Heroski

Dzień Kobiet

Kobieta – obiekt pożądania i zazdrości. Matka, córka, żona, kochanka. Muza dla artystów, natchnienie dla poetów. Kobieta pracująca, biznesmenka, emancypantka, femme fatale, feministka. Przyjaciółka, siostra, powierniczka. Towarzyszka chwil radosnych, doskonała pocieszycielka w tych smutniejszych. Zmysłowa, subtelna, delikatna, wojownicza, ambitna, wykształcona, na świat otwarta. I kiedy pomyślę o dziedzictwie, jakie pozostawiły nam nasze przodkinie, dociera do mnie, jaką drogę pokonałyśmy na przestrzeni dziejów.

Zacznijmy od spodni, tak naturalnej dzisiaj podstawie kobiecej szafy. Jednak ich noszenie było przez męski świat, damskiej części społeczeństwa zupełnie zabronione. Do tego stopnia, że zarzut w nich chodzenia był jednym z argumentów za… spaleniem Joanny d’Arc na stosie. Walkę o wygodę kobiety podjęły po Wiośnie Ludów, podczas I fali feminizmu, upierając się, że ciężko na nartach w spódnicy jeździć. W ideologicznej wojnie rolę głównego stratega przejęła Amelia Jenks Bloomer, amerykańska feministka, aktywistka Konwencji Praw Kobiet, która w tworzonym przez siebie magazynie dla kobiet nawoływała do równouprawnienia. A jednym z postulatów było właśnie… noszenie spodni. Dziękuję Pani Amelio.

Amelia Bloomer
Amelia Jenks Bloomer | domena publiczna


Spodnie spodniami, powiecie, to nie najważniejszy problem społeczny. Zatem prawa wyborcze. I tu na scenę wchodzi Aleksandra Piłsudska. Druga żona Józefa Piłsudskiego. I kiedy patrzę na jej zdjęcie, spogląda na mnie nobliwa matrona o fryzurze pewnie w tamtych czasach modnej. Nic nie zapowiada, że ta „zacięta feministka” jak sama o sobie mówiła, tak bardzo odmieni los Polek. To właśnie ona zakończyła w Polsce, rozpoczętą pod koniec XIX wieku przez sufrażystki, walkę o równość praw wyborczych dla kobiet i mężczyzn. Namawiając swojego męża do podpisania dekretu zrównującego w tym obszarze obie płci. Wyprzedzając takie kraje jak Francja, USA, Włochy, Hiszpanię czy Szwajcarię. I tak od 28 listopada 1918 roku możemy my kobiety, spotykać się przy urnach wyborczych. Korzystajmy z tego. Dziękuję Pani Aleksandro.

Aleksandra Piłsudska
Aleksandra Piłsudska | domena publiczna


W nauce nie było wiele lepiej. Zacznijmy od początku. Słyszałyście o Kodeksie Napoleona? Otóż przez ponad 100 lat na ziemiach polskich pod zaborem rosyjskim stanowił on źródło prawa, obejmując tak restrykcyjne zapisy jak to, że zamężne kobiety nie mogły posiadać osobnych dokumentów tożsamości, nie wolno im było opuszczać wyznaczonego przez mężów miejsca zamieszkania, nie miały też prawa do wypracowanego przez siebie dochodu. A także prawa do kształcenia.

I kiedy urodzona w 1899 roku Zofia Majmeskuł-Mastalerzowa przypadkowo odkrywa to monumentalne dzieło, postanawia na przekór ograniczającemu ją światu zostać prawniczką i napisać własny kodeks. W 1918 udaje się do Krakowa, gdzie uparcie walczy o swoje miejsce w uczelnianym gmachu. Wyrzucana z sali wykładowej wraca niczym boomerang, stanowiąc wyrzut na sumieniach zatwardziałych profesorów, zwolenników „tradycyjnej” roli kobiety. Jej determinacja jest jednak tak wielka, że samego ministra edukacji odwiedzić postanawia i choć słyszy „że za mąż lepiej wyjść powinna” zaciekawia tematem media. Te szybko temat podchwytują i w rezultacie zostaje przyjęta na drugi rok prawa, a w czerwcu 1919 roku przychodzi rozporządzenie, na mocy którego kobiety zostają dopuszczone do studiowania prawa na małopolskich uniwersytetach.

Zofia-Mejmesul-Mastalerzowa
Zofia-Mejmesul-Mastalerzowa | domena publiczna


Ale za determinacją Zofii stoi nie tylko jej niezgoda na panujące w ówczesnej Polsce nierówności. Przykład przyszedł z góry, od kobiety niezwykłej, która pokonując uprzedzenia, wtargnęła do męskiego świata nauki na zawsze zmieniając jej oblicze. Gdyby żyć jej przyszło 100 lat wcześniej, mogłaby co najwyżej być żoną naukowca, wspierającą karierę męża. Gdyby urodziła się w czasach współczesnych, pewnie byłaby jedną z 20% kobiet, które zajmując się nauką, osiągają profesurę.

Ale urodziła się w 1867 roku w kraju, gdzie kobietom studiować nie było wolno, a naczelne hasło przeciwników równości płci brzmiało „emacypacja jest większą klęską dla narodu aniżeli rozbiór Polski”. Jakaż to była strata dla ludzkości! Ile kobiet wtłoczonych w role matki dzieciom zmarnowało swój potencjał! Jednak wychowana w kulcie wiedzy Maria Skłodowska-Curie wyjeżdża do Francji na Sorbonę, aby studiować fizykę i chemię. Pionierka badań nad promieniowaniem za swoje osiągnięcia naukowe otrzymuje dwie nagrody Nobla – w 1903 i 1911 roku. A dokonuje tego w czasach, kiedy kobiety wciąż stanowią bardziej „ciekawostkę” na uniwersytetach i nikt w ich potencjał naukowy nie wierzy. Paradoksalnie, dzisiaj uznawana za najbardziej wpływową kobietę w historii. Pani Mario, Pani Zofio – dziękuję.

Maria Skłodowska - Curie
Maria Skłodowska – Curie | domena publiczna


Przykładów aktorek życia publicznego, które odmieniły losy świata, jest mnóstwo. Od twórczyń centralnego ogrzewania, przez pampersy, po wifi i tratwę ratunkową. Virginia Apgar, której zawdzięczamy „noworodkową skalę”, Rosalind Franklin – to dzięki niej wiemy o istnieniu podwójnej helisy DNA, Mary Anderson – wynalazczyni wycieraczek do samochodu, Mary Phelps-Jacobs, która uwolniła nas od niewygodnych gorsetów czy Malala Yousafzai, dzięki blogowi na którym opisywała walkę, jaką toczyły dziewczęta z pogranicza afgańsko-pakistańskiego, by zyskać prawo do nauki otrzymała Pokojową Nagrodę Nobla. W wieku 17 lat! Nawet najsłynniejsza gra planszowa Monopoly to pomysł Elisabeth Magie. I na rodzimym podwórku nie brakuje postaci wielkich takich jak: Emilia Plater, Helena Modrzejewska, Irena Sendlerowa, Eliza Orzeszkowa, Hanka Ordonówna, Wanda Rutkiewicz czy Wisława Szymborska. To wybitne postaci, które zapisały się na kartach historii, na zawsze zmieniając naszą rzeczywistość.


Ale są też te, o których nie przeczytacie w kronikach dziejów. Samotne matki zmagające się z „alimenciarzami”, matki dzieci z niepełnosprawnościami, ofiary przemocy seksualnej, fizycznej, psychicznej czy ekonomicznej, które w zaciszu swoich mieszkań, próbują często bezskutecznie wyjść z opresji, jakie zafundował im pokutujący stereotyp „grzecznej i miłej”. No i tak bliski nam od roku obraz ukraińskich kobiet, uciekających przed apoteozą patriarchatu, jaką jest wojna. Zmuszonych do pozostawienia wszystkiego co znają i rozpoczęcia nowego życia. Nie z własnego wyboru. To dla mnie prawdziwe heroski.

Drogie Panie, z okazji Święta Kobiet życzę Wam, abyśmy już nigdy nie musiały mierzyć się z wyzwaniami, przed jakimi stały nasze babki i prababki, aby równość konstytucyjnie nam zagwarantowana zapisana była czynami, a nie kredą w kominie. Bo jak zauważyła Zofia Zaleska w czasopiśmie „Bluszcz” z 1928 roku „Nam tych praw nie dano. Myśmy je sobie same wzięły, wtedy gdy płaciło się za nie bólem, krzywdą i więzieniem”. Jesteśmy heroskami i to jest nasz czas!

Mojej Mamie – największej znanej mi herosce, najlepszej przyjaciółce i nieocenionej inspiracji.
Dziękuję Ci za to, co mi dałaś.

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA

Może cię zainteresować:

Dzień Kobiet
REKLAMA
REKLAMA

Czytaj mądrze, nie szybko

Artykuł przeczytasz w: 4 min.


Mój dziadek, księgarz, mawiał, że należy umieć odróżnić książkę od zadrukowanego papieru. Zawsze mówił to z tym swoim półuśmiechem i błyskiem w oku, który pojawiał się, gdy wręczał mi kolejną książkę – odpowiednio dobraną do wieku i nastroju. Najpierw były baśnie braci Grimm czy Andersena – czytane przy zgaszonym świetle, tylko przy nocnej lampce, jakby opowieści były zbyt potężne, by dzielić je z całym światem. Potem „Mały Książę”, który uczył, że „najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”. A później coraz poważniejsze lektury – bo według dziadka „literatura powinna dorastać razem z tobą”.

tekst: Alicja Kulbicka, zdjęcia: Adobe Stock

I dorastała. A świat? Świat jakby przyspieszył za bardzo. Wyprzedził naturalne tempo poznawania wartości, sensów, emocji. Zamiast dojrzewać razem z nami, wrzucił nas na skróty – wprost w wir treści szybkich, krzykliwych, bez kontekstu i głębi. Wszystko, wszędzie, naraz – ale bez czasu na zrozumienie. Dziś jesteśmy otoczeni słowami. Leją się strumieniami z ekranów, gazet, podcastów, komentarzy, powiadomień, stories. Krzyczą, szepczą, skaczą w feedach i wyskakują z lodówek. Niosą sens – albo tylko jego pozory. Można je chłonąć bezrefleksyjnie, jak fast food w biegu, albo smakować jak dobrą kawę – powoli, świadomie, z namysłem.

Międzynarodowy Dzień Wolności Prasy to dobra okazja, by się nad tym na chwilę zatrzymać. Bo wolność słowa to nie tylko prawo do mówienia. To również – a może przede wszystkim – obowiązek mądrego słuchania i rozumienia. Możemy pisać, co chcemy – i dobrze. To fundament wolności. Ale możemy też czytać, co chcemy – i tu zaczynają się schody. Bo skoro wszystko wolno dziś powiedzieć, równie łatwo można słowami manipulować. Wymyślić sensacyjny „news”, obłożyć go krzykliwym nagłówkiem, podpisać tajemniczym „ekspertem” i wypuścić w świat, który nie pyta – tylko lajkuje.

Dezinformacja, fake newsy, postprawda – to już nie są hasła z podręczników dziennikarstwa, które omawia się przy okazji egzaminu z etyki mediów. To nasza codzienność. Nasze poranne scrollowanie. Nasz wieczorny doomscrolling. Ale największe zagrożenie nie tkwi w samych fake newsach. Ono zaczyna się w nas – kiedy przestajemy zadawać pytania. Gdy klikamy odruchowo, przewijamy bezmyślnie i chłoniemy bez cienia refleksji. Bo szybciej. Bo łatwiej. Bo „wszyscy tak robią”.
A przecież mądra treść wymaga czegoś więcej – uważności, wysiłku, dociekliwości. Umiejętności rozróżniania: fakt czy opinia? Informacja czy manipulacja? Treść czy tylko głośna forma? To nie jest wygodne. To praca – czasem żmudna, czasem zniechęcająca. Ale potrzebna jak tlen. Bo to już nie tylko kwestia intelektualnego komfortu. To kwestia bezpieczeństwa. Fake newsy nie są tylko irytujące – one są niebezpieczne. Mogą rodzić uprzedzenia, podsycać nietolerancję, napędzać agresję, wpływać na decyzje polityczne, zdrowotne, społeczne. Potrafią dzielić ludzi skuteczniej niż mury i granice. Kłamstwo powtórzone tysiąc razy może stać się „prawdą” – zwłaszcza jeśli nikt nie zada sobie trudu, by je sprawdzić.

Dlatego jeśli sami nie zaczniemy czytać mądrze, nikt nie zrobi tego za nas. A jeśli przestaniemy wymagać jakości – zostanie nam to, co najtańsze: powierzchowność, banał, krzyk bez znaczenia. A potem może się okazać, że słowa przestaną znaczyć cokolwiek. A jeśli wszystko znaczy wszystko – to w gruncie rzeczy nie znaczy już nic.
Przy okazji tego, jakże ważnego święta, jakim jest Międzynarodowy Dzień Wolności Prasy – zróbmy coś dla siebie. Zatrzymajmy się na chwilę. Otwórzmy coś, co nie krzyczy, nie błyska, nie mami. Coś, co wymaga chwili ciszy, myśli, uważności. Bo w świecie, który nieustannie mówi – warto szukać tych, którzy naprawdę mają coś do powiedzenia. Bo wolność słowa to przywilej. Ale wolność myślenia – to prawdziwa moc.

Mój dziadek mówił, że dobra książka to nie ta, którą się szybko czyta, ale ta, którą długo się pamięta. Mój dziadek nie doczekał czasów mediów społecznościowych, fake newsów i newsfeedów aktualizowanych co pięć sekund. Ale gdyby żył dziś, pewnie znów podałby mi jakąś książkę. Usiadłby obok, jak kiedyś, i powiedział spokojnie: czytaj uważnie – tu chodzi o coś więcej niż słowa.

I może właśnie to jest dziś najważniejsze. Nie ilość przeczytanych treści, ale to, co z nami zostaje, kiedy gasną ekrany.

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Kobieca moc

Artykuł przeczytasz w: 5 min.
Dzień Kobiet


Kobiety zawsze miały w sobie niezwykłą siłę, choć przez wieki świat próbował im wmówić, że jest inaczej. Że powinny być ciche, skromne, przewidywalne. Jak wiele talentów zostało zmarnowanych…? Ilu pasjom nie pozwolono się rozwijać? Dziś, na szczęście, to już przeszłość – możemy tworzyć, decydować, kreować rzeczywistość na własnych zasadach. I robimy to. Z pełnym rozmachem, z wizją i odwagą, której kiedyś tak bardzo od nas nie oczekiwano.

tekst: Alicja Kulbicka, zdjęcia: Adobe Stock

Nawet nie odkurzam! – żachnęła się Magda, kiedy przyznałam, że kubki z kawą na moim biurku stworzyły architektoniczne dzieło godne piramid w Gizie. Prawdziwa kaskada porcelany – filiżanki i kubki piętrzące się jedne na drugich, niektóre puste, inne wciąż z niedopitą kawą to dowód na to, że doba ma dla nas stanowczo za mało godzin. To wystarczający znak, że zbliża się deadline. Jesteśmy zadaniowe. Miesiąc na przygotowanie kolejnego wydania Poznańskiego Prestiżu to cała epoka. I mgnienie oka jednocześnie. Telefony, rozmowy, wyjazdy, sesje, eventy, spotkania – zarówno te biznesowe, jak i te wieczorne, gdzie Prestiż jest patronem. Wyszarpujemy z doby minuty i godziny, aby ją rozciągnąć i zmieścić w niej wszystko, co mamy zaplanowane. I robimy to.

Każdego dnia w naszej pracy spotykamy niezwykłe kobiety – pełne pasji, odwagi i determinacji, które zmieniają rzeczywistość wokół siebie. Dorota, z niesłabnącą energią przewodząca Drużynie Szpiku, by wspierać tych, których dotknęła choroba. Kasia, która stworzyła format charytatywnego balu na poziomie godnym najlepszych światowych wydarzeń. Katarzyna, stojąca na czele wielkopolskiego oddziału największego biznesowego klubu w Polsce. Ania, która prowadzi warsztaty z pewności siebie – bo tak, wciąż musimy się jej uczyć. Agata, która empatycznie i czule uczy nas dobrej komunikacji. Marta, dla której bycie dyrektorką hotelu to praca, a organizacja jednej z największych konferencji kobiecych w Polsce – pasja. Nie sposób wymienić ich wszystkich. Tych, które z odwagą zdecydowały się na własny biznes, tych, które zaangażowały się w działalność społeczną, tych, które pomagają słabszym. Ale także tych, które codziennie dają z siebie wszystko na etatach – budując, zarządzając, tworząc, rozwijając firmy i instytucje. Bo każda z nich – niezależnie od ścieżki, którą wybrała – zmienia świat na swój własny, wyjątkowy sposób.

„Nigdy się nie poddawaj, bo właśnie wtedy nadchodzą przypływy” – powiedziała Amelia Earhart, pierwsza kobieta, która samotnie przeleciała nad Atlantykiem. Trudno o lepszą esencję kobiecej determinacji – tej samej, która stuleciami musiała przebijać się przez mur ograniczeń. Przez wieki to mężczyźni wyznaczali reguły, a kobiety musiały walczyć o przestrzeń, by móc realizować swoje ambicje. Kiedy w XIX wieku sufrażystki domagały się praw wyborczych, uważano je za ekscentryczne marzycielki. Kiedy Maria Skłodowska-Curie prowadziła badania, musiała znosić protekcjonalne spojrzenia tych, którzy nie wierzyli, że kobieta może zmieniać świat nauki. Podobnie jak Hedy Lamarr – genialna wynalazczyni i aktorka, której prace nad transmisją fal radiowych stały się fundamentem współczesnej technologii Wi-Fi, choć przez lata postrzegano ją jedynie jako piękną twarz Hollywood.

Dziś nie pytamy czy możemy – po prostu działamy. Tworzymy, decydujemy, kreujemy rzeczywistość na własnych zasadach. Nie dlatego, że musimy coś komuś udowadniać, ale dlatego, że ta siła zawsze była w nas. Historia każdej z nas, jest częścią większej opowieści. Opowieści o odwadze, determinacji i zmianach, które kiedyś wydawały się niemożliwe. To, co kiedyś było wyjątkiem, dziś jest normą. W czasach, gdy walczono o prawo do edukacji, nikt nie wyobrażał sobie, że kobiety będą przewodziły uczelniom. Kobieta szef? To niemożliwe! Nikt nie przewidział, że będziemy zarządzać międzynarodowymi korporacjami. Gdy nie miałyśmy prawa głosu, nikt nawet nie myślał, że staniemy się liderkami opinii. Jeszcze sto lat temu taki scenariusz byłby nie do pomyślenia. Kobieta jako redaktorka, organizatorka wielkich wydarzeń, liderka zespołu? To nie pasowało do ówczesnych realiów. A przecież świat niczego bardziej nie potrzebował – tej energii, wizji, odwagi, których nie dopuszczano do głosu.
Idziemy więc do przodu, nie czekając, nie pytając, nie prosząc o pozwolenie. Bo przyszłość nie pisze się sama – to my ją piszemy. Nasze działania mają realny wpływ na otaczający nas świat. Dlatego tak ważne jest, byśmy nie tylko korzystały z wywalczonych praw i możliwości, ale także dbały o to, by kolejne pokolenia mogły cieszyć się równymi szansami. Nasza siła tkwi w jedności, wsparciu i nieustannej chęci do działania. Razem możemy osiągnąć więcej, tworząc świat, w którym każda kobieta ma możliwość realizacji swoich marzeń i aspiracji.

