Coraz mniej pamiętam ze starego mieszkania Dziadków na Jeżycach. Wśród tych najbardziej żywych wspomnień są scenki z dużej kuchni. Siedzimy z Babcią przy stole i wałkujemy. U Niej robiło się pierniki „na bogato”. Kolorowe lukry, posypki. Musiałyśmy piec ich setki, bo ostatnia puszka opróżniana była zwykle, kiedy na dworze robiło się już ciepło. W wysokim kamienicznym mieszkaniu przy Słowackiego mieściła się ogromna choinka – jak z bajki. Obok kolorowych bombek i anielskiego włosia wisiały podłużne cukierki w kolorowych celofanowych opakowaniach i, moje ulubione, galaretki w czekoladzie. Babcia z dobrotliwym uśmiechem ulegała moim namowom, żeby kilka z nich zjeść jeszcze przed Świętami. Jeśli Wigilię spędzaliśmy u Dziadków na Jeżycach, moja rezolutna kuzynka zamykała nas w jednym z pokoi i z zapałem reżyserowała jasełka. Dorośli cierpliwie oklaskiwali później nasze teatralne popisy.
Kiedy podrosłam, awansowałam do nowej roli w procesie przedświątecznych przygotowań. Zostałam pierogową asystentką Babci z Łazarza. Sesje lepienia odbywały się w wigilijny poranek. Mama podwoziła mnie do Dziadków zaraz po śniadaniu. W przytulnej, pachnącej barszczem kuchni czekało już moje stanowisko i „materiały” do pracy: farsz z kapusty i grzybów, szklanka ciepłej wody do zwilżania krawędzi ciasta (dzięki temu lepiej się zalepia!) i pierwsze krążki wykrojone przez Babcię. Może ze dwadzieścia sztuk powstawało w skupieniu. Później wpadałyśmy w pierogowy trans. Ręce lepiły same, a my mogłyśmy oddać się rozmowie. Na przykład – o Prababci. Podobno była pierogową mistrzynią. W dwie godziny potrafiła sama, od zera, przygotować kilkaset pierogów z jagodami dla grupy na koloniach. Nasz skromny duet tych rekordów nigdy nie pobił. Miałyśmy za to inną miarę sukcesu – żaden pierożek nie mógł się rozkleić podczas gotowania. To udawało się zawsze.
Babć nie ma już z nami. Cały rok tęsknię za Nimi, w te przedświąteczne dni – szczególnie mocno. Najlepsze pierniki robi teraz moja Siostra. Tradycję pierogowych poranków pielęgnujemy razem. 24 grudnia o 11:00 przyjeżdżamy do Rodziców. Na stole czeka już farsz przygotowany przez Mamę. Bez pośpiechu i ambicji bicia prababcinych rekordów zabieramy się za wyrabianie ciasta i lepienie. Chichoczemy upaprane mąką. Siostra włącza świąteczną playlistę. „All I want for Christmasisyouuuuuuuu” – wyjemy wspólnie z Mariah. Koło 14:00 dołącza nasz Brat, rozsiada się obok i zabawia nas anegdotkami. Mama krząta się przy innych potrawach, Tata serwuje wszystkim świąteczną szklaneczkę piwa albo lampkę wina. A pierogi? Czasem wyjdzie 120, czasem 160 sztuk. Żaden nie rozkleja się przy gotowaniu. Oficjalna Wigilia zaczyna się koło 16:00. Siadamy ładnie ubrani do stołu, jest opłatek, piękny obrus, pyszne jedzenie, prezenty. Bardzo lubię nasze rodzinne ucztowanie z choinką w tle. Ale to pierogowe przedpołudnie jest moim ukochanym momentem Świąt. Życzę Wam radości z tych mniej oczywistych elementów Bożego Narodzenia. I żeby pierogi nigdy się nie rozklejały. Pięknych, spokojnych Świąt!