej epickiego spojrzenia, a nawet oczyszczającego katharsis. Jednak to nie jest danie, jakie serwuje nam reżyser. Pyta raczej: jaki przykład dał nam Bonaparte? Jak kochać ojczyznę? Jak kochać bliźniego? Jak kochać kobietę swego życia? I jak miłować samego siebie, miłością akceptującą i hojną, bez pasywno-agresywnych wycieczek w kierunku innych? A może – jakim być obywatelem, liderem, władcą?
Nie wiem, jak dobrze Scott zna hymn Polski, ale wydaje się, że dając mu w nim zaszczytne miejsce, aż nadto szczodrze obdarzyliśmy Bonapartego pewnymi PR-owymi korzyściami.

Radek Tomasik

Radek Tomasik

filmoznawca
Z wykształcenia filmoznawca, z wyboru przedsiębiorca. Edukator filmowy, marketingowiec. Współwłaściciel Ferment Kolektiv - firmy specjalizującej się w działaniach na styku kultury filmowej, biznesu i edukacji oraz Kina Ferment. Autor wielu programów dotyczących wykorzystania filmu w komunikacji marketingowej, realizowanych dla takich marek jak: Orange, Mastercard, Multikino, Renault, ING, Disney, Santander Bank,…
REKLAMA
REKLAMA

Może cię zainteresować:

"Napoleon" - Film
REKLAMA
REKLAMA

Sztuka, Patriotyzm i Precyzja. Historia Antoniego Patka według Krzysztofa Paluszyńskiego

Artykuł przeczytasz w: 10 min.
Antoni Patek film


Rozmawiamy z Krzysztofem Paluszyńskim, reżyserem fabularyzowanego filmu dokumentalnego „Antoni Patek – patriota i zegarmistrz”. Film, który swoją premierę będzie miał w 2025 roku, to pierwsza produkcja poświęcona tej wybitnej, aczkolwiek zapomnianej postaci polskiego dziedzictwa kulturowego. Antoni Patek, twórca marki Patek Philippe, zasłynął nie tylko jako mistrz światowego zegarmistrzostwa, ale również jako patriota i uczestnik powstania listopadowego. Zdradzamy kulisy powstawania filmu, wyzwania związane z odtwarzaniem historycznych realiów oraz znaczenie postaci Patka dla współczesnej kultury i historii Polski.

Rozmawia: Zuzanna Kozłowska
Zdjęcia z planu filmu: Rafał Pijański i Andrzej Olszanowski, materiały prasowe PFS PalFilmStudio

Co zainspirowało Pana do stworzenia filmu o Antonim Patku, postaci stosunkowo mało znanej w Polsce, mimo jego światowych osiągnięć?


KRZYSZTOF PALUSZYŃSKI: Faktycznie Antoni Patek – mimo że osiągnął wielki, światowy sukces, który z udziałem jego nazwiska trwa do dziś – nie zapisał się trwale, zarówno w naszej historii, jak i w zbiorowej, społecznej świadomości. Idea wyprodukowania filmu, zrodziła się w głowie producenta – Andrzeja Paluszyńskiego. Wcześniej, firma PFS PalFilmStudio wyprodukowała dwa inne filmy w sposób oczywisty wskazujące na związki Polski ze Szwajcarią. Pierwszy z nich to obraz poświęcony Józefowi Mehofferowi pt. „Polichromia Turkowska – wielkość talentu Józefa Mehoffera”, który stworzył fenomenalne witraże, będące swoistym wzorcem z Sevre, światowego witrażownictwa w katedrze Św. Mikołaja we Fryburgu. Drugi film z kolei to obraz poświęcony wielkiemu polskiemu muzykologowi, kompozytorowi, bliskiemu przyjacielowi Ignacego Jana Paderewskiego i wreszcie założycielowi Akademii Muzycznej w Poznaniu, Henrykowi Opieńskiemu („Henryk Opieński – historia życia i miłości”). Po pokazie tego filmu, przed zamkiem w Morges w Szwajcarii, gdzie mieszkał w ostatnich latach życia Henryk Opieński, zrodził się pomysł producenta, by wyprodukować film o człowieku, o którym obraz jeszcze nie powstał, a ze wszech miar na to zasługuje, o Antonim Patku. O Polaku, dla którego Szwajcaria stała się drugą ojczyzną i gdzie stworzył najsłynniejszą markę zegarków na świecie.

Antoni Patek film

Film skupia się nie tylko na zegarmistrzowskich osiągnięciach Patka, ale także na jego działalności patriotycznej. Jak udało się Panu zbalansować te dwa aspekty jego życia?

Film o Antonim Patku jest obrazem niełatwym i złożonym. By oddać otoczenie i epokę, w której żył twórca najbardziej dzisiaj prestiżowej marki zegarków na naszym globie, trzeba sięgnąć prawie 200 lat wstecz. Trzeba było udać się z ekipą filmową i aktorami do Szwajcarii, Francji, Niemiec i Czech. Cały czas pracujemy nad filmem i myślę, że rodzi się bardzo ważne dla naszej kinematografii i historii narodu dzieło. Wbrew oczekiwaniom nie robimy filmu o zegarmistrzu, odcinamy się od tego. Patek zegarmistrzem nie był. Był za to genialnym i wizjonerskim menadżerem. Dziś moglibyśmy go porównać z twórcą iPhone’a, Steve’em Jobsem. Oczywiście zegarki są integralną częścią naszego obrazu i bez nich film by nie powstał. Przede wszystkim robimy jednak film o Polaku i wielkim patriocie, który swoją działalnością próbował przywrócić Polskę na mapę świata. Takie działania jak: zdobienie zegarków wizerunkami naszych bohaterów narodowych, postaci historycznych czy ważnych miejsc nosiły właśnie te patriotyczne znamiona. Zegarki Patka zresztą można podziwiać do dziś, w Muzeum Patek Philippe w Genewie czy w naszym Muzeum Narodowym w Poznaniu.

Antoni Patek film

Jakie wyzwania napotkał Pan podczas odtwarzania historycznych realiów, takich jak mundury 1 Pułku Jazdy Augustowskiej czy sceny z powstania listopadowego?

Film dokumentalny, to dzieło, które opiera się na faktach. Realizację obrazu, o którym tutaj mówimy, poprzedziły badania terenowe i naukowe, kwerendy archiwalne i muzealne, oczywiście także za granicą. Tematykę filmu konsultowaliśmy z wieloma naukowcami oraz ekspertami różnorodnych dziedzin życia i wojskowości. W obrazkowym świecie, w którym żyjemy, w którym skanujemy wiedzę, a nie ją przyswajamy, zrekonstruowanie kluczowych wydarzeń w fabularyzowanej formie jest dużo bardziej atrakcyjne niż pokazywanie na ekranie dokumentów czy czarno-białych zdjęć. Nasz film, tak jak i zegarki sygnowane nazwiskiem Patka, musi mieć najwyższą możliwą jakość nagranych zdjęć i efektów wizualnych. Praca nad filmem skupia się na zbudowaniu autentyczności przestrzeni i czasu, w którym żył bohater. Autentyczność sprawia, że film staje się bardziej wiarygodny, a widzowie czują, że obcują z prawdziwą historią. Stąd na potrzeby filmu uszyte zostały przez poznańską, najlepszą chyba dzisiaj na świecie firmę szyjącą umundurowanie – Hero Collection, niezwykle imponujące i barwne mundury 1 Pułku Jazdy Augustowskiej, w którym służył Antoni Patek jako młody oficer. Takich mundurów, mimo usilnych starań, nie udało się nam znaleźć w całym kraju. Samo dotarcie do materiałów źródłowych również stanowiło nie lada wyzwanie. Realizacja scen bitewnych, z dużym rozmachem, zaangażowaniem wielu statystów, replik broni, koni, efektów pirotechnicznych, realizacyjnych środków technicznych, to w przypadku filmu dokumentalnego wielkie wyzwanie, z którym trzeba sobie poradzić… I proszę wierzyć, nie jest to łatwe. Ufam, że zadowalające nas wszystkich efekty zobaczymy w kluczowych scenach ilustrujących udział młodego podporucznika — Antoniego Patka w powstaniu listopadowym.

Jakie znaczenie miały dla Pana podróże z kamerą do Szwajcarii i Czech podczas tworzenia tego filmu? Czy te miejsca wniosły coś szczególnego do narracji?

Bohater naszego filmu był człowiekiem absolutnie wyjątkowym, o licznych talentach, niesamowitej i złożonej biografii. Sam charakter jego pisma wskazuje, że był osobą bardzo stabilną mentalnie oraz emocjonalnie. Zapamiętał go na przykład Generał Dezydery Chłapowski, wspomina o nim w swych zapiskach. Osobiście stawiam go na równi z Marią Skłodowską -Curie czy Ignacym Paderewskim. Był człowiekiem z krwi i kości, wiarygodnym i ważnym, w ówczesnym jemu świecie. Właśnie dlatego, udaliśmy się do miejsc, gdzie żył i funkcjonował. Stąd wspomniane już zdjęcia z udziałem aktorów w Szwajcarii, Francji, Niemczech i Czechach. Ta zbudowana obrazem narracja ma swój emocjonalny ciężar. Autentyczność miejsc sprawia, że film staje się bardziej wiarygodny, a widzowie czują, że obcują z prawdziwą historią.

