DIONIZY WINCENTY PŁACZKOWSKI | Musimy ufać naszej intuicji

Dionizy Wincenty Płaczkowski

Utalentowany, tajemniczy, chwytający szczególne okazje w życiu, zgodnie z maksymą „żyje się tylko raz”. Nieposkromiony a zarazem wrażliwy. Występował na międzynarodowych scenach muzycznych, choć w życiu próbował różnych dróg, które poszerzyły jego krąg przyjaciół i znajomych. Dionizy Wincenty Płaczkowski – tenor, kolekcjoner sztuki, z poznańską żyłką do przedsiębiorczości.

Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: Robby Cyron

Dionizy, czy talent muzyczny da się oszukać i wybrać inny zawód?

DIONIZY WINCENTY PŁACZKOWSKI: Każdy kto zasmakuje euforii performatywnej – zwłaszcza w świecie muzyki poważnej jako wokalista dysponujący głosem o wolumenie wypełniającym całą salę – widząc jak to steruje ludzkimi emocjami, nie odnajdzie nigdy tego samego uczucia poza sceną. Tego nie da się niczym zastąpić. (śmiech)

Wiesz, dlaczego zadałam to pierwsze pytanie… Nie wiązałeś przyszłości z muzyką. Straciłeś głos, wybrałeś studia na stosunkach międzynarodowych, a jednak życie napisało kolejny zaskakujący scenariusz…

Gdy miałem 15 i nadeszła mutacja, która zabrała bezpowrotnie mój sopran dyszkantowy – po blisko 800 koncertach – postanowiłem, że spróbuję pożyć inaczej. Nie poszedłem do liceum muzycznego, a potem zacząłem studia, które nie prognozowały mojego powrotu na scenę. Był to czas mi potrzebny, na refleksję, rozważenie dotychczasowych osiągnięć. Mogłem wówczas skonfrontować siebie z życiem, które na pewno nie generowało tyle presji i stresu. Pracowałem też kilka lat w marketingu prężnie rozwijającej się marki Red Bull. Tu pojawiły się pierwsze stresogenne sytuacje w energicznej i drapieżnej stolicy, w której finalnie zamieszkałem, studiując na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina. 

Do 15. roku życia grałeś już ponad 100 koncertów rocznie w Europie i Azji oraz nagrałeś wówczas 7 płyt. To ogromne osiągnięcie i wyróżnienie dla tak młodej osoby. Jakie wspomnienia zachowałeś z tego okresu? Do jakiego występu najczęściej powracasz w myślach?

Dzieciństwa właściwie nie miałem. Była to nieustanna praca nad rozczytywaniem coraz trudniejszego repertuaru, a następnie nad przygotowywaniem go na możliwie najwyższym poziomie wykonawczym. Muzyka od zawsze była – i jest – moją miłością! Natomiast szkoła była na drugim planie, co później dało się we znaki w liceum, zwłaszcza jeśli chodzi o przedmioty ścisłe. (śmiech) Okres kariery przed mutacją był dla mnie czasem intensywnej i wzmożonej pracy indywidualnej. Często śpiewałem w kwartetach solowych takich oratoriów jak: Pasja Janowa i Mateuszowa J.S. Bacha, Msza Koronacyjna, Nieszpory czy Requiem W.A. Mozarta, a także Mesjasz Haendla i wiele innych dzieł baroku oraz klasycyzmu. Dostawałem nuty od dyrygenta i miałem się po prostu nauczyć partii. Potem pierwsza próba, a ja byłem już przygotowany. (śmiech) Z perspektywy czasu patrzę na małego Dionizego i zadaję sobie pytanie, skąd tyle determinacji i oddania w tak młodym wieku, skoro to okres, gdy beztroska jest raczej naturalna i właściwa dynamice życia. Dlaczego to było dla mnie tak ważne? Chyba urodziłem się po to, by to robić. (śmiech) Może dlatego też lata później poprosiłem o te chwile odpoczynku od sceny…
Jeśli zaś chodzi o wspomnienia sceniczne, na pewno nie zapomnę koncertu z Chichester Psalmami Bernsteina w Termę di Caracalla. To miejsce, gdzie 7 lat wcześniej odbywał się sławny koncert Trzech Tenorów. Rozpoznałem wtedy, że koncertmistrz Orchestra Opera di Roma to ta sama osoba. Koncert transmitowany był przez Rai Uno oraz Duo. Nigdy nie zapomnę tego ciepłego rzymskiego wieczoru w otoczeniu ogromu muzyki Bernsteina pod batutą Daniela Orena! Monumentalny chór i potężny skład symfoniczny, by móc zaśpiewać delikatne frazy w duecie z harfą „Adonai ro’i lo echsar”. Miałem wtedy tylko 11 lat! To kompozycja zamykająca piękny film Maestro, który niedawno pojawił się na Netflix.

Dionizy Wincenty Płaczkowski

Miałeś przyjemność śpiewać u boku Roberta Alagni i jego żony, Aleksandry Kurzak, w słynnej inscenizacji Madame Butterfly Giacoma Pucciniego. Alagna to Twój autorytet muzyczny. Za co cenisz tego artystę?

Traktuję Roberto Alagne jako ostatniego reprezentanta tej przepięknej ery wybitnych głosów pokroju Di Stefano, Corelliego, Carrerasa, Pavarottiego czy Mario del Monaco. To nie chodzi o to, że dziś nie ma tej jakości głosów. Zmieniają się trendy i dynamika rynku operowego. Pewien archaizm wychodzącego śpiewaka, aby dał popis czystej wirtuozerii wokalnej, czasem spada na drugi plan w stosunku do teatralnej strony sceny operowej. Od głosu wymaga się obecnie większej elastyczności. Teatry zaczynają być dogłaśniane nowoczesną technologią, a przecież to te same sceny, na których niegdyś śpiewał Enrico Caruso i głos jego intensywnie dzwonił po ostatnie rzędy. 