Wreszcie nadchodzi ten moment. Ostatnie poprawki naniesione, grafiki dopracowane, zdjęcia gotowe, pliki oddane do druku. Na chwilę zapada błoga cisza. Myślimy sobie: – uff. Chwila spokoju. Ale nie… dzwoni kolejny telefon. Biegnę odebrać, kubki poczekają.

Drogie Panie! Wolności, równości i nieustającej radości z tego, jak zmieniacie świat!
Pięknego Dnia Kobiet!

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
Dzień Kobiet
REKLAMA
REKLAMA

Kult produktywności, czyli dlaczego odpoczynek to przestępstwo

Artykuł przeczytasz w: 4 min.


Nowy rok to czas wielkich planów, zmian i postanowień, które mają uczynić nas lepszymi ludźmi. Wszyscy nagle chcą być bardziej zdyscyplinowani, zdrowi, zorganizowani i najlepiej wstawać o piątej rano, żeby medytować, biegać i czytać książki o efektywności. Tyle, że ja nie chcę.

Tak, dobrze przeczytaliście. Nie chcę być lepszą wersją siebie, nie chcę zmieniać nawyków, nie chcę zapisywać się na kurs jogi o szóstej rano ani prowadzić dziennika wdzięczności. Bo ja chcę po prostu trochę sobie poleżeć. Problem w tym, że w dzisiejszym świecie leżenie to niemal zbrodnia.
Bo oto nastała nowa era – era produktywności totalnej. Odpoczynek już nie może być zwykłym odpoczynkiem. Jeśli leżysz na kanapie, to tylko w ramach „świadomego relaksu” z aplikacją do nauki języków obcych. Jeśli czytasz książkę, to koniecznie o rozwoju osobistym. Nawet spacer to już nie spacer, tylko „praktyka uważności”, najlepiej połączona z podcastem o skutecznych strategiach biznesowych.

Zwykłe nicnierobienie już nie istnieje. Kiedyś człowiek siadał i patrzył w okno – tak po prostu. Dziś, jeśli patrzysz w okno, to powinieneś jednocześnie być w aplikacji do medytacji i trenować „mindfulness”. Jeśli idziesz na spacer, to w słuchawkach musisz mieć audiobook o zarządzaniu czasem. A jeśli odpoczywasz, to tylko w formie „aktywnej regeneracji”. I najgorsze – jeśli śpisz osiem godzin dziennie, to źle, bo „trzeba wstawać o piątej rano jak Steve Jobs”. Jeśli śpisz sześć godzin – jeszcze gorzej, bo „trzeba dbać o higienę snu jak Jeff Bezos”. A jeśli śpisz dwanaście godzin – to po prostu życiowa porażka.

A może by tak po prostu czasem poleżeć i po nic nie sięgać? Bezwstydnie, bez tłumaczenia się, że „ładuję baterie”? Nic z tego! Bo już czekają na ciebie motywacyjni guru, którzy krzyczą: „Nie marnuj czasu! Stań się najlepszą wersją siebie!” I nagle, zamiast cieszyć się chwilą spokoju, zaczynasz się zastanawiać, czy przypadkiem nie powinnaś/powinieneś w tym czasie nauczyć się nowego języka, przeczytać książki o rozwoju osobistym albo przynajmniej rozciągnąć się w ramach „świadomego relaksu”. Bo tak to działa – zamiast odpoczywać, myślisz o tym, że powinnaś być bardziej produktywna. Zamiast cieszyć się wolnym wieczorem, masz poczucie winy, że mogłaś w tym czasie przebiec pięć kilometrów albo zaplanować strategię życiową na najbliższe pięć lat.

Nie wystarczy obejrzeć serialu – jeśli już oglądasz, to niech to będzie przynajmniej film dokumentalny o historii starożytnej Grecji. A najlepiej coś naprawdę niszowego, jak „Strategie negocjacyjne Spartan i ich wpływ na współczesne promocje w supermarketach” albo „Filozofia stoicka a umiejętność stania w kolejce na poczcie”. Bo przecież nawet prokrastynacja musi być edukacyjna… No dajcie żyć!
A gdyby tak odwrócić trend? Może zamiast wiecznej produktywności powinniśmy stworzyć aplikacje, które nagradzają nas za beztroskie lenistwo? Wyobrażam sobie taką o nazwie „LazyScore” – która mierzy, ile godzin w tygodniu udało nam się spędzić na bezczynności i przyznaje specjalne odznaki, jak „Mistrz Kanapy” albo „Złoty Koc”. A może „Restify” – program, który rekomenduje najlepsze pory drzemki w ciągu dnia. Jeśli wykryje, że mimo wszystko otworzyliście e-maila służbowego, automatycznie wyśle Wam przypomnienie: „Przestań! Twój poziom lenistwa spada!” W wersji premium można nawet zamówić wiadomość motywacyjną w stylu: „Nie rób nic. Jesteś w tym świetny.”

To oczywiście satyra, nie namawiam do zaniechania inwestycji w siebie – rozwój jest ważny, ale wszystko z umiarem. Ja nie będę robić listy celów na 2025, nie będę planować, analizować, ani „maksymalizować potencjału”. Czasem mam ochotę zapytać, czy wieczna pogoń za wydajnością naprawdę sprawia, że jesteśmy szczęśliwsi? Czy może tylko bardziej zestresowani, bo mamy coraz dłuższą listę rzeczy, które „powinniśmy robić”?

Bo może wcale nie muszę być najlepszą wersją siebie? Może wystarczy, że po prostu jestem?
I że leżę. Bo leżenie to też życie.

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Magia Świąt. Od kuchni.

Artykuł przeczytasz w: 4 min.


Rok przemknął niczym błyskawica na zachmurzonym niebie. Dujący za oknem zimny wiatr przypomina, że nadszedł grudzień, a wraz z nim szaleństwo świątecznych przygotowań. Ledwie zniknęły wspomnienia zeszłorocznych kolejek i list zakupów, a już wpadamy w znajomy, coroczny rytm. I choć z całych sił próbuję nie poddać się tej gorączce, moje szanse są zerowe. A najlepsza z matek, jak zawsze, wyprzedza czas – pełna zapału i w swoim żywiole, nie pozwala mi na chwilę wytchnienia. Jakby od tego, czy już teraz znajdziemy idealny mak na makowiec i najbardziej puszystą mąkę na pierogi, zależało całe świąteczne szczęście rodziny. Jej energia jest zaraźliwa, a precyzja w planowaniu – godna stratega wojennego.

tekst: Alicja Kulbicka, zdjęcia: Adobe Stock

Grudzień w jej wydaniu to spektakl przygotowań, który zaczyna się niewinnie – to tylko cukier puder – mówi z uśmiechem, wracając z torbą wypełnioną mąką, masłem i przyprawą do piernika – Na wszelki wypadek, bo wiesz, potem nie będzie! Zakupy w jej wykonaniu, to nie tylko konieczność, ale prawdziwa sztuka. Każdy produkt jest starannie wyselekcjonowany, każdy składnik oceniany jakby miał trafić do świątecznego muzeum smaku. To nie bieganina po sklepach, a misja, w której każdy krok jest przemyślany, a każdy wybór – strategicznie zaplanowany. To coroczny rytuał, godny najlepszego stratega, który w przemyślany sposób przygotowuje się do wielkiej bitwy o kulinarną perfekcję. Każda lista zakupów to niemal arcydzieło precyzji, a każdy krok w sklepie – taniec w rytm świątecznych melodii, z precyzyjnym planem i niezachwianą pewnością siebie.

Matka nie kupuje – ona magazynuje zapachy i smaki, które w jej rękach przeistaczają się w prawdziwą alchemię świątecznych wspomnień. Każdy woreczek przypraw, każda butelka oleju, każdy słoik z miodem staje się elementem większej układanki – pełnej aromatów, które wypełniają dom ciepłem, i smaków, które na zawsze zapisują się w pamięci. Mandarynki roztaczają w domu ciepły, słodki aromat dzieciństwa, goździki, cynamon i skórka pomarańczowa – te drobne nuty oplatają dom niczym świąteczna girlanda.

20140809 AdobeStock 68876308

Mroźny grudniowy chłód jeszcze nie zdąży porządnie rozgościć się w powietrzu, a zamrażarka już wypełnia się rybami. Zamówiony mak spokojnie spoczywa w kuchennej szafce, czekając cierpliwie na swoją kolej. Na parapecie dumnie prezentują się pierwsze pierniczki – jeszcze bez lukru, bo, jak mawia mama – wszystko ma swoją kolej. W jej świecie nawet świąteczne wypieki podlegają starannie zaplanowanemu ceremoniałowi, gdzie każdy składnik i każdy gest mają swoje miejsce w niezmiennym harmonogramie tradycji, pieczołowicie pielęgnowanej od pokoleń.

Ze spiżarni do kuchni, z lodówki do miksera, a potem prosto do piekarnika – w domu zaczyna pachnieć plackiem wigilijnym. Tym samym, który dla mamy jest czymś więcej niż wypiekiem – to tradycja, obowiązek i smak dzieciństwa w jednym. – Bez niego nie ma Świąt – powtarza, a my nawet nie próbujemy się spierać.

20241203 AdobeStock 839539605

Jej grudzień to zapach kapusty i świeżo mielonego maku. To rytmiczne dźwięki wałka rozbijającego kapustę i grzyby na farsz. To ciepło, które bije z kuchni i otula nas wszystkich jak miękki koc. I choć czasem śmiejemy się z jej niepowstrzymanego zapędu, to właśnie ten zapał tworzy magię Świąt. Magię, która wypełnia każdy kąt domu, każdy śmiech przy stole, każdy kęs pachnącego piernika.
A potem, kiedy już wszystko jest gotowe, mama siada przy stole. Zmęczona, ale szczęśliwa. Patrzy na nas, na te sterty pierogów, na popękany makowiec, na choinkę migoczącą w tle i uśmiecha się. A ja wiem, że w tym jednym momencie mieszka cała istota Świąt – miłość, troska, dbałość o bliskich, które złożyły się na coś więcej niż ucztę. Na dom pełen ciepła, zapachów i wspomnień.

I choć jej grudzień jest zawsze pełen pośpiechu, pracy i zmęczenia, to wiem, że to coś więcej niż przygotowania. To jej sposób na to, byśmy wszyscy mogli się zatrzymać, usiąść przy stole i poczuć, jak dobrze jest być razem. W tym wszystkim jest coś tak ciepłego i pięknego, że nawet wiatr za oknem wydaje się milknąć w oczekiwaniu na ten wyjątkowy czas w roku…

Wesołych i spokojnych Świąt!
Alicja Kulbicka
Redaktor naczelna

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Niewidzialny wróg

Artykuł przeczytasz w: 4 min.
pazdziernik miesiac swiadomosci raka piesri


Kobiety – filary społeczeństwa, strażniczki domowego ogniska, liderki, matki, przyjaciółki. Na przestrzeni wieków ich rola ewoluowała, choć niektóre wyzwania pozostały niezmiennie trudne. Dziś kobiety nie tylko prowadzą domy, ale także stoją na czele organizacji, zarządzają zespołami i podejmują kluczowe decyzje w biznesie i polityce. Mimo to, wiele z nich codziennie zmaga się z niewidzialnym wrogiem, który czai się na ich zdrowie i życie – rakiem piersi.

tekst: Alicja Kulbicka

Statystyki pokazują, jak wielki ciężar kobiety dźwigają na swoich barkach. W Polsce blisko 60% wszystkich kobiet w wieku produkcyjnym pracuje zawodowo. To imponujący wynik, biorąc pod uwagę, że jednocześnie aż 70% z nich zajmuje się codziennym prowadzeniem domu. Kobiety zarządzają finansami, wychowują dzieci, dbają o rodzinne zdrowie i organizują każdy szczegół codzienności. Coraz więcej z nas staje się liderkami w biznesie i polityce, choć wciąż jest wiele do zrobienia. W Polsce kobiety zajmują już około 15% stanowisk zarządczych w największych firmach, podczas gdy na świecie ten odsetek wynosi średnio 25%. To zdecydowanie krok w dobrym kierunku, choć potencjał jest o wiele większy. Kobiety z sukcesem wchodzą do zarządów, podejmują kluczowe decyzje i wpływają na kształtowanie przyszłości, pokazując, że nasza rola w świecie biznesu i polityki staje się coraz silniejsza.

Ale pomimo wielkiej siły, jaką wykazują kobiety na co dzień, wiele z nich zderza się z niewidzialnym zagrożeniem. Rak piersi to wróg, który atakuje niepostrzeżenie, często bez objawów w początkowej fazie. Statystyki są nieubłagane – co roku w Polsce diagnozę raka piersi słyszy ponad 18 tysięcy kobiet, na świecie liczba ta sięga niemal 2 milionów. Jest to najczęściej występujący nowotwór u kobiet, a jednocześnie ten, który może być najłatwiej wykryty we wczesnej fazie, dając ogromne szanse na pełne wyleczenie.

pazdziernik miesiac swiadomosci raka piersi

Niestety, profilaktyka wciąż nie jest tak powszechna, jak być powinna. Choć świadomość społeczna rośnie, tylko około 40% kobiet regularnie poddaje się badaniom profilaktycznym, takim jak mammografia czy USG piersi. Tymczasem wczesna diagnoza daje nawet 90% szans na pełne wyleczenie. Badania są kluczowe – tak proste i tak skuteczne, a jednocześnie tak często bagatelizowane w natłoku codziennych obowiązków.

Kiedy myślimy o kobiecie, widzimy kogoś, kto z pełnym zaangażowaniem dba o swoją rodzinę, z odwagą stawia czoła wyzwaniom zawodowym i z miłością opiekuje się bliskimi. Jej siła i determinacja są niezaprzeczalne, ale nie mogą przesłonić potrzeby troski o własne zdrowie. Rak piersi nie zna wyjątków – dotyka zarówno matki, żony, przyjaciółki, jak i kobiety sukcesu, które na co dzień wydają się niezniszczalne. To podstępny wróg, który może pojawić się nieoczekiwanie, dlatego dbanie o siebie powinno być równie priorytetowe, jak troska o innych.

pazdziernik miesiac swiadomosci raka piersi

Dlatego, drogie kobiety, bądźcie dla siebie priorytetem. Tak jak dbacie o swoje rodziny, kariery i życie społeczne, zadbajcie również o swoje zdrowie. Nie bójcie się badań profilaktycznych. Mammografia, USG piersi, a także regularne samobadanie to proste kroki, które mogą uratować życie. To nie jest strata czasu, to inwestycja w przyszłość – Waszą, Waszych dzieci, Waszych rodzin.

Raka piersi można pokonać, ale tylko wtedy, kiedy zauważymy go na czas. Codziennie walczymy o swoje miejsce w społeczeństwie, osiągamy sukcesy, jesteśmy liderkami, ale nie możemy zapominać o tym, że nasze zdrowie jest fundamentem, na którym budujemy wszystko. Razem, jako kobiety, mamy ogromną siłę, ale musimy pamiętać, że ta siła nie może służyć tylko innym – musi służyć także nam.
Nie dajmy się zaskoczyć temu niewidzialnemu wrogowi. Badania profilaktyczne to mały krok, który może mieć ogromny wpływ. Jesteśmy liderkami własnego życia, ale tylko dbając o siebie, możemy nim kierować z pełną mocą.

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
pazdziernik miesiac swiadomosci raka piesri
REKLAMA
REKLAMA

Jak kania dżdżu…

Artykuł przeczytasz w: 3 min.


Lato – pora roku, która teoretycznie jest spełnieniem marzeń, a w praktyce okazuje się być trudnym wyzwaniem dla każdego, kto nie ma klimatyzacji w sypialni. Nie zrozumcie mnie źle, lubię lato, tak samo jak każdy normalny człowiek. Ale czy muszę naprawdę znosić fakt, że kiedy temperatura podnosi się do poziomu przekraczającego trzydzieści stopni, moja cera przypomina bardziej roztopiony ser niż twarz?

Spójrzmy prawdzie w oczy. Lato jest wspaniałe, ale tylko wtedy, gdy leżysz na plaży albo przy basenie, sącząc drinka z palemką. Kiedy słuchasz szumu fal, a przed Tobą gdzieś na horyzoncie majaczą statki, wyglądające jak te, które w dzieciństwie składałeś z papierowych serwetek, lub kartek wydartych ze szkolnego zeszytu. Kiedy Twoim jedynym zmartwieniem jest to, czy słońce opali Cię równomiernie i czy rybka w nadmorskim barze na pewno jest świeża, lato wydaje się naprawdę cudowne. Jednak w mieście, zwłaszcza podczas upałów, komfort cieplny to coś, co graniczy z cudem. Betonoza, wszechobecne połacie rozgrzanego chodnika, sprawia, że każdy krok to jak spacer po patelni. Marzę o cieniu, o odrobinie chłodu, ale w miejskim krajobrazie to rzadkość. W takich chwilach lato traci nieco swojego uroku, a człowiek zaczyna tęsknić za klimatyzowanymi oazami… albo za jesienią.

No i komary. To mali, podstępni wrogowie spokoju letnich wieczorów. Ze wszystkich osób zgromadzonych na ogrodowym przyjęciu zawsze wybiorą mnie. Być może to zemsta za to, że kiedyś pacnęłam ich kuzyna packą na muchy, albo po prostu nie podoba im się moja gęba. A może to po prostu żądne krwi potwory, które nie wiedzą, kiedy przestać. Czuję się jak wakacyjny kurort dla komarów, który zapomniał doliczyć opłatę za wieczorne koncerty bzyczenia. Każda próba zasypiania przypomina próbę zrelaksowania się przy akompaniamencie wściekłego chóru, który jakby miał tylko jeden cel – nie pozwolić mi zaznać spokoju.

