Agata Wittchen – Barełkowska | Nie boję się języka

Agata Wittchen-Barełkowska|Agata Wittchen-Barełkowska|Agata Wittchen-Barełkowska|Agata Wittchen-Barełkowska|

Humanistka, badaczka, trenerka, dziennikarka. Od dziecka zafascynowana słowem. „Nie trzeba żyć w komunikacyjnym piekle” – przekonuje, a jej zaangażowanie w naukę dobrej komunikacji, poprawiającej jakość życia innych, zostało docenione tytułem Kobiety On Tour, podczas jesiennej edycji konferencji #byckobietaontour. Po godzinach odstawia książki na półkę i oddaje się żywiołowi wody. Dzięki konsekwentnej i systematycznej pracy, na Mistrzostwach Świata w Burgas ustanowiła swój życiowy rekord we freedivingu w monopłetwie. Agata Wittchen-Barełkowska – o komunikacji międzyludzkiej i tej z samą sobą.

Dla mnie to jedna z najważniejszych dziedzin życia, która w dużej mierze decyduje o jego jakości. Od dziecka fascynowało mnie to, w jaki sposób ludzie ze sobą rozmawiają, jak piszą i opowiadają. Dzięki temu szybko nauczyłam się, że mogą istnieć bardzo różne wersje tej samej historii. Zrozumiałam też, że słowa mają wielką moc i postanowiłam dowiedzieć się jak najwięcej o tym, jak funkcjonują – jak mogą budować lub niszczyć nasze życie. Humanistyczne wykształcenie sprawiło, że moja wrażliwość na słowo rosła, a decyzja o zostaniu trenerką komunikacji pozwala mi używać jej w praktyce.

Agata Wittchen-Barełkowska - Madera, maj 2021
Madera, maj 2021

Szkolisz, obserwujesz, słuchasz ludzi. Jak w Polsce ludzie się komunikują? Jaka jest kultura komunikacji?

Myślę, że mamy jeszcze w tym obszarze wiele do zrobienia. Wynika to na pewno z uwarunkowań historycznych, które nas wszystkich dotyczą. Mają one niebagatelny wpływ na kondycję psychiczną ludzi, na sposób, w jaki tworzą relacje, a co za tym idzie – na komunikację. Nasza komunikacja zmienia się nieustannie wraz ze zmianą pokoleń – to, na co nie było przestrzeni w poprzednich generacjach, dzisiaj coraz częściej uznawane jest już za coś normalnego.
W Polsce brakuje nam nauki dobrej komunikacji. Według mnie powinna się ona zaczynać już w szkole podstawowej – dobre nawyki w tym zakresie można wprowadzać od najmłodszych lat. Szkoda, że nie uczymy się jej tak, jak matematyki czy biologii.
Komunikacja to narzędzie, którego używamy przez całe życie, a często w procesie edukacji ani w domu nie mamy możliwości, żeby się w tym zakresie rozwijać. Na szczęście zmiany w tym obszarze są możliwe. Kiedy pracuję z ludźmi często mówię im, że nie trzeba żyć w komunikacyjnym piekle.

Rozwiń myśl…
Nie musimy się ze sobą komunikować w aspekcie ciągłej walki, rywalizacji czy rozgrywania czegoś między sobą. Można znaleźć inny poziom– oparty na otwartości, partnerstwie, akceptacji drugiego człowieka i dogłębnej próbie wzajemnego zrozumienia. Wierzę, że wprowadzenie zmian w sposobie komunikacji jest możliwe dla większości ludzi. Nawet jeśli ktoś nie dostał w rodzinie, szkole czy środowisku pracy pozytywnych wzorców związanych z komunikacją, jako dorosła osoba może podjąć decyzję, że chce nauczyć się działać na rzecz porozumienia. Można się zatrzymać, powiedzieć sobie, że są rzeczy, które mi w tym obszarze nie służą i zbudować sposób komunikowania się z innymi ludźmi świadomie, na nowo. Nie zawsze jest to łatwa praca, ale zdecydowanie warto ją podjąć. Nie trzeba żyć w piekle – można dokonać realnych zmian, które znacząco podnoszą jakość życia.

Agata Wittchen-Barełkowska - Konferencja "Być kobietą On Tour" Heron Live Hotel, marzec 2022
Konferencja „Być kobietą On Tour” Heron Live Hotel, marzec 2022

Kto do Ciebie przychodzi? Z jakimi wyzwaniami i jak pracujecie?

Pracuję zarówno z klientami indywidualnymi, jak i organizacjami. Każdą współpracę rozpoczynam od rozmowy, przeprowadzenia diagnozy i dopiero na tej podstawie przygotowuję plan działań, dopasowany do potrzeb danego klienta. Budujemy relację i zazwyczaj spotykamy się co najmniej kilka razy. Wieloletnie doświadczenie doprowadziło mnie do wniosku, że jednorazowe szkolenia z komunikacji nie mają większego sensu i w związku z tym nie można ode mnie kupić „gotowych” warsztatów. Rozwiązania, które przygotowuję, są zawsze spersonalizowane. Dzięki takiemu stylowi pracy udaje się wprowadzać realne zmiany w życiu moich klientów i ich organizacji.
Jest mnóstwo poradników na temat tego, jak mówić, jak nie mówić, jakich słów używać, a jakich nie, jak coś powiedzieć w kilku krokach, żeby zadziałało. Ale ja uważam, że poznanie tych schematów, choć wartościowe, jednak nie wystarczy. Bez zbudowania świadomości, odpowiedniego nastawienia i chęci zrozumienia drugiego człowieka sam szablon nie będzie działał. Zmiana sposobu komunikacji w sposób bezpośredni łączy się ze zmianą sposobu myślenia, a tego nie da się zrobić w ciągu jednego spotkania.
Jeśli chodzi o tematy, z którymi najczęściej pracujemy, to w zespołach biznesowych wiodącym tematem jest obecnie budowanie wspólnoty. Mam okazję pracować z firmami, w których pracownicy stanowią zbiór specjalistów w danej dziedzinie, działających w bardzo indywidualny sposób. Można powiedzieć, że nikt ich nie nauczył grać zespołowo. Każdy z nich jest solistą, a działania, które podejmują często wymagają całej orkiestry. Pracujemy wtedy nad zachowaniami komunikacyjnymi, które pomagają wzmocnić relacje w zespole. Drugim ważnym obszarem jest poszanowanie różnorodności w organizacjach – pokazanie, że pomimo różnic w naszych poglądach możemy ze sobą współistnieć i współdziałać. Jako trenerka staram się pokazać, że uszanowanie różnych sposobów widzenia, pracy, myślenia, które każdy z nas ma, jest wielkim zasobem. Jeśli nauczymy się komunikować z szacunkiem, działa to na korzyść całej organizacji.

A co z osławioną „informacją zwrotną”?

Wielu trenerów na tym budowało swoje portfolio i był czas, kiedy hasło „informacja zwrotna” i „metoda kanapki” były przerabiane na tysiąc sposobów na każdym biznesowym szkoleniu.
Kiedy rozmawiam z liderami, często słyszę „chciałbym, aby ludzie do mnie mówili, a oni wciąż do mnie nie mówią”. To jeden z tematów, który często jest początkiem mojej współpracy z klientami, ale najczęściej stanowi element większej całości. Osobiście nie lubię sformułowania „informacja zwrotna”. Wolę mówić o wzajemności w komunikacji.

Agata Wittchen-Barełkowska
Konferencja „Być kobietą On Tour” , Poznań, kwiecień 2022

Sporo mówimy tu o organizacjach, których liderzy, co niejako jest wpisane w zarządzanie, w sposób świadomy chcą usprawnić komunikację w swoich firmach. Ale ciekawi mnie, z czym przychodzą do Ciebie osoby prywatne?

Najczęściej przychodzą do mnie osoby, które pracują nad swoim rozwojem i zauważają, że coś w ich komunikacji nie sprzyja budowaniu porozumienia. Czasami nie są w stanie dokładnie określić, co to jest, ale czują, że ta komunikacja mogłaby przebiegać inaczej. Widzą na przykład u swoich znajomych, czy w rodzinie, że ludzie inaczej ze sobą rozmawiają i chcieliby też tak się porozumiewać. Ta świadomość sama w sobie jest już wielką wartością.Od swoich klientów często słyszę na początku: „ja tak mam”. „Ja tak mam, że jak się zdenerwuję, to bardzo krzyczę”, „ja tak mam, że na czymś mi bardzo zależy, ale nie potrafię tego powiedzieć”, „ja tak mam, że słowa więzną mi w gardle i nie mogę zabrać głosu na spotkaniu”. „Ja tak mam, a wolałbym funkcjonować inaczej”. Szukamy zachowań, które warto zmienić, ustalamy plan działania i cele, które chcemy osiągnąć. Zdarza się też, że komunikacja jest tylko wierzchołkiem góry lodowej i trudności z nią związane są wynikiem głębokich, czasem traumatycznych wydarzeń. Tu moja rola się kończy. Nie jestem terapeutą i jasno to komunikuję. Trzeba najpierw uporządkować inny obszar życia.

Jak wygląda praca z Tobą?