Poznałeś również wybitnego tenora Angelo Loforese, który zadziwiał wszystkich, gdy wykonywał najtrudniejsze arie tenorowe w wieku 90 lat. Rozumiem, że on też dla Ciebie jest wielkim wzorem do naśladowania. A inne Twoje autorytety muzyczne?

Spotkanie Maestro Loforese to było dla mnie coś bardzo wyjątkowego, pamiętam też, że brał za lekcję 40 euro, gdy ceny u szanowanych pedagogów sięgały nawet 150 euro w Mediolanie. W tej profesji owe konsultacje często bierze się stricte networkingowo i nie oczekuje się nawet od nich eurek wokalnych. Trudno też na kilku lekcjach zrobić konkretne korekty techniki wokalnej. Natomiast te godziny spędzone z Maestro były dla mnie czymś niezwykle ważnym. Wracam do nich często i inaczej rozumiem uwagi, które wtedy nie były dla mnie aż tak klarowne. Przed laty nie znałem tak dobrze siebie jako wokalisty, a co za tym idzie swojego głosu i jego możliwości. Nierzadko odbiegam w inne nurty muzyczne, aby nakarmić się po prostu dobrą muzyką. W świecie klasyki archiwalne nagrania są wzorem wykonań wielu dzieł muzycznych. Koncerty fortepianowe Rachminova z Horowitzem, koncerty skrzypcowe 17-letniej Anne Sophie Mutter pod Karajanem, pierwsze recitale z fortepianem młodego Luciano Pavarottiego z Salzburga czy Los Angeles. Boska Maria Callas czy Birgit Nilsson. Mamy dziś ogromną bibliotekę legendarnych, wzorowych nagrań najwybitniejszych kompozycji, a do tego powstaje nowa fascynującą muzyka, którą ciężko śledzić, aby być na bieżąco.

Bardzo cenię Thoma Yorke’a i Jonny’ego Greenwooda niezależnie czy to Radiohead czy The Smile. Dla mnie to są muzycy tak ze sobą rezonujący, tak siebie rozumiejący performatywnie i brzmieniowo. Moja wrażliwość muzyczna ucieka też w stronę elektroniki, od James Blake’a po Maxa Coopera czy Solomuna. Wracam do wczesnych nagrań Tony Bennetta z The Ed Sullivan Show, gdzie tak samo występowali śpiewacy operowi. Tom Jones to w ogóle ewenement wokalistyki, nie ma do dziś w rozrywce męskiego głosu, który w całej szerokiej skali śpiewa tak otwartym, dużym i pięknym dźwiękiem. Niewątpliwie ważnym dla mnie gatunkiem jest jazz, rap i r&b. Regularnie słucham Wu-Tang Clanu czy Notoriousa BIG. Amerykańską wokalistkę Robertę Flack, niezastąpioną czy niezrównaną Ninę Simone, powalającą Janis Joplin. Długo by wymieniać jak wielu artystów mnie unosi muzycznie, zwłaszcza, że mamy dziś dostęp do każdego nagrania tych szalenie zdolnych postaci. Moim ukochanym śpiewakiem jest niewątpliwie Franco Corelli, który na zawsze pozostanie dla mnie wzorem prawdziwego tenora.

Dionizy Wincenty Płaczkowski

Wspominamy tu międzynarodowe nazwiska, wielkie sławy. A z jakimi wybitnymi wokalistami i artystami polskiej sceny muzycznej, teatralnej miałeś przyjemność współpracować?

Miałem wielki zaszczyt śpiewać główną rolę tenorową w Hrabinie Stanisława Moniuszki w reżyserii legendarnej Krystyny Jandy. Myślę, że było to trochę wcześnie jak na moje ówczesne doświadczenie sceniczne, ale na pewno mnie rozwinęło na wielu płaszczyznach i nauczyło pokory wobec tej bardzo oceniającej profesji. Dziś na pewno zdecydowana większość moich występów to koncerty czy recitale. Małymi krokami do celu, aby śpiewać swoje wymarzone, dramatyczne partie na takim poziomie, jakiego od siebie oczekuję. Autokrytyka mam silnego, (śmiech) więc pomaga mi to w determinacji i wyznaczeniu sobie realnych celów. Miałem też miłą współpracę z Sylwią Grzeszczak, którą bardzo cenię za jej piękny głos. Nasz sylwestrowy występ zobaczyło pod katowickim Spodkiem ok. 150 tysięcy ludzi i blisko 4 miliony przed telewizorami telewizji Polsat. Wielką radość odczuwałem również, mogąc wykonać po raz pierwszy kompozycje genialnego polskiego kompozytora Stefana Wesołowskiego. Był to Mesjasz do słów Bruna Szulca, który wykonaliśmy na warszawskim festiwalu Eufonie. 

Jakie cechy charakteru są potrzebne, aby funkcjonować w międzynarodowym środowisku muzycznym?