A crème de la crème letnich atrakcji? Szerszenie. Pięć takich wizyt w jednym tygodniu to jak wygrana w lotto, tylko zamiast milionów na koncie, mam dodatkową dawkę adrenaliny we krwi. Czuję się jak bohater w filmie akcji, który musi codziennie stawiać czoła przerośniętym owadom uzbrojonym w miniaturowe włócznie. Jedyny problem – to nie film, to moje życie! To już wolę jesienne dziki…

Gdzie się podział ten obiecany „dżedż”? Gdzie jest ten deszcz, który miał przynieść ulgę i zakończyć to tropikalne szaleństwo? Czekam na niego jak pustynny wędrowiec na oazę, z wyczekiwaną nadzieją na odrobinę cienia i chłodnej bryzy. Ile jeszcze muszę znosić? Ile razy wycierać pot z czoła, zanim pogoda wreszcie zmiłuje się nade mną i przyniesie upragniony chłód?

Kiedy nadejdzie jesień, będę ją witać z otwartymi ramionami i kubkiem gorącej herbaty w dłoni. Marzy mi się chłodniejszy poranek, kiedy nie będę już czuć, jak skóra topnieje z gorąca, a szaleńcze bieganie po domu w celu uniknięcia ataków kolejnych owadów przestanie być codziennością. Lubię lato, ale to jesień jest moją prawdziwą miłością. Wyczekuję jej jak kania dżdżu, jak głodny kot kolacji, jak leniwy niedźwiedź snu zimowego. Gdzie jesteś, jesieni? Przybywaj, bo już dłużej tego nie zniosę!

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Dziewięć Matek

Artykuł przeczytasz w: 5 min.


Był piękny, letni dzień, kiedy moja matka poprosiła mnie o przysługę – zawieźć ją na spotkanie z przyjaciółkami z liceum. Dziewięć pań, które łączy wspólna przeszłość i… sześćdziesiąta rocznica matury. Pomyślałam, że będzie to prosta sprawa – szybka podwózka i tyle. Jak bardzo się myliłam!

Moją nieufność już w domu rodzicielki wzbudziła ilość pakunków, które zabieramy ze sobą. Wyprowadzasz się? – zapytałam nieśmiało. Galartu nagotowałam! – odfuknęła zajęta wpychaniem ponadwymiarowej miski z sałatką w za małą torbę. Dla pułku wojska? – mruknęłam pod nosem, ale posłusznie podreptałam do spiżarni poszukać pakownej sakwy, wielkości co najmniej walizki kabinowej. Jak już tam jesteś zabierz blachę z plackiem! – dobiegł mnie rozkaz z kuchni. Tak jest! – mimowolnie stuknęłam obcasami i obładowana niczym Święty Mikołaj na Wigilię, ruszyłam do samochodu.

Jechaliście kiedyś po poznańskich ulicach z galartem w szklanych salaterkach na tylnym siedzeniu? To jak przewożenie porcelany podczas trzęsienia ziemi. Wrażenia ekstremalne. Gdyby był korek, to z głodu nie umrzemy – sytuację próbowała rozładowywać matka, a ja na każdej nierówności, na każdym garbie drogowym, z przerażeniem wsłuchiwałam się w dźwięczny brzęk obijających się o siebie porcji aromatycznych zimnych nóżek. Oczami wyobraźni widziałam stłuczkę, kiedy to my, upaćkane galaretą spisujemy policyjny protokół… Trzeba było to opakować folią bąbelkową… Albo flizeliną… Na szczęście całe, zdrowe, bez galartu we włosach dojechałyśmy na miejsce i niczym karawana obładowanych skarbami dromaderów, ruszyłyśmy na miejsce zlotu czarownic. Przy kolejnej próbie otwarcia drzwi do klatki schodowej najmniejszym palcem lewej dłoni, pożałowałam, że jako ssaki nie mamy chwytnego nosa i że nie przykładałam się za bardzo do zajęć jogi, która pozwoliłaby mi dość wysoko podnieść tylną kończyną. Ostatecznie pomogła wychodząca akurat sąsiadka gospodyni. Głupi to ma szczęście…

Po przekroczeniu progu mieszkania pani Róży, gospodyni tego nostalgicznego zgromadzenia, poczułam się jak w innym świecie. Każda z tych dam, która przywitała mnie serdecznym uściskiem, wydawała się emablować specyficzną, matczyną energią. Wchodząc do salonu, zauważyłam stół uginający się pod ciężarem jedzenia, które wyglądało jakby zostało przygotowywane na tydzień intensywnych żniw. Porzuciwszy jedzeniowe skarby w jedynym wolnym miejscu w kuchni, gdzieś pomiędzy wędlinami a pomidorami, zostawiłam matkę z solenną obietnicą, że kiedy już skończy tę kulinarną i duchową ucztę i zechce wrócić – przyjadę.

Kiedy więc po kilku godzinach zabrzęczał dzwonek w telefonie, udałam się w miejsce sabatu, aby zabrać moją prywatną wiedźmę do domu. Z prostego w mojej głowie planu – Wejdę, zgarnę kobitę, wyjdę, zrealizowałam jedną trzecią – weszłam. Zanim zdążyłam się zorientować, zostałam wciągnięta w wir matczynej troski. Każda z dziewięciu pań, przekonana o mym skrajnym niedożywieniu, prześcigała się w troskliwym dogadzaniu mi przysmakami.

Gospodyni zaczęła od szparagów. Świetny sos – pochwaliłam – doskonale doprawiony! To z Lidla – pani Róża zaniosła się śmiechem – ale sama podgrzałam – mrugnęła do mnie szelmowsko. Pomidora zjedz! – pani Jola postanowiła zadbać o mój poziom potasu. Co tam pomidor! Kiełbasy jej dajcie! – na pragmatyzm pani Zosi zawsze można liczyć, a moje słabe protesty ginęły w powodzi matczynych czułości. – i sałatki – dodała, podtykając pod mój nos, doskonale znaną mi z rodzinnego domu miskę. Chleba nie jedz! – napomniała pani Mirka, powodując mą lekką konsternację – chleb masz w domu! – dokończyła ze śmiechem. Kiedy stanął przede mną talerzyk z domowej roboty sernikiem, obok kilka ciasteczek, a przyjaciółki mojej mamy prześcigały się, gotowe w każdej chwili przejąć pałeczkę w tej kulinarnej sztafecie, poczułam się jak bohaterka w surrealistycznym filmie, w którym wszystkie matki świata walczą o tytuł najhojniejszej i najbardziej opiekuńczej kucharki. Każda z tych cudownych kobiet była przekonana, że młodsze pokolenie nie przetrwa bez solidnej dawki ich domowych przysmaków. Lub tych z Lidla. A ja karmiona niczym tucznik, przysłuchiwałam się ich rozmowom, wspominkom, śmiechom.

A było w nich coś uroczego, wręcz transcendentnego i rósł we mnie podziw dla moich dziewięciu matek. Że mimo upływu lat, nadal mają w sobie mnóstwo energii i ciepła. Pomimo że od ich matury minęło 60 lat, nadal się spotykają, potrafią się bawić, wspominać i cieszyć swoim towarzystwem. Było w tym coś niezwykle pięknego – te kobiety, które przeszły razem przez życie, nadal świętują swoją przyjaźń z takim entuzjazmem. Ich przyjaźń jest jak dobre wino – z wiekiem staje się tylko lepsza. I choć próbowały mnie nakarmić na śmierć, nie mogłam oprzeć się myśli, że ich więź jest czymś naprawdę wyjątkowym.

A ja? No cóż… Na Dzień Matki, będę miała kilka kartek do wysłania.
Wszystkiego dobrego miłe Panie!

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Gwar nocy letniej

Artykuł przeczytasz w: 4 min.

Czasami to, co wydaje się być przekleństwem, staje się darem od losu. Bezsenność – niekończące się godziny spędzone na łóżku, kiedy reszta świata tonie w ciszy snu. Natłok myśli i uczucie zazdrości, że śpiący w nogach kot właśnie otwiera w swych sennych marzeniach kolejne drzwi do niezbadanych krain pełnych usłużnych myszy.

tekst: Alicja Kulbicka, ilustracje: Adobestock


Ale to właśnie wtedy, kiedy drzemka uchodzi z rąk, kiedy księżyc jeszcze oświetla sypialnię, otwiera się przede mną zupełnie nowy świat. Świat, w którym ptaki stają się moimi towarzyszami, a gwar nocnej przyrody swoistą symfonią życia. Pierwsze tony nadają kosy i drozdy. Chwilę później dołączają do nich słowiki. Czasem w dali huknie sowa, gruchnie gołąb, dzięcioł w drzewo stuka. Każdy gatunek dodaje swoje unikalne dźwięki do tej niezwykłej orkiestry, tworząc harmonię, która ożywia noc. Śpiew ptaków to nie tylko banalna konsekwencja biologiczna czy potrzeba komunikacji z innymi ptakami. To prawdziwe arcydzieło natury, wyrażające ich piękno, instynkty i emocje w sposób, który nie ma sobie równych. Ptaki śpiewają z różnych powodów, a każdy dźwięk, który wydobywają, ma swój własny sens i znaczenie.

Śpiew jest dla nich językiem, za pomocą którego mogą przekazywać swoją obecność, ostrzegać przed niebezpieczeństwem, wabić partnera czy wyznaczać terytorium. To sposób na utrzymanie kontaktu z innymi ptakami i budowanie społeczności, której są częścią. Ale ich trele to nie tylko praktyczna forma komunikacji. To także wyraz ich piękna i indywidualności. Każdy gatunek, a nawet każdy osobnik, ma swój własny, charakterystyczny śpiew, którym wyraża swoje emocje i potrzeby. To jakby ptaki mówiły nam o swoim życiu, o swoich radościach, smutkach i tęsknotach. To metaforyczna opowieść, która przenika nasze serca i umysły, odzwierciedlając piękno i jedność świata wokół nas. Ptaki, artystyczne dusze, są jak poeci, którzy malują obrazy swoich myśli za pomocą dźwięków. To jakby ich dusze tańczyły na wietrze, tworząc wizje, które przenikają nasze sny i budzą nasze najgłębsze uczucia.

Każdej nocy słucham niezliczonych opowieści, z których każda jest inna, każda pełna niezwykłych barw i faktur. To jakbym wsłuchiwała się w samą istotę życia, która manifestuje się w tych delikatnych dźwiękach. Śpiew ptaków to dla mnie także metafora wolności i swobody. Kiedy te kruche istoty unoszą się w powietrzu, wydając swoje dźwięki, są jak wolne dusze, które nie znają żadnych ograniczeń. Ich śpiew to wołanie do nas, byśmy również uwolnili się od naszych codziennych kajdan i pozwolili sobie na chwilę lotu w nieznane. To modlitwa natury, która wznosi się ku niebu, wyrażając wdzięczność za dar życia i tęsknotę za wolnością. To jakbyśmy słuchali rozmowy między niebem a ziemią, marzeniami a rzeczywistością, między ciszą a gwarem życia…

To, co wydaje się być przekleństwem, staje się darem od losu. Dlatego, gdy następnym razem usłyszysz nocny śpiew ptaków, pozwól sobie na chwilę zanurzenia się w tej metaforycznej opowieści. To nie tylko dźwięki, to ballada o życiu, miłości i przyrodzie. To poezja istnienia, która dotyka naszych dusz i przypomina nam o niezwykłym bogactwie i pięknie świata, którego jesteśmy częścią.

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Poczet komplementów osobliwych

Artykuł przeczytasz w: 5 min.

Jej usta przypominały orzeszki ziemne, a dłonie – mydło w płynie.
I wtedy dotarło do mnie, że chyba się zakochałem.
Erich Segal „Ponad chmurami”

„W komplementy trzeba umieć” mawia młodzież. Pasjami uwielbiam te w stylu ładna jesteś, tak …osobliwie, masz wyjątkową charyzmę, gdybyś urodziła się gdzie indziej, mogłabyś być drugą Anne Wintour, tylko musiałabyś interesować się modą, bo widać, że jesteś poza nią
– tymczasem ja dumna ze stylówki od mojej ukochanej poznańskiej projektantki… Pięknie palisz papierosy – moja kardiolog, zdecydowanie jest przeciwnego zdania. Jesteś nieludzko zracjonalizowana… Do kolekcji brakuje mi tylko jak ona pięknie oddycha…

Wiele lat temu, pojawił się w naszym domu Ron. Pochodził ze Stanów, a do Polski przywiodła go jakaś wymiana naukowa. W ramach przyjaźni polsko-amerykańskiej (a tak serio to w ramach potrzeby zakwaterowania go gdzieś w Poznaniu) moi rodzice zgodzili się na to, aby zamieszkał w ich domu. To było wyjątkowe zderzenie dwóch światów – świata amerykańskiej popkultury z polską połową lat 90. Ale to nie o tym ten tekst. Otóż Ron miał przemożną chęć nauczenia się języka polskiego, którą to chęć zamieniał w czyn pomiędzy zajęciami na uczelni a zwiedzaniem miasta. Oprócz chęci nauki języka miał też żonę. I kiedy podczas jednego z obiadów mój ojciec zapytał go, jaka jest Twoja żona?, Ron rozpromieniony, łamaną polszczyzną mówi jest dobra, bardzo ją kocham i jest… głupia… Przy stole i jakże by inaczej polskim rosole z makaronem, zapadło kłopotliwie milczenie. Oczy moich rodziców zamieniły się w cztery ogromne znaki zapytania i Ron zorientowawszy się, że coś chyba poszło nie tak, wyciągnął słowniczek angielsko-polski, który był jego wiernym towarzyszem i wpadł w histeryczny śmiech. Otóż okazało się, że wcale nie głupia, tylko ruda, a dla mnie ta historia, choć była tylko wynikiem przejęzyczenia i nieznajomości języka stała się zaczątkiem kolekcji komplementów osobliwych.

Zdecydowałam się obciąć włosy. Z długich na bardzo krótkie. Po wielu rozmowach w salonie fryzjerskim, obejrzeniu tysiąca inspiracji, dokonało się! Długie pukle jeden po drugim spadały na podłogę, fryzjer formował fryzurę niczym rzeźbiarz, wyczarowując moją wymarzoną stylizację. Dumna z nowego image’u po kilku dniach, podczas spotkania dla klientów w jednej z podpoznańskich firm, w trakcie przerwy od targowania, zajadając podczas lunchu kiełbaskę z grilla, poczułam na sobie natarczywy wzrok. Kto z nas nie zna tego uczucia, kiedy czujesz, że ktoś się gapi, ale nie wiesz kto. No to się dowiedziałam. Nie trwało zbyt długo, kiedy pojawił się ON. Z nonszalancką miną, wyjątkowo pewny siebie, dosiadł się do mnie i nie spuszczając ze mnie świdrującego wzroku mówi – super fryzura… I kiedy już chciałam grzecznie podziękować za komplement, dodał tylko twarz taka dziwna… Dystans siostro – sobie myślę i choć mam świadomość, że z Claudią Cardinale łączy mnie tylko dzień urodzin, jednak, mimo wszystko… serio???!!! Choć od tego czasu minęło kilkanaście lat, a wspomniany dystans stał się moim przyjacielem, ta historia towarzyszy mi zawsze podczas wizyt u fryzjera, stanowiąc remedium na szarość dnia codziennego.

Na ripostę pozwoliłam sobie kilka lat później, podczas wizyty u lekarza, który moje różne problemy skórne miał rozwiązać. Zajęta perorowaniem o dolegliwościach, nie zauważyłam bacznego wzroku doktora przenoszonego z mojej okraszonej zmianami skórnymi twarzy na dokumentację medyczną. Raz w papiery, raz na mnie, w papiery, na mnie, w papiery… I w końcu padło: Zaradzimy. W końcu, gdyby nie była pani nadgryziona zębem czasu, byłaby z pani piękna kobieta. Wcześniejsze doświadczenie fryzurowe oraz wychowanie na serii Monthy Pythona na szczęście nie poszło na marne i jakoś tak samo z mych ust wyskoczyło no Pan też już nie pierwszej młodości. Doktor uśmiechnął się pod nosem, widząc, że z pyskatą ma do czynienia, twarz uleczył i do dziś pozostajemy w przyjaznych relacjach.

Jednak najpiękniejszy, a zarazem najdziwniejszy przyszedł z wnętrza. Nie własnego, ale z wnętrza domu mego, rodzinnego. Podczas którejś z toczonych w naszym domu częstych dyskusji, gdzieś pomiędzy rozważaniami na temat długości życia czarnych dziur a nowatorskimi metodami oceny reagowania ryb na stres padło z kim ja będę rozmawiał, kiedy umrzesz…?

W komplementy trzeba umieć. Ale jak w swojej książce „I ty możesz być modelką” przekonuje Dorota Wellman – nie zmieniaj życia tylko dlatego, że jakiś idiota napisał, że masz za dużo zmarszczek lub źle wyglądasz w dżinsach. A na wypadek, gdyby dziś Wam nikt nie powiedział nic miłego – dziękuję, że jesteście! Jesteście super!

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Samorządowa lekcja języka polskiego

Artykuł przeczytasz w: 4 min.
Poznań


Wielkie zmiany zaczynają się od małych kroków. Gdy spojrzymy na mapę naszego kraju, zobaczymy nie tylko granice państwa, ale także sieć miast, wsi i miasteczek, które tworzą tkankę naszego społeczeństwa. To właśnie te małe ojczyzny mają ogromne znaczenie dla naszego codziennego życia. Dlatego udział w wyborach samorządowych, które decydują o ich kształcie i funkcjonowaniu, staje się kluczową sprawą dla nas wszystkich.

tekst: Alicja Kulbicka; zdjęcia: Adobe Stock

Załatali NAM dziurę w drodze! – J. nie posiadał się z radości. Łaskawcy – żachnęła się. Dziura zionęła czarną pustką dobre półtora roku, początkowo wywołując wśród mieszkańców ulicy zdenerwowanie przechodzące z czasem w lekceważącą obojętność. – Mogliby NAM jeszcze ulicę posprzątać i kanalizację w końcu podłączyć, bo ostatecznie nie mieszkamy na szczycie lodowca, a w wojewódzkim mieście aspirującym do grona przyjaznych mieszkańcom. – Wiesz, wybory…

Gdyby wybory samorządowe były częścią mowy, byłyby zaimkiem osobowym. I to odmienianym w liczbie mnogiej. MY, NAS, NAM, NAMI. I choć słowa te wymawiane bez kontekstu brzmią co najmniej jak mowa marsjańska, to na tle wyborów samorządowych zyskują niezwykle istotne znaczenie. Bo decyzje podejmowane na poziomie lokalnym mają bezpośredni wpływ na NASZE codzienne życie: od stanu dróg, przez rozwój infrastruktury, aż po jakość edukacji czy opieki zdrowotnej. To właśnie władze lokalne mają realny wpływ na NASZE otoczenie i warunki życia. Wybory samorządowe są jak fundamenty domu. Wybrani przez NAS kandydaci, powinni dbać o to, aby cała konstrukcja zwana miastem mogła się rozwijać w sposób stabilny i harmonijny. I z poszanowaniem głosu mieszkańców.

