Popularny aktor i trener biznesu, przeszedł długą drogę. Od intensywnej pracy, egzotycznych podróży, życia bez ograniczeń, po kilka tygodni na OIOM-ie. Od wzmożonej aktywności, przez paraliż i żmudną rehabilitację, po powrót do sprawności. – Dzięki chorobie więcej rzeczy robię teraz z sensem – mówi Jacek Rozenek, który swoją historię opowiedział w książce „Padnij. Powstań. Życie po udarze”.
Od ciężkiego udaru, a właściwie kilku udarów, które Pan przeszedł minęły już ponad cztery lata. Jak się Pan teraz czuje?
JACEK ROZENEK: Przed udarem nigdy wcześniej nie chorowałem, więc moja sytuacja zmieniła się diametralnie. W stanie terminalnym przykuty do łóżka przeleżałem półtora miesiąca na OIOM-ie z diagnozą: niewiele da się zrobić. Frakcja wyrzutowa serca, która normalnie wynosi 70-80 proc., w pewnym momencie była u mnie na poziomie 8%. W dokumentacji medycznej lekarze wpisali 12%, bo w przeciwnym razie od razu musieliby mnie skierować na przeszczep serca.
Dziś mogę swobodnie przejechać na rowerze 60 km, przepłynąć 500 m, pójść na siłownię, wróciłem do pracy na scenie, więc można powiedzieć, że czuję się całkiem dobrze.
Jeżdżąc po kraju w ramach promocji książki spotkał Pan setki osób po udarze i ich rodzin. Co jest dla nich najtrudniejsze?
Odbieranie im nadziei. Po premierze książki byłem w teatrze w Warszawie jako widz. Po spektaklu podszedł do mnie mężczyzna przed czterdziestką. Okazało się, że miał podobnie rozległy udar jak ja, też spędził sporo czasu na OIOM-ie, lekarze nie dawali mu szans na powrót do sprawności. Podziękował mi. Nie było po nim widać żadnych śladów choroby.
Nie zawsze się to udaje. Pacjentów, którzy wrócili do normalnego funkcjonowania po udarze jest stosunkowo niewielu. Znam wiele osób, które nie mogą ruszyć ręką czy nogą wiele miesięcy po wyjściu ze szpitala. Jestem z nimi, wspieram je, motywuję. Pamiętam swoje rozmowy z lekarzami, którzy mówili mi, że nie ma szans na poprawę. To mnie bardzo irytowało. Jeżeli w organizmie funkcjonują te same mechanizmy co przed chorobą, to – choć są zaburzone – można je przywrócić do normalnego stanu. Ćwiczyłem wbrew wszystkiemu i wszystkim, ale opłaciło się. To, co mówię często odczytuje się jako narzekanie na lekarzy. To nieprawda. Zwracam uwagę przede wszystkim na sposób komunikacji z pacjentami, który jest piętą achillesową medyków. Ok. 20 proc. lekarzy to świetni fachowcy od komunikacji, znakomici lekarze i wspaniali ludzie. Niestety w najostrzejszej fazie choroby nie trafiłem na żadnego z nich. Kolejna grupa, jakieś 30 proc., to lekarze, którzy po kilku szkoleniach przyswoili sobie wiedzę na temat komunikacji, przyzwoici ludzie, którym personalne cechy utrudniają dobry kontakt z pacjentami. I jest jeszcze reszta, która nie powinna wykonywać zawodu lekarza.
Statystyki pokazują, że 1 na 6 osób dozna udaru w ciągu życia. Według najnowszych danych rocznie mamy w Polsce około 90 tys. udarów niedokrwiennych. Jakie mylne przekonania i postawy związane z tą chorobą są najbardziej bolesne dla udarowców?
Z tych 90 tys. ok. 30 proc. od razu umrze – udar to bardzo śmiertelna choroba. Najbardziej bolesne jest to, że najbliższa rodzina udarowca często nie rozumie tej choroby. Ludzie mniej więcej przez miesiąc mają w głowie obraz osoby zdrowej – aktywnej, sprawnej, samodzielnej. Później ten obraz się zaciera, uprzedmiotawiają chorobę, marginalizują lub wykluczają chorego, a on nie zawsze może przekazać to, co czuje. Po drugiej stronie skali jest część rodziny pełna dobrych chęci, która jednak przekłada swoje emocje na pacjenta i nie jest w stanie go zrozumieć. Wystarczy jednak krótka rozmowa z osobą taką jak ja, aby wprowadzić w swoim podejściu do chorego drobne, ale istotne zmiany.