Świadomie nazywam się trenerką dobrej komunikacji, bo praca ze mną jest konkretnym treningiem. Nie daję żadnych czarodziejskich recept, bo nie istnieje cudowna pigułka, która usprawni naszą komunikację. Spotykamy się, rozmawiamy, poznajemy nową wiedzę, realizujemy ćwiczenia, zdobywamy kompetencje. Podobnie jak trener w sporcie – towarzyszę, ułatwiam, tłumaczę, pomagam wyznaczać kierunki i osiągać cele. Ale maratonu za nikogo nie przebiegnę – tę drogę trzeba przebyć samemu.

To zapytam przekornie – jak szybko widać efekty zmiany?

Komunikacja to bardzo wdzięczna dziedzina i bardzo szybko daje efekty. Podjęcie refleksji, rozpoczęcie obserwacji na temat własnego sposobu komunikowania się z innymi ludźmi, wyciągnięcie schematów na światło dziennie i przemodelowanie ich to są działania, które układa się trochę jak puzzle. W pracy z klientami indywidualnymi pierwsze zmiany widać już po kilku miesiącach, a zazwyczaj spotykamy się dwa razy w miesiącu. Wielkim przywilejem jest słyszeć, jak klienci mówią o zmianie jakościowej w ich życiu – na przykład o tym, że szef zauważył ich nowe nastawienie w podejściu do współpracowników, w wyniku czego dostali pracę przy wymarzonym projekcie, podwyżkę lub awans.

Agata Wittchen Barylkowska 4
Sesja dla marki Orska, kolekcja Baltica

Mówisz, że nie ma schematu na dobrą komunikację, jednak może uda mi się wyciągnąć jakąś złotą radę?

Jeśli ktoś ma poczucie, że nie dogaduje się w związku czy w pracy tak, jakby chciał, to warto zacząć od przyjrzenia się rozmowom i szczerej odpowiedzi na pytanie: ile JA mówię, a ile słucham drugiego człowieka. Można to określić procentowo. Jeśli zrobimy taki eksperyment, to bardzo często dochodzimy do wniosku, że ta proporcja jest korzystna dla nas, a niekorzystna dla naszego rozmówcy, np. okazuje się, że mówię przez około 70% czasu. Dla wielu osób definicją komunikacji jest „przekazanie tego, co JA mam do powiedzenia”. Ale to jest cały czas o JA. Brakuje miejsca na drugą osobę. Warto zacząć od zmiany tych proporcji. Lubię sformułowanie „zrobić miejsce na drugiego człowieka”. Zaangażowane słuchanie jest na pewno jedną z podstaw dobrej komunikacji.

Dużo mówimy tu o szacunku, wzajemności,dialogu, ale… W przestrzeni publicznej padają coraz ostrzejsze słowa, które jeszcze kilka lat temu byłyby nie do pomyślenia, często nie stroniące od wulgaryzmów.
Mówi się, że są liderzy na czas wojny i liderzy na czas pokoju. Według mnie podobnie jest z językiem. Reaguje on żywo na naszą rzeczywistość.

Im więcej w nas emocji i gniewu, tym żywiej reagujemy. Po protestach w 2020 byłam często pytana, jak to jest, że śliczne dziewczyny wykrzykują wulgaryzmy na ulicy?

Myślę, że to jest historia o zagrożeniu. Kiedy ktoś cię bezpardonowo atakuje, wchodzi w twoją przestrzeń, stwarza poczucie zagrożenia, trudno jest koncyliacyjnie poprosić o odejście. Te słowa były użyte do obrony. Nie boję się języka i ze wszystkich sił dążę do tego, abyśmy nie musieli go używać jako broni, abyśmy mogli zejść z pola walki. Jednocześnie uważam, że są w życiu sytuacje, które wymagają użycia mocnych słów. W świecie, w którym żyjemy,czasami może to zdecydować o naszym bezpieczeństwie.

Trzy lata temu urodziłaś się jako freediverka. Jesteś żywym przykładem na to, że po latach spędzonych w bibliotekach i teatrach można wstać z przysłowiowej kanapy i zacząć uprawiać sport. Powiedziałaś kiedyś, że pod wodą nie masz swojego najskuteczniejszego narzędzia – słów.

Może jednak jest coś, co wspólnego mają ze sobą freediving i komunikacja?

Trudno jest komunikować się z innymi ludźmi, jeśli człowiek ma trudności w komunikacji z samym sobą. Na przykład: trudno stawiać granice, jeśli nigdy nie odpowiedziało się sobie na pytanie, co jest dla mnie naprawdę ważne.
Freediving to sport, który ma ogromny wpływ na ten rodzaj komunikacji. Gdy bierzesz jeden oddech i schodzisz pod wodę, jesteś sama ze sobą w zupełnie niezwykły sposób. Masz intensywny kontakt ze swoim ciałem, ale sfera mentalna też pozostaje aktywna. Dążymy do relaksu, jednak ważna jest również umiejętność automotywacji, świadome używanie mowy wewnętrznej – szczególnie podczas nurkowań, kiedy nie wszystko idzie zgodnie z naszymi założeniami.
Bardzo istotne jest nastawienie, z jakim wchodzę do wody i tu również widzę podobieństwo do komunikacji.W życiu na ważnes potkanie warto iść z poczuciem, że jestem dobrze przygotowana, pewna siebie, znam temat. To nie jest czas na mówienie sobie: „mogłam się lepiej przygotować”, „nie zrobiłam wszystkiego, co mogłam”. Podobnie jest pod wodą, w trakcie zawodów – ważne, żeby uruchamiać dialog wewnętrzny, który jest dla nas wspierający.

Czy przydało Ci się to na Mistrzostwach Świata w Burgas?

Zrobiłam tam swoją życiówkę – 128 metrów na jednym oddechu!
Jak mówi moja trenerka, Agnieszka Kalska,freediving jest sportem dla każdego, kto lubi wodę i dobrze się w niej czuje. Jestem dowodem na to, że w każdym momencie można się oderwać od biurka, wejść do wody i odnaleźć w tym ogromną przyjemność, a może nawet zacząć stawiać sobie cele i zdecydować się na rozwój w tym kierunku.

„Skromna, uśmiechnięta, serdeczna, cudownie wyrozumiała kobieta. Mądra, elokwentna, niezwykle oczytana i świadoma siebie. Stawia granice i dba o swój spokój. W ludziach szuka dobra i jest ich szalenie ciekawa. Przyjaźń traktuje serio. Nigdy się nie obraża. Nie ocenia. Nie krytykuje. Nie wypomina. Zawsze ma dobre słowo. Służy ramieniem. Można z nią wspólnie pomilczeć. Słucha rad i pyta, co może zrobić lepiej. Nie robi wyrzutów z powodu braku czasu dla niej”. To część laudacji na Twoją cześć wygłoszonej przez Martę Klepkę (organizatorkę wydarzenia) podczas wręczania Ci tytułu „Kobiety OnTour” podczas konferencji #byckobietaontour.

Agata Wittchen-Barełkowska
Konferencja „Być kobietą On Tour” , Poznań, październik 2022

Niezwykle wzruszający moment – specjalistka od słów zapomniała słów. Czym jest dla Ciebie ten tytuł?

Faktycznie niewiele było sytuacji w moim życiu, kiedy zabrakło mi słów. Ten tytuł jest dla mnie szczególnie ważny spośród wielu nagród, które w życiu zdobyłam. Bo otrzymałam go nie za to, co osiągnęłam, ale za to, kim jestem. Jest o relacjach: zarówno o mojej osobistej relacji z Martą, która niezwykle mnie motywuje do rozwoju i dzielenia się wiedzą, ale też o relacjach z kobietami, które spotykam podczas #byckobietaontour, i z tymi, z którymi pracuję nad tym, żeby dobra komunikacja przyniosła zmiany w ich życiu.
Jestem uczestniczką i prelegentką konferencji od kilku lat i według mnie mają one jedyną w swoim rodzaju energię, z której rodzą się wspaniałe relacje. Nawiązałam podczas tych spotkań wiele wartościowych znajomości, ale też odnowiłam takie, na które przez lata nie było czasu czy przestrzeni w zabieganym życiu. To, co na konferencjach podoba mi się szczególnie jako trenerce, która pracuje z tematem różnorodności, to przełamywanie stereotypów. Marta Klepka zaprasza bardzo różnych gości i podczas #byckobietaontour wszyscy spotykają się, by naprawdę ze sobą rozmawiać, uważnie się słuchają, nie ukrywają emocji, wchodzą w autentyczny dialog, są siebie nawzajem ciekawi. Według mnie to również przykład tego, co może zdziałać dobra komunikacja. Bardzo się cieszę, że jestem częścią tej społeczności, która w dzisiejszym świecie, pełnym napięć i niepewności, daje poczucie wspólnoty, kobiecej mocy i wzajemnego zrozumienia.