Przede wszystkim pewność siebie, ale taką głęboką poprzedzoną wielką dedykacją wobec sztuki wokalnej, do tego dochodzi ogromna świadomość swojego instrumentu głosowego i jego możliwości. Dalej można wymieniać: pracowitość, profesjonalizm muzyczny, bardzo dobrą pamięć, silne zdrowie, również psychiczne (śmiech), bo wciąż jest się ocenianym… Na pewno osoby, które sięgają rynku międzynarodowego, muszą być gotowe na różne blaski i cienie, pochwały i zarzuty skierowane w ich stronę od ludzi zarządzających najważniejszymi instytucjami w tej branży. Umieć znieść tę presję i w każdym sezonie śpiewać coraz lepiej, umiejętnie planując repertuar – to już sport wyczynowy na najwyższym poziomie. 

Często mówimy, że w życiu trzeba mieć intuicję, kierować się emocjami, sercem, nie tylko racjonalizmem. Jaką zatem rolę w muzyce odgrywa intuicja?

Najważniejszą! Trzeba umieć ocenić samego siebie, na jakim się jest etapie i w jakie projekty aktualnie można się angażować. Co jest dobre dla naszego głosu i co go rozwinie, a co – wręcz na odwrót. To samo z doborem nauczyciela czy korepetytora. Musimy ufać naszej intuicji i umieć ocenić, na co w danym momencie nas stać. Również psychicznie. Głos to nie wszystko. 

Talent i umiejętności wokalne, nieustanny rozwój to jedno, ale kontakt z publicznością, wyjście na scenę to kolejny aspekt Twojego zawodu. Czy Ty na scenie czujesz się jak przysłowiowa „ryba w wodzie”? Czy obycie sceniczne ma się w genach, czy jednak stale się trzeba tego uczyć?

Czuję się jak ryba w wodzie w repertuarze, który jest predestynowany na mój głos i na który jestem obecnie gotowy. Każda konfrontacja z publicznością, w innej akustyce i innych warunkach to zawsze sprawdzian naszych możliwości technicznych. Pokazujemy to, co wypracowaliśmy i nie ukrywając, chcemy zrobić to jak najlepiej. A głos to instrument organiczny i wiele zależy od naszego stanu psychicznego, od naszego nastroju konkretnego dnia i nie zawsze mamy na to wpływ… Niezmiennie daję z siebie wszystko, niezależnie gdzie śpiewam, w jakim miejscu, na większej czy mniejszej sali.

Ubiegły rok miałeś wypełniony koncertami, ale i ten 2024 zapowiada się imponująco. Gdzie występowałeś, w jakie role się wcielałeś? I co aktualnie przed Tobą?

Końcówka roku była intensywna! Miałem swój solowy recital z pieśniami Karłowicza i Moniuszko w Centrum Kultury Kielce, występ otwierał ich festiwal, na którym Teatr Wielki z Łodzi kilka dni później pięknie wykonał Straszny Dwór. Wykonywałem też pisane dla mnie pieśni Artura Banaszkiewicza do słów poety Dominika Górnego. Rok 2024 rozpocząłem intensywnie z nagranym występem do TVP Kultura, który był eksponowany w sylwestra i pierwszy dzień nowego roku. Skończyłem właśnie wielkie tournée 24 koncertów noworocznych. Niezwykle wytężony i emocjonujący czas – koncerty m.in. w Filharmonii Krakowskiej, Filharmonii Poznańskiej, Rzeszowskiej, Łódzkiej czy w Operze i Filharmonii Podlaskiej. Odwiedziłem również piękne sale jak Polskie Radio Wrocław czy Miasto Ogrodów w Katowicach, poprzednia siedziba NOSPR. Pierwszy raz od czasów kariery dziecięcej miałem taki ogrom codziennych występów z zaledwie jednym dniem przerwy. (śmiech) Był to sprawdzian czy temu podołam, okazało się, że mnie to bardzo rozwinęło, a każdy następny występ miałem pewniejszy. Zaraz rozpoczynam kolejne tournée 10 koncertów organizowane przez dyrektorkę Warszawskiej Opery Kameralnej Alicję Węgorzewską. Mam dosłownie 4 dni na regenerację. (śmiech) Cieszy mnie bardzo solowa partia w cudnym oratorium Francka „Ostatnie słowa Chrystusa na Krzyżu”, którą wykonam w kwietniu. Dostałem też propozycję debiutu w czerwcu w partii Edwina w Księżniczce Czardasza Lehara w Krakowie. W tym samym miesiącu zaśpiewam dla Fundacji Beksińskiego Requiem Alfreda Schnittke w zjawiskowej sali koncertowej Cavatina Hall w Bielsku. 

Dionizy Wincenty Płaczkowski

Oprócz Warszawy, z którą wiele Cię wiąże, Poznań jest Twoim rodzinnym miastem. Jakie masz wspomnienia związane ze stolicą Wielkopolski? Czy masz swoje ulubione miejsca w Poznaniu?

Zawsze chętnie wracam do wszystkich odsłon poznańskiej Werandy, zaprzyjaźnionych i bliskich mi Ponińskich. Uwielbiam spędzać czas w Weranda Home choć to już kawałek od centrum Poznania. Doceniam chwile relaksu w City Parku w otoczeniu wybitnej sztuki z kolekcji Wojciecha Fibaka, który zaraził mnie kolekcjonowaniem. Ostatnio zajrzałem do Blue Note na wybitny koncert jazzowy. Lubię spacery w Parku Sołackim czy na Cytadeli, lubię odwiedzać piękny dom mojej byłej partnerki Karoliny Pytlakowskiej, z którą założyliśmy markę DECOLOVE. Sentymentem darzę Starą Drukarnię, czyli Concordia Design, projekt finezyjnie prowadzony przez Ewę Voelkel, już z drugą odsłoną we Wrocławiu. Zawsze gdy jestem w Poznaniu, muszę zjeść sushi w ulubionym Kyokai. (śmiech) Zachwyciła mnie ostatnio odsłona kolekcji sztuki współczesnej Muzeum Narodowego w Poznaniu, zawsze tam wracałem dla Malczewskiego, ale ostatnio podziwiałem świetne prace Fangora, Dobkowskiego, Kantora, Nowosielskiego i wielu innych. Lubię wpaść do skateshopu Miniramp przy ulicy Długiej, który zawsze kreował poznańską społeczność sceny skejtowej. Tak więc miejsc w Poznaniu mamy wiele, do których powracam, ale nie ma nic lepszego niż obiad czy śniadanie u Mamy. (śmiech)
Nie ma już, niestety, moich ukochanych klubów SQ czy Kukabara, ale za to świetnym miejscem spotkań jest dla mnie winiarnia Czarny Kot – choć nie piję już 1,5 roku, to lubię tam spotkać znajomych i zjeść coś dobrego. 

