Jacek Rozenek | Nie mam marzeń. I dobrze

Jacek Rozenek

Popularny aktor i trener biznesu, przeszedł długą drogę. Od intensywnej pracy, egzotycznych podróży, życia bez ograniczeń, po kilka tygodni na OIOM-ie. Od wzmożonej aktywności, przez paraliż i żmudną rehabilitację, po powrót do sprawności. – Dzięki chorobie więcej rzeczy robię teraz z sensem – mówi Jacek Rozenek, który swoją historię opowiedział w książce „Padnij. Powstań. Życie po udarze”.


Od ciężkiego udaru, a właściwie kilku udarów, które Pan przeszedł minęły już ponad cztery lata. Jak się Pan teraz czuje?

JACEK ROZENEK: Przed udarem nigdy wcześniej nie chorowałem, więc moja sytuacja zmieniła się diametralnie. W stanie terminalnym przykuty do łóżka przeleżałem półtora miesiąca na OIOM-ie z diagnozą: niewiele da się zrobić. Frakcja wyrzutowa serca, która normalnie wynosi 70-80 proc., w pewnym momencie była u mnie na poziomie 8%. W dokumentacji medycznej lekarze wpisali 12%, bo w przeciwnym razie od razu musieliby mnie skierować na przeszczep serca.
Dziś mogę swobodnie przejechać na rowerze 60 km, przepłynąć 500 m, pójść na siłownię, wróciłem do pracy na scenie, więc można powiedzieć, że czuję się całkiem dobrze.

Jeżdżąc po kraju w ramach promocji książki spotkał Pan setki osób po udarze i ich rodzin. Co jest dla nich najtrudniejsze?

Odbieranie im nadziei. Po premierze książki byłem w teatrze w Warszawie jako widz. Po spektaklu podszedł do mnie mężczyzna przed czterdziestką. Okazało się, że miał podobnie rozległy udar jak ja, też spędził sporo czasu na OIOM-ie, lekarze nie dawali mu szans na powrót do sprawności. Podziękował mi. Nie było po nim widać żadnych śladów choroby.
Nie zawsze się to udaje. Pacjentów, którzy wrócili do normalnego funkcjonowania po udarze jest stosunkowo niewielu. Znam wiele osób, które nie mogą ruszyć ręką czy nogą wiele miesięcy po wyjściu ze szpitala. Jestem z nimi, wspieram je, motywuję. Pamiętam swoje rozmowy z lekarzami, którzy mówili mi, że nie ma szans na poprawę. To mnie bardzo irytowało. Jeżeli w organizmie funkcjonują te same mechanizmy co przed chorobą, to – choć są zaburzone – można je przywrócić do normalnego stanu. Ćwiczyłem wbrew wszystkiemu i wszystkim, ale opłaciło się. To, co mówię często odczytuje się jako narzekanie na lekarzy. To nieprawda. Zwracam uwagę przede wszystkim na sposób komunikacji z pacjentami, który jest piętą achillesową medyków. Ok. 20 proc. lekarzy to świetni fachowcy od komunikacji, znakomici lekarze i wspaniali ludzie. Niestety w najostrzejszej fazie choroby nie trafiłem na żadnego z nich. Kolejna grupa, jakieś 30 proc., to lekarze, którzy po kilku szkoleniach przyswoili sobie wiedzę na temat komunikacji, przyzwoici ludzie, którym personalne cechy utrudniają dobry kontakt z pacjentami. I jest jeszcze reszta, która nie powinna wykonywać zawodu lekarza.

292136297 2195661120586693 8419697722878063853 n 3

Statystyki pokazują, że 1 na 6 osób dozna udaru w ciągu życia. Według najnowszych danych rocznie mamy w Polsce około 90 tys. udarów niedokrwiennych. Jakie mylne przekonania i postawy związane z tą chorobą są najbardziej bolesne dla udarowców?