Antoni Patek film

W filmie zobaczymy zarówno młodego, jak i dojrzałego Antoniego Patka. Jak udało się Panu oddać ewolucję jego postaci przez te lata?

Od samego początku pisania scenariusza, wiedziałem, że jeden aktor nie „udźwignie” całego filmu. To fizycznie i technicznie niewiarygodne, nie jest możliwe, aby w oparciu o jednego aktora zobrazować kilkadziesiąt lat życia człowieka. Stąd pomysł, aby obsadzić w roli Antoniego Patka dwóch aktorów. Przy pomocy charakteryzacji, tutaj wielkie podziękowania za doskonałą pracę dla osoby, z którą współpracuję od wielu lat, charakteryzatorki i kostiumologa Teatru Nowego w Poznaniu – pani Aliny Magnus-Majzner, na twarzach aktorów będzie można zaobserwować upływający w ich życiu czas.
Na ekranie w roli młodego Patka zobaczymy Huberta Cabana, zaś w postać bohatera w średnim i starszym wieku wcielił się mój wieloletni przyjaciel i współpracownik, tutaj ciekawostka, znakomity poznański artysta malarz – Andrzej Hamera. Koniecznie muszę w tym miejscu dodać, że w filmie pojawią się dwie aktorki, które wcieliły się w rolę mającej przemożny wpływ na życie Antoniego Patka żony – Marie Adelaide Elizabeth Thomasine Denizart. Młodą żonę zagrała Weronika Wankowska, zaś postać żony w średnim i starszym wieku Katarzyna Nowak-Reszka.

Czy w trakcie produkcji filmu konsultował się Pan z ekspertami od zegarków, aby jak najlepiej oddać szczegóły techniczne?

Tak jak wcześniej wspominałem, w filmie z wielu względów nie skupiamy się na zegarkach i nie jest to temat przewodni. Naturalnie w filmie zegarków zabraknąć nie może. To oczywiste, że bez nich film nie mógłby powstać i nie byłby ani „merytoryczny”, ani wiarygodny. Widzowie, którzy wspaniałe zegarki sygnowane nazwiskiem bohatera filmu chcą zobaczyć, nie zawiodą się. Nieocenionej pomocy w zakresie zegarmistrzostwa udzielił nam na bardzo wielu poziomach konsultant do spraw zegarmistrzostwa w naszej produkcji – poznański Mistrz Zegarmistrzowski i wspaniały człowiek – Janusz Bilicki. Widzowie będą mogli go zobaczyć w filmie w roli wspólnika Antoniego Patka – Adriena Philippe’a. Zdradzając kulisy filmu, dodam, że w młodą postać Adriena Philippe’a wciela się jego syn, także zegarmistrz – Marcin Bilicki.

Antoni Patek film

W filmie wykorzystano oryginalne zegarki marki Patek Philippe czy były to repliki?

Niezależnie od położenia w filmie głównego ciężaru na samą postać bohatera jako Polaka i patrioty, to z naszego, producenckiego i reżyserskiego punktu widzenia, w filmie nie mogło zabraknąć oryginalnych zegarków, sygnowanych nazwiskiem bohatera filmu. Tutaj, raz jeszcze, wielkie ukłony i podziękowania za możliwość nagrania zegarków dla Muzeum Patek Philippe w Genewie, Muzeum Narodowego w Poznaniu i z oczywistych względów, bez podawania nazwisk, pasjonatów i kolekcjonerów zegarków z logo Patek Philippe, którzy udostępnili nam swoje arcydzieła światowego zegarmistrzostwa do nagrania.
Oczywiście, w filmie pojawiają się też repliki zegarków. Interesujące nas oryginały są dostępne tylko w muzeach i z oczywistych względów nie mogły znaleźć się na planie filmu. Chodzi o zegarki, które były swoistymi punktami zwrotnymi w karierze Patka, a które zakupiła królowa angielska Wiktoria i węgierska księżna Kocewicz. Tutaj z pomocą przyszła Politechnika Poznańska i pan Profesor Michał Rychlik. Z jego pomocą i pod jego okiem wykonane zostały repliki zegarków, które były wspomnianymi kamieniami milowymi w karierze bohatera naszego filmu.
Na potrzeby filmu została wykonana jeszcze jedna replika zegarka, dla wielkiego brytyjskiego polonofila – Lorda Dudley’a. Tutaj z pomocą merytoryczną podążył konsultant historyczny filmu profesor Krzysztof Marchlewicz z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, autor książki o Lordzie Dudley’u i złotnik Pan Szymon Kruszwicki z Poznania.

Podczas pracy nad filmem odkrył Pan coś, czego wcześniej nie wiedział o Antonim Patku?

Na to pytanie odpowiem krótko. O Antonim Patku wiedziałem i to już od dziecka. Jednak jego życiorys poznałem w szczegółach dopiero przy pisaniu scenariusza i dokumentacji. To właśnie wtedy zrozumiałem i zobaczyłem, co stworzył i jaką spuściznę pozostawił po sobie, ten znany na całym świecie, były powstaniec listopadowy. Ufam, że nasz film przybliży i wzbudzi zainteresowanie Polakiem, który w sposób szczególny, na trwałe zapisał się w historii świata, tworząc jedną z najbardziej rozpoznawalnych, ekskluzywnych i pożądanych marek zegarków na naszym globie.
Film „Antoni Patek – patriota i zegarmistrz” to wyjątkowa okazja, aby poznać historię jednego z największych polskich wynalazców i patriotów, którego życie oraz osiągnięcia na zawsze zmieniły świat. Zapraszamy do obejrzenia tej niezwykłej produkcji, która nie tylko ożywia postać Antoniego Patka, ale także ukazuje jego niezłomną wolę walki o wolność Polski. Nie przegapcie szansy, by doświadczyć tej fascynującej podróży w czasie i odkryć historię, która powinna być znana każdemu Polakowi.

Producent filmu – PFS Palfilmstudio Sp. z o.o. z Warszawy
Producent osoba fizyczna – Andrzej Paluszyński
Scenariusz i reżyseria – Krzysztof Paluszyński
Konsultacja historyczna – prof. Krzysztof Marchlewicz
Konsultacja merytoryczna – Beniamin Czapla
Zdjęcia – Rafał Jerzak
Dźwięk – Sebastian Stiller
Muzyka – Marcin Sady
Montaż – Rafał Bryl
Kostiumy i charakteryzacja – Alina Magnus -Majzner
Kierownik produkcji – Renata Żybura

Zuzanna Kozłowska

Zuzanna Kozłowska

REKLAMA
REKLAMA
Antoni Patek film
REKLAMA
REKLAMA

Diuna, czyli immersja

Artykuł przeczytasz w: 4 min.
Diuna | Paul MuadDib | książe Paul Atryda | Kwisatz Haderach


Nie należę do wyznawców prozy Herberta, nie jestem przesadnym fanem starego filmu Davida Lyncha, nie interesowałem się Arrakis zanim to było modne. A jednak pójdę na „Diunę. Część drugą” po raz drugi, a może nawet trzeci i czwarty, bo jest to film, który zabiera nas w takie miejsca w naszej własnej głowie, do których podróż jest niemal tak samo fascynująca jak Fremeni dla Paula Atrydy

Tekst: Radek Tomasik | Ferment Kolektiv, zdjęcia: mat. pras. Warner Bros.

Zanurzyć się w filmowej opowieści, zatracić w historii, zapomnieć o świecie na zewnątrz sali kinowej. Któż nie marzy o takim doświadczeniu. Twórcy chcieliby taki rezultat wywoływać, widzowie chcieliby to przeżywać, kiniarze i dystrybutorzy nie narzekaliby, gdyby taki właśnie produkt mogli z przekonaniem sprzedawać.

Jednak stosunkowo rzadko pojawia się film lub seria filmów, która zabiera nas w podróże tak dalekie, tak angażujące, tak wciągające w wir wydarzeń jak dwa ostatnie filmy Denisa Villeneuve.
To zresztą reżyser o wyjątkowych umiejętnościach wzbudzania w widzach ponadprzeciętnego zaangażowania. Niezależnie czy opowiada mroczną sagę rodzinną („Pogorzelisko”), historię zrozpaczonego ojca poszukującego córki („Labirynt”), wnika w meandry międzykontynentalnego przemytu narkotyków („Sicario”), z semiotycznym zacięciem deliberuje o kosmitach i językoznawstwie („Nowy początek”) czy w końcu ekranizuje kultową prozę i mierzy się zarazem z misją niemożliwą – reżyser ten niemal zawsze wychodzi z tarczą z pojedynku z rozpraszaczami. Jak niewielu we współczesnym kinie swym nazwiskiem gwarantuje uczestnictwo w prawdziwej, nieprzereklamowanej i niezdewaluowanej „magii kina” – w jej najlepszym wydaniu i rozumieniu, wysyła nam zaproszenie na pokład „wehikułu magicznego”.