Czyli można się tego nauczyć?
Tego nie trzeba się uczyć. To naturalna umiejętność ludzi, która niestety zanika, bo żyjemy w atomistycznych rodzinach, zamykamy się w swoich bańkach. Zatracamy umiejętność wspierania się, rozumienia innych, bycia ze sobą. Przelewamy swoje frustracje i oczekiwania wobec świata na innych i często nic, z tego, co bardzo byśmy chcieli otrzymać, nie dostajemy. Jesteśmy zamknięci na innych i na świat, a jednocześnie bardzo rozwrzeszczani. Widzę jak po spotkaniach ze mną osoby po udarze i ich rodziny, dzięki spojrzeniu na swoją sytuację z innej perspektywy, mogą wydać z siebie taki oddech ulgi, dostrzegam jak schodzi z nich napięcie.
Choroba weryfikuje wszystko?
Przeciwnie. Mój sposób myślenia jest dokładnie taki sam, jak przed chorobą. Nic się nie zmieniło. Jedni odeszli, drudzy zostali, w moim życiu pojawili się nowi ludzie. Tak było też przed chorobą. Byłbym bardzo naiwny, gdybym myślał, że będzie inaczej.
Powiedzieć, o Panu, że był Pan „pacjentem źle rokującym” to nic nie powiedzieć. Sergiusz Pinkwart, współautor książki, mówi o „morderczej pracy”, którą Pan wykonywał w czasie rehabilitacji. Co Pana motywowało i przywracało nadzieję?
Nie miałem żadnej motywacji. Może na początku, kiedy obraz życia, aktywności sprzed udaru był jeszcze świeży, ale to paliwo szybko się wypaliło. Kiedy po sześciu tygodniach wyszedłem ze szpitala, nie miałem motywacji, ale wiedziałem, że muszę ćwiczyć. Jeśli chcemy wykonać ruch palcem, impuls z mózgu musi dotrzeć do mięśnia, ale po udarze tego impulsu nie ma. Ćwiczyłem więc ten ruch w głowie. Jeśli przez miesiąc, po siedem godzin dziennie, ćwiczy się ruszanie palcem, który ani drgnie, to trudno mówić o motywacji. I nawet jeśli po dwóch miesiącach w końcu palec lekko się rusza, to szybko pojawia się myśl – to idiotyzm, w takim tempie nigdy nie ruszę ręką. Okazuje się jednak, że można ćwiczyć bez motywacji. Trzeba tylko wziąć odpowiedzialność za siebie. Gdybym miał wokół siebie ludzi, którzy będą mnie obsługiwać, przygotują mi herbatę, jedzenie, podniosą mnie z łóżka, to skwapliwie bym z tego korzystał, ale ponieważ nie było takich osób – musiałem ćwiczyć. Zaciskałem zęby, mówiłem sobie, dobra, poćwiczę pół godziny, później dokładałem kolejne pół godziny, potem kolejne i na koniec dnia robiło się z tego siedem godzin. W czasie pierwszego wyjścia na basen miałem jeden cel: nie utonąć. A skoro już nie utonąłem, to następnym razem, zamiast samochodem, pojechałem na basen rowerem. Podjazd pod niewielką górę był dla mnie potworną katorgą. Codziennie pokonywałem tysiące problemów, które pojawiały się na mojej drodze.
Kiedy ostatnio rozmawiałem z kardiologiem polecił mi wszczepienie kardiowertera, takiego rozrusznika serca. Tylko, że z kardiowerterem nie mógłbym wykonywać ruchów ręką, byłbym uziemiony, znowu wylądowałbym na wózku inwalidzkim, więc grzecznie odmówiłem. Warunkiem powrotu do zdrowia jest chęć powalczenia o życie, niezgoda na to, że będzie się żyć na czyichś warunkach. We mnie ta niezgoda zawsze była.
Znamy wszyscy historie ze Stanów – osób dobrze prosperujących, które z powodu choroby i ograniczonego dostępu do bezpłatnej służby zdrowia wpadły w spiralę długów. Te historie zdarzają się jednak także w Polsce. Mówi Pan otwarcie, że z powodu udaru stracił nie tylko zdrowie, ale także pieniądze.