Z tych 90 tys. ok. 30 proc. od razu umrze – udar to bardzo śmiertelna choroba. Najbardziej bolesne jest to, że najbliższa rodzina udarowca często nie rozumie tej choroby. Ludzie mniej więcej przez miesiąc mają w głowie obraz osoby zdrowej – aktywnej, sprawnej, samodzielnej. Później ten obraz się zaciera, uprzedmiotawiają chorobę, marginalizują lub wykluczają chorego, a on nie zawsze może przekazać to, co czuje. Po drugiej stronie skali jest część rodziny pełna dobrych chęci, która jednak przekłada swoje emocje na pacjenta i nie jest w stanie go zrozumieć. Wystarczy jednak krótka rozmowa z osobą taką jak ja, aby wprowadzić w swoim podejściu do chorego drobne, ale istotne zmiany.

Czyli można się tego nauczyć?

Tego nie trzeba się uczyć. To naturalna umiejętność ludzi, która niestety zanika, bo żyjemy w atomistycznych rodzinach, zamykamy się w swoich bańkach. Zatracamy umiejętność wspierania się, rozumienia innych, bycia ze sobą. Przelewamy swoje frustracje i oczekiwania wobec świata na innych i często nic, z tego, co bardzo byśmy chcieli otrzymać, nie dostajemy. Jesteśmy zamknięci na innych i na świat, a jednocześnie bardzo rozwrzeszczani. Widzę jak po spotkaniach ze mną osoby po udarze i ich rodziny, dzięki spojrzeniu na swoją sytuację z innej perspektywy, mogą wydać z siebie taki oddech ulgi, dostrzegam jak schodzi z nich napięcie.

Choroba weryfikuje wszystko?

Przeciwnie. Mój sposób myślenia jest dokładnie taki sam, jak przed chorobą. Nic się nie zmieniło. Jedni odeszli, drudzy zostali, w moim życiu pojawili się nowi ludzie. Tak było też przed chorobą. Byłbym bardzo naiwny, gdybym myślał, że będzie inaczej.

Powiedzieć, o Panu, że był Pan „pacjentem źle rokującym” to nic nie powiedzieć. Sergiusz Pinkwart, współautor książki, mówi o „morderczej pracy”, którą Pan wykonywał w czasie rehabilitacji. Co Pana motywowało i przywracało nadzieję?

Nie miałem żadnej motywacji. Może na początku, kiedy obraz życia, aktywności sprzed udaru był jeszcze świeży, ale to paliwo szybko się wypaliło. Kiedy po sześciu tygodniach wyszedłem ze szpitala, nie miałem motywacji, ale wiedziałem, że muszę ćwiczyć. Jeśli chcemy wykonać ruch palcem, impuls z mózgu musi dotrzeć do mięśnia, ale po udarze tego impulsu nie ma. Ćwiczyłem więc ten ruch w głowie. Jeśli przez miesiąc, po siedem godzin dziennie, ćwiczy się ruszanie palcem, który ani drgnie, to trudno mówić o motywacji. I nawet jeśli po dwóch miesiącach w końcu palec lekko się rusza, to szybko pojawia się myśl – to idiotyzm, w takim tempie nigdy nie ruszę ręką. Okazuje się jednak, że można ćwiczyć bez motywacji. Trzeba tylko wziąć odpowiedzialność za siebie. Gdybym miał wokół siebie ludzi, którzy będą mnie obsługiwać, przygotują mi herbatę, jedzenie, podniosą mnie z łóżka, to skwapliwie bym z tego korzystał, ale ponieważ nie było takich osób – musiałem ćwiczyć. Zaciskałem zęby, mówiłem sobie, dobra, poćwiczę pół godziny, później dokładałem kolejne pół godziny, potem kolejne i na koniec dnia robiło się z tego siedem godzin. W czasie pierwszego wyjścia na basen miałem jeden cel: nie utonąć. A skoro już nie utonąłem, to następnym razem, zamiast samochodem, pojechałem na basen rowerem. Podjazd pod niewielką górę był dla mnie potworną katorgą. Codziennie pokonywałem tysiące problemów, które pojawiały się na mojej drodze.
Kiedy ostatnio rozmawiałem z kardiologiem polecił mi wszczepienie kardiowertera, takiego rozrusznika serca. Tylko, że z kardiowerterem nie mógłbym wykonywać ruchów ręką, byłbym uziemiony, znowu wylądowałbym na wózku inwalidzkim, więc grzecznie odmówiłem. Warunkiem powrotu do zdrowia jest chęć powalczenia o życie, niezgoda na to, że będzie się żyć na czyichś warunkach. We mnie ta niezgoda zawsze była.