Diuna | Paul Atryda i Chani

Ten sam Villeneuve – o czym dowiedziałem się od wybitnego polskiego dialogisty i tłumacza, Bartka Fukieta, odpowiedzialnego też za polską wersję językową „Diuny. Części drugiej” – przyznał w jednym z wywiadów, że kiedy po raz pierwszy czytał w dzieciństwie „Diunę”, przyśnił mu się Paul ujeżdżający czerwia. Po wielu, wielu latach, już jako wybitny reżyser i jeden z największych wizjonerów współczesnego kina, zekranizował ten sen, przeniósł na wielki ekran dziecięce fantazje. Magia w czystej postaci.

Diuna 2 | lady Jessica jako Matka Wielebna

Druga część, podobnie zresztą jak pierwszy film sprzed dwóch lat, jest dziełem totalnym. Pieczołowicie odtworzone uniwersum Attrydów, Harkoneneów, Fremenów i innych mieszkańców tej części kosmosu, w której najwyższą władzę sprawuje Imperator, jest tłem dla wydarzeń o biblijnym ciężarze, przypowieściowej trafności i flow narracyjnym najlepszego blockbustera. Wojna miesza się tu z polityką, polityka z religią, religia z umocowaniami rodzinnymi oraz słabo ukrywanym cynizmem – i jest jeszcze w tych wszystkich zależnościach miejsce na poruszającą love story: historię miłosną naznaczoną fatalizmem i uwikłaną w historię wielkich rodów, wielkich, niepogodzonych ze sobą idei oraz konfliktu pokoleń.

Diuna 2 | Czerw pustyni (Szej Hulud)

Villeneuve wykorzystuje do zilustrowania swojej gargantuicznie obezwładniającej wizji wszelkich dostępnych możliwości dwudziestopierwszowiecznych technologii. Przypuszczam, że po jego „Diunie” już nigdy nie wrócicie do filmu Lyncha, chyba że w podobnych celach, w jakich dziś ogląda się „Wilczycę” Marka Piestraka. Ponieważ jest to film angażujący, poruszający, rozrywający emocjonalnie na tak wielu poziomach odbioru, że trudno sobie wyobrazić, by cokolwiek mogło w najbliższym czasie dorównać temu, jak bardzo i jak głęboko, na poziomie świadomości i zmysłów, wchodzimy w tę opowieść.

Diuna | Feyd Rutha Harkonnen

Opowieść piękną i przerażającą, opowieść niepokojącą i konsolidującą, opowieść fantastycznie egzotyczną, ale też zaskakująco współczesną i bliską naszym czasom, naszym problemom i naszym wyzwaniom. Cytując przywoływanego już Bartka: „Z takimi twórcami jak Villeneuve kino nigdy nie odda pola streamingowi. Long live the Cinema! Long live the Cinephiles!”.

Radek Tomasik

Radek Tomasik

filmoznawca
Z wykształcenia filmoznawca, z wyboru przedsiębiorca. Edukator filmowy, marketingowiec. Współwłaściciel Ferment Kolektiv - firmy specjalizującej się w działaniach na styku kultury filmowej, biznesu i edukacji oraz Kina Ferment. Autor wielu programów dotyczących wykorzystania filmu w komunikacji marketingowej, realizowanych dla takich marek jak: Orange, Mastercard, Multikino, Renault, ING, Disney, Santander Bank,…
REKLAMA
REKLAMA
Diuna | Paul MuadDib | książe Paul Atryda | Kwisatz Haderach
REKLAMA
REKLAMA

Zagraj to jeszcze raz, Martin

Artykuł przeczytasz w: 4 min.
Zagraj to jeszcze raz, Martin

Nie ma takiej zbrodni, której nie popełniłby przyzwoity obywatel w imię chciwości. Martin Scorsese ponownie stawia ponurą tezę i chwyta się za bary z amerykańską hybrydą legendarnej przedsiębiorczości i gangsterskiego nihilizmu.

tekst: Radek Tomasik | Ferment Kolektiv

Ernest Burkhardt, weteran I wojny światowej, powraca na łono rodziny, której powodzi się cokolwiek nieźle. Wuj prowadzi rentowne ranczo, jest nobliwym starszym panem, cieszy się szacunkiem całego miasta i głosi wyświechtane acz szlachetne komunały o głębokiej przyjaźni z plemieniem Osagów – rdzennych mieszkańców Ameryki i właścicieli sąsiednich terenów.

A te szerokie połacie prerii, rozciągające się jak okiem sięgnąć, skrywają w sobie skarb, który w ciągu dekady uczynił indiańskie plemię najbogatszą społecznością świata: ropę naftową. To „czarne złoto” sprawiło, że Osagowie nie tylko wyszli ze swoich namiotów i porzucili koczowniczy tryb życia. Przesiedli się też z koni na automobile (z białymi szoferami) i stali królami i królowymi życia. Do czasu, gdy wokół nie zaczęła się plenić… śmierć. Kostucha nie tylko rozgościła się w okolicy, ale wręcz umościła sobie gniazdko w samym sercu plemiennego życia, zabierając młodych i starszych, kobiety, mężczyzn i dzieci. Wachlarz śmiercionośnego repertuaru jest szeroki: Osagowie giną na tajemnicze choroby, w samobójstwach i tajemniczych wypadkach, zaś ich liczba zwiastuje raczej epidemię lub gniew bogów aniżeli zbieg okoliczności. Dodatkowo biali sąsiedzi nie kwapią się, by zbrodnie tropić – do momentu, gdy sowicie opłacone przez samą starszyznę plemienia waszyngtońskie Biuro Śledcze (wczesne FBI) nie zainteresuje się historią.

Scorsese z psychologiczną wnikliwością i kronikarskim pietyzmem przygląda się zarówno schyłkowi ery Osagów, jak i pnącemu się po szczeblach szemranej kariery naiwnemu Ernestowi. Trudno zarzucić mu cyniczne wyrachowanie Jordana Belforta z „Wilka z Wall Street”, brutalną megalomanię Calvina Candie z „Django” czy biznesową determinację i urok Jaya Gatsby’ego – a jednak Ernest jest postacią tak pojemną i złożoną, że Di Caprio potrafi pomieścić w niej znane nam cechy i parametry swych wcześniejszych wcieleń. Podobnie Scorsese – rola „Kinga” (Robert De Niro) to jakby wymarzona emerytura Henry’ego Hilla (Ray Liotta) z „Chłopców z Ferajny”, gdyby miał wehikuł czasu i mógł przenieść się pięćdziesiąt lat wstecz. Ponoć każdy artysta całe życie tworzy tylko jedno dzieło, a każda powieść, płótno czy film jest tylko wariacją na ten sam temat…

lily gladstone i leonardo dicaprio w filmie czas krwawego ksiezyca

Ernest to z pozoru przyzwoity człowiek, niepozbawiony wrażliwości, czuły dla żony i dzieci, mimo że aranżacja małżeństwa była raczej wynikiem okazji biznesowej niż gwałtownej erupcji uczuć. Jego brat pracuje u wuja i na niezadowolonego nie wygląda – ma co robić, rozrywek, trunków i kobiet mu nie brakuje. Czego chcieć więcej? – rozumuje prostolinijny Ernest, który „kocha wszystkie kobiety”, a whisky i pieniądze „prawie tak mocno jak swoją żonę”. Twórcy filmu z zegarmistrzowską precyzją – i godną podziwu cierpliwością, bo film trwa ponad 3 godziny – pokazują nam, jak to „ludzie ludziom zgotowali ten los”. Jak człowiek (uwaga, spoiler!), który jako kucharz karmił żołnierzy na sprawiedliwej wojnie, wraca do domu i krok po kroku, w zupełnie pokojowych warunkach, zaczyna najpierw przymykać oko, potem akceptować zło, następnie się do niego przyczyniać – a kończy jako pospolity złoczyńca.
Oczywiście katalizatorem tej metamorfozy jest pieniądz. Ropa naftowa jest tu nie tylko atrybutem bogactwa, ale też złowrogim, mrocznym, kleistym i brunatnym symbolem grzechu i zatracenia w pożądliwości i pysze. Jak każdy symbol – również i ten działa uniwersalnie. Scorsese opowiada historię sprzed stu lat, ale w gruncie rzeczy obnosi zwierciadło po dwudziestopierwszowiecznym dziedzińcu. A widz patrzy we własne obicie i albo odwraca się, udając niewiniątko – albo uczciwie (i cynicznie) odpowiada sobie w duchu: co jestem w stanie złożyć na ołtarzu mojego „być” w imię mojego „mieć”? Życzę Państwu trafnych odpowiedzi.