REKLAMA
REKLAMA

Może cię zainteresować:

Agata Wittchen-Barełkowska|Agata Wittchen-Barełkowska|Agata Wittchen-Barełkowska|Agata Wittchen-Barełkowska|
REKLAMA
REKLAMA

DR DARIUSZ GRZYBEK | 100-lecie Fundacji Zakłady Kórnickie

Artykuł przeczytasz w: 13 min.
Fundacja Zakłady Kórnickie


Fundacja Zakłady Kórnickie kultywuje pamięć o swoich założycielach, organizuje wystawy im poświęcone, koncerty i konkursy oraz wydaje publikacje. Rok 2023 ogłoszony był Rokiem Jadwigi Zamoyskiej, a rok 2024 upłynął pod znakiem obchodów setnej rocznicy śmierci Władysława Zamoyskiego. Natomiast obecny, 2025, jest rokiem jubileuszowym – FZK obchodzi 100. rocznicę działalności. O licznych wydarzeniach związanych z jubileuszem, inicjatywach i projektach Fundacji, które wykraczają poza granicę Wielkopolski, opowiada prezes FZK – dr Dariusz Grzybek.

Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: Piotr Łysakowski

Niedawno, bo 18 marca br., Fundacja Zakłady Kórnickie zainaugurowała obchody jubileuszu 100-lecia działalności. Zaproszeni byli znakomici goście, którzy wspólnie z osobami tworzącymi FZK świętowali ten piękny jubileusz. Co pozostało po tym wydarzeniu? Jakie wspomnienia, jakie wartościowe podsumowania?

DR DARIUSZ GRZYBEK: Inauguracja była niezwykle korzystana pod wieloma aspektami, konferencja zwarta tematycznie, obejmująca pięć wykładów. Najpierw prof. Przemysław Matusik przybliżył nam epokę XIX wieku pracy organicznej w Wielkopolsce, później bardzo dobre wystąpienie dra Zbigniewa Kalisza przypominające Fundację z 20-lecia międzywojennego i co istotne, ta wypowiedź skłaniała nas również do zatrzymania się nad ważną kwestią, jaką było i jest aktualnie funkcjonowanie gospodarcze, finansowe Fundacji – o tym często się zapomina, bo Fundacja to piękny, romantyczny dar rodziny Zamoyskich, którzy zdecydowali się oddać swój majątek na rzecz narodu polskiego, to wielki dar serca i rozumu. Okres 20-lecia międzywojennego to okres kryzysu – Władysław Zamoyski kupuje wówczas dobra zakopiańskie na kredyt i jego majątek zostaje obciążony kredytami, które musi spłacać Fundacja. Dlatego w pewnym momencie zarząd i kuratorzy Fundacji podejmują decyzję o sprzedaży Lasów Tatrzańskich, aby wyjść z długów. I tak w 1933 r. lasy zostają sprzedane i na chwilę to uzdrawia sytuację, ale pozostają inne newralgiczne kwestie, jak chociażby wysokie apanaże dla Rady Kuratorów FZK. W przededniu II wojny światowej FZK funkcjonuje z dużymi problemami finansowymi – i doskonale o tym opowiedział dr Z. Kalisz.
Trzecie wystąpienie inaugurujące obchody to wystąpienie dra Piotra Grzelczaka, bardzo interesujące doniesienia naukowe, które pierwszy raz ukazały się w przestrzeni publicznej, ponieważ nikt jeszcze dokładnie nie zbadał okresu FZK pomiędzy rokiem 1939 a 1953 r., czyli do wprowadzenia dekretu rozwiązującego Fundację. I dr Piotr Grzelczak pisze monografię na ten temat. Mam nadzieję, że ukaże się ona się w tym roku jubileuszowym. To jest bardzo ważny temat, z jakimi problemami borykały się osoby zaangażowane przed laty w Fundację. Wystąpienie dr Grzelczaka przybliżyło nam też skomplikowaną sytuację polityczną między partią, która rządzi krajem a ówczesnym wojewodą poznańskim, Feliksem Widy-Wirskim. Wspomniał w nim również o ostatnim prezesie Fundacji Zakłady Kórnickie przed 1953 rokiem, prof. Wiktorze Schrammie, który z wielkim heroizmem próbował odbudować Fundację, a skończyło się to jego aresztowaniem. Czwarty prelegent, który wystąpił 18 marca br. w Sali Lubrańskiego, jest jego wnukiem. Tomasz Schramm opowiadał o swoim dziadku właśnie z perspektywy kogoś bliskiego, kto pamięta tak wybitną postać, jego postawę, jego życiowe wskazówki. A ostatnim prelegentem był prof. Andrzej Gulczyński, obecny przewodniczący Rady Kuratorów FZK, który przybliżył okres Fundacji po restytucji, czyli po 2001 roku do czasów obecnych. To też było bardzo ożywcze spojrzenie pokazujące wielobarwność i wielowymiarowość działań Fundacji, szczególnie poprzez projekty, które Fundacja realizuje.
Konferencja otwierająca obchody 100-lecia Fundacji była bardzo udana, bohaterką konferencji była sama jubilatka. Koncert w wykonaniu Orkiestry Kameralnej Polskiego Radia Amadeus – z charyzmatyczną dyrygentką Anną Duczmal-Mróz, a w szczególności „Orawa” – był wyjątkowy i błyskotliwy. Naprawdę wiele dobrych i pozytywnych emocji oraz wspaniała atmosfera panowały podczas jubileuszu.

Fundacja Zakłady Kórnickie

Zatrzymajmy się przy aktualnych projektach. Jakie przedsięwzięcia powstały z inicjatywy Fundacji Zakłady Kórnickie?

Nieustannie kładziemy nacisk na popularyzację ważnych tematów w przestrzeni publicznej, edukując, kształtując postawy w duchu przyjaźni i patriotyzmu, pracy organicznej i proekologii – wszystko w kontekście zasług rodziny Zamoyskich.
„Drzewo Franciszka” to projekt ekologiczny dający przestrzeń do wymiany poglądów nt. ochrony środowiska naturalnego i zrównoważonego rozwoju, spraw dotyczących naszego klimatu, ekologii integralnej w różnych środowiskach, nowych nasadzeń drzew wzorem Dezydera Chłapowskiego. Bo warto pamiętać, że generał Dezydery Chłapowski zasłynął jako pionier zadrzewień śródpolnych w Polsce. W swoim majątku w Turwi, w Wielkopolsce, wprowadził pasy zadrzewień, które chroniły pola przed wiatrem. „Drzewo Franciszka” od lat kultywuje aktywności proekologiczne i postawy przyjazne środowisku naturalnemu. W ramach tego projektu mamy w Poznaniu Festiwal Ekologii Integralnej.
Kolejnym naszym fundacyjnym projektem jest „Agrokultura”, która propaguje dobre praktyki rolnicze, przedstawia nowoczesne rozwiązania agrotechniczne i trendy we współczesnym rolnictwie. Współpracujemy w tym zakresie z Uniwersytetem Przyrodniczym w Poznaniu. Co roku w ramach projektu odbywa się konkurs „Ucz się na Maksa”, który skierowany jest do uczniów szkół średnich kształcących się w zawodach rolniczych. Dla młodych osób skierowany jest także Ogólnopolski Konkurs Wiedzy i Umiejętności Praca Organiczna 2.0, który w swoich założeniach popularyzuje postawy prospołeczne – integrujące społeczności lokalne wokół wspólnego celu – oraz postawy innowacyjnych działań ekonomicznych opartych na wiedzy. Praca Organiczna 2.0 to jedyny taki projekt, w którym jest duża dowolność do redefiniowania XIX-wiecznego pojęcia pracy organicznej do współczesnych realiów i potrzeb.
Portal „Hrabia Tytus”, odwołujący się do idei patriotyzmu, tożsamości historycznej i narodowej Polaków, nawiązuje do postaci hrabiego Tytusa Działyńskiego, wybitnego polskiego arystokraty, mecenasa sztuki, założyciela Biblioteki Kórnickiej, który zgromadził kilkadziesiąt tysięcy książek i rękopisów, ratując je przed grabieżą. „Hrabia Tytus” to niewątpliwie najpopularniejszy polski portal edukujący na temat historii Polski, ale i świata. Profil obserwuje na Facebooku już blisko 130 tys. osób, a interesujące wpisy na Instagramie śledzi ponad 30 tys. użytkowników tego serwisu.
Naszym najmłodszym, bo 2-letnim przedsięwzięciem, jest „WielkoPolka” – konkurs mający na celu uhonorowanie kobiet aktywnych w Wielkopolsce w trzech kategoriach: edukacja, działalność społeczna i przedsiębiorczość. Nawiązujący do społecznego zaangażowania i cennych wartości, jakie przyświecały Jadwidze Zamoyskiej.

Faktycznie, mnogość inicjatyw FZK i podejmowanych tematów jest imponująca. A który ze współczesnych projektów Fundacji jest Panu najbliższy?