343005097 227738106510496 6165020706558533637 n 3

Znamy wszyscy historie ze Stanów – osób dobrze prosperujących, które z powodu choroby i ograniczonego dostępu do bezpłatnej służby zdrowia wpadły w spiralę długów. Te historie zdarzają się jednak także w Polsce. Mówi Pan otwarcie, że z powodu udaru stracił nie tylko zdrowie, ale także pieniądze.

Przed chorobą bardzo dużo zarabiałem, ale też sporo wydawałem. Po 1,5 roku od udaru oszczędności się skończyły, zacząłem korzystać z kart kredytowych, a limity miałem na nich spore. Długo więc się udawało, ale w końcu ten kurek został zakręcony. Spłacam do dziś tamte debety, zajmie mi to jeszcze jakieś 2-3 lata, ale powoli wychodzę na prostą.
Koszty leczenia i rehabilitacji pochłaniały ok. 30 tys. zł miesięcznie. W trudnym dla mnie momencie rehabilitanci pracowali ze mną za darmo. Jestem im za to głęboko wdzięczny.
Przed chorobą sporo swojego czasu poświęcałem na działalność pro publico bono – prowadziłem szkolenia w szpitalach, dla straży pożarnej, jeździłem po domach dziecka, hospicjach…

Czyli karma wróciła?

Wróciła.

Czy balansowanie na granicy życia i śmierci zmieniło Pana stosunek do wiary?

Byłem wychowywany w katolickiej rodzinie, zostałem najmłodszym ministrantem w parafii, miałem zostać księdzem… Na szczęście ominęły mnie wszystkie patologie związane z Kościołem, które teraz wychodzą na jaw, ale i tak w wieku 20 lat odszedłem od Kościoła – moi rodzice przyjęli to do wiadomości, było im bardzo przykro, ale zaakceptowali moją decyzję.
Bardzo często ludzie mnie pytają czy modliłem się w czasie choroby. To nie jest moment, żeby się modlić, żeby błagać Boga. Kiedy byłem dogięty do ziemi, nie prosiłem o litość. Po prostu nie. Ale może jeszcze wrócę do Kościoła – jako facet świadomy siebie, który dużo przeżył i wierzy.

Czy aktorowi, dla którego narzędziem pracy jest ciało, łatwiej jest poradzić sobie z jego dysfunkcjami w czasie choroby?

Łatwiej i jednocześnie trudniej. Z jednej strony wiedziałem, jakie są możliwości mojego ciała, pamiętałem jak na treningach wystąpień publicznych wykonywałem skomplikowane asany, jaki stopień panowania nad ciałem udało mi się wypracować. A z drugiej strony fakt, że to „narzędzie” przestało działać, był dla mnie niezwykle frustrujący.

Czy jest w Panu pretensja, żal do losu bądź lekarzy, którzy źle leczyli wadę serca, co – jak się później okazało – było przyczyną udaru?

Żal odczuwałem na samym początku, ale szybko mnie opuścił. Musiałbym uznawać siebie za kogoś bardzo ważnego, żeby mieć pretensje, że spotkało to mnie, skoro codziennie spotyka tyle innych osób. Trafiło na twardego gościa, który się nie poddał. Tzn. poddawałem się codziennie wiele razy, ale na koniec dnia mogłem powiedzieć, że dałem radę. Dzięki chorobie więcej rzeczy robię teraz z sensem.