Oprócz koncertów i muzycznego życia masz w zanadrzu również talent biznesowy, można rzec żyłkę poznańskiej przedsiębiorczości. Wypromowałeś markę akcesoriów, czyli działałeś również w branży fashion. Nawiązałeś współpracę z marką biżuteryjną. Tenor a z drugiej strony biznesmen – jak to można sprawnie połączyć?

Gdy poznałem Karolinę Pytlakowską, która dziś jest też fotografem, nie umiałem stać obojętnie obok jej rękodzielniczego talentu, który pokochałem, tak jak i ją. Talent to coś, co mi zawsze najbardziej imponowało u ludzi, zwłaszcza kobiet. Myślę, że ona potrzebowała tego, aby ktoś ją zmotywował, by w ogóle powstało DECOLOVE. Czasem talent trzeba pchnąć. Marka istnieje do dziś, to na pewno nasze dziecko, z którego jesteśmy dumni. Wiele się nauczyłem, dostrzegłem zarówno swoje silne, jak i słabsze strony funkcjonowania w biznesie. Te silne strony dostrzegł ówczesny prezes YES Mateusz Madelski, a że był to dla mnie też czas poszukiwania siebie, to pracę na scenie połączyłem z lobbowaniem marki YES. Robiłem to aż 10 lat, doprowadzając do bardzo silnej ekspozycji wzorów marki wśród znacznej części socjety warszawskiej. Poznawałem wtedy wiele fascynujących aktorek, artystek czy innych postaci świata mediów, literatury i blogosfery. Z częścią z nich zawiązały się wspaniałe przyjaźnie trwające do dziś. YES pojawiał się na najważniejszych eventach w Polsce i za granicą jak Oscary czy Cannes. Bardzo znane osoby brały śluby z silną ekspozycją biżuterii na social media i w prasie. Przychodziło mi to łatwo, docierałem do ciekawych postaci, które nie zawsze były powszechnie znane z nadużywania swoich zasięgów w połączeniu z markami, zwłaszcza sieciowymi. Zawsze ceniłem sobie jakość. Bardzo kocham ludzi, więc lubię z nimi spędzać czas, zwłaszcza jeśli możemy się inspirować intelektualnie i artystycznie. Nie byłem gotowy jeszcze w pełni oddać się tylko scenie, a chciałem też sobie udowodnić, że mogę robić inne rzeczy w życiu.

Dionizy Wincenty Płaczkowski

Kolekcjonujesz dzieła sztuki. Pochwal się swoimi zdobyczami.

Zarobione pieniądze skromnie inwestowałem w sztukę, dzięki czemu mam dziś płótna Radka Szlagi czy prace na papierze Berdyszaka, Ziemskiego, Lebensteina, Beksińskiego, Tarasina, Dobkowskiego, który ostatnio narysował dla mnie dedykowane prace w prezencie po swojej wystawie w Krakowie – co jest dla mnie ogromnym wyróżnieniem. Mam również prace Agaty Kus, która mnie bardzo zachwyciła, gdy ujrzałem jej prace po raz pierwszy w krakowskim MOCAK-u. Posiadam również przykłady twórczości Janka Możdżyńskiego czy Lery Dubitskaya, Misha Waks, Gossi Zielaskowskiej, fotografie operatora Wojtka Zielińskiego, Macieja Jędrzejewskiego i innych młodych artystów. Bardzo cenię naszą poznańską artystkę Alicję Białą, której prace są mi bliskie i mam ich sporo w kolekcji.
Ponadto kolekcjonuję retro zabawki Star Wars, He-Man, GI-JOE, Transformers i mam sporą kolekcję retrogamingową.

Jak wypełniasz swój wolny czas?

W ostatnich dwóch latach gram w fenomenalną i uważaną za najbardziej skomplikowaną na świecie grę karcianą Magic The Gathering. Nie wstydzę się tej mojej strony tzw. nerda (śmiech). Tak po ludzku po prostu potrzebuję się czasem odciąć, aby za bardzo nie myśleć o kolejnych zobowiązaniach. Trochę pobyć tu i teraz. To też świetny trening umysłowy, zwłaszcza że gra łączy ze sobą elementy szachów, pokera i gier rpg. 

Przed nami walentynki, dzień zakochanych, dzień, w którym można miło zaskoczyć wybrankę swego serca. Co Ty najczęściej śpiewasz z repertuaru pieśni miłosnych?