To bez wątpienia Muzeum Matematyki, w skrócie i pieszczotliwie nazwane MuMa (śmiech). Projekt jest w fazie realizacji w Kórniku nad jeziorem Skrzynki Duże. W tym obszarze swoje wsparcie zadeklarowały dwie ważne instytucje na świecie, jakimi są muzeum MoMath w Nowym Jorku oraz Mathematikum w Giessen, w Niemczech.
MuMa ma pokazać wagę i rolę matematyki we współczesnym świecie, jako królową nauk, jako coś, co nas wszystkich otacza i przenika w codziennym życiu. Bez matematyki nie uda się załatwić wielu spraw i podjąć wielu nowych tematów, a nierzadko i ważnych decyzji. Traktuję Muzeum Matematyki jako ogromny krok w rozwoju Fundacji Zakłady Kórnickie, który podkreśli jak istotne jest logiczne, a zarazem krytyczne myślenie. Pragniemy kształcić młodych ludzi, którzy będą asertywni, będą mieć swoje zdanie. Będą posiadać umiejętność logicznego czytania i przetwarzania danych. Zakładam, że MuMa będzie to dzieło nie tylko FZK, ale całego Poznania, środowiska akademickiego, ludzi, który rozumieją wielką potrzebę kształtowania kompetencji matematycznych. Pragnę nadmienić, iż szukamy osób, które będą skłonne zaangażować się w ten projekt.
Matematykę po prostu trzeba polubić – już staramy się to robić, bo corocznie organizujemy Festiwal Matematyki w Kórniku. Ostatnio gościliśmy ponad 1500 osób, co nas niezmiernie cieszy. Młodzi ludzie, dzieci naprawdę chcą eksperymentować z matematyką, chcą się tą nauką bawić. I my, jako Fundacja Zakłady Kórnickie, im to umożliwiamy, odczarowując choć w taki sposób często nielubiany przedmiot, niezrozumiały, trudny, za jaki uważana jest matematyka.

Fundacja Zakłady Kórnickie

Poza jubileuszową sesją naukową w Sali Lubrańskiego otwierającą kalendarz wydarzeń jubileuszowych oraz koncertem w Auli UAM, Fundacja przygotowała w 2025 roku szereg spotkań, wystaw, projektów okolicznościowych. Co jeszcze przed nami?

W majowy weekend (17-18.05.) w Akademii Muzycznej im. Ignacego Jana Paderewskiego w Poznaniu odbędzie się III Ogólnopolski Konkurs Wokalny im. Marii Zamoyskiej, a już 23 maja III edycja konkursu WieloPolka w Polskim Teatrze Tańca. Z jubileuszową wystawą wyjeżdżamy poza Poznań – w październiku br. na Zamku Królewskim w Warszawie będzie miała miejsce konferencja i wystawa poświęcona 100-leciu Fundacji Zakłady Kórnickie, a jeszcze wcześniej, bo w czerwcu i lipcu wystawa w Sejmie i Senacie Rzeczypospolitej Polskiej.
Ponadto 21 września przygotowaliśmy w Kórniku piknik z Władysławem Zamoyskim. Pragnę podkreślić, iż do roku jubileuszowego osoby tworzące Fundację przygotowywały się od czterech lat, zdobywając kompetencje, poszerzając znajomości i kontakty, które skutkowały nawiązywaniem nowych relacji, a co za tym idzie otwierające drzwi do współpracy.

Fundacja Zakłady Kórnickie współpracuje od lat z wieloma ważnymi instytucjami w regionie, z instytucjami o długiej tradycji i bogatym dorobku. Mam tu na myśli: Uniwersytet im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, Uniwersytet Przyrodniczy w Poznaniu, Bibliotekę Kórnicką, Instytut Dendrologii, Teatr Muzyczny w Poznaniu czy wspomnianą już Akademię Muzyczną w Poznaniu. Jakie wspólne przedsięwzięcia zaplanowane są w niedalekiej przyszłości?

Już w kwietniu odbędzie się konferencja „Natura i Kultura” na UAM w Poznaniu, popularnonaukowa inicjatywa, która ukierunkowana jest na sprawy szeroko rozumianej kultury, będącej odbiciem przyrodniczych inspiracji, świata, który nas otacza. Obie te dziedziny naszego życia idealnie się przenikają, wchodząc ze sobą w tzw. symbiozę. Jesteśmy ludźmi, którzy powinniśmy być kulturalni, kultura powinna nas pchać do rozwijania piękna przyrody, a nie jej zaśmiecania czy dewastowania.
Współpraca z Teatrem Muzycznym w Poznaniu, z dyrektorem P. Kieliszewskim, obejmuje przygotowywane od kilkunastu lat Salony Poezji. Często wspominam wspaniały Salon Poezji z udziałem Anny Dymnej i bardzo dobre wystąpienie wiceprezydenta Jędrzeja Solarskiego, który podkreślał wagę Fundacji Anny Dymnej oraz tego, co robi artystka dla osób niepełnosprawnych, dla osób potrzebujących. My, jako Fundacja Zakłady Kórnickie, wpisujemy się w ten koncept, pomagamy i wspieramy, a poezja w naszym odczuciu jest niezwykle potrzebna, bez niej człowiek ubożeje.
W tym roku – i to jest olbrzymi sukces Fundacji Zakłady Kórnickie oraz sukces miasta – podpisaliśmy umowę w sprawie organizowania Festiwalu Ekologii Integralnej. I to spowodowało, że z takimi instytucjami, jak Teatr Muzyczny w Poznaniu czy Akademia Muzyczna w Poznaniu, tworzymy wartościowe projekty, w które zaangażowanych jest mnóstwo osób. 4 października ruszamy z koncertem Meli Koteluk w Akademii Muzycznej, a 6 października – również w ramach V edycji Festiwalu Ekologii Integralnej – z koncertem kwartetu VOŁOSI, zespołu stworzonego przez górali z Beskidu Śląskiego oraz muzyków klasycznych związanych z Katowicką Akademią Muzyczną. A na zakończenie tego projektu, bo 09.10., wystąpi zespół PECTUS.
Fundacja Zakłady Kórnickie współpracuje również z Muzeum Narodowym w Poznaniu, Muzeum Niepodległości, z Samorządem Województwa Wielkopolskiego. Ponadto, 16 stycznia br. odbyła się promocja książki „Jadwiga Zamoyska i jej światy. Abecedariusz” pod redakcją prof. Ewy Kraskowskiej. Było widać zaangażowanie rektor UAM prof. Bogumiły Kaniewskiej – w ogóle całe środowisko UAM przyjaźnie patrzy na działania fundacyjne, także środowisko związane z Uniwersytetem Przyrodniczym w Poznaniu, gdzie np. w listopadzie br. zorganizowana będzie konferencja „Nowatorskie aspekty rolnictwa europejskiego w kontekście sytuacji geopolitycznej”.

Fundacja Zakłady Kórnickie

W kontekście rodziny Zamoyskich, warto również wspomnieć o połączeniu wielkopolskiej myśli pracy organicznej z góralszczyzną i folklorem.

Z samorządami tatrzańskimi – zarówno z gminą Zakopane, Starostwem Tatrzańskim, jak i z Bukowiną Tatrzańską – Fundacja od dwóch lat współpracuje bardzo sprawnie, wręcz wzorcowo. Rozpoczynaliśmy poznawać się przy organizacji Roku Jadwigi Zamoyskiej w 2023, stworzyliśmy wspólne projekty, bardzo dobrze wypadła konferencja w Książówce, tj. historyczne miejsce, bo tam mieszkała Jadwiga Zamoyska, jak przyjechała do Zakopanego. Wtedy to miejsce nazywało się Adasiówka, od Adama Raczyńskiego, a później Wł. Zamoyski wybudował jej budynek pod Szkołę Domowej Pracy Kobiet w Kuźnicy, w którym obecnie jest siedziba Tatrzańskiego Parku Narodowego. Podpisaliśmy też umowę z Tatrzańskim Parkiem Narodowym już w roku 2024, Roku Władysława Zamoyskiego.
Kórnickie Stowarzyszenie „Ogończyk” miało pomysł, aby postawić pomnik Władysława Zamoyskiego i my się do tego przyłączyliśmy, a także Starostwo Tatrzańskie – w efekcie tego pomnik stoi w Kórniku i jest bliźniaczo podobny do tego, który stoi w Zakopanem. Pokazuje to łączność pomiędzy Wielkopolską a południem Polski. Ponadto udało przekonać się dyrektora Muzeum Tatrzańskiego – Michała Murzyna, aby jeszcze bardziej zaangażować się w opowieść o Władysławie Zamoyskim i jego matce, Jadwidze Zamoyskiej. I to właśnie robimy – świętowanie imienin ulicy Władysława Zamoyskiego w Zakopanem jest doskonałym przykładem inicjatyw oddolnych, w które włączają się restauratorzy, właściciele pensjonatów itp. Imieniny ulicy już na stale są wkomponowane w kalendarz kulturalny stolicy polskich Tatr – w tym roku uroczystość przypada na 7 lipca. Przywracamy pamięć o rodzinie Zamoyskich w Zakopanem, co nas bardzo satysfakcjonuje.
Władysław Zamoyski miał przecież ogromny wkład w powstanie Tatrzańskiego Parku Narodowego, bo kupując dobra zakopiańskie, zastopował dewastację lasów tatrzańskich. Przyjęto zasadę uprawy lasów tatrzańskich, co podkreślał Zamoyski, że nie robi tego dla siebie, tylko dla przyszłych pokoleń. Niektóre z drzew, które tam rosną, to są nasadzenia jeszcze z czasów Władysława Zamoyskiego.

Ścisła współpraca różnych instytucji i propagowanie wiedzy na temat zasług Zamoyskich już zostało przytoczone w aspekcie kulturalnym, muzycznym, rolniczym, historycznym. Mamy jeszcze wymiar sportowy, sportowej rywalizacji – i wiem, że tutaj również nazwisko Zamoyskich ma nośność.

