Dekada pytań

Kim jestem? Spoglądam na swoje odbicie w lustrze, ale nie odnajduję odpowiedzi. Kobietą? Bywam, czasami jednak wolę działać w obrębie roli dziewczynki. Partnerką? Często, ale nieidealną. Obywatelką? Tak długo, aż moja ojczyzna się mnie nie wyprze. Wolnym człowiekiem? Wolność wydaje się być iluzją, która im jestem starsza, tym mocniej zaciska się wokół mojego gardła. Może zadaję błędne pytanie. Spróbuję kolejny raz.


Kiedy naprawdę jestem sobą? Online zdecydowanie nie. Offline radzę sobie niewiele lepiej. Można zauważyć przebłyski mojej tożsamości, kiedy jestem sama, za oknem panuje ciemność, a sąsiedzi wyjechali za miasto. Wtedy śpiewam ulubione piosenki, zapisuję swoje myśli lub czytam książki, a może nawet przyszłość. Chociaż zdarza się, że i przed sobą udaję kogoś innego.


Czego chcę? Tego akurat jestem w miarę pewna. Pragnę zaledwie jednej rzeczy. Chcę, by moje życie było istotne. Nie wiem tylko jeszcze, co by to miało dokładnie znaczyć.
Byłam już na szczycie, na przodzie peletonu wyścigu wygłodzonych szczurów, dostałam niemałej zadyszki. Szukałam radości w konsumpcji, jakie to było nudne. Przerzuciłam się na wszystko, co alternatywne, muzykę, źródła informacji, ale tam zakrztusiłam się poczuciem wyższości nad resztą społeczeństwa.
Może gdybym była teraz sobą, popijałabym właśnie wytrawne czerwone wino zamiast soku z selera i jabłka.


Stałam się częścią systemu, w którym walutą jest opinia. Patrzę na ekran i oceniam. Czy moje życie jest zdrowe albo chociaż modne? Jakie mam perspektywy, posiadając wysoką liczbę łapek w górę, niskie samopoczucie oraz średniozaawansowany poziom sztuki kochania, to znaczy kłamania? Nowy odcinek wirtualnej sagi, która nigdy raczej nie zmieni faktu, że liczę piksele, siedząc na zapadniętej kanapie w wynajmowanym mieszkaniu w bezbarwnej dzielnicy.
Nie zrozumcie mnie źle, nie jestem smutna czy też niezadowolona, przecież sama sobie to robię. Siadam zaplanować spełnianie swoich marzeń, ale dostaję powiadomienie, to kliknę. Tylko raz, tylko na chwilkę, zaraz wracam do celów i życiowych wyzwań.


O, świat zachorował, proszę odwołać swoje nadzieje. O, ogłoszono, że pozwolenie na bycie prawie wolną kobietą uległo przedawnieniu. O, rynek pracy ma hemoroidy od siedzącego trybu życia. Jak nie kataklizm, to tragedia, nie nastraja mnie to pozytywnie.
Pływam żabką w morzu zakłopotania, jako swój cel obierając przetrwanie? Spełnienie? Nadal zadaję pytania, na które nie znam odpowiedzi. Marnuję czas, czy pracuję nad sobą? I tak sobie balansuję na granicy pomiędzy wyciszaniem swojej „nad ambitności” i unikania ciosów od rzeczywistości. Znalazłam wodospad pytań, czując, jak krople potu spływają mi po plecach.

AdobeStock 511568573


„Kto szuka, ten najczęściej coś znajdzie, niestety czasem zgoła nie to, czego mu potrzeba”. Tolkien wiedział, o co chodzi. Wydaje mi się, że wyszłam już z Shire, tylko nie poznałam jeszcze historii pierścienia czy arcyklejnotu. Nie wiem, w jakim celu opuściłam wygodną norę z okrągłymi drzwiami. Liczę, że nie bezpodstawnie, ale pewność czasami bywa złudna. W zasięgu wzroku nie ma starszego maga z szarą brodą, który posiada większość odpowiedzi. Chociaż posiadam już swoją kampanię wiernych krasnali. Ale nadal pozostajemy rozdarci. Podziwiać góry Mgliste czy wziąć udział w bitwie pięciu armii? Nawet rozważania fantastyczne sprowadzają się do pytań. Sytuacja zaczyna być frustrująca.


Zabraniam sobie używania znaku zapytania. Jestem w dekadzie zagubienia i dekadzie najważniejszych decyzji. Więcej niż 20 lat, mniej niż 30. Tak, mówię o wieku, bo mimo że wmawia się nam, że to tylko liczba, to kłamstwo. To czas, który zaczyna biec tak szybko, że nas wyprzedza. A nie posiadam nic cenniejszego niż czas.
Wybrałam już wiele. Partnera, przyjaciół, zainteresowania i jestem zadowolona z tych decyzji. Problem polega na tym, że z każdą podjętą decyzją, pojawia się kilka następnych pytań. Kręcenie się w kółko wydaje się być moim hobby. Nie wybrałam jeszcze siebie, ale na to mam nadzieję, przyjdzie czas.


Trwa kolejny stan przejściowy, po którym zacznie się dekada trzech kropek. Po czterdziestce nadejdzie czas na znak dolara, a potem znowu pytajnik i kryzys wieku średniego, który zastąpi dwukropek, za którym znajdzie się cała gama chorób i oznak przemijania. A na sam koniec myślnik, tuż po nazwisku, żeby w dwóch, trzech słowach móc określić jakość dokonań danej jednostki. Brzmi jak dosyć prosty plan, więc pewnie coś się po drodze nie uda, a nawet jak się uda, to nie brzmi to jakoś spektakularnie. Nigdy nie byłam wielką fanką interpunkcji.