Czy to już jest ten moment, kiedy snuje Pan długofalowe plany?

Długofalowe? (śmiech) W żywotach świętych jest taki popularny cytat: jeśli chcesz rozbawić Boga, opowiedz mu o swoich planach. Szczęście nie polega na kreowaniu sobie w głowie celów i dążeniu do ich osiągnięcia.

Co sprawia Panu teraz największą frajdę?

Spotkania z dziećmi, z przyjaciółmi, spacery z psem, praca. Najlepszą rehabilitacją jest dla mnie teraz praca w serialu i teatrze. Jeśli wychodzisz na scenę, grając w dwuosobowej sztuce, to naprawdę nie ma się gdzie i za kim schować. Staję przed widownią i muszę nie tylko wygłosić swoje kwestie, ale też pobiec, zatańczyć, zaśpiewać, upaść na podłogę…
Nie mam teraz marzeń. Nie brzmi to dobrze, ale dla mnie to coś pozytywnego. Kiedy żyjemy na wysokim poziomie często bezrefleksyjnie wydajemy pieniądze, ciągle za czymś gonimy. Przed chorobą wyjazdy na Seszele, Bora-Bora, do Indii czy Afryki były dla mnie czymś powszechnym. To nie był jeden wyjazd na urlop, ale kilka podróży w ciągu roku. Teraz wiem, że wszystko to, czego tam szukałem, jest tutaj, na wyciągnięcie ręki.

REKLAMA
REKLAMA

Może cię zainteresować:

Jacek Rozenek
REKLAMA
REKLAMA

Potęga ulgi

Artykuł przeczytasz w: 13 min.
Agnieszka Maruda, Potęga Ulgi


Wszyscy szukamy ulgi. Taką tezę w swojej książce „Potęga ulgi. Od ulegania do uwolnienia” stawia Agnieszka Maruda, zawodowa mówczyni motywacyjna i inspiracyjna, mówczyni TEDx , trenerka, mentorka liderów, wykładowczyni. Stale towarzyszące nam napięcie nie jest dla nas dobre i jesteśmy w stanie wiele zrobić, aby choć na chwilę poczuć ulgę. Ulga choć jest uczuciem oczyszczającym, nie zawsze nam służy długofalowo. Jak zatem odczuwać ten stan, aby żyć lżej?

Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: Katarzyna Wołyniak

Jak zdefiniowałbyś pojęcie ulgi?

AGNIESZKA MARUDA: To jest bardzo dobre pytanie, bo ulga dla mnie jest i emocją i uczuciem. Wszyscy znamy poczucie ulgi. I najczęściej w takim wymiarze dużym, czyli coś się nie wydarzyło, a baliśmy się że się wydarzy – uff. Uniknęliśmy czegoś. Odczuwamy także wielką ulgę, kiedy się czegoś spodziewamy, na coś liczymy i nie wiemy, jaki będzie rezultat; uff, zdałam egzaminy. To jest bardzo oczywista ulga dla ludzi. Choć świadomie na nią nie liczą. Ulgę odczuwamy dopiero post factum i co ciekawe, kiedy przychodzi, napięcie schodzi z nas szybko, a jednocześnie powoli. Z jednej strony czujemy ten „kamień z serca”, jednak długotrwałe oczekiwanie na rezultat jakichś działań powoduje, że potrzebujemy czasu, aby poczuć rzeczywistą lekkość. Doskonałym przykładem są rozwody. Niby wychodzimy z sądu z poczuciem ulgi, jednak tę faktyczną odczujemy dopiero po kilku tygodniach czy nawet miesiącach.