Poznań

Dziś w erze nowoczesnych technologii i koncepcji inteligentnych miast, nie wolno zapominać o roli ich mieszkańców. Smart City to nie tylko innowacyjne rozwiązania technologiczne czy zrównoważony rozwój infrastruktury, to przede wszystkim społeczność, która aktywnie uczestniczy w kształtowaniu swojego otoczenia. Wybory samorządowe stają się więc jednym z głównych narzędzi realizacji tej wizji, dając NAM, obywatelom, możliwość wyboru liderów, którzy będą reprezentować NASZE wartości i aspiracje w procesie tworzenia miasta, w jakim chcemy żyć, mieszkać, pracować i odpoczywać. Bo to MY, mieszkańcy, jesteśmy centralnym punktem, wokół którego kręci się cała idea miasta. W jego nowoczesnej odsłonie obywatel nie jest tylko odbiorcą usług, ale aktywnym uczestnikiem procesów decyzyjnych. I nie dajMY sobie wmówić, że jest inaczej.

Poznań

I choć udział w wyborach samorządowych często wydaje się mniej atrakcyjny niż w wyborach ogólnokrajowych, co może to wynikać z mniejszego zainteresowania polityką lokalną w porównaniu z tematami o znaczeniu krajowym czy międzynarodowym, to ignorowanie tych wyborów, to trochę jakby zostawić nieempatycznemu sąsiadowi pod opieką NASZEGO psa. Nie oddawajMY kluczy do naszych miast ludziom, którzy nie stawiają na pierwszym planie potrzeb jego mieszkańców.

Poznań

NASZE miasta są NASZYM domem, NASZĄ małą ojczyzną. Dlatego dbanie o nie i uczestnictwo w życiu politycznym na szczeblu lokalnym, choćby „tylko” poprzez oddanie głosu przy urnie wyborczej, to nie tylko NASZ obowiązek, ale także szansa na tworzenie lepszego miejsca do życia dla NAS wszystkich. Dlatego w najbliższych wyborach samorządowych, oddajMY swój głos na tych kandydatów, którzy widzą NASZĄ społeczność jako partnera, nie tylko jako obiekt do zarządzania.

Myślisz, że tę drugą też NAM załatają? – w oczach J. pojawiły się dwa znaki zapytania. I o tym, też będą te wybory.

Wybierzcie mądrze!

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
Poznań
REKLAMA
REKLAMA

Twoja stara, nowa mowa, czyli słów kilka o tym, jak posłanka poślicą nie została

Artykuł przeczytasz w: 4 min.

Feminatywy – małe, ale potężne modyfikacje językowe, wzbudzające burzliwe dyskusje w polskim społeczeństwie. Ot, wydawać by się mogło, nic takiego – przecież to tylko zmiana końcówki w niektórych słowach. Zdaniem językoznawców to efekt patriarchalnej kultury, w której nie przewidziano prezesa jako kobiety, lecz jako sekretarkę. Feminatywy są jednak naturalną częścią języka. To nie jest kwestia ideologii, tylko gramatyki i …logiki. Ale też odbicie głębokich przemian społecznych i walki o równość płci.

tekst: Alicja Kulbicka | grafiki wygenerowano przy użyciu AI

Jeżeli odczuwamy potrzebę wyróżnienia posła-mężczyzny od posła-kobiety, to musimy szukać analogii, podobieństwa. A więc skoro orzeł-orlica, karzeł-karlica, sokół-sokolica, to i poseł-poślica. Horribile dictu! – jakże można tak nazywać członkinię »sejmu ustawodawczego«! (…) Poślina nie może być z tego powodu, że to nie oznacza innego rodzaju, ale gatunek podlejszy, jak szewczyna, pisarzyna, chłopina itp.*”

W pierwszym parlamencie wyłonionym po wywalczeniu przez kobiety praw wyborczych, zasiadło osiem parlamentarzystek. Dyskusja nad tym, jak należy określać pierwsze deputowane do polskiego parlamentu ruszyła już na przełomie 1918 i 1919 roku. Przez pewien czas mówiono o „posełkach”, ale przed końcem lat 20. szeroko wszedł już do użycia termin „posłanka”. A wzmianki o „posłankach”, choć rozumianych w innym niż dzisiejszy kontekst, pojawiały się już w połowie XIX wieku.

mownica

„Kawaler w średnim wieku, wyznania mojżeszowego, z zawodu kupiec, miły sympatyczny, prawego charakteru, z powodu braku znajomości zapozna tą drogą pannę wyznania mojżesz. z zawodu lekarkę lub magistrę farmacyi, posag obojętny.”**

Doktorka, profesorka, świadkini czy magistra w międzywojennej Polsce nikogo nie dziwiły. „Kurier Poznański” w 1935 roku pisał o „stanowisku prawniczek w Polsce”, a czasopismo „Iskra” już w 1917 roku o „pierwszej prawniczce w sądach polskich”. Zatem skoro feminatywy w Polsce mają przeszło 100-letnią tradycję, skąd w XXI wieku święte oburzenie na gościnię czy ministrę? Skąd przekonanie, że słowa te są czymś nowym?

Żeńskie formy nigdy nie zniknęły z naszego języka, jednak w czasach PRL-u nastąpiła przerwa w ich tworzeniu i używaniu. Brak podziału na męskie i żeńskie nazwy stanowisk czy tytułów miał świadczyć o braku dyskryminacji ze względu na płeć. Równocześnie w przypadku większości zawodów uznawanych za mniej prestiżowe nadal funkcjonowały żeńskie formy. Rodzaj męski jako uniwersalny zarezerwowano dla stanowisk cieszących się większym poważaniem. I do dziś pokutuje ten stereotyp językowy, bo „prezes” bez żeńskiej formy „prezeska” sprawia, że wysokie stanowiska kojarzone są tylko z mężczyznami — mało kto wyobraża sobie kobietę, gdy słyszy słowo rodzaju męskiego. To dużo mówi o nas jako społeczeństwie, w którym kobieta nadal stawiana jest niżej w hierarchii niż mężczyzna. Pewnym zabiegiem językowym było (i nadal jest) dodanie słowa „pani” przed nazwą wykonywanego zawodu czy pełnionej funkcji. Jednak brak logiki w tym działaniu jest porażający, bo zatem skoro mamy „panią prezes” dlaczego nie mamy „pani aktor”? I dlaczego część kobiet nadal chce, aby określając ich zawód używać rzeczownika w rodzaju męskim? Dlaczego tak wiele z nas nadal chce być „dyrektorem”, „adwokatem”, czy „lekarzem”? Filozof Ludwik Wittgenstein powiedział: granice mojego języka są granicami mojego świata. Język stwarza możliwości, ale i buduje ograniczenia. Nasze przekonania nie biorą się znikąd. Wychowane w kulturze patriarchatu, zakładamy językowy garnitur, wiążemy krawat utkany z zahamowań, aby wyjść na bardziej kompetentne. Ale czy to oznacza, że nie jesteśmy…?

DALL·E 2024 03 07 22.29.26 Adjust the illustration to feature a backdrop unmistakably set in Poznan focusing on two of its most iconic landmarks the Poznan Town Hall and the R

Feminatywy to nie tylko kwestia językowa. To także odbicie zmian społecznych i walki o równość płci. W społeczeństwie, gdzie kobiety zajmują wysokie stanowiska, uczestniczą w życiu publicznym i podejmują decyzje na równi z mężczyznami, używanie form językowych, które uwzględniają ich obecność, to także kwestia widoczności.

A tych, którym „szpieżka”, „architektka” czy „chirurżka” zgrzytają w uszach, sprawiając trudność w wymówieniu, zostawiam z pytaniem: Czego trzeba strzelcowi do zestrzelenia cietrzewia drzemiącego w dżdżysty dzień na drzewie?

Wszystkim Paniom na Dzień Kobiet równości, widoczności i lekkości bytu!

*Poradnik Językowy; 1919r.
** Głos serca; 1929

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Lutowi superbohaterowie stycznia

Artykuł przeczytasz w: 4 min.

O niezrealizowanych postanowieniach noworocznych można by napisać pewnie całą książkę, ale po co zawracać sobie głowę tymi niezdobytymi szczytami życiowymi? Przecież każdy z nas zna tę historię – postanowienia noworoczne, które zaczynają się jak radosne noworoczne fajerwerki, szybko gasną, zostawiając po sobie tylko kurz.

Czas płynie nieubłaganie, zimowe dni stają się coraz dłuższe, zachód słońca z dnia na dzień coraz później. A dopiero strzelały korki od szampana i składaliśmy sobie życzenia dobrego nowego roku. W teorii, nowy rok to taka czysta kartka, gotowa na nasze plany i cele. Nowy Rok, nowe postanowienia! Tak zaczynamy każdy styczeń, pełni entuzjazmu i z nadzieją na lepszą wersję samego siebie. Wtedy zaczynamy pisać listę postanowień – te ambitne, te odważne i te całkiem spektakularne. A potem… potem przychodzi luty.

Zrzucę kilka kilogramów, będę regularnie ćwiczyć, nauczę się nowego języka obcego, przestanę palić, znajdę lepszą pracę, będę lepiej zorganizowany, będę wstawać godzinę wcześniej i ten czas poświęcę na medytację, ograniczę słodycze… Kto z nas choć raz w życiu nie zrobił takiej listy? Która sporządzona w sylwestrowy wieczór, nigdy nie nabrała mocy prawnej? I już po kilku dniach przeszła kurs zaawansowanego kamuflażu i teraz spokojnie odpoczywa w najbardziej ukrytej szufladzie, gdzie żadne oko ludzkie nie sięgnie? A miało być tak pięknie – euforia zmian, a my zdawaliśmy się być gotowi zdobywać świat. Ale czy na pewno świat jest gotów na nasze nagłe przemiany?

Zacznijmy od klasyka – utrata kilogramów. Och, tak, zaczynam styczeń z pełnym zaangażowaniem, przysięgając, że już od jutra mój posiłek będzie składać się wyłącznie z jarmużu, a jedynym słodkim smakołykiem będą kawałki marchewki. Wypijam hektolitry wody, wypijam jej tak dużo, że moje nerki zaczynają budować swoje własne plaże.

Z ćwiczeniami jest trochę gorzej, niby próbuję się coś tam rozciągać, włączyłam nawet fit trenerkę na youtubie, ale nie jestem pewna czy bardziej mi nie zaszkodzi niż pomoże. Bo od kiedy przekroczyłam pewien magiczny próg wiekowy, mam wrażenie, że jestem bardziej narażona na pęknięcie wątroby podczas przysiadu. Ostatecznie do ćwiczeń wliczam wejście na strych po matę do jogi. Niby to parę stopni, ale zadyszka godna maratończyka. Zatem zaliczone!

Postanowiłam, że włoskiego się zacznę uczyć. Umysł giętki, zasiadł nad kursem, ale rozproszył mnie wysłany przez przyjaciółkę filmik z lisem opiekującym się opuszczonym przez matkę kociakiem. Jeden lisek, drugi lisek, płynnie przeszłam do wydr jedzących z ręki opiekunowi, potem do kruka układającego puzzle… Trzy godziny później, kiedy zgłodniałam, okazało się, że nauka nie poszła w las i na poziomie komunikatywnym pizzę z osiedlowej pizzerii spokojnie zamówiłam. Ileż można jeść jarmuż?

Będę oszczędzać! To tak samo chwalebne postanowienie jak i głupie, bo powinno mu towarzyszyć kolejne. O odłączeniu się od internetu. W styczniu oszczędzać? Kiedy wszystkie sklepy kuszą wyprzedażami? „Kupując, więcej oszczędzasz!” – krzyczą kolorowe hasła w salonach z pięknymi butami, torebkami i sukniami. Nijak to logiczne, ale wybieram, klikam, wrzucam do koszyka, płacę. No tak to ja fortuny nie zbuduję…

Czy to moja porażka? Że jarmuż nie okazał się być moim ulubionym daniem, fit trenerka nie przykuła mojej uwagi, a nowe buty po prostu lubię? Czy ciężar wyrzutów sumienia spowodowanych własną niekonsekwencją powinien mi teraz towarzyszyć aż do następnego sylwestra i do kolejnej listy nigdy nie zrealizowanych postanowień? Przecież życie to nie sprint a maraton, podczas którego wiele może się wydarzyć. Może nie wszyscy osiągniemy pełen sukces w każdym z postanowień, ale czy to naprawdę ważne? Może czasem lepiej zaakceptować swoje niewielkie porażki, roześmiać się z własnych niepowodzeń i zacząć nowy rozdział bez ciężaru wyrzutów sumienia na ramionach. Bo przecież marzenia i cele nie mają daty ważności. Możemy zacząć od nowa, kiedy tylko chcemy, niekoniecznie tylko w styczniu.

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Świąteczne opowieści spisane na dzianinie

Artykuł przeczytasz w: 3 min.

Ach, święta – czas miłości, radości… i niekończącego się szaleństwa w poszukiwaniu prezentów idealnych! Bo czy jest coś bardziej ekscytującego niż stresujące wyprawy po sklepach w poszukiwaniu tych magicznych, idealnie pasujących prezentów dla bliskich?

tekst: Alicja Kulbicka | zdjęcia: Adobe Stock

Boże Narodzenie to czas, gdy świat staje się bardziej kolorowy, serca cieplejsze, a główną gwiazdą prezentową stają się skarpetki i swetry! Bo jeśli jest coś, co wywołuje stan euforycznego, niekontrolowanego entuzjazmu podczas tych magicznych dni, to są to właśnie te elementy naszego ubioru. Ci niepozorni towarzysze naszego istnienia w zimne, długie wieczory, właśnie w grudniu odgrywają role życia w spektaklu zakupowego, świątecznego szaleństwa. Zasypują nas wzorami i kolorami bardziej szalonymi niż polowanie na lamy na biegunie północnym, w kombinezonie kowboja podczas pełni księżyca. Wybór wzorów skarpetek jest jak przebywanie w krainie czarów – znajdziesz tam wszystko, od reniferów w świątecznych czapkach po śnieżne bałwanki grające na skrzypcach. To jakby nosić na stopach zestaw do świątecznego karaoke, tylko w wersji tekstylnej. Możesz znaleźć skarpetki z reniferami, które wyglądają, jakby właśnie wyszły z parodii baśni Andersena, lub z dzwoneczkami, które dźwięczą głośniej niż dorodny orkiestrion.

AdobeStock 177892614

A swetry? Te dzianinowe cuda są jak radosne akwarele na płótnie. Od świątecznych motywów choinek, bałwanków i nie zawsze kształtnych reniferów, po wzory, które wyglądają jakby namalował je Szalony Kapelusznik. Noszenie takiego swetra to jak stanie się żywym billboardem dla wszystkich wzorów świątecznych, jakie kiedykolwiek istniały. Są jak muzyczny miks złożony z dźwięków dzwoneczków, skrzypiącego pod butami świeżo napadanego śniegu i trzaskającego w kominku ognia. To harmonia kolorów i wzorów, które tańczą na sobie, jakby rytm świątecznego śmiechu był ich ulubionym utworem.

AdobeStock 461242922

Kocham ten świąteczny czas. Także dzięki tym małym przyjemnościom, tak banalnie niebanalnym, pysznym jak korzenne ciasteczka, którymi pachnie cały dom. To moje małe świąteczne ekstrawagancje. Te kolorowe elementy naszego ubioru sprawiają, że zamieniamy nasze ciała w kolorowe kolaże, które zdają się krzyczeć „święta już tu są!” A że trochę kiczowate? Ostatecznie, te świąteczne wzory na skarpetkach i swetrach są jak muzyczna kompozycja wizualnej ekstrawagancji, która rozświetla nam ten nierzadko stresujący czas przed Bożym Narodzeniem, niczym gwiazdy na nocnym niebie. Bo w końcu, święta to czas radości, humoru i kreatywności.

A także miłości w gronie najbliższych. Bo spędzanie świąt Bożego Narodzenia z rodziną jest jak magiczna podróż przez labirynt tradycji, gdzie każdy zakręt kryje w sobie kolejną niespodziankę, a każda ścieżka prowadzi do wspólnych wspomnień. To jak plątanina nici, gdzie każda nitka to inna relacja, spleciona we wzór niezatartej więzi. To jak układanka, w której każdy element składa się na obrazek pełen miłości, życzliwości i radości ze wspólnie spędzanego czasu.
Nawet w swetrze z niekształtnym reniferem.

Pięknych świąt!

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Cała wiara na rogala!

Artykuł przeczytasz w: 4 min.

Wraz z pierwszymi dniami listopada – kiedy to dni zaczynają być coraz krótsze, deszcz zaczyna padać poziomo, a spadające liście oblepiają nasze samochody – w moim domu, odkąd pamiętam, pada sakramentalne pytanie rodzicielki „wiesz, co jest w listopadzie?” . I choć na to pytanie odpowiedzieć można na wiele sposobów, jak chociażby „Wszystkich Świętych”, „Święto Niepodległości” czy nawet imieniny ciotki Cecylii, to zdecydowanie nie to leży u podnóża pytania najlepszej z matek. Jedyna słuszna odpowiedź na tak zadane pytanie brzmi „ROGALE”.

I choć matka nie ma w zamyśle, klasycznych rogali świętomarcińskich, to wszystkim w domu zaczynają świecić się oczy na myśl, o uczcie, jaką zgotuje swoim domownikom. Kruche, delikatne, z nadzieniem z powideł śliwkowych, nieco przypominające swym smakiem słodką bułkę, pachnące dzieciństwem i beztroską. Ta tradycja zapoczątkowana przez moją prababcię – a kontynuowana przez babcię i matkę – to jeden ze stałych zwyczajów w naszej rodzinie. Przepis modyfikowany przez pokolenia, starannie spisany na pożółkłych kartkach starego zeszytu, stanowi najcenniejsze dobro rodzinne, bo 11.listopada NIKT nie wyobraża sobie nie zjeść tego wyjątkowego smakołyku, stanowiącego spuściznę kulinarną naszej rodziny. Na drugie śniadanie, obiad i kolację, bo ilość upieczonych przez matkę rogalików przekracza granice wyobraźni i pojemność naszych żołądków. To jakieś siedem do ośmiu blach. A bo mi się mąki przesypało – co rok ta sama wymówka, i co rok siedzimy u niej w kuchni, w której unosi się aromat pieczonych śliwek i zajadamy się tym dobrodziejstwem, świętując na swój sposób Święto Niepodległości.