Bieg Zamoyskiego w czerwcu br. organizowany przez Uniwersytet Przyrodniczy, a w październiku br. przez Kórnickie Centrum Rekreacji, ma oprócz aktywności fizycznej jeszcze jedno oblicze. Pragniemy poprzez ten projekt nakłaniać mężczyzn do badań, do profilaktyki zdrowotnej. Uświadamiamy jednocześnie jak ważny jest aktywny styl życia, a także profilaktyka badań męskich, np. marker z krwi PSA w celu wykrycia nowotworu prostaty. Mężczyźni – badajcie się!

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
Fundacja Zakłady Kórnickie
REKLAMA
REKLAMA

Dr n. med. Marta Bogusz | Klinika Młodość Od filtrów do faktów. O mądrej stronie piękna

Artykuł przeczytasz w: 22 min.
Klinika Młodość


Nie wierzy w „cudowne efekty” z Instagrama, za to bezwarunkowo ufa nauce, diagnostyce i indywidualnemu podejściu do pacjenta. Dr n. med. Marta Bogusz, założycielka Kliniki Młodość i organizatorka konferencji „Trendy w estetyce 2025”, opowiada o najnowszych kierunkach w medycynie estetycznej, rosnącej roli zabiegów autologicznych i tym, dlaczego dziś nie wystarczy już tylko dobrze wykonywać zabiegi – trzeba jeszcze umieć słuchać.

Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: Łukasz Filipowski

Spotykamy się w przededniu Twojej konferencji „Trendy w estetyce 2025” – to już kolejna edycja wydarzenia, które z roku na rok przyciąga coraz więcej specjalistów. Co przygotowałaś w tym roku? Jakie zagadnienia i tematy postanowiłaś wyeksponować?

Dr n. med. MARTA BOGUSZ: W tym roku postanowiłam skupić się na temacie skutecznej stymulacji tkankowej – nie tylko z perspektywy praktycznej, ale także nauk podstawowych.. Zależy mi na tym, aby przybliżyć uczestnikom mechanizmy związane z epigenetyką, genetyką, fizjologią oraz immunologią, które leżą u podstaw efektywnej pracy z tkankami. Podczas konferencji będziemy rozmawiać o tym, na jakich głębokościach skóry powinniśmy działać, aby osiągnąć maksymalną skuteczność zabiegową, jak dobierać i łączyć poszczególne procedury, oraz jak dostosować częstotliwość pracy do indywidualnych potrzeb skóry. Chcę również podkreślić, że stymulacja tkankowa to nie tylko preparaty iniekcyjne i chemiczne – to także zaawansowane technologie: urządzenia działające na zasadzie termicznej, gazowej, biochemicznej, elektrostymulacji, fototerapii i wielu innych innowacyjnych metod. Medycyna estetyczna daje nam dziś ogrom możliwości, a celem tej edycji jest pokazanie, jak mądrze i świadomie z nich korzystać, aby osiągać długofalowe efekty u pacjentów.

Moją uwagę przykuł panel o komórkach macierzystych, które coraz częściej pojawiają się w kontekście nowoczesnej medycyny estetycznej. Dlaczego ten temat uznałaś za tak ważny podczas tegorocznej konferencji?

Komórki macierzyste, miliGraft, grafty autologiczne jak np. graft zza ucha, to rzeczywiście jedne z najgorętszych nowości w medycynie estetycznej. Temat budzi ogromne zainteresowanie, szczególnie na rynku międzynarodowym, dlatego uznałam, że warto poświęcić cały panel właśnie zabiegom autologicznym. To bardzo obiecujący kierunek, który mocno koncentruje się na naturalnych procesach regeneracyjnych organizmu. Świadomość tych metod wśród specjalistów i pacjentów rośnie, a my chcemy być częścią tej zmiany i rozwijać się razem z globalnymi trendami w medycynie estetycznej. Panel o roli komórek macierzystych we współczesnej estetyce poprowadzi dr n.med. Claudia Musiał. Dodatkowo, podczas konferencji chcemy zmierzyć się z mitami krążącymi wokół tzw. „Ozempic face”. Coraz częściej temat ten budzi kontrowersje i bywa demonizowany – dlatego poświęcimy czas na rzetelną rozmowę z lekarzem obesitologii Szymonem Błaszakiem, o tym, jak podejść do zdrowego, skutecznego odchudzania również w kontekście estetyki twarzy. Chcemy, aby uczestnicy dowiedzieli się, jak unikać negatywnych skutków szybkiej utraty masy ciała i jak wspierać procesy regeneracyjne, aby twarz zachowała młody i naturalny wygląd.

Klinika Młodość specjalizuje się w edukacji w zakresie diagnostyki i leczenia powikłań po zabiegach estetycznych. Nie wyobrażam sobie, aby tego tematu zabrakło podczas konferencji…

I masz rację! Nie zabraknie tego tematu, bo jest niezwykle istotny. Naszym gościem będzie dr hab. n. med. Robert Młosek – radiolog, który na co dzień pracuje z pacjentami z powikłaniami po zabiegach medycyny estetycznej. Dr Młosek specjalizuje się w diagnostyce radiologicznej przy użyciu ultrasonografii o wysokiej częstotliwości. To technologia, która pozwala na bardzo precyzyjne obrazowanie tkanek i struktur anatomicznych, co w kontekście powikłań po zabiegach staje się bezcennym narzędziem. Dzięki takiej diagnostyce możemy skuteczniej lokalizować problemy, trafniej planować leczenie i minimalizować ryzyko powikłań w przyszłości. Będzie to jeden z kluczowych punktów naszej konferencji, bo odpowiedzialna i świadoma medycyna estetyczna to także umiejętność radzenia sobie z niepożądanymi efektami zabiegów, a ultrasonografia to złoty standard w gabinecie estetycznym.

Klinika Młodość
Zespół Kliniki Młodość. Od lewej: Anna Szukalska, lek. Szymon Błaszak, lek. Joanna Błaszak, lek. Anna Kostrzewska, dr n. med. Marta Bogusz, lek. dent. Aleksandra Degis, lek. dent. Natalia Gadzińska, lek. Maria Czwojda, lek. dent. Kay Kwiatkowska

Konferencja nosi nazwę „Trendy w estetyce 2025”, więc nie sposób nie zapytać – jakie nowe kierunki i tendencje w medycynie estetycznej będziecie szczególnie podkreślać podczas tego wydarzenia?

Tę część powierzamy dr Krzysztofowi Biegańskiemu – chirurgowi plastycznemu, który podczas konferencji opowie o trendach w chirurgii plastycznej. Przybliży uczestnikom, co dziś jest na topie, co odchodzi do lamusa, a co wkrótce może stać się nowym standardem. Ale to nie wszystko – dr Biegański spojrzy na trendy przez pryzmat bezpieczeństwa i skuteczności. Bo w chirurgii plastycznej modne rozwiązania muszą iść w parze z odpowiedzialnością wobec pacjenta i najwyższą jakością procedur, zarówno przed, jak i po zabiegu. Wśród prelegentów znajdą się także m.in. prof. Magdalena Górska-Ponikowska, dr Mariusz Borkowski, dr Joanna Zappa-Gawłowska i Piotr Majkowski – każdy z nich pokaże inne oblicze nowoczesnej estetyki: od siły dermokosmetyków, przez lifting bez skalpela, aż po wpływ uzębienia i zgryzu na wygląd twarzy.

Piękny wygląd zaczyna się od środka – to coś więcej niż zabiegi, to także zdrowy styl życia i równowaga organizmu. Na konferencji pojawi się panel „Zdrowe jelita – zdrowa skóra”. Jak bardzo te dwa światy – kosmetologia i dietetyka – przenikają się dziś w codziennej pracy specjalistów?

Musimy jasno podkreślić, że skuteczna stymulacja tkankowa nie jest możliwa bez zdrowego organizmu – również od środka. Skóra to nasz największy organ i jej kondycja zawsze odzwierciedla to, co dzieje się wewnątrz ciała. Jeśli organizm nie funkcjonuje prawidłowo, jeśli mikrobiota jelitowa jest zaburzona, to nawet najlepsze zabiegi mogą nie przynieść oczekiwanych efektów. Dlatego tak mocno podkreślamy podczas konferencji znaczenie holistycznego podejścia – kosmetologia i dietetyka muszą iść dziś ramię w ramię, jeśli chcemy mówić o prawdziwie skutecznej i zdrowej pracy nad wyglądem pacjenta. Stąd obecność na konferencji dietetyka Sebastiana Dzuły, ale także cały panel, który poprowadzę z dr n. biol. Joanną Bartkowiak Wieczorek, tj. Piramida ważności stymulacji tkankowej. Bo najlepsze zabiegi medycyny estetycznej nie pomogą, jeśli nasz organizm jest obciążony silną oksydacją, np. palimy, jemy bardzo dużo cukru lub brak nam aktywności sportowej. Wtedy pieniądze, które wydajemy na zabiegi medycyny estetycznej, wydajemy nieefektywnie.

Jak zmienia się branża medycyny estetycznej, patrząc na Twoją konferencję? Czy widzisz, że eksperci coraz chętniej rozmawiają o powikłaniach i bezpieczeństwie, a mniej o „cudownych efektach” zabiegów?