Drugim wymiarem ulgi, znacznie mniej zauważalnym jest ulga doraźna. Taka „instant”. Polega ona na tym, że tak bardzo w naszym życiu potrzebujemy ulgi, czyli redukcji napięcia, że robimy szybko działające rzeczy, aby nieco to nasze napięcie spadło, żeby choć trochę zredukować ciężar napięcia. I takim przykładem ulgi doraźnej jest chociażby palenie papierosów czy wapowanie. Oczywiście palenie nie jest żadnym dobrym sposobem na to, aby odczuć ulgę, natomiast tak się powszechnie przyjęło myśleć. To nie musi być palenie, to może być binge-watching, czyli kompulsywne oglądanie seriali, zakupoholizm czy siedzenie godzinami w smartfonie, czyli takie zachowania, które mają nam pomóc poczuć ulgę, zapomnieć o kłopotach. Aby poczuć ulgę kłamiemy – m.in. dzieciaki tak robią. Potrafimy także zgodzić się na pewne rzeczy, „byle teraz mieć spokój”. 

Czy nie jest tak, że spokój równa się szczęściu?

Mylimy pojęcie ulgi z pojęciem szczęścia. Wszyscy chcemy być w życiu szczęśliwi. Kiedy padają pytania o to, czego w życiu pragniemy, to najczęściej odpowiadamy – szczęścia dla siebie, naszych dzieci, bliskich. To jest wbrew pozorom strasznie duża presja, a ulga jest wtedy, kiedy tej presji nie ma. I kiedy przeczytałam cytat Scott’a Fitzgeralda Szczęście to ulga po skrajnym napięciu to pomyślałam sobie, że dokładnie tak jest. Bo skoro nakładamy na siebie presję odczuwania szczęścia i optymizmu, to tak naprawdę żyjemy w ciągłym napięciu. Nie jesteśmy w stanie być notorycznie szczęśliwymi. Szczęście to chwile, a ludzie przywykli myśleć o szczęściu w sposób warunkowy. Będę szczęśliwy – jeśli; będę mieć lepszy dom, samochód… Nic bardziej mylnego. Uzyskując rezultat naszych działań, odczuwamy ulgę, natomiast ze szczęściem nie ma to wiele wspólnego.

Wszyscy potrzebujemy ulgi?

Bez ulgi nie da się żyć. Wszyscy żyjemy w napięciu i trochę to jest tak, jak z gotującą się wodą w garnku. Nałóżmy na taki garnek pokrywkę i możemy być pewni, że woda na pewno będzie mocno bulgotać. Tak samo jest z nami. Z tym, że człowiek ma wspaniałą cechę, jaką jest adaptacja. Do wielu rzeczy potrafimy się przystosować, jednocześnie nie zauważając narastającego w nas napięcia. Stąd biorą się właśnie wszystkie -izmy. Pracoholizm, zakupoholizm, seksoholizm. Nawet od sportu można się uzależnić. Wchodzimy w uzależnienia, po to aby się z samym sobą nie spotkać. I kiedy ten przysłowiowy garnek już kipi, czyli nasze emocje sięgają zenitu, próbujemy sobie pomóc. To może być wywołanie kłótni z bliskimi, bo mówiąc w bardzo dużym uproszczeniu „wolno nam”. Bliscy są w stanie znieść więcej niż obcy. Choć i przed obcymi potrafimy wylać nasze frustracje. Bardzo żal mi wszystkich kasjerek i ekspedientek w marketach, bo niestety stają się częścią nieświadomego procesu szukania ulgi przez wielu klientów. Im może na chwilę zrobi się lepiej, jednak przelewając swoje żale na Bogu ducha winne osoby, zostawiają je ze swoją frustracją. Szukając ulgi, niestety nie patrzymy na koszty. Tym bardziej kiedy nie my je ponosimy.

Jakie są główne różnice między uleganiem a uwolnieniem, o których mówisz w książce?