Przed chorobą bardzo dużo zarabiałem, ale też sporo wydawałem. Po 1,5 roku od udaru oszczędności się skończyły, zacząłem korzystać z kart kredytowych, a limity miałem na nich spore. Długo więc się udawało, ale w końcu ten kurek został zakręcony. Spłacam do dziś tamte debety, zajmie mi to jeszcze jakieś 2-3 lata, ale powoli wychodzę na prostą.
Koszty leczenia i rehabilitacji pochłaniały ok. 30 tys. zł miesięcznie. W trudnym dla mnie momencie rehabilitanci pracowali ze mną za darmo. Jestem im za to głęboko wdzięczny.
Przed chorobą sporo swojego czasu poświęcałem na działalność pro publico bono – prowadziłem szkolenia w szpitalach, dla straży pożarnej, jeździłem po domach dziecka, hospicjach…
Czyli karma wróciła?
Wróciła.
Czy balansowanie na granicy życia i śmierci zmieniło Pana stosunek do wiary?
Byłem wychowywany w katolickiej rodzinie, zostałem najmłodszym ministrantem w parafii, miałem zostać księdzem… Na szczęście ominęły mnie wszystkie patologie związane z Kościołem, które teraz wychodzą na jaw, ale i tak w wieku 20 lat odszedłem od Kościoła – moi rodzice przyjęli to do wiadomości, było im bardzo przykro, ale zaakceptowali moją decyzję.
Bardzo często ludzie mnie pytają czy modliłem się w czasie choroby. To nie jest moment, żeby się modlić, żeby błagać Boga. Kiedy byłem dogięty do ziemi, nie prosiłem o litość. Po prostu nie. Ale może jeszcze wrócę do Kościoła – jako facet świadomy siebie, który dużo przeżył i wierzy.
Czy aktorowi, dla którego narzędziem pracy jest ciało, łatwiej jest poradzić sobie z jego dysfunkcjami w czasie choroby?
Łatwiej i jednocześnie trudniej. Z jednej strony wiedziałem, jakie są możliwości mojego ciała, pamiętałem jak na treningach wystąpień publicznych wykonywałem skomplikowane asany, jaki stopień panowania nad ciałem udało mi się wypracować. A z drugiej strony fakt, że to „narzędzie” przestało działać, był dla mnie niezwykle frustrujący.
Czy jest w Panu pretensja, żal do losu bądź lekarzy, którzy źle leczyli wadę serca, co – jak się później okazało – było przyczyną udaru?
Żal odczuwałem na samym początku, ale szybko mnie opuścił. Musiałbym uznawać siebie za kogoś bardzo ważnego, żeby mieć pretensje, że spotkało to mnie, skoro codziennie spotyka tyle innych osób. Trafiło na twardego gościa, który się nie poddał. Tzn. poddawałem się codziennie wiele razy, ale na koniec dnia mogłem powiedzieć, że dałem radę. Dzięki chorobie więcej rzeczy robię teraz z sensem.
Czy to już jest ten moment, kiedy snuje Pan długofalowe plany?
Długofalowe? (śmiech) W żywotach świętych jest taki popularny cytat: jeśli chcesz rozbawić Boga, opowiedz mu o swoich planach. Szczęście nie polega na kreowaniu sobie w głowie celów i dążeniu do ich osiągnięcia.
Co sprawia Panu teraz największą frajdę?
Spotkania z dziećmi, z przyjaciółmi, spacery z psem, praca. Najlepszą rehabilitacją jest dla mnie teraz praca w serialu i teatrze. Jeśli wychodzisz na scenę, grając w dwuosobowej sztuce, to naprawdę nie ma się gdzie i za kim schować. Staję przed widownią i muszę nie tylko wygłosić swoje kwestie, ale też pobiec, zatańczyć, zaśpiewać, upaść na podłogę…
Nie mam teraz marzeń. Nie brzmi to dobrze, ale dla mnie to coś pozytywnego. Kiedy żyjemy na wysokim poziomie często bezrefleksyjnie wydajemy pieniądze, ciągle za czymś gonimy. Przed chorobą wyjazdy na Seszele, Bora-Bora, do Indii czy Afryki były dla mnie czymś powszechnym. To nie był jeden wyjazd na urlop, ale kilka podróży w ciągu roku. Teraz wiem, że wszystko to, czego tam szukałem, jest tutaj, na wyciągnięcie ręki.