Radek Tomasik

Radek Tomasik

filmoznawca
Z wykształcenia filmoznawca, z wyboru przedsiębiorca. Edukator filmowy, marketingowiec. Współwłaściciel Ferment Kolektiv - firmy specjalizującej się w działaniach na styku kultury filmowej, biznesu i edukacji oraz Kina Ferment. Autor wielu programów dotyczących wykorzystania filmu w komunikacji marketingowej, realizowanych dla takich marek jak: Orange, Mastercard, Multikino, Renault, ING, Disney, Santander Bank,…
REKLAMA
REKLAMA
Zagraj to jeszcze raz, Martin
REKLAMA
REKLAMA

Gdynia 2023: kino moralnego regresu

Artykuł przeczytasz w: 6 min.
Festiwal Polskich Filmów Fabularnych Gdynia 2023|Kos|Festiwal Polskich Filmów Fabularnych Gdynia 2023|Chłopi|Doppelganger. Sobowtór|Tyle co nic|Zielona granica

Gdynia to w dalszym ciągu festiwal ważny, różnorodny, ale też tradycyjnie budzący kontrowersje. Po obejrzeniu 15 z 16 filmów konkursowych mam pewność, że polskie kino ma się całkiem dobrze. A w każdym razie lepiej niż nasza polska kondycja moralna.

W Konkursie Głównym zostało w tym roku zaprezentowanych 16 filmów. Wielką nieobecną festiwalu była Agnieszka Holland. Film „Zielona granica” nie wziął udziału w konkursie, nie był też w żaden inny sposób dostępny dla widzów festiwalu. Reżyserka zbyt późno skończyła prace nad filmem i nie zabiegała o uczestnictwo na drodze pozaformalnej, bo – jak podaje serwis naTemat.pl – nie chciała stawiać organizatorów w kłopotliwej sytuacji: „Było dla mnie zupełnie jasne, że władze związane z kulturą w naszym kraju mają problem zarówno z tym filmem, jak i ze mną. Postawilibyśmy tylko nową dyrektorkę artystyczną festiwalu w bardzo niezręcznej sytuacji. Takie demonstracje nie wydały się nam potrzebne”.

W końcu kino gatunków!

To miłe uczucie, gdy twórcy filmu myślą o publiczności. O jej odbiorczych uczuciach, o emocjach, o jakości odbioru, o widzowskiej przyjemności. Kino gatunkowe ma to do siebie, że pewna część elementów dzieła filmowego jest przewidywalna i zabezpieczona konwencją – zaś inna wręcz przeciwnie. Obejrzeliśmy na festiwalu kilka filmów, które pięknie wpisały się w zasady cenionego przez widownię kina gatunkowego, odważnie jednak polemizując z jego utartymi regułami.
Wybitnym tego przykładem jest „Kos”, filmowy cross-over pomiędzy wschodnioeuropejskim westernem, co samo w sobie jest oksymoronem, a kinem płaszcza i szpady, które „rymuje się z Panem Tadeuszem” i dyskutuje z „Trylogią”. „Kosa” ogląda się jak polskie „Django” lub „Nienawistną ósemkę” i niech nie odwiedzie Was od tego filmu sztafaż kina kostiumowego. Majstersztyk scenariuszowy, aktorski i realizacyjny. Zasłużone Złote Lwy.

Kos
Kos


Udaną próbą czarnej komedii jest „Horror Story” – doskonale zagrana (świetny Konrad Eleryk) i znakomicie opowiedziana historia poszukującego pracy absolwenta finansów, przypominająca trochę swą antykorporacyjną wymową głośny „Fight club”. Z kolei Kinga Dębska po raz kolejny uraczyła nas słodko-gorzką opowieścią rodzinną, w której na zmianę śmiejemy się i płaczemy, w której jest niepełnosprawność, depresja i bieda, ale również wino, kobiety i śpiew – a raczej taniec. I to jaki taniec! I to jakie kobiety! Dość powiedzieć, że akcja dzieje się między innymi w Polskim Balecie Narodowym a słońcem rozświetlającym polską szarugę; jest kolorowa jak nigdy Kinga Preis. Plus fenomenalna debiutantka Paulina Pytlak z nagrodą za debiut. Mieliśmy też w konkursie kilka porządnych sensacyjniaków – netfliksowy „Freestyle” z brawurową rolą Macieja Musiałowskiego, porządny kryminał „Święty” czy „Doppelgänger. Sobowtór” Jana Holoubka, którego niestety nie widziałem, ale wyjechał z Gdyni z kilkoma nagrodami, więc ufam, że warto.

Doppelganger. Sobowtór
Doppelganger. Sobowtór

Wszyscyśmy z chłopów, chłopek…

Niewątpliwym wydarzeniem festiwalu była polska premiera „Chłopów”. To film kompletny, porywający, niezwykły. Zarówno na poziomie warstwy wizualnej, jak i koncepcji fabularnej. Koncepcji, która musiała udźwignąć niesamowite wyzwanie – oddać w stu minutach filmu ciężar czterotomowej epickiej powieści noblisty, która sama była literackim przełomem. I to się udało. „Chłopi” buzują energią i emocjami, oddając rozmaite niuanse relacji w wiejskiej społeczności. Ale „Chłopi” to, podobnie jak „Kos”, w równym stopniu opowieść o współczesności, jak o historii. Jagna jako wypchnięta poza nawias społeczny ofiara mizoginii i hipokryzji, Antek jako poturbowany psychicznie furiat o spłoszonych sarnich oczach, organiścina jako nienawistnica uosabiająca podwójne standardy, Hanka jako niepozbawiona wrażliwości, pragmatyczna „pierwsza feministka”, Jagustynka jako ostatnia sprawiedliwa. „Chłopi” są jednocześnie głęboko realistyczni i niezwykle metaforyczni, uniwersalni i efemeryczni, zaś ich podobieństwo do „Kosa” nie jest aż tak zaskakujące.

Chłopi
Chłopi

Zarówno DK i Hugh Welshman, jak i Paweł Maślona wrażliwie, wnikliwie, ale bez taryfy ulgowej przyglądają się swoim bohaterom i bohaterkom. Z ich diagnozy wynika coś, co widzimy w jeszcze innej, zaskakująco świeżej produkcji. Mowa o „Tyle co nic” – realistycznym, a nawet naturalistycznym obrazie polskiej wsi, o historii, których dziesiątki obijały nam się w przeszłości o uszy. Oto interesy rolników zostały zdradzone przez jednego ze „swoich”, zasłużył więc, by wywalić mu gnój na podwórze, z czego wyszła karczemna chryja. Gorzej, że doszło do tragedii – w kupie łajna znaleziono zwłoki człowieka i banda dziennikarzy, niczym przysłowiowe stado hien, rozpoczyna polowanie…

Tyle co nic
Tyle co nic

Te trzy filmy pochyliły się nad życiem na wsi, diagnozując w nim, na zasadzie pars pro toto poziom całej naszej polskiej kondycji moralnej. Co wynika z tych opowieści? Niedojrzałość. Brak samoświadomości. Emocjonalna chwiejność maskowana agresją i butą. Smutek. Wymieniać by długo. Gombrowicz by się uśmiał. I na to wszystko „Zielona granica”, którą widziałem daleko dalej – w Teremiskach, na Podlasiu, w pobliżu strefy stanu wyjątkowego.

Zielona granica
Zielona granica

Samokrytycyzm, autorefleksja, szczery rachunek sumienia – to powinno być postrzegane jako Himalaje patriotyzmu, podobnie jak samoświadomość, uważność, empatia to wyżyny dojrzałości emocjonalnej. Ale to nie w Polsce. Jesteśmy niedojrzali, więc nie umiemy przyjmować feedbacku. Nie stać nas na „dziękuję, słyszę co mówisz, przemyślę” – od razu wyskakujemy z pazurami i rzucamy się do szyi.
To nam uświadamia nasze całkiem niezłe kino moralnego regresu.

Radek Tomasik

Radek Tomasik

filmoznawca
Z wykształcenia filmoznawca, z wyboru przedsiębiorca. Edukator filmowy, marketingowiec. Współwłaściciel Ferment Kolektiv - firmy specjalizującej się w działaniach na styku kultury filmowej, biznesu i edukacji oraz Kina Ferment. Autor wielu programów dotyczących wykorzystania filmu w komunikacji marketingowej, realizowanych dla takich marek jak: Orange, Mastercard, Multikino, Renault, ING, Disney, Santander Bank,…
REKLAMA
REKLAMA
Festiwal Polskich Filmów Fabularnych Gdynia 2023|Kos|Festiwal Polskich Filmów Fabularnych Gdynia 2023|Chłopi|Doppelganger. Sobowtór|Tyle co nic|Zielona granica
REKLAMA
REKLAMA

Przez portfel do żołądka

Artykuł przeczytasz w: 4 min.
Głodni|Głodni|Głodni|Głodni

Po raz kolejny okazuje się, że kuchnia może być pojemną metaforą zjawisk społecznych, a rola kucharza rozpościera się od ulegania kaprysom klienta po boską omnipotencję demiurga. „Głodni” to kolejna po „Menu” fantazja o gastrobiznesie ilustrującym prawdziwą walkę klas.