Uwielbiam wykonywać emocjonujące pieśni neapolitańskie, również pieśni francuskie czy niemieckie. Ostatnio mogłem zaśpiewać w TVP Kultura duet „Z tobą chcę oglądać świat” śp. Zbigniewa Wodeckiego pod batutą wybitnego Zygmunta Kukli z jego bandem – i też sprawiło mi to wiele radości. To naprawdę wyjątkowy utwór. Dziś bym z chęcią zaśpiewał „Mów do mnie jeszcze” Karłowicza, piękną kompozycję miłosną do słów Tetmajera. Jestem bardzo melancholijny. W repertuarze, który dobieram, jest tyle samo cierpienia co ekstazy. To mój ulubiony duet skrajnych, często ponętnie razem tańczących emocji.

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA

Może cię zainteresować:

Dionizy Wincenty Płaczkowski
REKLAMA
REKLAMA

Cecylia Matysik – Ignyś | Zdeterminowana, aby grać na… harfie

Współpracowała z wybitnymi artystami polskiej sceny muzycznej, takimi jak: Zbigniew Wodecki, Edyta Górniak, Leszek Możdżer, Grażyna Brodzińska, Beata Rybotycka etc. Cecylia Matysik-Ignyś, poznańska harfistka, z uporem i konsekwencją wyznaczała swoją zawodową ścieżkę, dokonując niełatwych wyborów. Każda historia jej życia wybrzmiewa jak love story – miłość do muzyki, rodziny i harfy


Współpracowała z wybitnymi artystami polskiej sceny muzycznej, takimi jak: Zbigniew Wodecki, Edyta Górniak, Leszek Możdżer, Grażyna Brodzińska, Beata Rybotycka etc. Cecylia Matysik-Ignyś, poznańska harfistka, z uporem i konsekwencją wyznaczała swoją zawodową ścieżkę, dokonując niełatwych wyborów. Każda historia jej życia wybrzmiewa jak love story – miłość do muzyki, rodziny i harfy – podczas słuchania której można się powzruszać.. Kobieta-skarb z mnóstwem zalet i talentów.

Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: Zdjęcia: La Petite-Photo – Joanna Muszyńska

Cecylio, czy Ty znasz powód, dlaczego Twoi rodzice wybrali takie imię dla swojego dziecka?

CECYLIA MATYSIK-IGNYŚ: Wybór mojego imienia to jest cały ciąg przyczynowo-skutkowy i muzyka z love story w tle. (śmiech) Odgórnie zostałam zaprojektowana i – w pozytywnym tego słowa znaczeniu – skazana na muzykę. Moi rodzice nie byli wykształconymi muzykami, pracowali w kompletnie innych branżach. Brali ślub jeszcze przed soborem watykańskim II, w 1961 roku, w małej miejscowości Sulechów. Oczekiwano potomstwa, a tu wystąpił problem. Diagnostyka medyczna w zakresie ginekologii była wówczas w powijakach, ale żeby zgłębić temat i trafić na specjalistów rodzice przeprowadzili się do Poznania. Pracowali od 8 do 16 i popołudnia mieli wolne, a że obydwoje kochali muzykę zapisali się do chóru parafialnego „Don Bosco” u salezjanów na Winogradach; to był 1978 rok. Salezjanin, który ten chór prowadził, zaproponował wyjazd do Rzymu w 1980 roku i występ przed papieżem Janem Pawłem II. Jednym z punktów programu, oprócz zwiedzania Paryża, była wizyta w katakumbach świętego Kaliksta w Rzymie, tam gdzie jest grób świętej Cecylii, patronki muzyki, organistów, kompozytorów i chórów. Ksiądz Bronek, założyciel poznańskiego chóru „Don Bosco”, zainicjował śpiew przy miejscu znalezienia ciała świętej Cecylii. Po odśpiewaniu pieśni moja mama zapytała taty „o czym sobie pomyślałeś?”. A on na to: „szkoda, że nie mamy córki, bo dalibyśmy jej na imię Cecylia.” I wyobraź sobie, że rok od tego wyjazdu, moja mama zaczęła mnie rodzić 22 listopada 1981 roku, w dzień świętej Cecylii. Po 20 latach małżeństwa moi rodzice doczekali się potomstwa. Była wielka euforia i szczęście. Więc jak mogłabym nie otrzymać tego imienia? Rodzice śpiewali również w radio watykańskim, a także w 1979 roku w Krakowie, podczas pamiętnych odwiedzin papieża Polaka. Moja mama zawsze uważała, że zarówno wstawiennictwo św. Cecylii, jak i działanie Jana Pawła II pomogły jej cieszyć się macierzyństwem. To był naprawdę cud. Taka kooperacja dwóch świętych. (śmiech)

W świat muzyki naturalnie wciągnęli Cię rodzice?

Tak, zaczęłam z nimi chodzić na próby chóru, przesiąkałam muzyką od najmłodszych lat. Moi rodzice nie szykowali mi przyszłości muzycznej, absolutnie nie. Po prostu pragnęli zaszczepić we mnie pasję do muzyki i to im się znakomicie udało. (śmiech)

Współpracowała z wybitnymi artystami polskiej sceny muzycznej, takimi jak: Zbigniew Wodecki, Edyta Górniak, Leszek Możdżer, Grażyna Brodzińska, Beata Rybotycka etc. Cecylia Matysik-Ignyś, poznańska harfistka, z uporem i konsekwencją wyznaczała swoją zawodową ścieżkę, dokonując niełatwych wyborów. Każda historia jej życia wybrzmiewa jak love story – miłość do muzyki, rodziny i harfy

Czyli nie byłaś zmuszana do gry na instrumencie jak to obecnie ma miejsce – gdy dzieci spełniają ambicje i marzenia rodziców?