I choć w naszym domu, w tym czasie królują te niewielkie łakocie, wytwarzane siłą własnych rąk, to w tym samym czasie, w domach wielu poznaniaków na śniadanie, obiad i kolację serwowane są te prawdziwe, certyfikowane, z nadzieniem z białego maku i z bakaliami. Ten tradycyjny wypiek pojawia się w naszym mieście zawsze w okolicach dnia Świętego Marcina, jako upamiętnienie wydarzenia, które miało miejsce właśnie 11. listopada 1891 roku. Bo to właśnie wtedy pewien poznański ksiądz w parafii św. Marcina zaapelował do wiernych, aby brali przykład ze swego patrona i wspomagali biednych. Jego słowa przemówiły do cukiernika Józefa Melzera, który namówił swojego szefa na przygotowanie kilku blach rogali i rozdanie ich potrzebującym. W kolejnych latach do tej swoistej akcji charytatywnej dołączyli inni piekarze i cukiernicy i tak narodziła się tradycja, która trwa do dziś. Dzisiejsze cukiernie walczą o uzyskanie certyfikatu na wypiek tradycyjnych rogali świętomarcińskich, bo został on wpisany 2008 r. na listę „Produktów o Chronionej Nazwie Pochodzenia w Unii Europejskiej”. Oznacza to, że tylko cukiernicy z Poznania i kilku najbliższych powiatów mogą starać się o przyznanie certyfikatu uprawniającego ich do sprzedawania produktu o nazwie „rogal świętomarciński”. W tym roku przyznano ich już 80. A do 11. listopada jeszcze parę dni. Prawdziwy rogal świętomarciński, aby mógł być tak nazywanym musi spełniać szereg rygorów, takich jak waga czy receptura. Musi być sporządzony z ciasta półfrancuskiego, a w jego nadzieniu nie może zabraknąć białego maku, rodzynek, margaryny, zmielonych fig i daktyli, orzechów, cukru, okruchów biszkoptowych, wanilii i aromatu migdałowego. Musi być polukrowany i obsypany posiekanymi orzechami włoskimi. Początkowo jego waga określana była w przedziale od 200 do 250 g, jednak ze względu na jego naprawdę spory rozmiar, w połowie 2013 r. zmieniono przepisy, dopuszczając do sprzedaży także mniejsze rogale ważące 150 g.

Ten wyjątkowy symbol Poznania w kształcie podkowy, to obok koziołków, piękna wizytówka naszego miasta, doceniana także daleko poza jego granicami. Znajomi z różnych stron kraju już od października bombardują mnie prośbami o kupno i wysyłkę tych prawdziwych, naszych, poznańskich rogali. I zazdroszczą nam sposobu, w jaki świętujemy ten wyjątkowy dla Polski dzień. Miło, pogodnie, z rogalem w dłoni, oszczędzając okoliczne Empiki.
Co roku w okolicach 11. listopada poznaniacy i odwiedzający miasto turyści zjadają około 600 ton rogali, co przekłada się na około milion sztuk tego smakołyku. Jeśli doliczyć do tego rogale mojej mamy – milion plus osiem blach. Może w tym roku zaprosimy ciotkę Cecylię…?

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Sprawczość

Artykuł przeczytasz w: 5 min.
wybory 2023, Kobiety na wybory|Wybory 2023, kobiety na wybory

22 września 2022. Umiera Iza z Pszczyny. Tę historię zna każda kobieta, której nieobojętny jest los naszych córek, przyjaciółek, koleżanek, sąsiadek… Decyzja TK Julii Przyłębskiej z października 2020 roku, zakazująca dokonywania aborcji z powodu wady płodu, doprowadziła do jej śmierci. Iza osierociła 9-letnią córeczkę. I pamiętam, że kiedy dotarła do mnie ta informacja, łzy potoczyły mi się po policzkach. Łzy bezsilności i wściekłości.

Mam wiele szczęścia, mając wokół siebie piękne, mądre kobiety, często prowadzące własne biznesy, będące świadome swoich praw. Swymi codziennymi wyborami i ciężką pracą twardo stawiają czoło trudnościom, jakie przynosi dzień powszedni. W ciągu dnia są managerkami, dyrektorkami, właścicielkami biznesów, podejmującymi niełatwe decyzje, aby po południu zamienić się w kochające i czułe matki, przygotowujące obiad, odrabiające ze swymi pociechami lekcje i szukające po całym mieście różowej krepy, którą syn czy córka na jutro muszą przynieść na zajęcia w szkole. Ta dwoistość ról to ich chleb powszedni, naturalny stan rzeczy, w którym często brakuje im czasu dla nich samych. I każda z nich ma swoją historię naznaczoną wieloma wybojami. Na ich twarzach niejednokrotnie pojawiały się łzy bezsilności, niemocy, zwątpienia we własne siły czy w końcu strachu. A przecież na co dzień są trzymającymi fason szefowymi podejmującymi decyzje dotyczące przyszłości ich firm.

24 maja 2023 umiera 33-letnia Dorota. Trafiła do szpitala w piątym miesiącu ciąży po odpłynięciu wód płodowych. Leżała przez trzy doby, z nogami w górze i głową w dole. Zmarła po trzech dniach z powodu wstrząsu septycznego.

Przewaga kobiet w grupie wyborców to prawie półtora miliona. Według statystyk co druga kobieta w wieku między 18 a 39 lat nie chce wziąć udziału w nadchodzących wyborach parlamentarnych. Dlaczego? Szkodliwe stereotypy utrwalane przez obecną władzę skutecznie zniechęcają kobiety do podjęcia rękawicy i postawienia krzyżyka na karcie do głosowania. Bo albo jesteś „feministką dającą w szyję”, albo „matką Polką”. Nic pośrodku, o łączeniu ról nie ma nawet wzmianki w dyskursie politycznym obecnej władzy. Choć wydaje się, że dostęp do powszechnego udziału polskich kobiet w przestrzeni politycznej został otwarty, to zaszczepiony patriarchalny stereotyp „męskiej twardej polityki” skutecznie odstrasza nas, nawet od rozmów na ten temat. Choć wszystkie podskórnie czujemy, że nie jest to kraj przyjazny kobietom, rzadko odważamy się podjąć ten temat na spotkaniach towarzyskich, pozostawiając to pole mężczyznom.
Ale to nie mężczyźni umierają w polskich szpitalach…

Agnieszka, Anna, Justyna, Marta, córka, przyjaciółka, sąsiadka, koleżanka, ja…

Raz sformułowane stereotypy są odporne na zmiany. Zawierają uproszczony komponent poznawczy, ułatwiający myślową organizację świata i bardzo trudno je odwrócić w głowach. Stosunek Polek do polityki i kwestii politycznych wskazuje, że polityka – w postaci takiej, w jakiej funkcjonuje obecnie – to przede wszystkim wynalazek i domena mężczyzn. Nastawienie na rywalizację, konkurencję i walkę, a nie współpracę i współdziałanie czyni tę dziedzinę bardziej „męską” niż „kobiecą”. Ale czy my kobiety nie toczymy na co dzień walki? 96 proc. dłużników alimentacyjnych to mężczyźni, a łączna kwota niezapłaconych alimentów wynosi 14,1 mld zł. W większości rodzin z dziećmi z niepełnosprawnościami ciężar opieki spada na matkę. Luka płacowa na koniec 2022 roku wynosiła w Polsce 8,7 proc., a przecież to kobiety stanowią większość wśród osób mających wyższe wykształcenie. Z 2,5 mln jednoosobowych działalności gospodarczych, nieco ponad 875 tysięcy należy do kobiet. Funkcję prezesa pełni w polskich firmach 96,8 tys. kobiet – to ponad 3 razy mniej niż mężczyzn, których na tym samym stanowisku jest ponad 345 tys.*. A przecież kariera nie ma płci, a podatki są równe dla wszystkich.

Nie wierzcie, że Wasz głos się nie liczy, ani w to, że polityka jest czymś abstrakcyjnym, oderwanym od życia. Ona wpływa na to, co dzieje się tu i teraz. Przesądza o sprawach istotnych dla naszej codzienności. Polki doskonale wiedzą, w jakim kraju chcą żyć. Idealna Polska to kraj, który szanuje nasze prawa i daje nam możliwości rozwoju zawodowego bez szkody dla życia rodzinnego. Chcemy mieszkać w nowoczesnym i otwartym państwie, które daje nam poczucie bezpieczeństwa i wolności. Kluczowe są dla nas kwestie zdrowia, edukacji, niezależności materialnej. Chcemy mieć dostęp do dobrej opieki medycznej i decydować o własnym ciele. Oczekujemy rzetelnej, nowoczesnej edukacji dla naszych dzieci. Chcemy żyć godnie, bez konieczności ciągłych wyrzeczeń. Chcemy się rozwijać zawodowo, mieć czas dla rodziny i realizować swoje pasje. **

15 października 2023. Zróbmy to.

*raport Kobiety w biznesie 2022
** raport Fundacji Batorego

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
wybory 2023, Kobiety na wybory|Wybory 2023, kobiety na wybory
REKLAMA
REKLAMA

Jesienne czasoumilacze

Artykuł przeczytasz w: 3 min.
Jesień|Jesień|Jesień|Jesień|Jesień|Jesień|Jesień|Jesień|Jesień|jesień|jesień

Wrzesień to taki poniedziałek wśród miesięcy. Wtedy to po weekendzie – zwanym lipcem i sierpniem – pora na mobilizację, dużą dawkę samozaparcia i… sporą ilość kawy. W każdy poniedziałek znajduję dla siebie coś, co pomaga mi przetrwać ten chyba najbardziej nielubiany dzień tygodnia.

To najczęściej błahostka, drobny szczegół przedłużający celebrację leniwego weekendu. To czasem dobra kawa w kawiarni okraszona szneką z glancem, krótki spacer zamiast samochodowego pośpiechu, telefon do przyjaciółki czy choćby kilka minut z ulubioną muzyką. Ten niewiele kosztujący mnie rytuał sprawia, że poniedziałki stają się znośniejsze i lżejszym krokiem wchodzę w tydzień. Z wrześniem mam podobnie. Nieuchronność zbliżającej się jesieni sprawia, że ze wszechsił szukam małych uciech, które spowodują, że czas ten stanie się przyjemnym i kolorowym.

Po pierwsze przyroda. Wrzesień rozpoczyna się od długich cieni, które witają nas codziennie rano przy akompaniamencie szeleszczących pod stopami liści i asyście kluczy ptaków, które wiedzione instynktem odlatują w cieplejsze rejony świata. To fascynujące zjawisko co roku obserwuję z ogromnym podziwem dla tych niewielkich istot, które migrują w niezmiennym rytmie od tysięcy lat. I co roku zadaję te same pytania – dokąd się udają i jakim cudem nie gubią drogi… I choć znam odpowiedzi, jest coś romantycznego, wręcz transcendentnego w ich podniebnych wędrówkach.

Jesień


Po drugie świece. Jesień to czas, kiedy w końcu w moim domu rozbłyska ciepłe światło bijące od zapachowych świec, które stłoczone w szufladzie przeczekiwały letnie upały. To ich moment na uwodzenie oszałamiającymi zapachami oraz pięknymi formami. W towarzystwie wygrzebanego na pchlim targu ceramicznego wazonu, w którym właśnie we wrześniu zamiast kolorowych kwiatów pojawiają się suszone, tworzą zestaw idealny.

Jesień


Po trzecie herbata. Czarna z imbirem i miodem, czerwona z pomarańczą, cynamonem i jabłkiem, czarna z maliną… Byle rozgrzewająca i zdrowa, rozpieszczająca nas aromatem. Ogromny kubek herbaty, ciepły koc o warkoczowym splocie i cyk! Już gotowe zdjęcie na Instagram. A skoro koc to i zestaw książek, które kupione latem cierpliwie czekały na jesienne długie wieczory. To również czas na nadrobienie kilku sezonów ulubionego serialu.

Jesień


Jesień kocha swetry! To kolejny argument za moim jej uwielbieniem! Długie kardigany, wełniane, moherowe, dzianinowe, rozpinane i w serek. Zawsze modne, ciepłe pozwalają czuć się komfortowo, a jednocześnie naprawdę świetnie wyglądać.

jesień


Ta wyjątkowa pora roku dostarcza nam także mnóstwo kolorowych skarbów na nasze stoły. Śliwki, jabłka, winogrona, jeżyny czy w końcu dynia. No i grzyby… Każdy ich amator jak kania dżdżu wyczekuje wrześniowych poranków, by niczym Sherlock Holmes szukający dowodów zbrodni, przeczesywać mokrą od rosy ściółkę w poszukiwaniu borowików, maślaków, koźlarzy czy podgrzybków.

jesień

Jesień przynosi ze sobą kosz rozmaitości. W ciepłych barwach, otulonych miękką tkaniną, pachnących miodem i paczulą, cedrem i lasem. Przynosi melodię uderzających o szybę kropel deszczu i rześki oddech spieczonej letnim słońcem przyrodzie. Czerpmy z niego, sięgając po to, co w tej jakże aromatycznej porze roku najpiękniejsze!

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
Jesień|Jesień|Jesień|Jesień|Jesień|Jesień|Jesień|Jesień|Jesień|jesień|jesień
REKLAMA
REKLAMA

Na straganie w dzień targowy…

Artykuł przeczytasz w: 5 min.
Pchli Targ|Pchli Targ|Pchli Targ|Pchli Targ|Pchli Targ|Pchli Targ|Pchli Targ

Wakacje na półmetku, sezon ogórkowy w pełni. Upały nie odpuszczają, a lato w mieście potrafi dać w kość. Pisząc to, siedzę na niewielkim tarasie, czekając na cowieczorny atak komarów, które z roku na rok jakby zjadliwsze. Ale to jedyny moment dnia, kiedy praca staje się przyjemnością, a nie morderczą udręką. Kot pod ręką, lampka wina, świeca wygrzebana na pchlim targu migoce zalotnie. A właśnie…


Moja matka to mistrzyni grzebania w lumpeksach. Daj jej pięć złotych, a ubierze całą rodzinę. I jeszcze obrus kupi. Jej ubrania niejednokrotnie wzbudzały podziw, zachwyt czy choćby zaciekawienie jej przyjaciółek. Z niektórymi zresztą dzieliła tę pasję wiele lat. Wystarczyło, że zauważyła rąbek materiału, który mrugał do niej porozumiewawczo i już powstawał plan. To się skróci, to przerobi, tu się utnie, tam doszyje. Z umiejętnościami krawieckimi łatwo było jej wyobrazić sobie efekt końcowy. A ten naprawdę był fantastyczny.
Nie odziedziczyłam po niej tych umiejętności. Cierpliwość tracę w 2,5 sekundy przy próbie nawleczenia nitki na igłę, celem przyszycia guzika. Lumpeksy choć lubię – to nie umiem. Za dużo, za pościskane, za wiele bodźców. Wychodzę z niczym, zła na swoją nieudolność. Chciałabym, ale nie umiem. Irytuję się równie szybko, jak przy igle z nitką. Ale matka nie może całkiem się mnie wyprzeć, bo geny jednak mamy trochę te same i znalazłam swój raj na ziemi. Godny jej fascynacji lumpeksami. I wcale nie za oceanem, na wyspie z białym piaskiem i palmami, tylko kilka minut samochodem, na parkingu jednego z poznańskich centrów handlowych. I choć wstać w niedzielę muszę dość wcześnie, ten cotygodniowy rytuał dostarcza mi wielu wrażeń i emocji niespotykanych nigdzie indziej. I kiedy tylko wysiadam z samochodu, dobiega mnie…

Pchli Targ


„…no jak 3 złote za talerz??? Pani kochana – przecież królowa angielska z niego jadła!”; „a ten garnczek po ile? – Po 40. – A to nie mam na niego miejsca. Jakby był po 20 to bym miała”; „to prawdziwy rosenthal! Że sygnatury nie ma? No pewnie się starła!” „to prawdziwe PRL-owskie rękodzieło! U Jaruzelskiego w gabinecie wisiał!”, „siateczkę podać? Bo się piękna pani nie zabierze. Oj, mąż pewnie zazdrosny? Taki piękny uśmiech”.

Pchli targ. To moje miejsce – odskocznia. To obraz handlu, jaki pamiętam z lat dzieciństwa. Nie zakłóconego pikającymi kasami samoobsługowymi, straszącego hałasującymi bramkami przy wyjściu ze źle odbezpieczonym produktem. Bez kakofonii dźwięków, reklam dobiegających z głośników, informujących o promocji na podudzie z kurczaka, pomieszanych ze stanowczym komunikatem spikera, donoszącym wszem i wobec, że trwa właśnie cicha godzina, ze względu na osoby, którym przeszkadza hałas… Małpi gaj.

Pchli Targ

I nie zrozumcie mnie źle! Pchli targ to kwintesencja gwaru, esencja ludzkich interakcji. Tu nie ma cen na produktach – o każdą trzeba zapytać. Nie ma półek – albo grzebiesz w kartonach, gdzie niczym poszukiwacz skarbów (lub moja matka w lumpeksie) wyławiasz te dla Ciebie najcenniejsze, albo przeciskasz się pomiędzy leżącymi na ziemi płachtami z rozstawionym na nich towarem, bo ta szklana karafka, lub inny kryształowy talerzyk akurat na „ciebie spojrzał” i uśmiechnął się kokieteryjnie.
To także miejsce, gdzie ścierają się strategie negocjacyjne, godne największych guru sprzedaży „nie patrz tak na ten wazon, bo Pan pomyśli, że ci zależy!”; „po ile jedna? Aaa po 6… a jak wezmę dwie to za dziesięć Pan sprzeda?”; „ten rowerek to za ile? Wziąłbym, ale siodełko jakieś takie… Tam ma Pan drugi – może wymienimy?” Na pchlim targu nie ma przegranych, ktoś chce kupić, ktoś chce sprzedać. Panuje tu zasada, każda transakcja jest tak samo ważna. Nieważne, czy za 3, 13 czy 300 złotych.

Pchli Targ


To w końcu skarbnica rzeczy unikatowych, takich, które przetrwały próbę czasu i dziś stanowią niejednokrotnie przedmioty kolekcjonerskie, oryginalne, rzadkie, jedyne w swoim rodzaju. Nierzadko znajdują u kupujących nowe przeznaczenie, bo tego właściwego nikt już nie pamięta. To przedmioty, dzięki którym nasz dom staje się czymś więcej, niż tylko czterema ścianami. Nabiera charakteru i oddaje naszą osobowość.

Pchli Targ


Od tych kilku tygodni, odkąd regularnie odwiedzam moją mekkę rozmaitości, mój dom wzbogacił się o kilka terakotowych doniczek z ornamentem, w których rośliny wyglądają obłędnie, a także o kilka ozdób, które z mojego tarasu stworzyły prawdziwe boho „zewnętrze”. Jest i wiklinowy kosz z beżową narzutą, który kot pokochał od pierwszego poleżenia, używana klatka po ptaku, w której na czas lata zamieszkał kaktus, kilka drewnianych lampionów, toczonych świeczników i emaliowany garnek do founde w kolorze kości słoniowej, który lata świetności ma już za sobą, ale wstawiona w niego dalia nie narzeka. Wisienką na torcie jest wiklinowy słoń niewiadomego przeznaczenia, który po prostu jest. I mi to pasuje.
Komary tną coraz mocniej, połowa lata, piękny ciepły wieczór. Wpadła nowa sąsiadka zaciekawiona moimi łowami na ostatnim niedzielnym targu. Pokazuje świecznik, nieduży, drewniany, ciężki. Spojrzała na mnie, na świecznik, znów na mnie. „To moździerz jest…” Byle do niedzieli!