Ciekawie pisać o tym filmie do miesięcznika biznesowego. Każdy bowiem czytelnik ma, zapewne dość dobrze sprecyzowane, wyobrażenie dobrze funkcjonującego biznesu. I stojącego za nim prestiżu. Niezależnie czy jesteś prezesem lub prezeską doskonale radzącej sobie na rynku spółki, początkującym przedsiębiorcą lub przedsiębiorczynią – a może studiujesz kierunki biznesowe i marzysz o własnym startupie lub pracy w świetnie rozwijającej się firmie: niezależnie od tych kontekstów, zapewne każdy i każda z nas ma jakąś wizję. Dla jednych będzie to doskonale naoliwiona struktura o jasnej hierarchii stanowisk i funkcji, gdzie królują procesy i procedury, dla innych wizja oparta na bardziej płaskich relacjach, gdzie jest więcej spontaniczności i miejsca na elastyczne zwroty, być może wśród czytelników są i takie biznesowe gusta, które lubują się w smaku zarządzania turkusowego, kto wie.

W „Głodnych” dowiadujemy się, że żaden z tych modeli nie ma racji bytu w profesjonalnej kuchni. W niej rządzi dyktatura i wojskowy dryl. Widać, że macki Gordona Ramseya sięgają daleko i głęboko – zarówno do dalekowschodniej Tajlandii, jak i w głąb kultury Zachodu, która poczęła niedawny kulinarny hit, czyli „Menu” z Raplhem Fiennesem w roli głównej. Szef jest zatem panem i władcą – tudzież władczynią, ale dużo rzadziej. Ma prawo zrugać pracownika za wszystko, może naruszyć nietykalność cielesną (w „Menu” była nawet mowa o molestowaniu), nie wspominając już o psychicznym terrorze, jaki zaprowadza na swoim „placu boju”. Wszelkie wojenne i wojskowe metafory są jak najbardziej na miejscu. Dlaczego zatem pracownicy kuchni z własnej nieprzymuszonej woli płacą taką cenę za możliwość pracy z szefem? W imię unikalnego treningu, jaki otrzymują, wyjątkowego szkolenia, które daje im zupełnie niezwykły zestaw umiejętności, pozwalający im samym zostać niebawem szefami kuchni. Stanąć na szczycie hierarchii. I rugać, terroryzować – oraz szkolić i hodować – kolejne pokolenia kucharzy. Czasem oczywiście ktoś się potknie, czasem ktoś zgubi pałeczkę, ale generalnie sztafeta mknie dalej.

Czy tak naprawdę wygląda sukces? Patrzenie z wysokiego wierzchołka na inne nieco niższe szczyty i całkowita obojętność wobec tego, co dzieje się w dolinach?
„Głodni” i „Menu” będąc filmami o autorytarnym zarządzaniu jakąś grupą ludzi bądź organizacją, są też filmami o sztuce, w tym o sztuce filmowej. Oraz o relacjach międzyludzkich i umiejętnościach społecznych. Z jednej strony są bowiem przejawami artyzmu, który krytykują. W imię kreatywnego pomysłu, oryginalności, unikatowości jesteśmy w stanie czasem zszargać świętości, złamać reguły społeczne, sprzeniewierzyć się „prawu ludzkiemu i prawu boskiemu”. Bo liczy się jedynie efekt. Efekt WOW, wizerunek, blichtr, rozgłos. A my jako odbiorcy tej sztuki dajemy często wybitnemu artyście moralny immunitet – może robić to, czego inni nie mogą. I słyszymy potem o molestowaniu, terroryzowaniu, niszczeniu ludzi. W branżach kreatywnych. W branżach odpowiadających za ludzką wrażliwość. W edukacji – tak, również tutaj.

A przecież wewnątrz tego społecznego organizmu są zawsze ludzie. Ze swoją psychologią, emocjonalnością, ze swoimi głęboko skrywanymi marzeniami – oraz ranami… Zastanawiam się w tym kontekście, czy filmowa ekspozycja tych patologicznych relacji jako czegoś normalnego jest wartością czy deficytem tych filmów. Akcenty bowiem przesunięte są na coś innego – na to mianowicie, że jedzenie stało się symbolem statusu społecznego i narzędziem do prezentowania własnej przewagi nad innym człowiekiem. Nie jest tu pretekstem do spotkań, budowania relacji czy zaufania – nie jest przyczynkiem do tworzenia więzi społecznych, raczej brutalnie te więzi zrywa tam, gdzie jeszcze istniały. I ten akcent jest dla mnie okej. Namawiam jednak do przyjrzenia się bebechom tej kuchni, jej trzewiom – dopóki będziemy akceptować modele zarządzania oparte na tyranii geniusza, dopóty będziemy odpowiedzialni za marny i smutny los wszystkich interesariuszy organizacji, którzy pozostają po prostu głodni. Głodni szacunku, głodni poczucia przynależności, głodni akceptacji. Głodni podstawowych potrzeb, które jako ludzkość powinniśmy dla własnego dobra zaspokajać.

Radek Tomasik

Radek Tomasik

filmoznawca
Z wykształcenia filmoznawca, z wyboru przedsiębiorca. Edukator filmowy, marketingowiec. Współwłaściciel Ferment Kolektiv - firmy specjalizującej się w działaniach na styku kultury filmowej, biznesu i edukacji oraz Kina Ferment. Autor wielu programów dotyczących wykorzystania filmu w komunikacji marketingowej, realizowanych dla takich marek jak: Orange, Mastercard, Multikino, Renault, ING, Disney, Santander Bank,…
REKLAMA
REKLAMA
Głodni|Głodni|Głodni|Głodni
REKLAMA
REKLAMA

Miło już było

Artykuł przeczytasz w: 4 min.

„Duchy Inisherin” to kameralna, egzystencjalna opowieść o końcu męskiej przyjaźni, która doczekała się wielu entuzjastycznych opinii, zupełnie zasłużenie. Lecz nigdzie nie przeczytałem o tym, co mnie zaintrygowało w tym filmie najbardziej.

Jak wygląda dzień jak co dzień Pádraica (Colin Farell)? Zwyczajnie. Trochę popracuje, trochę połazęguje pięknie sfotografowanymi wydreptanymi ścieżkami fikcyjnej irlandzkiej wyspy Inisherin, aż w końcu o drugiej po południu wyląduje w lokalnym pubie. Tam zaś spotyka Calma (Brendan Gleeson), starszego i dużo bystrzejszego przyjaciela. To znaczy na ogół spotyka, bo okazuje się, że Calm nagle nie chce z Pádraicem gadać. Czy coś się stało? Czy poprzedniego dnia kamrat powiedział mu coś przykrego po pijaku? Nic z tych rzeczy: Po prostu już go nie lubi i nie ma zamiaru spędzać reszty życia z prostakiem. Dosłownie, z takim dokładnie dictum

Calm jest artystą, filozofem, podróżnikiem. Zapewne w innych okolicznościach w ogóle nie zainteresowałby się towarzystwem sympatycznego, miłego i uczynnego, ale zdecydowanie mniej lotnego intelektualnie mężczyzny. Ale tak działa inercja małej społeczności: wszyscy się ze wszystkimi znają, a w pubie lub sklepie można (a nawet jest to dobrze widziane) o wszystkim (i wszystkich) porozmawiać. Do czasu jednak. Calm nie chce trwonić swoich dni (których ma coraz mniej) na głupoty, chce skupić się na dziele życia, jakim jest muzyka. Zapowiada, że dopuści się makabrycznego samookaleczenia, jeśli Pádraic w końcu się od niego nie odczepi… 

1632722503 1

Wiele już powiedziano o „Duchach…”: że to opowieść o toksycznej męskości rozpiętej pomiędzy egoizmem, uporem, przemocą i dumą. O egzystencjalnej pustce, która nieproszona wkrada się w życie bohaterów, przypominając, że śmierć przynosi kres wszelkim naszym wędrówkom. To też film o lęku przed samotnością, lęku wręcz zwierzęcym, co uosabia wrażliwa obecność w filmie właśnie zwierząt, służących bohaterom za najwierniejszych towarzyszy. Nie mam zastrzeżeń do tych interpretacji, ale moim zdaniem film Martina McDonagha mówi o czymś jeszcze, dla mnie najistotniejszym.

Reżyser rysuje konsekwentnie pozornie logiczny konflikt pomiędzy byciem miłym dla innych i byciem dobrym dla siebie. Jest to tak naturalne, że wręcz przezroczyste: albo troszczysz się o własne potrzeby, albo stawiasz innych na pierwszym miejscu. Oglądamy świat, w którym asertywność nie może iść w parze z altruizmem, a szanowanie potrzeb innych musi być okupione jakąś własną ofiarą: ofiarą z czasu, z marzeń, wreszcie ofiarą życia, które przepływa przez palce. Jednak jest to konflikt fałszywy, wyuczony i wynikający z ograniczających przekonań. W istocie nie musi, a nawet nie powinno to tak wyglądać. Dobre relacje z innymi ludźmi nie mają nas „kosztować”, one mają ubogacać, budować, wspierać. Fałszywa dialektyka asertywności oparta na konfrontacyjnym „albo-albo” prowadzi do tego, co widzimy (a raczej słyszymy) po drugiej stronie cieśniny: to konflikt, przemoc, irlandzka wojna domowa lat 1922-23.