Od samego początku to ja chciałam iść do szkoły muzycznej I stopnia, a mama widziała mnie w klasie sportowej naszej osiedlowej podstawówki. (śmiech) Pokochałam muzykę, zaangażowałam się w lekcje prowadzone w CK Zamek. Rodzice nie pokładali wielkich nadziei, że dostanę się do prestiżowej szkoły podstawowej przy ul. Solnej, aby kształcić się muzycznie. Oni nie znali nut, nie wspierali mnie technicznie ani merytorycznie, mogli jedynie ze mną pośpiewać jak to w chórze amatorskim. A jednak moje nazwisko było jednym z pierwszych na liście przyjętych, w co nie dowierzali. (śmiech) Dostałam się na fortepian, choć czułam już jako małe dziecko, że to nie będzie mój instrument. Męczyłam się, ćwicząc na fortepianie. Gdy kończyła się szkoła podstawowa, w 8 klasie nastąpił przełom w moim życiu – to jest jak z zakochaniem (śmiech), po prostu nie da się tego wytłumaczyć. Wpadła mi na myśl harfa, której nie było w ówczesnej podstawówce. Skierowano mnie na rozmowę do profesor Katarzyny Staniewicz-Wasiółki, która dojeżdżała raz w tygodniu z Warszawy do jednej dziewczyny w Poznaniu, aby ją uczyć gry na harfie. Jako nastolatka byłam bardzo zdeterminowana i uparta (śmiech), a ona widziała moje podejście i zaproponowała mi lekcje półroczne w drugim semestrze 8 klasy. Mówiąc nieskromnie (śmiech), profesor była zachwycona moim zaangażowaniem. Widziała jak kocham grę na harfie, jak szybko robię postępy. Szybciej też realizowałam program nauczania, co finalnie zaprocentowało i znalazłam się w 1 klasie liceum, grając już na wymarzonym instrumencie – na harfie. Przez 4 lata zrobiłam standardowe 6 lat, z moim uporem już przed 7 rano byłam w szkole, od godz. 7 do 8 ćwiczyłam, potem od 8 do 14 szłam na lekcje, następnie jechałam do domu na obiad i wracałam do szkoły popołudniem, żeby od godz. 16 do 20 ponownie ćwiczyć. Byłam kompletnie zakręcona na punkcie muzyki, gry na harfie, doskonalenia swoich umiejętności.

Poza dwoma cechami charakteru, o których wspomniałaś, czyli poza uporem i determinacją, co Ci jeszcze w życiu pomaga? Jakie zalety Twego usposobienia?

Pomimo artystycznej duszy jestem osobą poukładaną, konkretną, punktualną. Dotrzymuję i pilnuję terminów i nie rzucam słów na przysłowiowy wiatr. To przydaje mi się i w świecie muzyki, ale też w biznesie prowadzonym wraz z mężem. Osoby, które mnie znają, wiedzą, że przed jakimkolwiek występem jestem dużo wcześniej – chociażby, aby ustawić moją ukochaną harfę, która jest instrumentem chimerycznym. Ponadto gra na harfie wymaga systematyczności, dokładności i zaangażowania.

Chimeryczna harfa? Cóż to znaczy?

Bardzo szybko reaguje na zmianę temperatury, wilgotności, to jest przecież drewno, a struny ma w większości flaczane, które reagują na zmiany ciśnienia. Nie lubi przeciągów.
Lewa ręka to w harfie zazwyczaj akompaniament, a prawa ręka prowadzi melodię – co jest bardzo mylące dla niektórych kompozytorów, którzy traktują pisanie na harfę w sposób fortepianowy. Często mamy przez takie podejście do instrumentu nie lada wyzwania – trudności. Harfiści oprócz strun mają jeszcze na dole siedem pedałów, którymi zmieniają wysokość dźwięków. Grający na fortepianie mają białe i czarne klawisze, a dla nas białymi klawiszami są właśnie struny, a czarnymi klawiszami są pedały, gramy więc i rękoma, i nogami.

Aktualnie na jakiej grasz?

Na harfie włoskiej marki SALVI. W szkole miałam do dyspozycji złej jakości harfę, rosyjskiej produkcji. Ona była do użytku innych osób, stąd jej stan. Moja profesor zawsze powtarzała „jak nauczysz się grać na gorszej jakości instrumencie, to w przyszłości będzie ci dużo łatwiej”.

Czy po latach spędzonych w liceum nastąpił dalszy ciąg edukacji gry na harfie?

Celująco zdałam egzamin kończący liceum i dostałam się na Akademię Muzyczną w Poznaniu. Od samego początku wiedziałam, że chcę tu zostać. Nawet nie aplikowałam na inne wyższe uczelnie. Poznań to moje miasto, tu jest moje serce. Ponadto miałam wspaniałą nauczycielkę prof. Katarzynę Staniewicz-Wasiółkę, która poza lekcjami udzielanymi mi w liceum, prowadziła również zajęcia na poznańskiej uczelni wyższej. Nie musiałam więc kogoś innego szukać. To zupełnie co innego jeździć na warsztaty doszkalające do profesorów, aby sprawdzić swoje umiejętności, a co innego mieć jedną prowadzącą osobę, od której możesz się wielu rzeczy nauczyć. Choć ja miałam to szczęście, mając nauczyciela prowadzącego, który mnie nie ograniczał i nie zamykał na siebie, wprost przeciwnie – pozwalał korzystać z doświadczeń innych znakomitych artystów muzyków. Dlatego jeździłam np.: do pani Elżbiety Szmyt, Polki, która wykłada w Bloomington, w Stanach Zjednoczonych. Ona przylatywała do Warszawy i tam przy ul. Miodowej uczestniczyłam w licznych kursach przez nią prowadzonych. Nierzadko prowadziła te kursy wraz z amerykańską harfistką – Susann McDonald, spotkania zatem były międzynarodowe.

