Gdynia to w dalszym ciągu festiwal ważny, różnorodny, ale też tradycyjnie budzący kontrowersje. Po obejrzeniu 15 z 16 filmów konkursowych mam pewność, że polskie kino ma się całkiem dobrze. A w każdym razie lepiej niż nasza polska kondycja moralna.
W Konkursie Głównym zostało w tym roku zaprezentowanych 16 filmów. Wielką nieobecną festiwalu była Agnieszka Holland. Film „Zielona granica” nie wziął udziału w konkursie, nie był też w żaden inny sposób dostępny dla widzów festiwalu. Reżyserka zbyt późno skończyła prace nad filmem i nie zabiegała o uczestnictwo na drodze pozaformalnej, bo – jak podaje serwis naTemat.pl – nie chciała stawiać organizatorów w kłopotliwej sytuacji: „Było dla mnie zupełnie jasne, że władze związane z kulturą w naszym kraju mają problem zarówno z tym filmem, jak i ze mną. Postawilibyśmy tylko nową dyrektorkę artystyczną festiwalu w bardzo niezręcznej sytuacji. Takie demonstracje nie wydały się nam potrzebne”.
W końcu kino gatunków!
To miłe uczucie, gdy twórcy filmu myślą o publiczności. O jej odbiorczych uczuciach, o emocjach, o jakości odbioru, o widzowskiej przyjemności. Kino gatunkowe ma to do siebie, że pewna część elementów dzieła filmowego jest przewidywalna i zabezpieczona konwencją – zaś inna wręcz przeciwnie. Obejrzeliśmy na festiwalu kilka filmów, które pięknie wpisały się w zasady cenionego przez widownię kina gatunkowego, odważnie jednak polemizując z jego utartymi regułami.
Wybitnym tego przykładem jest „Kos”, filmowy cross-over pomiędzy wschodnioeuropejskim westernem, co samo w sobie jest oksymoronem, a kinem płaszcza i szpady, które „rymuje się z Panem Tadeuszem” i dyskutuje z „Trylogią”. „Kosa” ogląda się jak polskie „Django” lub „Nienawistną ósemkę” i niech nie odwiedzie Was od tego filmu sztafaż kina kostiumowego. Majstersztyk scenariuszowy, aktorski i realizacyjny. Zasłużone Złote Lwy.
Udaną próbą czarnej komedii jest „Horror Story” – doskonale zagrana (świetny Konrad Eleryk) i znakomicie opowiedziana historia poszukującego pracy absolwenta finansów, przypominająca trochę swą antykorporacyjną wymową głośny „Fight club”. Z kolei Kinga Dębska po raz kolejny uraczyła nas słodko-gorzką opowieścią rodzinną, w której na zmianę śmiejemy się i płaczemy, w której jest niepełnosprawność, depresja i bieda, ale również wino, kobiety i śpiew – a raczej taniec. I to jaki taniec! I to jakie kobiety! Dość powiedzieć, że akcja dzieje się między innymi w Polskim Balecie Narodowym a słońcem rozświetlającym polską szarugę; jest kolorowa jak nigdy Kinga Preis. Plus fenomenalna debiutantka Paulina Pytlak z nagrodą za debiut. Mieliśmy też w konkursie kilka porządnych sensacyjniaków – netfliksowy „Freestyle” z brawurową rolą Macieja Musiałowskiego, porządny kryminał „Święty” czy „Doppelgänger. Sobowtór” Jana Holoubka, którego niestety nie widziałem, ale wyjechał z Gdyni z kilkoma nagrodami, więc ufam, że warto.
Wszyscyśmy z chłopów, chłopek…
Niewątpliwym wydarzeniem festiwalu była polska premiera „Chłopów”. To film kompletny, porywający, niezwykły. Zarówno na poziomie warstwy wizualnej, jak i koncepcji fabularnej. Koncepcji, która musiała udźwignąć niesamowite wyzwanie – oddać w stu minutach filmu ciężar czterotomowej epickiej powieści noblisty, która sama była literackim przełomem. I to się udało. „Chłopi” buzują energią i emocjami, oddając rozmaite niuanse relacji w wiejskiej społeczności. Ale „Chłopi” to, podobnie jak „Kos”, w równym stopniu opowieść o współczesności, jak o historii. Jagna jako wypchnięta poza nawias społeczny ofiara mizoginii i hipokryzji, Antek jako poturbowany psychicznie furiat o spłoszonych sarnich oczach, organiścina jako nienawistnica uosabiająca podwójne standardy, Hanka jako niepozbawiona wrażliwości, pragmatyczna „pierwsza feministka”, Jagustynka jako ostatnia sprawiedliwa. „Chłopi” są jednocześnie głęboko realistyczni i niezwykle metaforyczni, uniwersalni i efemeryczni, zaś ich podobieństwo do „Kosa” nie jest aż tak zaskakujące.
Zarówno DK i Hugh Welshman, jak i Paweł Maślona wrażliwie, wnikliwie, ale bez taryfy ulgowej przyglądają się swoim bohaterom i bohaterkom. Z ich diagnozy wynika coś, co widzimy w jeszcze innej, zaskakująco świeżej produkcji. Mowa o „Tyle co nic” – realistycznym, a nawet naturalistycznym obrazie polskiej wsi, o historii, których dziesiątki obijały nam się w przeszłości o uszy. Oto interesy rolników zostały zdradzone przez jednego ze „swoich”, zasłużył więc, by wywalić mu gnój na podwórze, z czego wyszła karczemna chryja. Gorzej, że doszło do tragedii – w kupie łajna znaleziono zwłoki człowieka i banda dziennikarzy, niczym przysłowiowe stado hien, rozpoczyna polowanie…
Te trzy filmy pochyliły się nad życiem na wsi, diagnozując w nim, na zasadzie pars pro toto poziom całej naszej polskiej kondycji moralnej. Co wynika z tych opowieści? Niedojrzałość. Brak samoświadomości. Emocjonalna chwiejność maskowana agresją i butą. Smutek. Wymieniać by długo. Gombrowicz by się uśmiał. I na to wszystko „Zielona granica”, którą widziałem daleko dalej – w Teremiskach, na Podlasiu, w pobliżu strefy stanu wyjątkowego.
Samokrytycyzm, autorefleksja, szczery rachunek sumienia – to powinno być postrzegane jako Himalaje patriotyzmu, podobnie jak samoświadomość, uważność, empatia to wyżyny dojrzałości emocjonalnej. Ale to nie w Polsce. Jesteśmy niedojrzali, więc nie umiemy przyjmować feedbacku. Nie stać nas na „dziękuję, słyszę co mówisz, przemyślę” – od razu wyskakujemy z pazurami i rzucamy się do szyi.
To nam uświadamia nasze całkiem niezłe kino moralnego regresu.