„Cudowne efekty” zabiegów – czyli, mówiąc wprost, dobrze opakowana marketingowa ściema – wciąż mają swoich odbiorców, ale na szczęście pacjent staje się coraz bardziej świadomy. Coraz więcej osób poszukuje rzetelnej wiedzy, chce rozumieć, co naprawdę działa, a co jest tylko pustym sloganem. Mamy dziś dużo większy dostęp do informacji o tym, co jest skuteczne i bezpieczne, a co może prowadzić do niepożądanych efektów. Zmienia się też rola mediów społecznościowych – coraz więcej specjalistów wykorzystuje je nie jako „słupy reklamowe”, ale jako platformę do budowania dialogu z pacjentem, edukowania i tłumaczenia mechanizmów stojących za zabiegami. To bardzo pozytywny trend, niejako wymuszony przez coraz lepiej wyedukowanych pacjentów, którzy coraz śmielej zadają pytania i są coraz bardziej asertywni.

Czy nie taka powinna być zawsze rola lekarza niezależnie od specjalizacji? Żeby odpowiedzialnie podchodził do swoich pacjentów?

Niestety, medycyna estetyczna to taka dziedzina, w której nadal zbyt łatwo można kogoś „kupić” – czy to celebrytę, który stanie się twarzą kontrowersyjnej kampanii, czy – co gorsza – lekarza, który zapomni o tym, że reprezentuje zawód zaufania publicznego. I to jest niepokojące. Na szczęście pacjenci zaczęli to dostrzegać i mówią „sprawdzam”. Coraz częściej chcą poznać prawdę – nie tylko z poziomu chwytliwej reklamy, ale z realnej wiedzy i odpowiedzialnej praktyki. Bo na końcu chodzi o coś więcej niż estetykę – to ich twarz, zdrowie, a czasem nawet życie.

Klinika Młodość

Odpowiedzialność zawodowa lekarzy i kosmetologów w świetle prawa to kolejny panel, który proponujesz uczestnikom konferencji.

Nasze prawodawstwo wciąż jest niejednoznaczne i niedookreślone. W niektórych obszarach doskonale wiemy, gdzie zaczyna się i gdzie kończy odpowiedzialność lekarza czy kosmetologa w gabinecie estetycznym, ale w innych – prawo zostawia sporo niedopowiedzeń i „szarych stref”, które niektórzy potrafią wykorzystywać. Z tego powodu uznałam, że temat odpowiedzialności zawodowej wciąż wymaga omówienia i to na przykładach z sal sądowych. Naszymi gośćmi będą zatem prawniczki dr r.pr Joanna Podczaszy i Katarzyna Gurgul oraz mec. Anna Kogut. Chcemy pokazać uczestnikom konferencji, również pacjentom, jak poruszać się w tym niełatwym środowisku z większą świadomością i odpowiedzialnością, bo to kwestia nie tylko ochrony specjalisty, ale przede wszystkim bezpieczeństwa pacjenta.
Komu w szczególności dedykowana jest tegoroczna edycja konferencji? Czy to wydarzenie bardziej dla lekarzy, kosmetologów, a może wszystkich, którzy chcą świadomie rozwijać się w branży estetycznej?
Konferencja – tak jak moje gabinety i media społecznościowe – jest dedykowana wszystkim, którzy chcą zgłębiać temat medycyny i kosmetologii estetycznej. Zapraszam zarówno lekarzy, kosmetologów, kosmetyczki, jak i dietetyków, rehabilitantów, fizjoterapeutów czy wszystkich specjalistów, którzy w swojej pracy troszczą się o szeroko pojęty well-being pacjenta. Ale nie tylko – konferencja jest także dla pacjentów i osób, które po prostu chcą wiedzieć więcej, lepiej zrozumieć mechanizmy, procesy i możliwości, jakie daje nowoczesna medycyna estetyczna. Wiedza jest dziś fundamentem bezpiecznych i świadomych decyzji, zarówno po stronie specjalisty, jak i pacjenta.

Miejsce wydarzenia także wybrałaś nieprzypadkowo.

Wybór Polskiej Akademii Nauk był dla mnie naturalny. To przestrzeń, która od lat kojarzy się z rzetelną nauką, pokorą wobec wiedzy i szacunkiem dla faktów. Chciałam, aby nasza konferencja odbyła się właśnie w takim miejscu – gdzie to nie ornamenty, a nauka i merytoryka mają największe znaczenie. PAN to również przestrzeń dialogu, wymiany myśli i doświadczeń, dlatego podczas konferencji nie zabraknie czasu na otwartą dyskusję. Zależy nam, aby uczestnicy nie tylko wysłuchali prelekcji, ale mieli możliwość zadawania pytań i wymiany poglądów, bo właśnie w takim otwartym środowisku rodzą się najlepsze rozwiązania dla branży estetycznej.

Tworzysz przestrzeń, gdzie spotykają się różne specjalizacje – lekarze, naukowcy, kosmetolodzy. Jak ważne jest według Ciebie to interdyscyplinarne spojrzenie na estetykę i zdrowie pacjenta?

W mojej opinii to absolutnie kluczowe! Spójrzmy choćby na tzw. świadomą zgodę. Każdy, kto kiedykolwiek przeszedł zabieg lub operację w szpitalu, pamięta ten moment – zgoda na zabieg, formularz podany do podpisu. Często bywa to jedynie formalność: pacjent zostaje poinformowany i… na tym koniec. Tymczasem dziś coraz częściej mówimy o świadomej zgodzie – o prawdziwej rozmowie, która obejmuje nie tylko opis samego zabiegu, ale także wskazanie jego alternatyw, możliwe scenariusze przed, w trakcie i po procedurze. Bo nawet najlepiej przeprowadzony zabieg nie eliminuje ryzyka niepożądanych efektów. I właśnie ten model zaczyna powoli wkraczać także do gabinetów medycyny estetycznej. Niestety, wciąż zdarza się, że lekarze korzystając z autorytetu zawodu zaufania publicznego, mówią pacjentom zbyt mało. A według mnie to właśnie niedoinformowanie najczęściej prowadzi do nieporozumień i zderzenia nierealnych oczekiwań z możliwościami. Interdyscyplinarna wymiana wiedzy – pomiędzy lekarzami, kosmetologami i naukowcami – to szansa na zmianę tego schematu i wprowadzenie do branży jeszcze większej transparentności oraz odpowiedzialności.

Wciąż zdarzają się pacjenci z nierealnymi oczekiwaniami? Tacy, którzy po przeglądzie Instagrama przychodzą i mówią: „chcę wyglądać jak mój ulubiony celebryta, jeden do jednego”?

Oczywiście! Internet wciąż jest pełen półprawd i mitów, które wprowadzają pacjentów w błąd. Nie dalej jak kilka dni temu w Klinice Młodość pojawiła się dziewczyna, która chciała „podnieść sobie czubek nosa” przy pomocy toksyny botulinowej. To klasyczny przykład nieporozumienia – bo toksyna ogranicza pracę mięśni, zahamuje ich działanie, ale nie działa jak lifting. Efekt? Mięśnie przestają pracować, ale nie sprawi to, że czubek nosa nagle się uniesie – w ruchu owszem poruszać się będzie mniej, ale statycznie nic się nie zmieni. Drugim, równie zaskakującym przypadkiem była prośba o podanie toksyny botulinowej… w ucho, aby ograniczyć uczucie głodu. Najprawdopodobniej ktoś błędnie zinterpretował techniki medycyny chińskiej czy akupunktury i postanowił połączyć je z toksyną botulinową – i w ten sposób w social mediach „urodził się” nowy zabieg. Problem w tym, że nie istnieje żadna publikacja naukowa potwierdzająca skuteczność takiej metody. Takie prośby pokazują, jak pacjenci są podatni na niezweryfikowane informacje z Instagrama czy TikToka. I jak ogromną rolę mamy dziś do odegrania jako specjaliści – by prostować takie mity i tłumaczyć pacjentom mechanizmy, które stoją za każdą procedurą.

Z jakimi emocjami Ty sama podchodzisz do roli organizatorki tak dużego wydarzenia, jakim jest majowa konferencja? Czy wciąż czujesz adrenalinę, jak przy pierwszej edycji?

Bardzo lubię organizować tego typu wydarzenia, bo przyciągają osoby otwarte – zarówno na wiedzę, jak i na inne środowiska. To nie są ludzie zamknięci w bańce jednej specjalizacji, ale eksperci, którzy chcą współpracować i patrzeć na medycynę estetyczną szerzej. A to jest dla mnie ogromnie ważne, bo estetyka nie ogranicza się tylko do jednej profesji czy do zabiegów tylko o charakterze iniekcyjnym – to znacznie szersza i bardziej złożona dziedzina, w której każdy znajdzie swoje miejsce w granicach swojej odpowiedzialności zawodowej. Mam też zupełnie prywatny powód do radości – tegoroczna konferencja będzie dla mnie preludium do premiery mojej nowej książki poświęconej skutecznej stymulacji tkankowej. Tym bardziej nie mogę się doczekać tego spotkania i rozmów, które – jak wiem – wykraczają daleko poza sam program konferencji.