1956280540 banshees 05

I tu dochodzimy do drugiego ważnego wątku filmu – genezy nienawiści. McDonagh w relacji dwóch skonfliktowanych mężczyzn kreśli metaforę porzucenia słabszych przez silniejszych, pokazuje, jak pogarda dla niższości i jednoczesne przekonanie o własnej wyższości doprowadza do eskalacji; to zawoalowana krytyka rozwarstwienia klasowego wynikającego z pogardy i niedoceniania roli innych. Mamy tu piramidę nienawiści w wersji instant. Jest to umowne, teatralne (Szekspirowskie!), widać sceniczny rodowód reżysera, ale też bardzo wyraźne. Wydaje się, że autor stawia tezę, że za nienawiścią zawsze stoi przyczyna: poczucie wykluczenia, upokorzenie, poczucie niesprawiedliwości, niezasłużona strata. Nie oskarża ofiar, ale nie przymyka też oka na impulsy i psychologiczne triggery.

Co ciekawe, osobami, które nie stawiają w filmie twardych granic, kierują się rozsądkiem i empatią, są kobiety. Jest to symptomatyczne, ale zupełnie nie dziwi – wszak za ogromną większość światowych konfliktów odpowiedzialni są mężczyźni. 

Duchy Inisherin, reż. Martin McDonagh
Prod. Irlandia, USA, Wielka Brytania 2022, 1h 54 min
Polska premiera: 20 stycznia 2023
Dystrybucja w Polsce: Disney  

Radek Tomasik

Radek Tomasik

filmoznawca
Z wykształcenia filmoznawca, z wyboru przedsiębiorca. Edukator filmowy, marketingowiec. Współwłaściciel Ferment Kolektiv - firmy specjalizującej się w działaniach na styku kultury filmowej, biznesu i edukacji oraz Kina Ferment. Autor wielu programów dotyczących wykorzystania filmu w komunikacji marketingowej, realizowanych dla takich marek jak: Orange, Mastercard, Multikino, Renault, ING, Disney, Santander Bank,…
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Miłość (i zbrodnia) w Zakopanem

Artykuł przeczytasz w: 4 min.
Niebezpieczni dżentelmeni

Niebezpieczni dżentelmeni
reż. i scen.: Maciej Kawalski
prod. Polska 2022, czas: 1h 47’
dystrybucja w Polsce: Kino Świat, w kinach od 20 stycznia

Odkąd Sławomir obwieścił światu, że wypił syćkie drinki aż do dna, a „sylwester marzeń” wygonił spod Wielkiej Krokwi śyckiego zwierza, legł inteligencki mit Zakopanego. Jednak legendę o geniusloci stolicy Tatr, która narodziła się ponad sto lat temu, a sczezła pod lakierkiem i ortalionem, udaje się odratować twórcom„Niebezpiecznych dżentelmenów”, zaskakującej komedii o Witkacym, Boyu-Żeleńskim, zbrodni, miłości życia i wolności w czasach zniewolenia.
W książce „Góry. Stan umysłu”, na podstawie której powstał doskonały filmowy esej „Mountain”, Robert MacFarlane pisze: „Góry były wolne od grzechu. Szczyt górski stał się powszechnym symbolem wyzwolenia uwięzionego w mieście ducha, konkretyzacją romantyczno-sielskiego pragnienia ucieczki (…); wchodząc na górę, człowiek mógł właściwie zawsze liczyć na oświecenie – duchową lub artystyczną epifanię”.
To i jeszcze kila innych walorów górskich przyciągało w Himalaje, Alpy i Tatry wielkie umysły i wielkich artystów. Wiemy o górskich fascynacjach Staszica, Żeromskiego, Chałubińskiego, Tetmajera, Witkiewiczów… słowem: cała sztuka i pół nauki młodopolskiej tatrzańskimi limbami stoi!

Niebezpieczni dżentelmeni

I w końcu zapewne obejrzelibyśmy te wszystkie górskie intelektualne wzniosłości na wielkim kinowym ekranie, gdyby nie fakt, że Witkacy, Boy-Żeleński, Conrad (tak, ten od „Jądra ciemności”) oraz Malinowski (antropolog), nie uwikłali się w tajemniczą zbrodnię. Skupiamy się więc nie na tym,co w chmurach, a na tym, co sześć stóp pod ziemią. A wszystkiemu winna… libacja. I to nie byle jaka. Przynależność do artystycznej bohemy zobowiązuje, stąd z onirycznych wizji pierwszego aktu filmu zapamiętamy nie tylko ponętne półnagie ciała gibające się w rytm wpadającej w ucho góralszczyzny, ale też opary opium, pijackie bajania i podkarmianie artystycznego ducha egzotycznym pejotlem. Tak się szlachta bawi! Gorzej, że z tej suto zakrapianej imprezy wspomniani panowie nie pamiętają zgoła nic. W tym powodów i przyczyn, które doprowadziły do odkrycia, iż w ich willi w stylu zakopiańskim leży świeży trup.
Jak powszechnie wiadomo, najbardziej niebezpieczni na świecie są artyści oraz ci, którzy w ogóle nie piją – wobec tego tutaj w pewnym sensie jedno niweluje drugie. Nie zmienia to faktu, że nasza czwórka wybitnych osobowości znajduje się nagle w zgoła rozpaczliwym położeniu. Zaczyna się więc śledztwo na własną rękę, by uchronić się od szubienicy…
Tak zaczyna się film, jakiego nie powstydziłby się Guy Ritchie: zabawna, brawurowa opowieść o gangsterach i literatach, o wielkiej władzy i małych umysłach, o ludzkich ambicjach i uwolnieniu się od nich, zwłaszcza wtedy, gdy okazują się ambicjami innych, oczekiwaniami otoczenia.
Ten film jest cudownie błahy, ostentacyjnie rozrywkowy, a jednak tak dużo mówi o ludzkiej naturze, że nazywanie go komercyjnym wydaje się grzechem. Ale jest takim w najlepszym tego słowa znaczeniu. Wyśmienite dialogi, wspaniałe kreacje, twisty fabularne, spektakularne strzelaniny, widoki Tatr i Podhala bez zakorkowanej Zakopianki, niewiarygodne acz prawdopodobne spotkania w Zakopanem, w którym na przełomie wieku bywał niemal każdy, z Piłsudskim i Leninem na czele – to wszystko jest jak filmowe fajerwerki, do których zapalnikiem był wielki talent Macieja Kawalskiego, debiutanta, który napisał, sfilmował i uczynił z tej historii perełkę, która zdobyła Nagrodę Publiczności na prestiżowym Warszawskim Festiwalu Filmowym.
Film mógłby być godną politowania ekranizacją mokrego snu polonistycznego nerda – a jest udaną komediowo-sensacyjną wariacją na temat świata i ludzi, których zna historia literatury i którzy istnieli, ale nie w tak zintensyfikowanym, skondensowanym i esencjonalnym wydaniu. Wyciągnięcie ich z kart opracowań Biblioteki Narodowej, tchnięcie w nich rumieńca życia, zdemaskowanie ich nie całkiem nobliwych przygód zapewne nie poskutkuje masowym zainteresowaniem maturzystów historią literatury polskiej. Ale być może spowoduje, że ktoś się szczerze zaśmieje, ubawi do rozpuku, doświadczy rozrywki, jakiej od dawna nie zaznał. I nie będzie to mieć nic wspólnego z rytmem na dwa i polewaniem się szampanem.

Niebezpieczni dżentelmeni
Radek Tomasik

Radek Tomasik

filmoznawca
Z wykształcenia filmoznawca, z wyboru przedsiębiorca. Edukator filmowy, marketingowiec. Współwłaściciel Ferment Kolektiv - firmy specjalizującej się w działaniach na styku kultury filmowej, biznesu i edukacji oraz Kina Ferment. Autor wielu programów dotyczących wykorzystania filmu w komunikacji marketingowej, realizowanych dla takich marek jak: Orange, Mastercard, Multikino, Renault, ING, Disney, Santander Bank,…
REKLAMA
REKLAMA
Niebezpieczni dżentelmeni
REKLAMA
REKLAMA

Buntownicy z wyboru

Artykuł przeczytasz w: 4 min.

Netfliksowy portret arcyciekawego terapeuty Phila Stutza to propozycja, która może być traktowana jak interesujący dokument filmowy – ale jest też bardzo pożytecznym audiowizualnym podręcznikiem psychoedukacji.

Jonah Hill to wybitnie utalentowany aktor i reżyser młodego, a w zasadzie już średniego pokolenia. Dał się poznać jako genialny analityk sportowy w „Moneyball”, wkurzający polityk-maminsynek w „Nie patrz w górę” oraz nerd-everyman w całej serii wcieleń komediowych w filmach sygnowanych przez Judda Apatowa czy innego Setha Rogena.