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
Pchli Targ|Pchli Targ|Pchli Targ|Pchli Targ|Pchli Targ|Pchli Targ|Pchli Targ
REKLAMA
REKLAMA

Królowa

Artykuł przeczytasz w: 5 min.
Tina Turner|Tina Turner

Swoją charyzmą porywała stadiony. Wulkan energii na świetnych nogach. Rockowy charakter, piękny uśmiech, charakterystyczny przychrypnięty, mocny głos i nieodłączne czerwone usta. Sprzedała ponad 180 mln płyt na całym świecie i zdobyła 8 nagród Grammy. Wydała w sumie 9 studyjnych płyt i kilka koncertowych, wystąpiła w kilku filmach, otrzymała ponad 100 różnego rodzaju nagród. Na scenie dawała z siebie maksa, a nawet jeszcze więcej. Skrywając pod maską szczęścia, radości i energii, wiele bólu i cierpienia.


Jej życie nie było usłane różami – trudne dzieciństwo, naznaczone przez przemocowego ojca – w żaden sposób nie zwiastowało kariery Królowej rock & rolla. Swój talent rozwijała w chórkach gospel, gdzie jako nastolatka rozpoczynała swoją przygodę z muzyką, aby w wieku 20 lat związać się z zespołem Ike’a Turnera, którego zresztą po kilku latach i paru całkiem udanych wspólnie nagranych hitach, poślubiła.

Ten wybór nie należał do najszczęśliwszych. „Żyłam, ale czułam się, jakbym była martwa. Nie istniałam”, tak swoje małżeństwo z Ike’iem Tina Turner podsumowała po latach w wywiadzie dla magazynu People. Ike okazał się być brutalnym, damskim bokserem, uzależnionym od alkoholu i narkotyków. W swojej biografii Tina wspomina „Używał mojego nosa jako worek treningowy. Wiele razy, kiedy śpiewałam na scenie, czułam, jak krew cieknie mi ze strupów”. Te „treningi” przypłaciła wielokrotnymi operacjami nosa. Pierwszy raz uderzył ją prawidłem do butów, potem bił już wszystkim, co nawinęło mu się pod rękę. Przypalał papierosami, oblewał wrzącą kawą, złamał szczękę.
A kiedy w końcu zdecydowała się na rozwód, otrzymywała pogróżki i ostrzelano jej samochód. Ale ona była nieugięta. Po 16 latach tortur, jej małżeństwo dobiegło końca. I pomimo długów, z którymi zostawil ją Ike, oraz niełatwego bagażu emocjonalnego, znalazła w sobie siłę, aby wstać.

Nie było łatwo. Dwa wydane albumy nie przyniosły spodziewanej popularności, a Tina zmagała się z życiem na walizkach, potężnymi długami… i stresem pourazowym wyniesionym z małżeństwa. Wówczas w jej życiu pojawił się nowy menadżer, który pomógł jej pokierować karierą. I tak jako czterdziestoletnia artystka znów wylądowała na szczycie. To wtedy powstały takie utwory jak „What’s Love Got To Do With It” czy „Private Dancer”.

Niestety małżeństwo z Ike’iem to niejedyna trauma, z którą przyszło jej się w życiu mierzyć. Pochowała dwóch synów, z których jeden popełnił samobójstwo, a drugi zmarł na raka, a sama ciężko zachorowała. W 2013 roku przeszła udar, a leczona medycyną niekonwencjonalną niewydolność nerek doprowadziła do konieczności przeszczepu. Zdrową nerkę podarował jej drugi mąż Erwin Bach, przy boku którego Tina dożyła ostatnich swoich dni.

W moim życiu obecna jest od zawsze. Od czasów otrzymanego na komunię granatowego radiomagnetofonu Kasprzak, przed którym niecierpliwie wyczekiwałam trójkowej listy przebojów i jej chrypliwego głosu w „We Don’t Need Another Hero”, przez nałogowe oglądanie MTV w latach 90’tych, gdzie z podpiętym przewodem pięciożyłowym z jednej strony do telewizora, z drugiej do magnetofonu Hania, czekałam na zmysłowe „Foreign Affairs”, po absolutnie genialne, energetyzujące „Goldeneye”.

Ale odkryłam ją na nowo w 2021 roku po premierze biograficznego dokumentu o niej. I choć znałam jej historię, podeszłam do niej dużo świadomiej. Ten intymny portret kobiety, która pomimo ekstremalnie trudnych sytuacji, z jakimi przyszło jej się mierzyć, nie odpuściła i na własnych warunkach weszła na szczyt, wstrząsnął mną, pozostawiając z całą masą refleksji. Jak to możliwe, żeby dawać ludziom tak wiele radości, jednocześnie doznając tak ogromnego cierpienia? Jak to możliwe, aby wyprzedawać stadiony, jednocześnie nosząc w sobie tak potężną traumę, doznaną podczas wielu lat upokorzeń, strachu i wstydu? Ile siły i determinacji musiała w sobie znaleźć, aby unieść ten wyczerpujący, katorżniczy bagaż doświadczeń? Pozostając przy tym pełną humoru, charyzmy, nadziei…

Tina to wielka inspiracja. Ikona, legenda, tytanka. Ile razy upadała, tyle wstawała. I na długo pozostaną z mną słowa Cher, z którą Tina przyjaźniła się przeszło pół wieku: „Może nie wygrała każdej bitwy, ale stoczyła każdą wojnę. Walczyła o wszystko, w co wierzyła”.
Dla mnie, fanki wyśpiewującej pod nosem w samochodzie jej przeboje, była, jest i zawsze będzie „The Best”!

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
Tina Turner|Tina Turner
REKLAMA
REKLAMA

Matka jest tylko jedna

Artykuł przeczytasz w: 5 min.
|

Najwcześniejsze wspomnienie? Zapach. Różany, delikatny. Pachniał nim nie tylko dom, ale i klatka schodowa, kiedy po niej szła, stukając obcasami. Nie wiem, czy wynikał z dostępnych w PRL-u perfum tylko o takim bukiecie, czy z aromatu pudru firmy Celia, ale to właśnie on wbił mi się w mózg i do dziś daje poczucie bezpieczeństwa i ostoi. Z czasem wspomnienia z wonnych zaczynają przeistaczać się w ilustrowane. Brązowy, ciężki kożuch, który z upodobaniem jako mała dziewczyna na siebie zakładałam, ginąc pod nim całkowicie, szpilki, które przymierzałam i koślawym chodem urządzałam pokaz mody na korytarzu winogradzkiego M3. No i kapelusze… Bo Matka ma głowę do kapeluszy. Nie wiem skąd je brała w czasach ciężkiej komuny, ale szyk, jaki zadawała na wywiadówkach, był jedyny w swoim rodzaju. Futro, kozak na obcasie i kapelusz. Taką ją pamiętam z tamtych czasów.


Szyła mi ubrania w czasach, kiedy w sklepach była tylko musztarda i ocet. W ocet ciężko dziecko ubrać, więc kombinezony zimowe, spodnie czy nawet kapcie domowe spod jej ręki wychodziły. Wyciągała z szafy tony materiałów kupione gdzieś spod lady i czyniła cuda. To mistrzyni improwizacji. Podeszwy do kapci robiła ze starych torebek. Nie był to zbyt trwały materiał, ale nadal to lepsze niż musztarda. Do dziś kocha usiąść przy maszynie do szycia i wg wykroju zmajstrować sobie żakiet. To dla mnie prawdziwy rocket science, bo tego talentu po niej nie odziedziczyłam.

Jako absolwentka szkoły muzycznej grała też na pianinie. To ona nauczyła mnie wystukiwać w klawisze „Wlazł kotek na płotek”, czy potem nieco ambitniej „Dla Elizy” Beethovena. Znosiła moje zafascynowanie subkulturą rockową, pozwalając na eksperymenty. Bo doskonale wiedziała, że młody człowiek, aby się przekonać, musi spróbować. Tak jak pozwoliła mi dotknąć nie całkiem nagrzanego żelazka, kiedy byłam dzieckiem, abym przekonała się, że może poparzyć.

Zaraziła mnie miłością do czytania. Półki w jej domu do dziś uginają się pod ciężarem kryminałów, thrillerów, powieści szpiegowskich. To zdecydowanie jest jej klimat. Kupowanie jej książek dostarcza rozrywki na jeden wieczór. No góra dwa. Łyka je z prędkością światła. Z czasem pokochała też political fiction, bo polityka to jej kolejny konik. Jest na bieżąco z tym, co dzieje się w kraju i niczym kania dżdżu wyczekuje zmiany. Czasem mówi, że to ją trzyma przy życiu.
Nauczyła mnie też dystansu, bo czego jak czego, ale tego jej nie brakuje. Mówi, że nosi na plecach dwie siekierki, nawiązując do swojego wieku. Kiedy załapie z kimś dobry kontakt mówi, że ma z nim taką samą grupę krwi.

Nauczyła mnie kochać Joannę Chmielewską – „Lesio” czy „Dzikie białko” to kopalnia cytatów, które stanowią nasz codzienny kod językowy. Podobnie jak cytaty z nieśmiertelnego Barei. „Klient w krawacie jest mniej awanturujący się”, czy „Mój mąż jest z zawodu dyrektorem”, puentują niejedną naszą rozmowę. A tych odbywamy naprawdę sporo – czasem to długie psychologiczne dysputy, czasem rozważania filozoficzne, a czasem po prostu głupoty na poziomie absurdu, po których trzymamy się za brzuchy ze śmiechu.

Kocham ją za luz, za młodzieżowy styl bycia, za bycie fashionistką (tak, w tym wieku też jest to możliwe!), za to, że kochają ją wszyscy moi przyjaciele, za to, że rozpoznaje utwory Rammsteina w radiu i za to, że kiedy idzie się spotkać z ludźmi w swoim wieku – mówi – Aluś – oni wszyscy o chorobach i umieraniu, a przecież ja żyję! Kocham ją za trzeźwość umysłu i racjonalny osąd sytuacji. Za stanie zawsze po mojej stronie i nieustające wsparcie, nawet jeśli jako nastolatka przegięłam oś jej cierpliwości. Za język, który tylko my rozumiemy, za spojrzenia, które niczym z reklamy czekoladek wyrażają więcej niż tysiąc słów. Za to, że tak wiele mnie nauczyła i za to, że z taką plastyczną łatwością przyswaja to, czego uczę ją dziś ja.

Ale jeśli mam wybrać tylko jedno skojarzenie z nią – to będzie „ciepło”. I nie tylko to fizyczne, kiedy przytulała mnie, mówiąc mi jak bardzo mnie kocha, ale to metaforyczne. Ten wyjątkowy stan, kiedy jej obecność zamienia cztery ściany mieszkania w DOM. Odczułam to jako nastolatka, kiedy pojechała na trzy długie tygodnie do sanatorium, zostawiając mnie pod opieką ojca. I choć ojciec starał się jak mógł, dwoił i troił, karmił w restauracjach, gdyż sam gotować nie umiał, brakowało w domu tej iskry. Tej, którą wnosiła swoją obecnością. Grającym radiem, zapachem domowego obiadu, rozmowami przez telefon z przyjaciółkami i jej gadaniem do mnie, do kota, do siebie. Bez niej dom był niekompletny. Bo Matka jest tylko jedna… I już w głowie słyszę, jak czytając ten felieton dopowiada … i zawsze siedzi z tyłu.

Wszystkim Mamom z okazji ich święta!

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
|
REKLAMA
REKLAMA

Kto nie utopił Marzanny?

Artykuł przeczytasz w: 4 min.

Podobno w życiu pewne są tylko dwie rzeczy – śmierć i podatki. Zwykł mawiać Benjamin Franklin, jeden z twórców amerykańskiej konstytucji. Ja do tej przykrótkiej listy dorzuciłabym jeszcze kilka swoich pewniaków – że wtyczka USB wkładana do gniazdka nigdy nie pasuje za pierwszym razem, (za drugim zresztą też nie), że pudełko leków zawsze otwiera się od strony ulotki, że telefon zadzwoni zawsze, kiedy biorę prysznic, a niedziałający komputer w cudowny sposób ożywa w obecności informatyka. To co prawda drobnostki w porównaniu do otaczającego nas od trzech lat świata niepewności, w tym roku do listy pewniaków dorzucam jeszcze jedną. Ktoś w tym roku nie utopił Marzanny!


Topienie Marzanny wg pradawnych słowiańskich zwyczajów, ma swój symboliczny charakter. Ta słowiańska bogini zimy i śmierci wraz z pierwszym dniem wiosny ustępuje miejsca Jaryle – bóstwu płodności i wiosny. Zwyczaj ten, zakorzeniony w pogańskich obrzędach ofiarnych, miał zapewnić urodzaj w nadchodzącym roku. I to by było na tyle wierzeń. Wiara ponoć czyni cuda, jednak jakoś w tym roku nie zadziałało.

Poniedziałek. 17 stopni. Moja mini wierzba do tej pory śpiąca w najlepsze, w ciągu kilku godzin obsypała się baziami. Ptaki zadowolone z ciepłego dnia, rozpoczęły swoje trele, nawołując się wzajemnie. Sąsiadka z naprzeciwka ochoczo krząta się po swojej posesji, wszak słynie z najpiękniejszego i najbardziej wypielęgnowanego ogrodu na naszej ulicy. Koty leniwie grzeją futra na tarasie, nawet psy sąsiadki jakby ciszej szczekają. Chowam ciepłe kurtki do szafy. Wiosna, ach to Ty!

AdobeStock 106715925

Wtorek. 11 stopni. Rozpieszczona poniedziałkowym dobrostanem, zaklinam rzeczywistość i wychodząc z domu, zakładam tenisówki i wiosenny płaszcz. „To się rozpogodzi” – myślę i wsiadam do auta. Przezornie włączam podgrzewanie siedzenia. Sąsiadka twardo porządkuje trawnik. Znamienne – na jej głowie pojawiła się czapka. Wiosno – ogarnij się!

Środa. 3 stopnie i deszcz. Dzień spędzam na pracy w domu. Ptaki ucichły, słychać tylko łoskot uderzających w parapet kropli deszczu. Skończyła się kawa. Muszę do sklepu. Wyciągam ciepłe kurtki z szafy… Pracuję do późna. Kiedy w nocy odrywam wzrok od komputera, moim oczom ukazuje się prawdziwa puchowa kołderka śnieżna… Wiosno! Serio???

AdobeStock 123467465

Czwartek. Minus 2. Chyba przedobrzyłam z tymi tenisówkami we wtorek. Czuję, że nadciągający katar uprzykrzy mi życie na kilka dni. Sąsiadka ani myśli wyjść na dwór, tylko jej dzieci szaleją na dworze, lepiąc coś na kształt ni to bałwana, ni klauna. Wierzba ugięła się pod ciężarem białego puchu. Odpalając auto, zastanawiam się, gdzie moja zmiotka do śniegu? I rękawiczki? Ostatecznie tylną szybę odgarniam rękawem kurtki. Tej najcieplejszej.

AdobeStock 218541563

Piątek. 5 stopni. Po śniegu nie ma śladu. Topniejąc, pozostawił na boku mego auta artystyczne mazy. Koty nie wychodzą spod koca. Sąsiadka zadzwoniła, że zrobiła zimową herbatkę. Tenisówki, prowodyrzy mojego kataru jak wyrzut sumienia stoją w przedpokoju, łypiąc na mnie złośliwie dziurkami do sznurówek. Może weekend będzie cieplejszy? Wiosno – liczę na Ciebie!

Na weekend miałam plany. Katar, kaszel i stan podgorączkowy skutecznie je uniemożliwiły, uziemiając mnie pod dwoma kołdrami i kocem. Zresztą, deszcz, szarość i plucha nie zachęcały do aktywności na świeżym powietrzu.

Śmierć i podatki – to pewniaki Benjamina Franklina. Ja do listy swoich dorzucam przekonanie graniczące z pewnością, że komuś się żal bogini zimy zrobiło i postanowił ją ułaskawić. Ale na litość boską! Kwiecień mamy i wiosny łakniemy! Nie jest jeszcze za późno pożegnać się z Boginią Zimna i Niepogody! Choćby w wannie…

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Samotność w wielkim mieście

Artykuł przeczytasz w: 4 min.
Alicja Kulbicka

Szary, nieduży domek ze skośnym, czerwony dachem. Symetrycznie rozmieszczone na szarej elewacji okna z niepodnoszonymi od lat białymi roletami, tworzą wrażenie zamkniętych oczu, a krzywa dachówka, niczym źle dobrana fryzura, stuka w trakcie wichury. Wokół zarośnięty ogródek z zamykaną na skobel bramą, kilka pękniętych doniczek z resztkami wyschniętych roślin podlewanych okazjonalnie przez deszcz. I tylko kolorowy jarmarczny wiatraczek, wetknięty w ogrodowe korytko kręci się wesoło, zachowując ostatnie pozory życia na wymarłej posesji.

Mieszkała tu od lat 40-stych. Początkowo z rodzicami i braćmi. Lata szkolne i jej młodość przypadły na powojenny Poznań, a okres pracy zawodowej w służbie zdrowia na niełatwe czasy realnego socjalizmu. Praca z chorymi uwrażliwiła ją i dała poczucie sensu i własnej wartości. Kiedy rodziców zabrakło, a bracia pozakładali swoje rodziny, została sama. Nigdy nie wyszła za mąż. Jakoś się nie złożyło. Kiedy się poznałyśmy, była już na emeryturze, a jej towarzyszem był nieco wyrośnięty foksterier, z którym wychodziła na codzienne spacery. Dlatego chyba ucieszyła się, że zostałyśmy sąsiadkami. Ja zyskałam coroczne wiosenne dostawy gałązek najpiękniej pachnącego bzu, którego aromat roztaczał się po całej okolicy,a ona wiernego słuchacza jej opowieści o świecie, który przeminął. Stojąc płot w płot, godzinami słuchałam opowieści o fyrtlu, który niedawno stał się moim, ale ona spędziła w nim całe życie. O ludziach, których nie miałam szansy poznać i miejscach, których blask dawno wygasł. Zawieszona w przeszłości, która niczym tarcza chroniła ją przed samotnością.