Te dwa terminy są często mylone, a różnica między nimi jest zasadnicza. Ulegamy jakimś mechanizmom, np. żądzom. Bardzo często ta żądza bierze się z poszukiwania ulgi. Bo np. czym może być seks? Dostarczaniem sobie ulgi. Oczywiście należy rozróżnić motywacje w tym obszarze. Jeśli inicjujemy go z miłości, pożądania i chęci bliskości, to to jest jak najbardziej w porządku. Jeśli jednak wynika on z tego, że chcemy sobie upuścić napięcia to znaczy, że używamy innej osoby, aby zredukować swoje napięcia. Czyli bardzo egoistycznie. I wówczas ten seks już nie jest wspólny. Jednak nie musi być to seks, to może być wspomniana wcześniej kłótnia. Kiedy dążymy do uwolnienia się z napięcia, za wszelką cenę szukając ulgi – robimy to często na koszt drugiej osoby. I wtedy możemy mówić o uleganiu mechanizmom. Natomiast o uwolnieniu mówimy wówczas, kiedy jak mówi psychoterapeuta Kazimierz Dąbrowski, wychodzimy poza nasz cykl biologiczny i zyskujemy świadomość, która pozwala nam na nieuleganie naszym automatyzmom. Ten proces wychodzenia poza swoje ograniczenia biologiczne nazywamy dezintegracją pozytywną. Czyli krótko mówiąc – trzeba się rozłożyć na części, żeby się od nowa nieco zbudować. Docierając do uwolnienia, jesteśmy w stanie doznawać długofalowej ulgi. Rozumiejąc siebie, swoje emocje, jesteśmy w stanie podejść do życiowych trudności z większym spokojem. Uleganie jest szybkie, zautomatyzowane i wypalające. Uwolnienie jest trudniejsze, wymaga zrozumienia mechanizmów, które nami rządzą, to trwa jednak zdecydowanie dłużej niż np. wywołanie kłótni tu i teraz. Jednak długofalowo bardzo się nam opłaca. Jest lepsze dla nas i naszego otoczenia. 

Agnieszka Maruda, Potęga Ulgi

Żyjemy w świecie, gdzie depresja, próby samobójcze, samookaleczanie, są coraz częstszym zjawiskiem szczególnie u młodych ludzi. Młodzież nie znajduje ulgi?

Poczucie ulgi wynika z potrzeby redukcji napięcia. Jedną z „metod” jest zamienianie jednego bólu na drugi. I różnica w odczuwanych bólach przynosi ulgę. To strasznie brzmi, natomiast to się objawia w tym, że młodzi ludzie decydują się na fizyczne okaleczanie się; nacinanie, rozdrapywanie ran, wyrywanie włosów czy obgryzanie paznokci. Napięcie emocjonalne redukujemy poprzez doznawanie bólu fizycznego. Ten mija szybciej niż emocjonalny i odczuwamy ulgę. Także bulimia czy anoreksja są o poszukiwaniu ulgi. To ucieczki przed otaczającym nas światem, i niestety złudzenie, że te chwilowe ucieczki zmniejszą ból emocjonalny i napięcie. Wiek nastoletni jest bardzo szczególny, to wrażliwy moment przebudowy, burzy hormonów. Wymaga ogromnego wsparcia od innych. Niestety bardzo często nastolatki zamiast tego wsparcia dostają żądania, wymagania, nakazy i zakazy. To wzmaga ich samotność i sprzyja podejmowaniu zachowań ryzykownych. Oczywiście wszystko w poszukiwaniu ulgi od życiowych napięć.

A czy istnieją nieryzykowne sposoby poszukiwania ulgi? 

Ja na przykład morsuję. I to jest zdrowe regulowanie napięcia. Morsując, dostarczamy ciału skrajnego napięcia, po to, aby wrócić do równowagi. Uwielbiam także pływanie – pięknie reguluje napięcie w ciele. Ćwiczę pole dance, śpiewam, chodzę na spacery.

Jakie są główne przeszkody dla ludzi w osiągnięciu stanu ulgi i uwolnienia?