1D6A8702

Początki studiów to ciężki okres w życiu, zaczyna się wówczas nowy etap. Ale dla Ciebie to był bardzo ciężki czas, wręcz traumatyczny…

Tak, to prawda. Będąc na pierwszym roku studiów na Akademii Muzycznej im. Ignacego Jana Paderewskiego, mnie i moją mamę potrącił autobus, w Poznaniu, na przejściu dla pieszych. Kierowcy nie chciało się czekać i zaczął wyprzedzać na ciągłej linii. Zdarzyło się to tuż przed moim pierwszym egzaminem półrocznym. Ja miałam złamaną rękę, złamany nos, zdartą skórę z twarzy oraz tak bardzo opuchnięte lewe oko, że widziałam tylko prawym – ale to nie wszystko. Najgorsze, co mnie spotkało to to, że moja mama zmarła po tygodniu walki o życie w szpitalu… Tak brzemienny w skutkach wypadek spowodował u mnie lawinę myśli – zadręczałam się czy dam radę na studiach, czy może lepiej będzie się poddać…Na szczęście złamanie ręki nie miałam w nadgarstku, tylko ciut przed. Jeśli byłby to nadgarstek, mogłabym już pożegnać się z moimi marzeniami gry na harfie i wszystkie lata nauki zostałyby przekreślone. To był 2001 rok. Zanim doszłam do siebie, minęło sporo czasu… Jestem ogromnie wdzięczna mojej profesor Katarzynie Staniewicz-Wasiółce, od której miałam ogromne wsparcie. Uruchomiła całą Akademię Muzyczną, zorganizowała zebranie na mój temat. Wykładowcy – w ramach regulaminu uczelni – zaliczyli mi jeden egzamin bez grania, to ma zasadność, gdy zdarzają się sytuacje losowe, a mnie to w pełni dotyczyło. Wtedy jeszcze żył profesor Jarosław Mianowski, miał z moją grupą historię muzyki, niesamowity człowiek, niesamowity wykładowca, muzykolog. Wspierał mnie, dał mi możliwość nieuczestniczenia w zajęciach. Powiedział, abym brała od studentów notatki i przyszła tylko na egzamin końcowy. Tak mnie ujął swoją postawą, dobrocią i zrozumieniem, że uczęszczałam do niego na wszystkie zajęcia! Jako jedna z dwóch dziewczyn miałam 5 na zakończenie.
Trauma po śmierci mamy, a z drugiej strony egzaminy kończące pierwszy rok studiów. To było naprawdę bardzo trudne, wręcz tragiczne. Jednak moja profesor dobrała mi taki repertuar, który odciążył lewą rękę. W ten sposób szybko odzyskałam sprawność manualną. Te właściwie dopasowane kompozycje pomogły mi zdać egzamin wieńczący pierwszy rok studiów. Gra była dla mnie pewnego rodzaju terapią.

Wspomniałaś o utworach. Jakie można wykonywać na harfie? I jakie najbardziej lubisz grać?

Jeszcze przed wypadkiem grałam zarówno w operze, jak i w filharmonii jako harfistka. Ponadto mam też za sobą dużo koncertów jako muzyk sesyjny – dzięki temu mój repertuar aktualnie jest bardzo bogaty i urozmaicony. Uwielbiam Bacha, gdy wykonuję go na harfie, ale jak przed laty grałam jego utwory na fortepianie, nie przepadałam za nimi. Odkryłam więc Bacha na harfie. (śmiech) Bardzo też lubię występować w duecie z fletem czy skrzypcami. Według mnie duet harfa i flet jest najpiękniejszy.
W instytucjach kultury niewątpliwie przeważa muzyka klasyczna, natomiast gdy jestem zapraszana na eventy, konferencje czy sympozja, aby graniem uświetnić wieczór – wówczas wybieram lżejszy repertuar, chociażby muzykę filmową, którą bardzo cenię i lubię wykonywać. Gdy uczestniczę w rodzinnych uroczystościach, typu śluby, urodziny, jubileusze, chrzciny, również dostosowuję utwory do okoliczności i zawsze staram się, aby dobór kompozycji był przeróżny. Bardzo sobie cenię współpracę z poznańskim, wybitnym dyrygentem, pedagogiem Akademii Muzycznej w Poznaniu, profesorem Marcinem Sompolińskim, którego darzę wielkim szacunkiem i sympatią. Dzięki niemu miałam przyjemność grać wiele koncertów z Orkiestrą Collegium F. W tym wyjątkowy i bardzo przejmujący projekt „Music in Death Camps” prezentowany w Polsce, Niemczech oraz Izraelu w 2012 r.

Masz mnóstwo propozycji współpracy, zarówno koncertów od znakomitych artystów czy instytucji, jak również zaprzyjaźnionych osób. Jak to wszystko organizujesz?

Po prostu dokonuję wyboru, zwyczajnej selekcji, w czym chcę i mogę uczestniczyć. Nie da się idealnie, na 100% połączyć wszystkiego: życia rodzinnego, biznesowego oraz pasji muzycznej. Trzeba z rozmysłem z czegoś rezygnować. Aktualnie wybieram dla siebie uroczystości bardziej kameralne. Preferuję mniejsze grono, bo widzę wówczas jak słuchacze przeżywają koncert. Choć gram też podczas większych imprez, stricte firmowych, np. na sympozjach, konferencjach, na które przychodzą ludzie z branży medycznej, farmaceutycznej. Cyklicznie zapraszana byłam na eventy aranżowane przez jedną z firm kosmetycznych – wtedy na tego rodzaju spotkania staram się dobrać repertuar bardziej współczesny, muzykę filmową czy musicalową.