Niewielu gości ją odwiedzało. Przyjaciółki z młodych lat pochowała, rodzina zajęła się własnymi sprawami, a wybuch pandemii tylko pogłębił poczucie osamotnienia. Podupadła na zdrowiu. Najgorzej było zimą, kiedy aura nie pozwalała nam się spotykać podczas ogródkowych porządków.Z zaproszeń też nie była skora korzystać. Miała swój własny świat, w którym zamykała się w połowie listopada, aby niczym niedźwiedź wybudzić się do życia wiosną. Kontakt stawał się ograniczony. Nigdy niedziałający dzwonek do furtki, milczący, rozładowany telefon. Pomimo usilnych próśb o jego regularne ładowanie, często nie odpowiadał, aby po kilku dniach oddzwonić jakby nigdy nic i na pytania o regularne zażywanie leków beztrosko, szczebiotliwieodpowiedzieć „co u Twoich kotów”? Tylko migocące w oknie szarego domu ciepłe, pomarańczowe światełko dawało mi poczucie spokoju, że wszystko jest w porządku.Nauczyła mnie nie martwić się na zapas, uodporniła na brak znaku życia.

I kiedy przed świętami powiedziała mi, że wybiera się do rodziny, ucieszyłam się. Że będzie wśród bliskich, choć zaproszenie na wigilię w moim domu było przez te lata naszej znajomościzawsze aktualne. I pomimo przyzwyczajenia do jej wiecznie wyłączonego telefonu, moje zdziwienie wywołał brak reakcji na esemesowe życzenia. Tuż przed sylwestrem sprawy potoczyły się bardzo szybko. Brak migocącego światła w oknie, kontaktu telefonicznego, o waleniu w drzwi nawet nie wspomnę. Poszukiwanie kontaktu do rodziny, ślusarz, karetka… Mój esemes o treści „Pani Grażynko, niech Pani do mnie zadzwoni” już na zawsze pozostanie bez odpowiedzi…

Jestem na nią zła. Za jej niefrasobliwość i niekonsekwencję w braniu leków. Za bezsensowny upór, brak chęci przyjęcia pomocy. A jednocześnie będzie mi brakowało naszych rozmów przy płocie, a wiosenny zapach bzu zawsze kojarzyć będę z jej małymi radościami po wizycie u fryzjera czy kosmetyczki. Dom za moim oknem już nie mruga żarowym światełkiem, a o tym, że było w nim kiedyś życie przypomina tylko mały, kolorowy, wirujący na wietrze jarmarczny wiatraczek…

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
Alicja Kulbicka
REKLAMA
REKLAMA

Spokój, przede wszystkim spokój…

Artykuł przeczytasz w: 5 min.

–Mamusiu zbudź się! – zawołał Muminek przerażony – stało się coś strasznego! To się nazywa Wigilia!

–Co chcesz przez to powiedzieć? – spytała Mama, wysuwając pyszczek spod kołdry.–Nie wiem dokładnie – odpowiedział Muminek – ale nic nie jest przygotowane i coś przepadło i wszyscy biegają jak zwariowani. Może to znowu powódź.

Czas do świąt odmierzam kulinarnie. Już od połowy listopada z ukochaną Matką toczymy dyskusje o kapuście, pierogach, makowcach i karpiu. Bo bez karpia świąt nie ma. Kończymy temat rogali świętomarcińskich i zaczynamy obrady wysokiego szczebla na temat świątecznego menu. A to wyzwanie nie lada w czasach, kiedy każdy produkt kupujemy w innym sklepie. I nie żebyśmy tak chciały, po prostu w jednym nie sposób dostać wszystkiego, co widnieje na naszej zakupowej liście. W pierwszymkupimy grzyby, ale kapusta już nie taka, w drugim mak, ale przyprawy do piernika brakuje. Mąka też nie spełnia wysokich standardów mej rodzicielki, więc do ekologicznego sklepu trzeba podjechać. A tam też nie ma. Była, ale wyszła. Albo nie była, bo tak podrożała, że nikt kupować nie chce. Więc pertraktacje z matką kończą się powrotem do pierwszego sklepu, bo tamta może jednakby się nadała. I kiedy już dumna, z niespełniającą wymogów kulinarnych mąką, szczęśliwa na myśl o końcu sklepowej udręki, wracam do auta, pada magiczne – w ekologicznym były jednak ładniejsze owoce… I chcąc nie chcąc, wracam do sklepu z „bio” w nazwie, modląc się, aby nikt nie wykupił pomarańczy, które wpadły matce w oko. Bo w przeciwnym wypadku od rana czeka mnie kolejna wyprawa w poszukiwaniu owoców idealnych. Spokój – powiedział Tatuś Muminka – przede wszystkim spokój.

Minęła ich ciotka Paszczaka, ciągnąc świerk na sankach,a więc obudziliście się?

– No wreszcie – powiedziała obojętnie – postarajcie się o choinkę zanim się ściemni (…)

– Ale po co…? – zaczął Tatuś Muminka.–Zanim się ściemni– szepnęła Panna Migotka – ona powiedziała: zanim się ściemni. Zatem niebezpieczeństwo nadejdzie dziś wieczorem…

Choinka to osobny rozdział epopei świątecznej. Albo za mała, albo za duża, albo za łysa, albo za rozłożysta. Albo czubek nie taki. Albo pan sprzedający tylko gotówkę chce i na widok karty płatniczej patrzy na mnie wzrokiem, jakbym przed Bożym Narodzeniem w sklepie o zające wielkanocne pytała. Wpakowanie jej do auta to kolejne wyzwanie. Na wznak nie, na skos nie. Przecież nie utnę czubka doskonałego!!!! Spokój – powiedział Tatuś Muminka – przede wszystkim spokój.

(…) Nie przeszkadzaj –parsknął Paszczak z nosem pochylonym nad długą listą, na której prawie wszystko było już poprzekreślane. Usiadł przy jednej ze świec i zaczął liczyć– Mama, Tatuś, Gapsa – mruczał po nosem – wszystkie kuzynki… najstarszy jeż… tym małym nic nie trzeba. Ja też nic od Sniffa w zeszłym roku nie dostałem. Mirabela i Homek… ciotka (…)

–Ale co im się stało? – zapytał Muminek.–Prezenty! – wybuchnął Paszczak – z każdą Wigilią coraz więcej prezentów!

Zapchał się paczkomat. Świąteczne szaleństwo zakupowe rozgorzało na całego.  Po zamówioną karmę dla kota skierowano mnie do „paczkomatu tymczasowego”. Kilkanaście ulic dalej.  Niby nic, ale kot głodny. Etap prezentów to najgorszy dla mnie moment. Bo co kupić ludziom, którzy mają już wszystko? Albo mówią, że niczego nie potrzebują? Jako dziecko matce kupowałam dezodorant, ojcu maszynkę do golenia. Rok w rok. Ale to chyba już nie przejdzie… Jakbym dobrze poszukała, to pewnie w domu rodzinnym z tuzin nigdy nie używanychaerozoli bym znalazła. Pomyślę o tym później. Spokój – powiedział Tatuś Muminka – przede wszystkim spokój.

Po czym wszyscy usiedli na śniegu i czekali na katastrofę.

(…) Tylko małe leśne stworzonko, które piło herbatę wyjrzało zza drewutni. Przyprowadziło ze sobą wszystkich swoich krewnych i przyjaciół swoich krewnych, a wszyscy byli jednakowo mali, szarzy, wynędzniali i zziębnięci.

– Przyjemnej Wigilii – szepnęło leśne zwierzątko nieśmiale.

– Jesteś pierwszy, który uważa, że Wigilia może być przyjemna – odpowiedział Tatuś – a nie boisz się, co się stanie kiedy nadejdzie?

– Przecież już jest – odpowiedziało leśne stworzonko – macie piękną choinkę – i tyle jedzenia – dodał jego krewny – i prezentów (…) Zaległa zupełna cisza. Świece paliły się nieruchomym płomieniem wśród łagodnej nocy, a małe stworzonko i jego krewni siedzieli bez ruchu.(…) –Jednak jeśli Wigilia się rozgniewa – powiedział Muminek – to będziemy mogli skryć się na werandzie. A tymczasem – zwrócił się do leśnego stworzonka – to wszystko jest dla was.*

Spokojnych i rodzinnych Świąt!

*Opowieści z Doliny Muminków – Wigilia w Dolinie Muminków (na podstawie opowiadań Tove Jansson)

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Dziedzictwo

Artykuł przeczytasz w: 8 min.
Alicja Kulbicka z ojcem Dobiesławem Wielińskim

Zmagając się z przeciwnościami losu, których apogeum wydawał się być nagły pobyt matki w szpitalu, ojciec postanowił swoim odejściem zakasować wszystkich. Zawsze lubił być w centrum uwagi. 

            Gdy byłam dzieckiem nasz dom tętnił od spotkań i rozmów. Sprzyjały temu wiecznie otwarte drzwi w mieszkaniu w bloku na Winogradach. Nikt nie odgradzał się od sąsiadów, a jako dzieciak rozróżniałam po sposobie pukania do drzwi, kto tym razem wpada do rodziców. Sąsiadki, które przychodziły do mamy pożyczyć „szklankę” cukru, pochwalić się nową fryzurą czy kostiumem i zostawały na wielogodzinnych pogaduchach. Sąsiedzi, którzy wpadali do ojca z „problemami motoryzacyjnymi”, albo z koszykiem świeżo zebranych grzybów, lub po prostu żeby na chwilę przysiąść i wymienić się opiniami na temat otaczającego świata. Ojciec uwielbiał te wizyty. I choć nierzadko stawał w opozycji do swoich rozmówców, nie zrażało to ich do kolejnych odwiedzin w kolejnym dniu. I w następnym. Byle do soboty. Bo wtedy obowiązkowo – koniaczek i wspominki. Każde pokolenie na swoje „kiedyś było jakoś fajniej”. Ojciec brylował opowieściami, anegdotami. A po każdych wakacjach wyciągał ogromny ekran i wyświetlał slajdy z podróży. Ku utrapieniu mamy, która może niekoniecznie każde swe ujęcie na plażach Bułgarii sąsiadom pokazać chciała, ale z ojcem nie było dyskusji. Z każdych wakacji przywoził dziesiątki rolek filmu ORWO, więc jakże miałoby się zmarnować?

            Był zresztą genialnym organizatorem. To dzięki jego determinacji i uporowi w czasach PRL-u zwiedziliśmy „maluchem” wszystkie kraje byłych Demoludów. Maluchem, w którym moja matka przez całą drogę do byłej Jugosławii trzymała nogi w misce, bo nie było już jej gdzie upchnąć. Miski, nie matki. Spaliśmy na campingach pod namiotem, więc zabrać musiała pół domu. Matka, nie miska. Połowę objętości „malucha” stanowiły zapasowe części, bo nigdy nie było wiadomo, kiedy nasz czerwony bolid postanowi się zepsuć. Ale i z tym ojciec sobie radził. To dzięki jego uporowi dostałam wymarzony rower, bo kiedy okazało się, że do sławetnego sklepu Rometu na Serbskiej „rzucono” trzy sztuki, a my w kolejce byliśmy może setni, ojciec prawie wrzucił mnie do „malucha” i pojechaliśmy do fabryki gdzieś pod Bydgoszcz. Na miejscu kazał mi zostać w aucie i po dobrej godzinie wrócił wściekły jak osa, ale z moim wymarzonym Jubilatem. Co prawda w fioletowym kolorze na białych oponach, no ale tylko taki był.Nigdy nie zapytałam, ile ofiar wymagała ta operacja, a sam ojciec przez całą drogę powrotną milczał jak zaklęty,co zwiastować mogło najgorsze, ale ja byłam szczęśliwa.

            Ojciec dużą część swego życia przepracował w Fabryce Samochodów Rolniczych „Tarpan” jako redaktor naczelny gazety zakładowej „Życie FSR”, nazywanej przez moją matkę pieszczotliwe „Intymnym Życiem Tarpana”. Pamiętam porozkładane na podłodze makiety, sklejane na nich kawałki tekstów, wywoływanie zdjęć w łazience, w której pod karą śmierci lub chociażby ciężkiego okaleczenia nie wolno było wówczas zapalać światła. No, ale ten Tarpan w życiu ojca pojawić się w końcu musiał. Postawił auto tak, aby codziennie monitorować z okna, czy ktoś się na niego nie połasił. Bo własnym sumptem doposażał go na miarę możliwości późnego PRL-u. A czego tam nie było! Halogeny, dodatkowe orurowanie, nawet pomalował go na kolor kości słoniowej. Wisienką na torcie były naklejone z boku kolorowe pasy i napis „Poznań –Krym 1987”. Bo i w taką podróż się wybraliśmy. Był gadżeciarzem na miarę tamtych czasów. A i dobrze było, kiedy sąsiedzi wiedzieli, jaką kolejną podróż planuje. Centrum uwagi. Coś czuję, że dziś ojciec byłby gwiazdą Instagrama.

            Nawet w Milionerach brał udział i nawet z niejakim sukcesem, dzięki czemu w 2001 roku zwiedzili z matką Stany Zjednoczone. Samochodem, bo jakże inaczej! „Samochód to członek rodziny, który po dłuższej podróży zawsze jest z wdzięczności głaskany po kierownicy” – mawiał.

            Po upadku ustroju nie było mu łatwo. Fabrykę zlikwidowali, rynek prasy w wolnej Polsce dopiero się tworzył. Ojciec imał się każdej fuchy. Pisał to, na co było zapotrzebowanie. Od horoskopów po wymyślone na potrzeby prasy bulwarowej historyjki. Choć i poważne tematy się trafiały. Zapewne znacie te maile, w których dostajecie kupę forsy od tajemniczych milionerów z dalekiego kraju. To ojciec też dostał parę milionów. A dokładnie dwanaście. W 2003 roku od senatora z Nigerii. I choć oczywiście w żadne dolary nie uwierzył, z dziennikarskiego obowiązku postanowił się historii przyjrzeć i niczym szpieg w służbie Jej Wysokości Dziennikarstwa spotkał się w Amsterdamie z oszustami. I choć nie była to łatwa decyzja, bo nie wiadomo było co go tam czeka, pojechał. A kiedy wrócił w jednym kawałku, za historię „Nigeryjski łącznik”, o tzw. przekręcie 419 otrzymał nagrodę Grand Press. Uwielbiał sławę! Był w stanie wiele dla niej zrobić.

            Jego teksty osobiście przepisywałam na pożyczonym od sąsiada komputerze, gdzie o żadnym edytorze tekstów nawet nie było mowy. Był tylko czarny ekran, zielony kursor stawiający kropkę w miejscu spacji i Tetris, w którego namiętnie grałam po skończeniu swojej „pracy” dla ojca. I gdy któregoś dnia rzucił mi na biurko stos zapisanych ręcznie kartek, mruknął „Tetris musi poczekać”, czułam że coś się zmieniło.             „Opowieści Silver Lady” fabularyzowana opowieść o Rolls Royce’ie, którą ojciec postanowił przetłumaczyć na język polski na zawsze zmieniła jego życie. To był ogromny sukces. Zainteresowanie było tak duże, że matka robiąca za sekretariat autora zapisywała chętnych na listę kolejkową. A miłość mojego ojca do historii i motoryzacji sprawiły, że jak grzyby po deszczu pojawiały się kolejne pozycje. Tym razem jego autorskie. „Rolls Royce moja miłość”,„Papa Mobile – historia transportu watykańskiego”, „Nostalgie na czterech kołach”,„Ciężarówki – historia”, „Od Warty do Honkera”,aż po najnowsze „Mercedes w cieniu swastyki” czy „Encyklopedia poznańskiej motoryzacji”.W sumie 27 pozycji. W jego własnym, niepodrabialnym stylu. Encyklopedia” uznana została przez kapitułę prestiżowego amerykańskiego stowarzyszenia Society of Automotive Historians za najlepszą książką motoryzacyjną w 2017 roku, w kategorii książek nieanglojęzycznych. I dokładnie 7.lutego 2019w Automobile de France w Paryżu, ojciec odebrał wyróżnienie podczas europejskiej edycji tej amerykańskiej gali. Był już zbyt chory na podróż do Stanów. Ale znów był w centrum uwagi. I dokładnie pół roku później, też się tam znalazł. Tylko z innej przyczyny…

            Gdy po jego śmierci przyszło mi zmierzyć się z jego dorobkiem, poczułam się mała. W jego gabinecie do dziś stoją tony książek, z których czerpał wiedzę, stare zakurzone roczniki gazet motoryzacyjnych, albumy kupowane w antykwariatach. To autentyczne świadectwo jego pasji. I czuję dumę, kiedy spotykam jego czytelników, ludzi którzy go znali i cenili za pracę. Choć dla mnie nie był dziennikarzem motoryzacyjnym, autorem poczytnych książek – tylko Tatą od podróży maluchem, spania na campingach, załatwiania rzeczy niemożliwych, wstawania wraz ze mną o piątej rano, aby zawieźć mnie na siódmą do szkoły. Udowadniania, że niemożliwe staje się możliwe, jeśli włożysz w to wystarczająco dużo pracy. Zostawił mi ogromne dziedzictwo, za które jestem mu cholernie wdzięczna każdego dnia. A dzięki temu, co stworzył, kiedy bardzo za nim tęsknię wystarczy, że wezmę jedną z jego książek i już mam go przy sobie. To trochę tak jakby czytał mi bajkę na dobranoc.  A dokładnie 27.                                                           

Pamięci Dobiesława Wielińskiego (1944-2019)

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
Alicja Kulbicka z ojcem Dobiesławem Wielińskim
REKLAMA
REKLAMA

Czasem świata jest za dużo

Artykuł przeczytasz w: 4 min.
Alicja Kulbicka

Herbata stygnie, zapada zmrok,
a pod piórem ciągle nic
Obowiązek obowiązkiem jest,
piosenka musi posiadać tekst (…)

            Ten prawie 30-letni utwór Hey ze słowami niezastąpionej Kaśki Nosowskiej towarzyszy mi od kilku dni. A może i tygodni. Proces twórczy wymaga warunków, „świeżej” głowy i nie mam tu na myśli starannie wypielęgnowanych włosów. Tylko raczej taką wolną od trosk. Przewietrzoną czystym, nie zasmogowanym powietrzem. Możecie to uznać za dosłowność, ale i za metaforę. Dosłowność, bo sezon grzewczy ku utrapieniu chyba nas wszystkich właśnie się zaczyna i metaforycznym, bo świat dookoła nas nie sprzyja pracy twórczej i zachwytom nad jego pięknem. Szalejąca inflacja, wysokie stopy procentowe, wojna za naszą wschodnią granicą i kryzys energetyczny cofnęły nas w piramidzie Maslova do poziomu potrzeby bezpieczeństwa. Nie ma dnia, aby dane dotyczące gospodarki nie przynosiły złych informacji. Są za to dobre rady, dzięki którym ilość memów w Internecie rośnie wykładniczo. Status kultowych zyskało „zbieranie chrustu” „ocieplanie domu”, „siedzenie w 17 stopniach jest dobre dla zdrowia” czy „autoreglamentacja węgla”. A to tylko wierzchołek góry lodowej. Co dzień nasi złotouści raczą nas kolejnymi mądrościami. Chociażby podważając szkodliwość smogu, co niedawno uczynił ojciec pewnego wpływowego polityka zamieszkującego Pałac Prezydencki.