Klinika Młodość
od lewej; lek. dent. Kay Kwiatkowska, lek. dent. Natalia Gadzińska,
lek. dent. Aleksandra Degis

W tej chwili większość Twoich myśli krąży zapewne wokół zbliżającej się konferencji, jednak Klinika Młodość nie próżnuje – co nowego wydarzyło się w ostatnich miesiącach?

Rzeczywiście, sporo się wydarzyło! Wprowadziliśmy kilka nowych zabiegów i rozbudowaliśmy naszą ofertę o technologie, które pozwalają nam działać jeszcze skuteczniej i bardziej precyzyjnie.

Co konkretnie znalazło się wśród tych nowości?

Jedną z najciekawszych procedur jest EndoliftX – zabieg laseroterapii podskórnej, który w Polsce wciąż nie jest jeszcze powszechny. Pracujemy tutaj z użyciem światłowodu o długości fali 1470 nm. Laser ten działa podwójnie – z jednej strony rozbija tkankę tłuszczową w miejscach takich jak podbródek, chomiki, brzuch czy wewnętrzne strony ud, a z drugiej strony działa napinająco, stymulując włókna kolagenowe do odbudowy. To świetna alternatywa dla pacjentów z umiarkowaną wiotkością skóry, którzy nie potrzebują jeszcze klasycznego liftingu chirurgicznego, ale chcą poprawić kontur i jędrność wybranych partii ciała.

Wprowadziliście też MiliGraft i Skin Cells – to także zabiegi regeneracyjne?

Tak, oba zabiegi opierają się na potencjale komórek autologicznych. W przypadku MiliGraftu pracujemy na komórkach macierzystych, pobieramy tkankę tłuszczową pacjenta, przefiltrowujemy ją i uzyskujemy frakcję komórek macierzystych, które następnie podajemy podskórnie lub śródskórnie. To zabieg, który daje świetne efekty regeneracyjne i sprawdza się nie tylko na twarzy, ale też w terapii szyi, dekoltu, dłoni, a nawet przy leczeniu blizn czy łysienia. Z kolei Skin Cells, czyli tzw. graft zza ucha, opiera się na fibroblastach. Pobieramy niewielki wycinek (3-5 graftów) skóry z okolicy za uchem – tam, gdzie fibroblasty są najwyższej jakości – i po przefiltrowaniu oraz połączeniu z osoczem podajemy je najczęściej śródskórnie. Świetnie sprawdza się to np. w regeneracji skóry po usunięciu implantów żelowych lub blizn, kiedy tkanka była narażona na przewlekły stan zapalny i degradację.

A Cellular Matrix?

To kolejny zabieg z obszaru autologii, czyli wykorzystania własnych zasobów organizmu. Cellular Matrix łączy kwas hialuronowy z osoczem bogatopłytkowym w jednym podaniu i stymuluje skórę do odbudowy w sposób naturalny. Takie terapie cieszą się coraz większą popularnością wśród pacjentów szukających alternatywy dla klasycznych wypełniaczy.

Rozwinęliście też ofertę laserów i peelingów – jak to wygląda teraz?

Zdecydowanie! Mamy teraz pełne spektrum długości fali, co daje nam ogromne możliwości. Pracujemy m.in. na laserze tulowym, który sprawdza się w odmładzaniu i leczeniu przebarwień, laserze Neauvia 1470 nm (działającym zarówno podskórnie, jak i śródskórnie), CO2, laserze erbowo-yagowym ablacyjnym i nieablacyjnym również w obszarze powiek, oraz DVL, a także neodymowo-yagowym do usuwania teleangiektazji („naczynek”) z twarzy i kończyn. Dzięki temu możemy łączyć terapie laserowe z innymi procedurami i działać na różne potrzeby pacjentów – od leczenia blizn, przez lifting skóry, po modelowanie konturów twarzy i ciała. Do tego dochodzi pełne spektrum nowych peelingów kwasowych i rozwój tzw. procedur łączonych. Protokoły łączone to obecnie najskuteczniejsze podejście w nowoczesnej medycynie estetycznej, bo dają możliwość działania kompleksowego – bez skupiania się wyłącznie na jednym problemie.

Z pewnością pacjentki pytają Cię o skuteczność i bezpieczeństwo tych nowości – na co sama zwracasz największą uwagę, wprowadzając nowe technologie do gabinetu?

Najważniejsza jest dla mnie podstawa naukowa – wiedza oparta na rzetelnych badaniach i pracach przeglądowych. Kiedy analizuję nową technologię, nie wystarczy mi pojedynczy przypadek kliniczny czy krótkoterminowy efekt. Zależy mi na tym, aby dana technologia była już dojrzała, dobrze przebadana i poparta solidnymi metaanalizami. Z drugiej strony, rynek cały czas oczekuje nowości – dlatego zwróciłam się w kierunku zabiegów autologicznych, bo to obszar, który jest bezpieczny. W przeciwieństwie do niektórych zabiegów chemicznych, do których podchodzę z większą ostrożnością. Dobrym przykładem jest tutaj kwas polimlekowy – jeszcze do niedawna bardzo modny w podawaniu w okolice dolnych powiek. Ja nigdy nie zdecydowałam się wprowadzić go do naszej praktyki i okazało się, że miałam rację – na początku tego roku Urząd Wyrobów Medycznych wydał oficjalny komunikat zakazujący podawania tego preparatu w okolice powiek z uwagi na wysokie ryzyko powstania grudek i nierówności. Dlatego każdą nowość w gabinecie oceniam przez pryzmat nauki i rzetelnych danych, a nie chwilowej mody czy „efektu wow” w mediach społecznościowych. Patrzę na metaanalizy i prace przeglądowe, które obejmują szerokie grupy pacjentów – bo to one dają nam poczucie bezpieczeństwa i odpowiedzialności wobec naszych pacjentów.

Czy widzisz, że oczekiwania pacjentek i pacjentów zmieniają się? Czy dziś częściej szukają naturalnego efektu, regeneracji skóry niż spektakularnych „szybkich” metamorfoz?

Widzę tu pewien dualizm. Z jednej strony pacjenci coraz częściej oczekują naturalnego efektu – nie chcą zmieniać rysów twarzy, chcą po prostu wyglądać świeżo i zdrowo. Z drugiej strony wielu z nich wciąż marzy o natychmiastowym rezultacie. Naszą misją jest edukowanie pacjentów i tłumaczenie im, czym jest realna odpowiedź komórkowa, bo to proces, który nigdy nie dzieje się z dnia na dzień. Owszem, możemy osiągać bardzo dobre efekty, ale jeśli działamy systematycznie, z umiarem i bez przesady w częstotliwości zabiegów. To trochę jak z podlewaniem roślin – jeśli będziemy podlewać je rozsądnie i regularnie, pięknie się rozwijają. Jeśli zaś przesadzimy lub zaniedbamy ten proces, szybko pojawią się problemy. Podobnie jest ze skórą – ona lubi mądre i długofalowe podejście.

Klinika Młodość

Jakie globalne lub lokalne trendy w estetyce uważasz obecnie za najbardziej inspirujące?

Nie wiem, czy powinniśmy mówić tutaj o trendzie, ale dla mnie niezmiennie najważniejsze jest bezpieczeństwo. Takim game changerem w medycynie estetycznej stało się obrazowanie ultrasonograficzne. To narzędzie, które pozwala nam zrozumieć indywidualną anatomię pacjenta – zobaczyć, jak zbudowana jest jego tkanka, jaka jest grubość skóry i tkanki podskórnej, gdzie dokładnie przebiegają mięśnie czy struktury naczyniowe. Dzięki temu możemy działać precyzyjnie i odpowiedzialnie. Przykład? Czasem zdarza się, że zamiast podać toksynę botulinową w żwacz, trafiamy w mięsień śmiechowy – i zaburzamy u pacjenta symetrię uśmiechu. Dlatego ultrasonografia staje się dla mojego zespołu lekarzy nieodłącznym elementem codziennej pracy i czymś, co powinno być standardem w nowoczesnej medycynie estetycznej. Ponieważ jesteśmy na bieżąco, aby weryfikować swoją pracę. W Klinice Młodość wprowadziliśmy także system skanowania twarzy 3D AURA, ponieważ klasyczne zdjęcia nigdy nie oddadzą nam w 100% tego, co faktycznie dzieje się ze skórą i twarzą pacjenta. Skan 3D pozwala nam dokładnie ocenić strukturę skóry, symetrię twarzy i jej proporcje. To narzędzie diagnostyczne, które wspiera zarówno planowanie zabiegów, jak i kontrolę efektów terapii. Pacjent również widzi na takim obrazie znacznie więcej niż na zwykłej fotografii – widać m.in. różnice w objętości, napięciu i teksturze skóry, poprawie jej jakości – niwelowania zmarszczek, przebarwień, rumienia. Dla nas to dodatkowy element budowania świadomej i indywidualnej ścieżki zabiegowej.

Zatem odpowiedzialna medycyna estetyczna powinna dziś koncentrować się na bezpieczeństwie?