Jedna z nich to codzienna tyrania. (śmiech) Termin zaczerpnęłam od profesora Stevena Reissa. My się wzajemnie tyranizujemy jako ludzie, gdyż mylimy swoją osobistą naturę z naturą człowieka. Niejako „w automacie” mamy wkodowane myślenie, że inni ludzie będą funkcjonowali tak samo jak my, że będą myśleli tak samo jak my. A jak nie – to tym gorzej dla nich. (śmiech) Przecież jesteśmy tak różni, składamy się z różnych potrzeb. Jedni mają wysoką potrzebę porządku, inni mają dokładnie odwrotnie. Jedni są ciekawi świata, inni mniej. I tak możemy wymieniać bez końca. Wróćmy do naszej przykładowej kłótni; jeśli mamy w domu dwie osoby o różnych potrzebach, to tę codzienną tyranię możemy rozpoznać po tym, że temat się nigdy nie kończy, zawsze się powtarza. To nie znaczy, że z nami, czy z drugą osobą jest coś nie tak, tylko że „mamy inaczej”. Niestety oceniamy ludzi przez swój pryzmat. Chcemy, aby byli „tacy jak my”, narzucamy im nasze wartości, sposób bycia, światopogląd. To też częsty problem w biznesie. Np. przy udzielaniu tzw. informacji zwrotnej, managerowie de facto mówią swoim pracownikom „chciałabym/chciałbym, abyś był taki jak ja, robił jak ja”. To dlatego Ci, którzy tę informację zwrotną otrzymują, często czują się niesprawiedliwie ocenieni. I co najważniejsze – mają rację! Dlatego, że oni nigdy nie będą nami czy swoimi manageramii całe szczęście! Nasze dzieci nie będą nami, nasi partnerzy nie będą nami. Jednak trudno nam jest to zrozumieć i przez to generujemy napięcia nie tylko tej drugiej osobie, chcąc, żeby ona była inna (taka jak my), ale także sobie. Bywa, że wmawiamy sobie, że jesteśmy złym rodzicem, bo nasze dziecko jest inne niż my. 

A czy to nie jest tak, że pewne obrazy życia, rodziny, mamy zakorzenione w naszych głowach i chcemy żyć według pewnych modeli powszechnie uznanych i akceptowalnych?

Oczywiście, że tak jest! Piszę o tym w książce. Świat narzucił nam pewne wyobrażenia, niejako zarysował linie w jakich „mamy prawo” się poruszać. Kobiety mają pewien obraz społeczny, nieco inny mężczyźni. Wiemy „jak powinna” wyglądać rodzina. Kiedy spełniamy te kryteria, to także odczuwamy ulgę. I mówimy sobie „uff jestem dobrą mamą, jestem dobrym tatą”. Świat się zmienia, a my bardzo często powielamy wzorce, które wynieśliśmy z domu. Chcemy czuć się w pewien sposób „skończeni”, dlatego bardzo nie lubimy być „w przebudowie”. A całe życie jest jedną wielką przebudową. Dlatego im bardziej zaakceptujemy fakt zmian, tym bardziej poczujemy się uwolnieni. Marzy mi się, aby ludzie poprzez rozwój rozumieli nie ciągłe dokładanie sobie, a zaczęli dostrzegać wartość odejmowania. „Wydaje się, że doskonałość osiąga się nie wtedy, kiedy nie można już nic dodać, ale raczej wtedy, gdy nie można nic ująć” ten cytat Antoine de Saint-Exupéry jest absolutnie genialny. Wg mnie ważne jest, aby ludzie słuchali siebie i swoich potrzeb. Bardzo chciałabym, aby FOMO, czyli fear of missing out (obawa, że coś istotnego nam umknie – przyp. red.) zamienić na JOMO – joy of missing out! Żebyśmy zaczęli odczuwać radość z wyłączenia się, pomijania nieustannie napływających komunikatów, rezygnacji z ciągłego śledzenia znajomych w social mediach i porównywania się z nimi itd. Odkąd osobiście to stosuję, rzeczywistość zaczyna wyglądać inaczej – lepiej, jaśniej. Aby poczuć doraźną ulgę, bardzo często staramy się wszystko kontrolować, zdejmując tym samym odpowiedzialność z naszych dzieci, współpracowników, partnerów. A to wcale nie jest o naszej odpowiedzialności, tylko napięciu i strachu przed oddaniem odpowiedzialności tym, do których ona należy. O czym jest wzorzec matki Polki? O braniu wszystkiego na swoją głowę, czyli o dokładaniu sobie. A to nie jest dobre ani dla nas, ani dla dzieci. Bo ani nie uczy odpowiedzialności ani nie rozwija. Dlatego zachęcam mamy do myślenia – co jeszcze mogę sobie odjąć?