Czy na harfie można zagrać wszystko?

Jeśli jest to dobrze opracowane, przygotowane – to myślę że tak. Również sama staram się aranżować utwory, które goście chcą usłyszeć, bo znam specyfikę tego instrumentu. Nie w ilości nut, tylko w jakości ich podania jest wartość. Nie lubię hałasu w muzyce. Uwielbiam subtelność wykonań, kiedy utwór jest zaprezentowany w wysublimowany, elegancki i delikatny sposób, aby zachęcić do refleksji – takie są przecież cudowne kompozycje np.: Wojciecha Kilara czy Henryka Góreckiego. Minimum dźwięków, ale one są tak doskonale słyszalne, przebijają się przez orkiestrę i mają kompletnie inny wymiar.

Cecylia Matysik - Ignyś

Harfa to niemały instrument, a musisz go przewozić w różne miejsca…

Uwielbiam to, bo wówczas spędzam czas z moim mężem. On mi towarzyszy, pakuje harfę do dużego samochodu i jeździ ze mną po Polsce (Kraków, Warszawa, Gdańsk), ale i dalej… Francja, Niemcy, Włochy… Jest moim nosicielem harfy. (śmiech) W zeszłym roku otrzymałam np. zaproszenie aby uświetnić muzyką na harfie ślub w Berlinie – takie podróże najbardziej lubię, gdy łączę moją pracę ze zwiedzaniem ciekawych miejsc, delektowaniem się pysznym jedzeniem i widokami oraz gdy mogę z mężem wybrać się do kawiarenki czy na kolację we dwoje.

Oprócz sztuki, muzyki, wzniosłej formy życia, stąpasz twardo po ziemi, będąc wraz z mężem wspólniczką firmy ARCO Development, która rozbudowuje pobliskie miejscowości, nieopodal Poznania. Czy w biznesie przydaje Ci się talent artystyczny?

Uwielbiam przenikanie się sztuki i biznesu, może to śmiało zabrzmi, ale dla mnie jedno bez drugiego nie istnieje. Patrząc na rozwój sztuki w różnych epokach i dziejach, wtedy też przecież byli mecenasi kultury, ci wszyscy, którzy wspierali talenty. Teraz też takie osoby są niezbędne…
Stworzyliśmy z mężem firmę, właśnie jako połączenie tych dwóch sfer naszego życia, biznesu i sztuki. Nawet jest wytłumaczenie słowa „arco”, które w języku włoskim oznacza łuk. Dla nas to łuk będący spoiwem pomiędzy muzyką a branżą budowlaną. ARCO łączy nas obydwoje, my jesteśmy jednością i dzięki tym dwóm światom przenikają się nasze uczucia, pasje i doświadczenia.
Pomimo duszy artystycznej i mojej nadwrażliwości, jestem osobą bardzo poukładaną, trzymającą się terminów – o czy już wspomniałam. Szkoła muzyczna nauczyła mnie dyscypliny, której obecnie ludziom bardzo brakuje. Spełniam się i realizuję na wielu płaszczyznach, jako: aktywna harfistka, matka trójki synów, żona, ale i bizneswomen. Prowadzę marketing w firmie ARCO Development. U mnie to wszystko wychodzi jakoś naturalnie…

Poza wspólnymi wyjazdami z mężem, gdy łączysz pracę harfistki z odpoczynkiem, jakie momenty cenisz najbardziej?

Fantastyczne i wyczekiwane są dla mnie niedziele, wtedy celebrujemy wspólny rodzinny czas. Powoli, bez biegania. W soboty często pracujemy – za mną właśnie koncerty i projekty przygotowane wspólnie z Teatrem Muzycznym w Poznaniu. Zatem niedzielne śniadania, gdy nasz najstarszy syn przygotowuje jajecznicę na boczku, i długie chodzenie w piżamach są takim czasem wytchnienia po całym tygodniu obowiązków, dopinania terminów. Pęd tygodnia staramy się więc wyważyć niedzielnym nieśpiesznym czasem. Naprawdę kocham moją pracę, daje mi ona mnóstwo satysfakcji. Ale najbardziej kocham moich najbliższych i wspólny czas z nimi. Z mężem znamy się ponad 20 lat, zawsze mnie wspierał i motywował we wszystkich działaniach muzycznych i nowych projektach – i to jest niezmienne po dziś dzień. Co ogromnie doceniam i szanuję w tym szalonym tempie życia…

Zaczynając muzyką, zakończymy muzycznym marzeniem… Gdzie chciałabyś zagrać koncert na harfie?

Ostatnio dzieje się tak wiele wspaniałych rzeczy, spotkań, których kompletnie nie planowałam i nawet o nich nie marzyłam. W sumie jest jeszcze kilka takich miejsc… ale tak najbardziej to chciałabym zagrać koncert w Rzymie dla Polonii. Może kiedyś się spełni…

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
Współpracowała z wybitnymi artystami polskiej sceny muzycznej, takimi jak: Zbigniew Wodecki, Edyta Górniak, Leszek Możdżer, Grażyna Brodzińska, Beata Rybotycka etc. Cecylia Matysik-Ignyś, poznańska harfistka, z uporem i konsekwencją wyznaczała swoją zawodową ścieżkę, dokonując niełatwych wyborów. Każda historia jej życia wybrzmiewa jak love story – miłość do muzyki, rodziny i harfy
REKLAMA
REKLAMA