            Zły stan powietrza stawia Polskę na czele rankingu niepotrzebnych zgonów. Mapa zanieczyszczenia Europy czerwieni się nad Polską. Szacuje się, że z powodu smogu rokrocznie umiera w naszym kraju 45 tys. osób. A zaczynają pojawiać się informacje, że dane te są niedoszacowane i to de facto 100 tys. Dla porównania w całym 2021 w wypadkach drogowych zginęło 2,2 tysiąca osób. Zanieczyszczenie pyłem PM10 w Polsce jest spowodowane głównie tzw. niską emisją, czyli pochodzącą ze źródeł o wysokości nieprzekraczającej 40 metrów – najczęściej z ogrzewania gospodarstw domowych.

            Sąsiad już od lipca rąbał stare meblościanki na opał na zimę. Na uwagę, że „są pokryte lakierem i szkodliwym jest nimi palić”, tylko machnął ręką i wrócił do swego zajęcia. Efekty zaczynam odczuwać, gdy przechodząc koło jego domu, żółty, gryzący dym wpada w nozdrza, drażni gardło, zatyka. Przy innym niebezpiecznie urosła sterta niezidentyfikowanych rupieci wyglądających na palne. Oczywiście w nocy. Parę opon też tam leży, bo przecież gdyby nie były dobrym materiałem palnym, nie nazywałyby się zimowe… Prawda? A to dopiero październik. Najzimniejsze miesiące przed nami.

            Walka ze smogiem obnaża mizerię klasy politycznej. Polski węgiel truje mniej – złotouści zawsze znajdą wytłumaczenie na swoją indolencję. Choćby najbardziej kuriozalne. Problem sam się rozwiązał, bo węgla nie ma, a jak nie ma to nie truje. Logiczne.

            Piękno świata i chęć tworzenia przyćmił smog nie tylko ten realny, pylący, drapiący w gardło. Przyćmił go też smog niekompetencji, kolesiostwa, kłamstwa i negowania nauki w imię  partyjnych interesów. Gdyby to nie byłoby tak straszne, byłoby nawet śmieszne.

            Nic tylko usiąść na rozmokniętej patriotycznej ławeczce i czekać na kolejne „dobre rady”. Mistrz Bareja wiecznie żywy. Miało być pozytywnie. Nie wyszło. To jest lifestyle, ale także mój kraj. Czasem świata jest za dużo.

(…) A może zmienić zasady gry?
Chcesz usłyszeć słowa,
to sam je sobie wymyśl.

Hey „Teksański”

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
Alicja Kulbicka
REKLAMA
REKLAMA

Jesieni jestem amator

Artykuł przeczytasz w: 3 min.

Wrześniowy, słoneczny poranek. Wielki filodendron przy oknie tarasowym owiewany porannym wiatrem zdaje się kłaniać na powitanie. Żaluzje filtrujące światło słoneczne rzucają cień, jakiego nie dają o żadnej innej porze roku. Aromat porannej kawy, zmieszany z zapachem wilgoci wpadającego do pokoju powietrza, tworzy niepowtarzalny klimat. Kot już od kilku nocy przeprosił się z kocem i leniwie wyciąga łapki spod kotłowaniny wełnianej narzuty. „Dzień dobry w ten piękny, wrześniowy dzionek – jak wam się spało?” rozbudzone stare, analogowe radio rozpoczyna swoje codzienne trele – „dziś większe korki niż w ostatnich dniach…”  

Jesień. Choć jeszcze nie kalendarzowa, koniec sierpnia to w mej głowie umowny koniec lata. Tożsamy z końcem dni upalnych, z szortami i ciepłymi wieczorami na przydomowym tarasie. To krótsze dni, słońce niżej zawieszone, chłodniejsze wieczory. Jesień to taka paradoksalna pora roku. Rano lato, wieczorem zima. Niby ciepło, a jednak chłodno. Gdy byłam dzieckiem, koniec wakacji był równorzędny z końcem słuchanej przez moją mamę audycji „Lato z radiem” w radiowej Jedynce. Dziś jest podobnie, choć audycję tę zastąpiły inne stacje radiowe i wiadomości o wzmożonym od 1. września ruchu drogowym. To wyznacznik zmiany. I choć kocham lato, to jak mawiał Konstanty Ildefons Gałczyński, jednak jesieni jestem amator. 

Może to przez tę nieuchronną melancholię towarzyszącą tej (paradoksalnie a jakże!) kolorowej i niezwykle aromatycznej porze roku? Może to świadomość nieodwracalności przemijania obserwowanej na zamierającej na zimę przyrodzie? I poczucie oczekiwania na początek cyklu? 

Jesienią nawet dźwięki są inne. Zapadający wcześniej zmierzch ucina jak nożem śpiew ptaków, a ziemię pod stopami wypełnia szelest spadających liści. Jesień to taka pora roku, gdzie w przedpokoju stoi najwięcej butów. Bo letnie może jeszcze się przydadzą, ale jesienne już nieśmiało wychylają swoje czubki z szafy w poczuciu bycia za chwilkę potrzebnym. Coś się kończy, coś zaczyna. Nie ma już upałów, ale za to nie umieram z gorąca w betonowej dżungli. Nie ma już truskawek, ale są śliwki. Może za chłodno na mrożoną kawę, ale gorąca czekolada w dobrym towarzystwie to też świetna opcja. Latem pędzę, chcąc maksymalnie skorzystać z każdej ulotnej chwili, jaką daje ta ciepła pora. Żal mi każdego momentu niespędzonego aktywnie. Jesienią pozwalam sobie na odrobinę domatorstwa. Nie szkoda mi czasu na dobry film czy książkę. Przy aromacie świec o zapachu dyni. Ryszard Kapuściński pisał: „Kiedy się spieszysz, nic nie widzisz, nic nie przeżywasz, niczego nie doświadczasz, nie myślisz! Szybkie tempo wysusza najgłębsze warstwy twojej duszy, stępia twoją wrażliwość, wyjaławia cię i odczłowiecza”.Jesieńpozwala poczuć, uwrażliwia i zwraca zmysły.  

Jesieni jestem amator. I oczywistym jest, że preferuję tę w wydaniu wrześniowym niż listopadowym, a teraz właśnie jest ten czas. Skorzystajcie z niego. 

Przeszło lato, jesień i zima,
I jeszcze wiosna, i jeszcze jakieś lato,
i znowu jesień w mgłach jak w dymach.
(Jesieni jestem amator) 

Konstanty Ildefons Gałczyński – Inge Bartsch

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Posiedźmy na trawie

Artykuł przeczytasz w: 3 min.

Dostałam od mojej młodszej „siostry” listę rzeczy do zrobienia. Napisała mi w długiej wiadomości tekstowej „posiedzieć na trawie przed Operą, znaleźć poznańską uliczkę, która zachwyciła mnie podczas mojego wcześniejszego pobytu w Poznaniu, zjeść niezdrowego fast fooda i po prostu pospacerować po mieście”… Tym samym zmusiła mnie do refleksji. 

NORMALNOŚĆ – tak niedoceniana w zabieganym, ciągle zajętym, naznaczonym troską o codziennie sprawy życiu. Biegniemy, bo chcemy, bo musimy, bo tak robią inni. Bo mówią, że jak przystaniesz to inni Cię wyprzedzą i zostaniesz w tyle. W pracy, w życiu, nawet w rodzinie. Ścigamy się, a życie to nie sprint. To maraton, w którym należy równomiernie rozkładać siły, bo od tego jak je rozłożymy będzie zależała jego jakość. Ile czasu w ostatnich miesiącach spędziliśmy na celebrowaniu prostych rzeczy? Na podziwianiu budzącej się do życia w pierwszych miesiącach wiosny przyrody?

Na trelach ptaków toczących bitwę o znalezioną w trawie dżdżownicę? Na chłonięciu zapachu deszczu po majowej burzy czy zachwycie nad podwójną tęczą, która pojawiła się nad Poznaniem? Czy idąc ulicami naszego miasta, spoglądamy na fasady budynków, szukając na nich fragmentów historii? Czy mamy czas dla naszych rodziców? Na spontaniczne spotkania z przyjaciółmi przy dobrej kawie lub kuflu piwa? Czy mamy czas posiedzieć na trawie…?

Rzeczywistość nieustannie dostarcza nam nowych wrażeń. Wiele planów i założeń wzięło w łeb, a scenariusze się nie sprawdziły. Niepewność przyszłości daje w kość. Patrząc oczyma osoby, którą w pewien lutowy poranek obudził huk spadających bomb, proste sprawy nabierają nowego znaczenia. Stają się ważnym elementem codziennego życia, sprawiając, że nowa rzeczywistość staje się znośniejsza. Są czymś stałym w turbulentnym, nieprzewidywalnym świecie. 

Z naszej listy rzeczy do zrobienia wykreślamy po kolei kolejne punkty. Fontanna przed Operą zaliczona, spacer po mieście, choć z lekkimi utrudnieniami ze względu na wieczne remonty również. Restaurację „pod złotymi łukami” także odwiedziłyśmy, choć pewnie żaden to powód do dumy. Została nam uliczka, którą zidentyfikowałam tylko po jej opisie. Chciałabym ją Nadii pokazać w całej okazałości, niestety renowacja na Starym Rynku i panujący w mieście bałagan rozmija się z naszym romantycznym o niej wyobrażeniem. Ale kiedy i to zrobimy, rozszerzymy listę o kolejne pozycje. Bez zadęcia i patosu. A zawsze możemy po prostu posiedzieć na trawie…  

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Godność

Artykuł przeczytasz w: 4 min.

Stuk-stuk, stuk-stuk, stuk-stuk. Pociąg miarowo toczył się po szynach. Wsłuchiwała się w niego jak w najpiękniejszą melodię. Przypominała sobie, kiedy z rodzicami jako mała dziewczynka jeździła do babci na wieś na wakacje. Stukanie kół o szyny zwiastowało niczym nie zmąconą wolność. Wschodzące nad stodołą słońce było początkiem ekscytującego dnia. Pomoc dziadkom w codziennych powinnościach należała do jej obowiązków. I choć jako dziecko nie przepadała za tym, dziś oddałaby wiele, aby wrócić do tych czasów. Bezkresne pola sprzyjały całodniowym eskapadom z przyjaciółmi z sąsiednich domostw. Pamięta zapach ziemi po deszczu, zbóż po ich skoszeniu. Zabawa w berka, w chowanego, gra w piłkę, odkrywanie nieodkrytych bezdroży. Wracali do domu wieczorem, umorusani od stóp do głów, czekając na codzienną burę od rodziców. Że za późno, że brudni, że kolacja. Największym marzeniem było, aby noc była jak najkrótsza, aby z radością powitać kolejny dzień. Dzieci na całym świecie są takie same…

Patrzyła przez brudne okno pociągu na mijający ją krajobraz. Drzewa zdawały się jej kłaniać jak na powitanie. Mijając kolejne dworce, obrazy z dzieciństwa stawały się tylko żywsze. Im była dalej od domu, tym czuła większy ból. Wielkie niebieskie oczy zaszły mgłą. Skryła twarz w rękach, nieudolnie próbując ukryć przed współpasażerami toczące się po policzku łzy. Do przedziału wszedł młody chłopak ze słuchawkami na uszach. Uśmiechnął się na powitanie i usiadł na ostatnim wolnym miejscu. Wyciągnął kanapkę i zatopił swój wzrok w telefonie. Aromat świeżego pieczywa rozszedł się po przedziale. Poczuła delikatny skurcz żołądka. 

HOŁODOMOR, Wielki Głód – znała go tylko z opowiadań i książek do historii. Jej bliscy mieli więcej „szczęścia” niż inni. Dzięki własnemu gospodarstwu, pomimo przymusowej kolektywizacji rolnictwa, udało im się przeżyć. Choć zapłacili ogromną cenę klęski, wywołanej sztucznie przez centralę radzieckiej partii komunistycznej w Moskwie. Jej babcia była jedynym dzieckiem z siedmiorga, które przeżyło. Jedzenie psów, kotów, kory z drzew to codzienność początku lat 30-stych XX wieku. Opowieści o kanibalizmie w Ukrainie do dzisiaj mrożą krew w żyłach. Wielki Głód pochłonął nawet 10 mln ofiar. Ludzi, którym odebrano godność. I prawo do samostanowienia. 

Stuk-stuk, stuk-stuk, stuk-stuk. Równy stukot wyrwał ją z zamyślenia. Znów jest w pociągu. Zostawiwszy za sobą pracę, rodziców, przyjaciół, męża, marzenia i godność. Bo wojna z niej ograbia. Tak jak ograbiła ją z walizki, która niczym wyrzut sumienia została na dworcu w jej mieście. I tak z jedną siatką, w niej kilka ubrań, znów jest w podróży. Ale to nie podróż na babciną wieś, to nie zapowiedź letnich wschodów słońca, w otoczeniu zjawiskowej ukraińskiej przyrody. To podróż w nieznane z niewiadomym na jej końcu. Z traumą pierwszych dni wojny, kilkudziesięciogodzinnej podróży przez Ukrainę, widokiem płaczących ludzi, wyziewami dymu gryzącego nos i czarnym niebem nad jej niebiesko-żółtym krajem. I jednym marzeniem. O umyciu głowy. 

Nie zauważyła, że młody człowiek z siedzenia naprzeciwko, dawno podniósł wzrok znad telefonu. Sięgnął do plecaka i wyciągnął małe zawiniątko, które podsunął jej z uśmiechem. Przemogła wstyd i przyjęła kanapkę. Ktoś podał chusteczkę, inny numer telefonu z obietnicą pomocy. Bo nikt nie ma prawa odbierać człowieczeństwa. W imię niczego. 

Przyrodzona i niezbywalna godność człowieka stanowi źródło wolności i praw człowieka i obywatela. Jest ona nienaruszalna, a jej poszanowanie i ochrona jest obowiązkiem władz publicznych.

Art. 30. Zasada ochrony godności człowieka 

Dz.U.1997.78.483 – Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej z dnia 2 kwietnia 1997 r. 

AdobeStock 491583063
fot. Adobe Stock

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Nadia

Artykuł przeczytasz w: 3 min.
Nadia

Pojawiła się niespodziewanie. Niezamierzenie. Wyrwana brutalnie, siłą ze znanego jej świata. Zostawiając za sobą pracę, przyjaciół, studia, dziadków, tatę i ukochanego kota.  Wpadła do mojego życia, choć wcale tego nie planowała. Ja zresztą też nie… 

Czekała na mnie na dworcu. Uderzyła mnie jej powaga, 20-letnia dziewczyna z jedną walizką, niewielką torebką sprawiała wrażenie nieco starszej. Dojrzałość, która spadła nagle, odcisnęła swoje piętno w jej brązowych oczach. Spojrzała na mnie, jakby próbując wyczytać, czy decyzja o przyjeździe była słuszna. Jakby chciała na podstawie jednego spojrzenia przewidzieć swoją przyszłość. Podróż z Iwano-Frankiwska trwała 27 godzin. Autobus, pociąg, kolejny autobus, potem znowu pociąg. Uściskałam ją serdecznie, chcąc w ten sposób powiedzieć „jesteś bezpieczna”. I przełykając łzy, rozpoczęłyśmy zapisywać karty wspólnej historii w nowym dla Niej świecie. 

To niesamowite doświadczenie. Dla mnie, poznańskiej wygi, kwestie oczywiste musiały stać się takimi, jakbym patrzyła na nie po raz pierwszy. Zapoznanie z miastem, droga na tramwaj, załatwienie biletu. Pokazanie charakterystycznych miejsc, dla orientacji w terenie.. 

Patrzyła na mnie jak na wariatkę, grzecznie przytakując i próbując mi powiedzieć, żebym się nie martwiła, bo ma Google Maps… A jak Ci się telefon rozładuje..? – próbowałam się bronić. Kulturalnie nie zaprzeczyła, bacznie obserwując nowe dla niej miasto. Lubisz spaghetti? Skinęła głową. I tak przypieczętowałyśmy nasz dzień w jednej z kultowych spagheterii na Starym Rynku. Bez zadęcia, usilnie próbując nie poplamić się pomidorowym sosem. 

24BA0F32 EB58 47C9 990A EAF7A0BE0B4C scaled 1

Dalej było tylko łatwiej. Popłynęła opowieść o życiu na Ukrainie, o rodzinie, o pracy. Ale też o wojnie i przyjaciołach, którzy zostali w Jej mieście, aby nieść pomoc jako wolontariusze. Rozmawiamy o wszystkim i nie przeszkadza nam w tym bariera językowa. Stworzyłyśmy swoją własną mieszankę angielsko-polsko-ukraińską, z której same często pękamy ze śmiechu. Czasem brakuje nam słów, ale i bez nich się dogadujemy. Wspólnie śmieszkujemy z sytuacji, które nas spotykają i płaczemy, kiedy pozostający w Iwono-Frankiwsku dziadkowie nie odbierają dłuższy czas telefonu. Ulga, która przychodzi, kiedy oddzwonią po wyjściu ze schronu jest i moją ulgą… Wymieniamy się zdjęciami ciuchów z przymierzalni w sieciówkach z pytaniem czy dobrze w tym wyglądam??? Poznaję jej przyjaciół, o których opowiada, ukraińskich youtuberów, ukraińską muzykę. Wiem, że tęskni za kotem, którego uratowała. Wiem, że w jej mieście jeżdżą dwie Tesle. Wiem, że w jej mieście dopiero dwa miesiące przed wybuchem wojny otwarto McDonalda. Dzielimy się doświadczeniami naszych zwyczajów, świąt, oglądamy memy i filmiki obnażające rosyjską propagandę. Jemy, co chcemy, nawet niezdrowo, a na urodzinach mojej mamy koniecznie musiała się znaleźć dodatkowa świeczka – tylko od Nadii. Poważnie też bywa, kiedy z zapałem jako wolontariuszka na poznańskim dworcu rozdawała kanapki i wodę ludziom uciekającym przed wojną. Jestem z niej dumna. I czuję się wyróżniona, kiedy będąc w swojej pracy, wysyła mi grafik na kolejne dni z dopiskiem „Love You sister!”

Pojawiła się niespodziewanie. Niezamierzenie. Wyrwana brutalnie, siłą ze znanego jej świata. Wpadła do mojego życia i choć wcale nie planowała, pomalowała je na żółto i na niebiesko. 

Я люблю тебе, сестричка!

9EEF8578 FACA 4E7B 9BDA F6EBD1E3D3A3 scaled 1
Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
Nadia
REKLAMA
REKLAMA