Przejście z dorosłości w dojrzałość jest procesem tak niezrozumiałym, że aż niewidzialnym. Chyba czas zadać sobie jeszcze jedno pytanie albo lepiej, kilka pytań…

REKLAMA
REKLAMA

Może cię zainteresować:

REKLAMA
REKLAMA

Sztuka zwykłego dnia

Artykuł przeczytasz w: 4 min.

Listopad jest niczym stary, zapomniany fotel w kącie pokoju – może trochę przetarty, ale to właśnie na nim najchętniej siadam, kiedy potrzebuję wyciszenia. Ani spektakularny jak złocisty październik, ani pełen blichtru jak grudzień – listopad nie stara się zwracać na siebie uwagi. Dyskretnie zaprasza do prostych przyjemności, które zwykle mijamy bez zastanowienia. To taki cichy przyjaciel, który przypomina, jak piękne mogą być proste chwile, gdy po prostu jesteśmy tu i teraz.

Listopad pachnie poranną kawą, która w tym miesiącu smakuje jakoś bardziej intensywnie, jakby każdy łyk pozwalał zawiesić się między ciepłem kołdry a chłodnym światem za oknem. Zwyczajna kawa zamienia się w nostalgiczną chwilę spokoju, małą opowieść o momentach, które tak łatwo umykają. Każdy łyk to ciche zaproszenie, by zwolnić, nacieszyć się chwilą i po prostu być.

Listopad jest jak wielka, puchata poduszka, w której toną wszystkie naszpikowane presją oczekiwania. Bo kto stawia sobie wielkie cele na listopad? To miesiąc, w którym nikt nie myśli o podbijaniu świata ani o nowych szczytach do zdobycia. Zamiast tego oferuje ciche przyzwolenie na zwolnienie tempa, na oddech. W moim kalendarzu listopad spokojnie mógłby nazywać się „miesiącem wygodnych swetrów” – tych luźnych, trochę za dużych, w które można się wślizgnąć bez zbędnych ceregieli. Mają one magiczną moc wprowadzania człowieka w stan spokoju i odrobiny nostalgii.

20241105 AdobeStock 932161758

To, co w listopadzie cenię najbardziej, to sposób, w jaki rozbudza apetyt na drobne, pozornie nic nieznaczące przyjemności. Doceniam, jak wiele potrafi zmienić gorąca herbata wypita przy oknie, gdy za szybą szaleje wiatr, czy to, jak ulubiona playlista na Spotify inaczej brzmi w ciepłym zaciszu domu. Patrzę na tańczące na wietrze pożółkłe liście, które niedawno zdobiły drzewa w ogrodzie. Ich taniec uspokaja i daje poczucie, że istnieje coś większego niż codzienne troski. Listopadowe światło o poranku wpada do pokoju ostrożniej, delikatniej – jakby samo było zmęczone codziennością. Cynamon, goździki, pomarańcza – aromaty świec wypełniają dom niczym ciepły, niewidzialny koc, tworząc przestrzeń przytulności, którą trudno opisać. Zapachy zamknięte w słoiczkach wypełniają wieczory, a każda świeca snuje swoją małą jesienną historię. Bez nich dni byłyby niekompletne, a te drobne przyjemności przynoszą dziwną ulgę…

A wieczorami? Listopad odkrywa w nich coś magicznego – to niemal podróż w czasie do chwil beztroskiego dzieciństwa, kiedy długie wieczory pełne były bajek i ciepłych koców. Ulubione seriale ogląda się intensywniej, bohaterowie są jak starzy znajomi, a książki na półce przyciągają, przypominając, że kiedyś – zanim wpadliśmy w wir życia – naprawdę uwielbialiśmy spędzać czas, po prostu „będąc”. W listopadzie pośpiech traci znaczenie, ustępując miejsca prostym radościom: wtuleniu się w koc, oglądaniu starych filmów czy słuchaniu deszczu, który z niebywałą elegancją rozgrywa swój koncert na parapecie.

20241105 AdobeStock 964224108

Czy listopad jest nudny? Owszem, ale to taka nuda, której trudno nie polubić. Jest jak powrót do domu po długiej podróży – nic spektakularnego, ale przynoszącego ukojenie. W listopadzie nic nie muszę – mogę na chwilę odłożyć marzenia o szczytach do zdobycia, schować presję „lepszej wersji siebie” i być dokładnie taką osobą, jaką lubię: owiniętą w koc, z filiżanką herbaty i słabością do gorącej czekolady z bitą śmietaną. Obok trzy koty zwinięte w puchate kulki, zasypiają przy moich stopach, grzejąc mnie swoją miękką obecnością. Z ich mruczeniem w tle każdy wieczór przypomina, że czasem największy spokój przynoszą najprostsze rzeczy.

Listopad uczy mnie, że najlepsza wersja mnie to ta, która czerpie radość z najdrobniejszych chwil – z dźwięku deszczu, z zapachu świec, z ciepła skarpet i ciszy wypełniającej dom. To miesiąc, który przypomina, że prawdziwe piękno tkwi w zwyczajności i że każdy dzień może być małym świętem, jeśli tylko zechcę je dostrzec.

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA