Biegnie jak oparzona przez pustą ulicę, światła latarni tworzą piękną poświatę, jednak gdy tylko spojrzy na prawo i lewo widzi ciemne zaułki. Boi się ich. Wyobraźnia podsuwa okrutne obrazy zbrodni, fabuły książek i filmów z nieklarownym motywem. Jej rozwichrzone krucze włosy falują w biegu niczym ciało w takt pięknego walca. W oczach pojawiają się łzy, które kropla po kropli spadają na ciepły flauszowy płaszcz w kolorze jej szmaragdowych oczu. Serce uderza z taką częstotliwością jakby sekundnik zegara jeszcze przyspieszył tempo. Uczucie gorąca obezwładnia jej ciało, czuje się bezsilna i stłamszona. Przerażona tym, co zobaczyła… Wpadła w panikę. Niepewność rozdziera jej serce.
Zawsze z zaciekawieniem słuchała i czytała historie o nieśmiertelnikach, legendy i mity o tych, którzy potrafili ustrzec się przed Hadesem. Dostała obsesji na temat swojego wyglądu. Chciała być wciąż młoda i piękna, atrakcyjna i kusząca mężczyzn. Poświęcała wiele godzin na upiększanie swej urody, na korekty i zmiany wizerunku niczym aktorka w teatrze burleska. Uznała, że tym odgoni od siebie temat starzenia, przemijania i śmierci. Gdy tylko smutek rysował w jej głowie scenariusz sędziwego wieku, zmierzchu życia, trzęsła się jak liście na wietrze. Dostawała bólu głowy i jak tylko mogła zawijała się w ciepły koc, aby pomógł jej przeczekać złe myśli. Następnie odpędzała je robieniem szalonej listy pseudo ważnych rzeczy do kupienia i zrobienia. Starała się zabić wyobrażenie upływającego czasu.
Biegnie dalej, a jesienne liście szeleszczą pod jej nogami jak kartki papieru przekładane strona po stronie. Przypomina sobie teraz kolejne sceny powieści Oscara Wilde’a „Portret Doriana Graya”. Boi się swoich myśli, obrazów, które w szaleńczym ataku paniki przesuwają jej się przed oczami. Sama tego chciała, marzyła o młodości, niestarzeniu się. Modliła się o długowieczność, o piękno ciała, smukłą sylwetkę, brak nadwagi, elastyczną i jędrną skórę bez oznak wiotkości. Opowieść o Dorianie przeplata się z „Ciekawym przypadkiem Benjamina Buttona”. Zaczyna brakować jej tchu, oddech staje się krótki, szarpany… Dobiega do skarpy, nogi trzęsą się jej jak galareta, patrzy w dół i widzi ciemność, płacze, nie dowierza, boi się…
Zobaczyła w lustrze siebie, sprzed 30 lat. Młodszą, piękną, powabną, o aksamitnej skórze i hebanowych włosach, bez siwych kosmyków. Co teraz będzie? Co będzie? Ma skoczyć w przepaść? Rytm serca przyspiesza i przyspiesza, czuje krople potu na skroniach. Gwałtownie krzyczy…
W tym krzyku budzi się w swoim wymarzonym bujanym fotelu, który dostała na urodziny od dzieci i wnuków. Wstaje i zdeterminowana podchodzi do stojącego w korytarzu wielkiego zwierciadła oprawionego w złotą ramę. Widzi siebie pomarszczoną, o siwych włosach, ale z tym samym błyskiem w oku co przed laty. Jest sobą, tu i teraz.Uśmiecha się przez łzy. „O, rany, to wszystko tylko mi się śniło!”
Upływający czas… Co może w nas zmienić? Podejście do życia? Samotność – tego boimy się naprawdę? A może nicości? Cóż ta nicość w ogóle oznacza? Pustkę, próżnię, niebyt…
W jej głowie rozbijają się o siebie myśli jak fale o skałę podczas niespodziewanego sztormu. Boi się upływającego czasu, przemijania, powolnego odchodzenia, przechodzenia na drugą stronę… To przecież takie ludzkie… A listopadowe wieczory skłaniają do głębszych przemyśleń…
Odbicie w lustrze
Może cię zainteresować:
Sztuka zwykłego dnia
Listopad jest niczym stary, zapomniany fotel w kącie pokoju – może trochę przetarty, ale to właśnie na nim najchętniej siadam, kiedy potrzebuję wyciszenia. Ani spektakularny jak złocisty październik, ani pełen blichtru jak grudzień – listopad nie stara się zwracać na siebie uwagi. Dyskretnie zaprasza do prostych przyjemności, które zwykle mijamy bez zastanowienia. To taki cichy przyjaciel, który przypomina, jak piękne mogą być proste chwile, gdy po prostu jesteśmy tu i teraz.
Listopad pachnie poranną kawą, która w tym miesiącu smakuje jakoś bardziej intensywnie, jakby każdy łyk pozwalał zawiesić się między ciepłem kołdry a chłodnym światem za oknem. Zwyczajna kawa zamienia się w nostalgiczną chwilę spokoju, małą opowieść o momentach, które tak łatwo umykają. Każdy łyk to ciche zaproszenie, by zwolnić, nacieszyć się chwilą i po prostu być.
Listopad jest jak wielka, puchata poduszka, w której toną wszystkie naszpikowane presją oczekiwania. Bo kto stawia sobie wielkie cele na listopad? To miesiąc, w którym nikt nie myśli o podbijaniu świata ani o nowych szczytach do zdobycia. Zamiast tego oferuje ciche przyzwolenie na zwolnienie tempa, na oddech. W moim kalendarzu listopad spokojnie mógłby nazywać się „miesiącem wygodnych swetrów” – tych luźnych, trochę za dużych, w które można się wślizgnąć bez zbędnych ceregieli. Mają one magiczną moc wprowadzania człowieka w stan spokoju i odrobiny nostalgii.
To, co w listopadzie cenię najbardziej, to sposób, w jaki rozbudza apetyt na drobne, pozornie nic nieznaczące przyjemności. Doceniam, jak wiele potrafi zmienić gorąca herbata wypita przy oknie, gdy za szybą szaleje wiatr, czy to, jak ulubiona playlista na Spotify inaczej brzmi w ciepłym zaciszu domu. Patrzę na tańczące na wietrze pożółkłe liście, które niedawno zdobiły drzewa w ogrodzie. Ich taniec uspokaja i daje poczucie, że istnieje coś większego niż codzienne troski. Listopadowe światło o poranku wpada do pokoju ostrożniej, delikatniej – jakby samo było zmęczone codziennością. Cynamon, goździki, pomarańcza – aromaty świec wypełniają dom niczym ciepły, niewidzialny koc, tworząc przestrzeń przytulności, którą trudno opisać. Zapachy zamknięte w słoiczkach wypełniają wieczory, a każda świeca snuje swoją małą jesienną historię. Bez nich dni byłyby niekompletne, a te drobne przyjemności przynoszą dziwną ulgę…
A wieczorami? Listopad odkrywa w nich coś magicznego – to niemal podróż w czasie do chwil beztroskiego dzieciństwa, kiedy długie wieczory pełne były bajek i ciepłych koców. Ulubione seriale ogląda się intensywniej, bohaterowie są jak starzy znajomi, a książki na półce przyciągają, przypominając, że kiedyś – zanim wpadliśmy w wir życia – naprawdę uwielbialiśmy spędzać czas, po prostu „będąc”. W listopadzie pośpiech traci znaczenie, ustępując miejsca prostym radościom: wtuleniu się w koc, oglądaniu starych filmów czy słuchaniu deszczu, który z niebywałą elegancją rozgrywa swój koncert na parapecie.
Czy listopad jest nudny? Owszem, ale to taka nuda, której trudno nie polubić. Jest jak powrót do domu po długiej podróży – nic spektakularnego, ale przynoszącego ukojenie. W listopadzie nic nie muszę – mogę na chwilę odłożyć marzenia o szczytach do zdobycia, schować presję „lepszej wersji siebie” i być dokładnie taką osobą, jaką lubię: owiniętą w koc, z filiżanką herbaty i słabością do gorącej czekolady z bitą śmietaną. Obok trzy koty zwinięte w puchate kulki, zasypiają przy moich stopach, grzejąc mnie swoją miękką obecnością. Z ich mruczeniem w tle każdy wieczór przypomina, że czasem największy spokój przynoszą najprostsze rzeczy.
Listopad uczy mnie, że najlepsza wersja mnie to ta, która czerpie radość z najdrobniejszych chwil – z dźwięku deszczu, z zapachu świec, z ciepła skarpet i ciszy wypełniającej dom. To miesiąc, który przypomina, że prawdziwe piękno tkwi w zwyczajności i że każdy dzień może być małym świętem, jeśli tylko zechcę je dostrzec.