Co daje nam ulga? 

Przede wszystkim luz. (śmiech) I nie chodzi o ignorowanie problemów ani o to, żeby wszystko mieć gdzieś. Dlatego, że ignorowane problemy mają to do siebie, że wracają. Chodzi o taki luz, w którym masz pewność, że wszystko będzie dobrze. Cokolwiek by się wydarzyło, znajdziesz rozwiązanie, znajdziesz kogoś, kto zna rozwiązanie. Ja nazywam to wsparciem wszechświata, ale oczywiście nie chodzi o gwiazdy na niebie, czy jakąś nadprzyrodzoną siłę, tylko o ludzi wokół, którzy dzięki temu, że my jesteśmy spokojni, nie szarpiemy się z życiem, znajdują się w naszej orbicie i są chętni do tego, aby nam pomóc w trudnej sytuacji. 

Jakie narzędzia czy techniki proponujesz czytelnikom, którzy chcieliby rozwijać umiejętność ulgi i uwolnienia?

Tych metod jest naprawdę sporo, natomiast pierwsza i najważniejsza, dostępna dla każdego to… wzdychanie. Często postrzegane jako objaw zniecierpliwienia, dezaprobaty. A to najbardziej dostępny mechanizm regulowania i zdejmowania napięć z ciała. Druga metoda może być nieco trudniejsza. Ja to nazywam „zanurz się w tym, od czego uciekasz”. Warto jest przyjrzeć się sobie w stresowych sytuacjach i odpowiedzieć sobie na parę pytań dotyczących naszego zachowania. Czyli dlaczego właściwie ja tak reaguję? I podjąć próbę zmierzenia się z tym. To na pewno nie będzie łatwe, jeśli jednak myślimy o tym, by świadomie zrobić sobie w życiu lepiej, to ta praca jest nieunikniona. Jeśli chcemy doświadczać prawdziwej ulgi, a nie tylko tej doraźnej – nie znam innej drogi. 

Jakie doświadczenia lub inspiracje skłoniły Cię do napisania książki „Potęga ulgi – od ulegania do uwolnienia”?

Moim wielkim marzeniem jest to, aby moja książka była w każdym domu. Dlatego, że do ulgi dąży każdy. Bez wyjątku. I nie marzę o tym, dlatego, że „nie jestem skromna”. (śmiech) Opinie czytelników, jakie do mnie spływają jednoznacznie pokazują, że to bardzo ważny dla nich temat. Poukładanie tego zjawiska w strukturę, w usystematyzowane procesy spowodowało, że stało się ono dla nich bardziej zrozumiałe i „zarządzalne”. W mojej książce oprócz badań, wykresów i tabel znajduje się też bardzo ważna druga część, jaką jest obszar doświadczeń i emocji. Zarówno moich, jak i tych, którzy zechcieli się ze mną nimi podzielić. Ulga jest jednym z naszych podstawowych dążeń, a dzięki świadomemu zarządzaniu nią, jej odczuwaniu, realnie możemy zmienić swoje życie na lepsze.

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
Agnieszka Maruda, Potęga Ulgi
REKLAMA
REKLAMA