Ale jest też wrażliwym reżyserem („Najlepsze lata”) i po prostu dzieciakiem po przejściach, który zaliczył w młodości koszmar wykluczenia rówieśniczego i bullyingu z powodu nadwagi. W filmie „Stutz” siada naprzeciw własnego terapeuty nie tylko po to, by przedstawić wybitną jego zdaniem osobowość współczesnej psychologii – ale przede wszystkim, by pomóc. By w sposób bezwstydnie utylitarny dać ludziom narzędzia do lepszego życia, do budowania dobrostanu w świecie, który goni własny ogon, w którym każdy udaje innego niż jest – i przede wszystkim szczęśliwszego niż jest.

„Stutz” to film zupełnie wyjątkowy, tak jak wyjątkowy jest jego bohater. Z jednej strony – obserwujemy niemal ekshibicjonistyczną postawę hollywoodzkiego gwiazdora, który niczym Prometeusz chce dostarczyć widzom coś, co jemu samemu pozwoliło wejść na inny poziom świadomości, zmienić diametralnie swoje życie. Hill jest w tej szczerości bezwzględny i bezlitosny: wobec siebie, wobec Stutza, wobec filmowej konwencji (lub chce, by tak to wyglądało). Gdy trzeba – pokazuje nam, co jest udawane. Gdy tego wymaga wiarygodność – ściąga do pokoju zwierzeń własną matkę. Gdy czuje, że naprawdę musi pokazać prawdę, odsłania wszelkie kulisy, dążąc do demistyfikacji z gruntu niemożliwej – przekreślenia konwencjonalności kina w kinie.

„Stutz”
Stutz, reż. Jonah Hill, prod. USA 2022, 96 min, dystrybucja w Polsce: Netflix

Czy kino i konwencja jest wrogiem ekranowej prawdy? Czy twórcy i bohaterowi udaje się wyjść z pułapki opowiadania obrazem? Czy możliwa jest ucieczka od trywialności planu filmowego determinowanego światłem, czasem, wydajnością i wydolnością twórców? Wszak chodzi o zarejestrowanie ważnej rzeczy, ważnego fenomenu, ukazanie metod pracy genialnego w swym pomocowym potencjale człowieka – w dodatku właśnie teraz, gdy jego czas się kończy.

Jego czas się kończy, bo Stutz jest dotknięty chorobą Parkinsona. Ma 74 lata… To rodzi kolejne pytania, bo przecież taki film jest też czymś w stylu artystycznego souveniru, jakkolwiek cynicznie by to nie zabrzmiało. To jedno z wielu trudnych etycznie pytań, na które zarówno Stutz, jak i Hill musieli sobie zapewne wielokrotnie odpowiadać.

Na szczęście my nie musimy. Otrzymujemy dziewięćdziesięciominutowy wgląd do wewnętrznego świata dwóch niezwykłych, w przeszłości strauamtyzowanych ludzi, którzy postanowili otworzyć się na świat niczym eksponaty „Body Worlds”.Najliczniej odwiedzana na świecie naukowa wystawa autorstwa prof. Gunthera von Hagensa, opowiadająca o cudzie, złożoności i kruchości ludzkiego ciała mogłaby być rewersem opowieści o złożoności, kruchości i cudach ludzkiej psychiki. Która – tak jak ciało – ma pewne określone zasady działania.

Stutz i Hill odkrywają karty i buntują się przeciwko terapeutycznym metodom skupionym na słuchaniu i ostrożnej refleksji. Mówią „rób tak” i „nie rób tak”, często dodając „kurwa”. Chcą niemal natychmiastowych efektów – chcą być jak psychoedukacyjna karetka pogotowia, która pędzi na sygnale, by pomóc człowiekowi w tragicznym psychicznym położeniu. Osobiście głęboko wierzę, że na pokładzie tego ambulansu są prawdziwi heroiczni ratownicy, dobry sprzęt i

Radek Tomasik

Radek Tomasik

filmoznawca
Z wykształcenia filmoznawca, z wyboru przedsiębiorca. Edukator filmowy, marketingowiec. Współwłaściciel Ferment Kolektiv - firmy specjalizującej się w działaniach na styku kultury filmowej, biznesu i edukacji oraz Kina Ferment. Autor wielu programów dotyczących wykorzystania filmu w komunikacji marketingowej, realizowanych dla takich marek jak: Orange, Mastercard, Multikino, Renault, ING, Disney, Santander Bank,…
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Radek Tomasik | Jak kino zrobi z ciebie lepszego przedsiębiorcę, czyli bezpieczne i nieoczywiste związki kina i biznesu 

Artykuł przeczytasz w: 9 min.
Radek Tomasik

Twierdzisz, że kino jest dobre na wszystko. Ale co tak naprawdę ma ono wspólnego z biznesem i przedsiębiorczością?

Radek Tomasik, CEO Ferment Kolektiv: Kino samo w sobie jest doskonałym biznesem, o ile producent stworzy dobry film, a dystrybutor i kiniarz zrobią dobry marketing. Polski rynek rósł nieprzerwanie od 2013 do 2019 roku i przez 6 lat stał się niemal dwukrotnie większy pod względem liczby widzów w kinach i ilości wpływów. Równolegle rosły serwisy VOD i Netlflix, a po skwerach rozpychały się nasze kina plenerowe, dlatego uważam, że są to czynniki stymulujące rynek, a nie go ograniczające. Ludzie chcą po prostu oglądać dobre historie. „Kler” Wojciecha Smarzowskiego zarobił w kinach ponad 105 mln złotych, będąc cały czas bardzo udaną pod względem artystycznym i intelektualnym produkcją. A więc nie tylko Patryk Vega robi w polskich kinach dobry biznes. (śmiech

Ale pandemia zatrzymała tę hossę…

Zgadza się. I dwa lata temu zastanawialiśmy się z Alicją Kulbicką (red. nacz. PP), jaka jest przyszłość kina. Wtedy byłem optymistą i dziś też nim jestem. Rynek w latach 2020-2021 skurczył się wprawdzie o ok. 60-70%, ale w dużej mierze miały na to wpływ zamknięcia kin, nie strach widzów. Dziś te proporcje idą raczej w kierunku 50%, obserwujemy wielki powrót do kin, w tym grup szkolnych. No i nie ma już odwoływania i przesuwania dużych premier. Obejrzeliśmy w końcu Bonda ze wspaniałym product placementem nowego Defendera i lepiej niż w doskonałej reklamie przekonaliśmy się o jego możliwościach terenowych! 

Koszary Kultury fot. Lukasz Gryko 5

No dobrze, ale dziś mieliśmy porozmawiać o bardziej nieoczywistych niż lokowanie produktu związkach kina i biznesu. Jak kino może rozwijać inne niż rozrywka kategorie rynkowe?

Moim zdaniem warto uświadomić sobie fakt, o którym często zapominamy. Idziemy do kina, by się wyłączyć, ale też, by czegoś doświadczyć, by coś przeżyć. Kino jest zaś doświadczeniem zupełnie unikatowym, bo jak żadna inna dyscyplina artystyczna daje nam iluzję quasi-realnego udziału w wydarzeniach na ekranie. Poprzez proces tzw. projekcji-identyfikacji, który skodyfikował ponad 50 lat temu francuski filozof Edgar Morin, przenosimy się do innego świata, identyfikujemy z bohaterami i razem z nimi przeżywamy fantastyczne przygody. To jest immersja, pełne zanurzenie w inny świat. Przekładając to na ludzki język: wstając z kinowego fotela, jesteśmy innymi ludźmi niż gdy na niego siadaliśmy. Bo kino zmienia życie.

Każde kino?

Nie, nie każde. (śmiech) Tylko dobre kino zmienia życie. Na dobre. Trwale i na lepsze. Ale to już rola, by wybrać dla klienta odpowiednie filmy. Gdybym zapytał każdego czytelnika z osobna, jaki jest jego ulubiony film, prawdopodobnie okaże się, że towarzyszy mu on dłużej, niż po wyjściu z kina w drodze do parkingu czy na przystanek. Bliska sercu historia towarzyszy naszym wyborom życiowym, bywa inspiracją do przełamywania własnych barier, a nawet stawania się innym człowiekiem. Dlatego film miał tak niebagatelne znaczenie dla wszelkich autorytaryzmów, a i dziś jest narzędziem propagandy: Kino w sposób najbardziej sugestywny instaluje w nas doświadczenia, które pełnią funkcję perswazyjną.

Koszary Kultury fot. Lukasz Gryko 80

A co to ma wspólnego z biznesem?

W biznesie chcemy wywierać wpływ na ludzi. Właściciele firm i brandów, menadżerowie, HR-owcy chcą tworzyć sprawne procesy, rekrutować dobrych ludzi, szkolić ich i powodować, by przestrzegali firmowych procedur. Pragną sprawiać, by ci ludzie nie tylko doglądali procesów, ale też je doskonalili, rozwijając zarazem swój wewnętrzny potencjał. Część zespołów musi poza sztywnymi ramami wykazywać się kreatywnością i wykorzystywać swoje najlepsze kwalifikacje, przekonując klientów do zakupu produktów lub usług. A to wszystko z coraz większą produktywnością w otoczeniu konkurencyjnych podmiotów, które chcą robić to samo, ale skuteczniej. Dodatkowo marzymy o aktywnym i świadomym kształtowaniu kultury organizacyjnej naszych przedsiębiorstw. Żeby każdy pracownik wiedział, o co nam, do cholery, w tym wszystkim chodzi. (śmiech) Żyjemy więc z imperatywem zmiany. Zmieniać można albo metodami mechanicznymi, środkami ekonomicznego przymusu – albo inspirując. Jestem orędownikiem tezy, że na tym polega nowoczesne przywództwo, ale też świadomy, kompleksowy marketing. W pewnym sensie uważam się za ucznia Simona Sinka, którego misją jest inspirowanie innych do robienia tego, co ich samych inspiruje.

Czyli powinniśmy pokazywać ludziom filmy?

Nie inaczej. (śmiech) Kino jest dobre dosłownie na wszystko. Na benefity dla pracowników, na integrację: można kino plenerowe zorganizować we własnym ogrodzie lub na dziedzińcu zakładu produkcyjnego, dla wszystkich pracowników, niezależnie od szczebla w hierarchii. Można wybrać seans w multipleksie, zamknąć się z firmą na jednej sali, obejrzeć inspirujący film i po nim wygłosić płomienne przemówienie. Kino jest znakomite w działaniach motywacyjnych, o czym wiedziała Ameryka zimnowojenna, tworząc filmy o Johnie Rambo, choć i seria „Rocky” jest tego znakomitym przykładem. Można to absolutnie robić bez sprzedawania bulshitu. Ale kino może też mieć dalece inne zastosowania, dużo bardziej specjalistyczne.

To znaczy?

Identyfikuję się z tezą, którą kiedyś przeczytałem u Michaliny Butkiewicz, nauczycielki, współautorki podstaw programowych: „Nie ma takiej idei czy wartości, której nie dałoby się ilustrować za pomocą (jakiegoś) filmu”. Filmami można pokazywać konsekwencje nierozwiązanych problemów. Można ilustrować intencje, można komunikować wartości brandów, co robiłem osobiście dziesiątki razy, tworząc projekty filmowe szyte na miarę dla takich marek jak Orange, Mastercard, Multikino, Santander, Desperados, Allegro, OLX , Škoda i wielu innych. Można wykorzystywać film w szkoleniu liderów. Wyobraźmy sobie sytuację: przerwa w pracy, zespół produkcyjny idzie na ćmika, brygadzista razem z pracownikami zaczyna psioczyć na firmę czy kierownika działu. Sytuacja obciachowa: ktoś powołany na stanowisko menadżera liniowego, który umówił się z pracodawcą, że będzie odpowiedzialny za zespół, świadomie go demotywuje, by się przypodobać. Pokazałbym takim pracownikom fragment filmu „Szeregowiec Ryan”, w którym grany przez Toma Hanksa kpt. Miller referuje swoim żołnierzom, dlaczego nigdy nie narzeka przy nich na dowództwo. Istnieje bowiem tzw. hierarchia psioczenia. Psioczysz zawsze do góry, nigdy w dół. Kapral do kapitana, kapitan do majora, major do pułkownika, a ten do generała. Nigdy na odwrót. Bo to nie służy organizacji, a bardzo jej szkodzi. Trudno o łatwiejsze wyjaśnienie. (śmiech)

DJI 0516 HDR

A jakieś inne przykłady?

W wielu filmach, zwłaszcza branżach kreatywnych oraz szybko się rozwijających, jest niechęć do tworzenia dobrych procesów. Wszelkie próby kierownictwa, by je doskonalić, bywają postrzegane jak zamach na wolność. Części pracowników trudno zrozumieć, że dobrze ułożony proces służy im samym – zdejmuje z nich ciężar odpowiedzialności za pamiętanie o wszystkim. Takich pracowników zaprosiłbym na seans filmu „McImperium” o początkach McDonalda. Założyciele firmy w swym biznesowym pietyzmie stworzyli procesy niemal doskonałe, a widok choreografii doskonale zgranych ruchów w kuchni można by oglądać w nieskończoność. Brian Tracy w książce „Przedsiębiorczość”  twierdzi, że 50% młodych Amerykanów rozpoczyna swoją karierę w McDonaldzie. Z jednej strony niewiarygodne, z drugiej – trudno zarzucać staremu mistrzowi kłamstwo. Skoro nie możemy być jak młodzi Amerykanie – obejrzyjmy chociaż film o najlepszej franczyzie wszechczasów. 

Z innej beczki: Żaden film tak inspirująco jak „Cast Away. Poza Światem” nie pokazuje, jak ważną obligacją wobec klienta jest zaczerpnięty z logistyki OTIF (on time in full). Tom Hanks, kierownik w FedEx, najpierw serwuje ludziom energetyzujące szkolenie, potem na skutek katastrofy samolotu ląduje na bezludnej wyspie, stając się współczesnym Robinsonem. Po latach dostarcza jedyną ocalałą paczkę pod właściwy adres: wprawdzie nie ON TIME, ale na pewno IN FULL. Zresztą z filmów z Tomem Hanksem można by zrobić osobne szkolenie (śmiech): sam temat budowania relacji między ludźmi i nauki empatii zarówno w organizacji, jak i poza nią, doskonale uczy „Cóż za piękny dzień” o Fredzie Rogersie, wybitnym edukatorze i popularyzatorze pracy z emocjami.

Koszary Kultury fot. Lukasz Gryko 71

Czyli kino to w dużym stopniu edukacja?

Dokładnie. I to edukacja niezwykle skuteczna. Zresztą my pracujemy w edukacji pozasystemowej od 15 lat, układając programy edukacji z filmem dla szkół. Bo kino to kwintesencja storytellingu – a więc jednej z najskuteczniejszych metod angażowania odbiorcy. To dość zabawne, że storytelling święci dziś tryumfy jako coś odkrywczego, choć jest to narzędzie znane od początku ludzkości, doskonalone w kulturze pisma od grubo ponad 2 tys. lat. Ale zwróćmy uwagę, że w biznesie cały czas edukujemy: klientów, którzy z zimnych leaderów stają się promotorami marki, pracowników, których z ludzi „przychodzących do roboty” chcielibyśmy uczynić ambasadorami firmy, a część z nas (ja na pewno) chciałaby ich codziennie uszczęśliwiać. Edukujemy liderów, wspólników, akcjonariuszy, coraz więcej firm edukuje też wszystkich interesariuszy, w tym anonimowych obserwatorów, co nazywamy odpowiedzialnością społeczną. Poprzez gotowe filmy możemy opowiadać swoje własne historie, wzmacniać swoją tożsamość i w ten sposób – jak mówią trenerzy biznesu – komunikować ją innym. Chcesz? W jednej chwili jestem w stanie podać Ci 10 filmów i seriali na Netfliksie, które uczynią z Ciebie lepszego przedsiębiorcę. (śmiech)

To poproszę!

Lista 13 filmów i seriali, które uczynią Cię lepszym przedsiębiorcą:

  1. „Praktykant” – user experience, budowanie kultury organizacyjnej, work-life balance, mentoring, odwrócony mentoring,
  2. „McImperium” – procesy, procedury, standaryzacja, franczyza, etyka pracy, 
  3. „Whiteboy Rick” – sprzedaż, crosselling, upselling,
  4. „Szeregowiec Ryan” – zarządzanie zespołem, problem solving, motywacja, przywództwo, podział ról w zespole, specjalizacja,
  5. „Cast Away. Poza światem” – analiza danych, planowanie, konsekwencja, OTIF,
  6. „Cóż za piękny dzień” – budowanie relacji w zespole, komunikacja bez przemocy,
  7. „Czego pragną kobiety” – wartości w komunikacji brandów, storytelling w marketingu,
  8. „The Playbook” / serial Netflix – strategiczne myślenie, analiza danych, przywództwo,
  9. „Moneyball” – rekrutacja, dopasowanie pracownika do organizacji, umiejętność komunikowania wizji, specjalizacja,
  10. „Diabeł ubiera się u Prady” – zarządzanie, przywództwo, relacje międzyludzkie,
  11. „King Richard” – planowanie strategiczne, tworzenie i doskonalenie procesu, konsekwencja,
  12. „Breaking Bed” – jak stworzyć 10 razy większa firmę w kilka lat, (śmiech)
  13. „Mistrzowie renowacji samochodów” / serial Netflix – budowanie misji, wizji, celów strategicznych firmy,
  14. + wszelkie filmy biograficzne o biznesmenach, sportowcach, naukowcach i ich drodze do spełnienia.
Radek Tomasik

Radek Tomasik

filmoznawca
Z wykształcenia filmoznawca, z wyboru przedsiębiorca. Edukator filmowy, marketingowiec. Współwłaściciel Ferment Kolektiv - firmy specjalizującej się w działaniach na styku kultury filmowej, biznesu i edukacji oraz Kina Ferment. Autor wielu programów dotyczących wykorzystania filmu w komunikacji marketingowej, realizowanych dla takich marek jak: Orange, Mastercard, Multikino, Renault, ING, Disney, Santander Bank,…
REKLAMA
REKLAMA
Radek Tomasik
REKLAMA
REKLAMA