Także na diagnostyce i na myśleniu! Pamiętasz pewnie czasy, gdy sprzedawało się pacjentom pakiety – na przykład dziesięciu zabiegów mezoterapii, najlepiej co dwa tygodnie? Dziś wiemy już, że to nie jest najlepsze podejście. Znając mechanizmy odpowiedzi komórkowej, wiemy, że warto działać etapami i z większą uważnością. Teraz najpierw obserwujemy reakcję skóry po jednym zabiegu i dopiero wtedy decydujemy, co będzie najlepsze dla pacjenta. Odpowiedzialna medycyna estetyczna to dziś nie tylko bezpieczeństwo, ale też elastyczne i świadome planowanie terapii – dostosowane do indywidualnych potrzeb skóry i jej tempa regeneracji.

A diagnostyka? Dlaczego jest tak ważna?

Pacjent powinien przychodzić na zabieg zdrowy – to absolutna podstawa. A jeszcze kilka lat temu mało kto zastanawiał się nad ogólnym stanem zdrowia pacjenta czy jego chorobami przewlekłymi. Pacjent przychodził i „kupował” zabieg jak produkt w sklepie spożywczym. Dziś wiemy, że takie podejście jest nieodpowiedzialne. Ogromną rolę w zmianie tego myślenia odegrała pandemia COVID-19, która pokazała, jak ważna jest szczegółowa diagnostyka i wywiad zdrowotny. Sami widzieliśmy w gabinetach, że przejście COVID-19 lub nawet szczepienie przeciwko temu wirusowi u niektórych pacjentów mogło powodować reakcje niepożądane po zabiegach medycyny estetycznej – choćby zwiększoną tendencję do obrzęków, dłuższe gojenie czy reakcje zapalne. To było dla nas nowe zjawisko, bo COVID-19 był przecież nowym wirusem i nie mieliśmy jeszcze pełnych danych. Podobnie jest z chorobami autoimmunologicznymi – to stosunkowo nowe zjawisko, o którym w medycynie mówi się szerzej dopiero od 10-20 lat, a w skali nauki to wciąż nie jest bardzo długi czas. Jeszcze kilkanaście lat temu wielu pacjentów z Hashimoto, toczniem czy innymi zaburzeniami autoimmunologicznymi poddawano standardowym zabiegom bez większej refleksji nad wpływem tych chorób na proces gojenia czy ryzyko powikłań. Stąd tak ważne jest, by pacjenci byli dobrze zdiagnozowani i świadomi swojego stanu zdrowia przed podjęciem terapii.

Klinika Młodość

Pacjentki do gabinetu medycyny estetycznej trafiają, często szukając samoakceptacji. To duże wyzwanie?

Musimy pamiętać, że medycyna estetyczna nie rozwiąże wszystkich problemów. Pacjentki często przychodzą po poprawę nastroju czy samooceny – i choć zabieg może pomóc, czasem potrzebne jest coś więcej. Dlatego w Klinice Młodość zapewniamy także wsparcie psychiatryczne, jeśli widzimy, że pacjentka tego potrzebuje. To szczególnie ważne w pracy z osobami po powikłaniach, które – i z takimi przypadkami spotykamy się w naszym gabinecie – bywają źródłem traumy. Tacy pacjenci potrzebują nie tylko dobrej korekty, ale też zrozumienia, empatii i odbudowania zaufania.

Na co uczulasz Wasze pacjentki, kiedy po raz pierwszy przekraczają próg gabinetu? Czy jest jakaś „złota zasada”, która zawsze im towarzyszy?

Stawiamy na dialog z pacjentem – to dla nas absolutna podstawa. Już podczas pierwszej wizyty prosimy, by pacjentka otwarcie mówiła o tym, jakie zabiegi miała wykonywane wcześniej. To niezwykle ważne, bo różne procedury potrafią wzajemnie na siebie oddziaływać, a brak tej wiedzy może prowadzić do reakcji krzyżowej i w konsekwencji – do powikłań. Bez szczerej rozmowy nie ma bezpiecznego planu zabiegowego.

Gdybyś miała wybiec myślami 10 lat do przodu – jak wyobrażasz sobie przyszłość medycyny estetycznej? Czy będziemy pracować już wyłącznie na poziomie komórkowym, czy może pojawią się zupełnie nowe, nieoczywiste kierunki?

Myślę, że przyszłość medycyny estetycznej to przede wszystkim praca na poziomie komórkowym, epigenetycznym i genetycznym. W tym tkwi prawdziwy potencjał – nie tylko w poprawianiu wyglądu, ale w głębokim zrozumieniu, jak funkcjonuje nasza skóra, jak się starzeje i jak możemy wpływać na te procesy u źródła. Nasza skóra zawiera miliardy komórek – a każda z nich niesie konkretne informacje, reaguje na środowisko, styl życia, dietę, stres. Myślę, że za 10 lat zabiegi będą mniej inwazyjne i oparte na realnej analizie biologicznej pacjenta, a nie tylko na jego wyglądzie zewnętrznym. I bardzo mnie to cieszy, bo właśnie w tym kierunku powinniśmy iść – w stronę świadomej, mądrej estetyki.

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
Klinika Młodość
REKLAMA
REKLAMA

Katarzyna Jakubowska. Dyrektor Wielkopolskiej Loży BCC | Sztuka budowania relacji w biznesie

Artykuł przeczytasz w: 14 min.
Katarzyna Jakubowska Dyrektor Wielkopolskiej Loży BCC


W biznesie relacje są kluczowe – to one decydują o sukcesie, partnerstwie i możliwościach rozwoju. Katarzyna Jakubowska przeszła drogę od „twardego zadaniowca” do liderki, dla której wartości, zaufanie i prawdziwe zainteresowanie drugim człowiekiem stały się fundamentem pracy. Dziś, jako Dyrektor Wielkopolskiej Loży BCC, jednoczy przedsiębiorców i tworzy przestrzeń do budowania trwałych, wartościowych relacji w wielkopolskim środowisku biznesowym.

Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: Katarzyna Sierszeńska

Twoja ścieżka zawodowa obejmuje zarządzanie sprzedażą, współpracę z międzynarodowym biznesem, rozwój kluczowych relacji i protokół biznesowy. Jak te doświadczenia wpłynęły na Twój sposób pracy i podejście do budowania relacji?

KATARZYNA JAKUBOWSKA: Rzeczywiście, trochę tych doświadczeń się nazbierało. (śmiech) Ponad 20 lat poruszania się w świecie biznesu, zwłaszcza międzynarodowego, otwiera umysł, daje szersze perspektywy. Zaczynając swoją drogę zawodową, byłam tzw. twardym zadaniowcem, z wysoko postawioną potrzebą sukcesu i atrybutami lidera. Z czasem, przyjmując coraz większe obszary odpowiedzialności zarówno w kontekście wielkości zespołów, budżetów czy obszaru geograficznego, nabywałam coraz więcej pokory. Ważniejsze bowiem stawały się dla mnie dwie perspektywy – pozostania w zgodzie z własnymi wartościami oraz prawdziwe zainteresowanie drugim człowiekiem. Podkreśliłabym tu słowo prawdziwe. Jesteśmy w Polsce relatywnie świeżą demokracją, na przełomie wieku, ciągle uczącą się jeszcze reguł kapitalizmu. Nasza kultura pracy, zakładane biznesy opierały się na twardych ekonomicznych parametrach, a tzw. zasób ludzki miał być siłą sprawczą. Myślę, że wiesz, co mam na myśli. Na szczęście od kilkunastu lat na efektywne zarządzanie biznesem spogląda się bardziej holistycznie, rozumiejąc, że relacje, zarówno te wewnątrz, jak i zewnętrzne stają się często determinantą sukcesu lub jego braku. Biznes międzynarodowy wie to od dawna, dlatego równie mocno skupia się na celu i na budowie relacji. U nas to ciągle proces, który dopiero nabiera rozpędu i zrozumienia, że przecież biznes robimy zawsze z osobą, a nie firmą, a najchętniej z tą, którą znamy i lubimy.

Jakie kompetencje są kluczowe w świecie biznesu? Jakie umiejętności są niezbędne w pracy z przedsiębiorcami i liderami?

Elastyczność, otwartość i naturalność. Dziś pozerstwo, sztuczność, politykierstwo nie są dobrze widzianymi praktykami. Zresztą tak naprawdę nigdy nie były. Być może dodawały tzw. atrybutu władzy. Pozornego. Przedsiębiorcy, którzy wykonują „taniec kogutów” wokół siebie, stanowiący element wzajemnych negocjacji, często kończą bez dopięcia transakcji. Obserwowałam dziesiątki takich sytuacji. Inwestorzy i przedsiębiorcy z Bliskiego Wschodu, Azji oraz Stanów Zjednoczonych, najpierw poznają człowieka. Dopiero jak okazuje się reprezentować określone wartości, odpowiednią kulturę biznesu i oczywiście zaplecze niezbędne do współpracy, następuje istotne otwarcie rozmów.

Pracowałaś w środowisku międzynarodowym, współpracując z globalnymi markami i zarządami firm. Jakie różnice w kulturze biznesowej najbardziej Cię zaskoczyły?

Cały czas środowisko międzynarodowe jest mi bliskie. Trochę żartem, trochę serio – przed laty zaskoczyło mnie jak Amerykanie potrafią szybko rozpocząć znajomość podczas bankietu, czy innego spotkania o charakterze biznesowo-towarzyskim, zrewidować podczas 3-5 minutowej rozmowy Twoją „przydatność” biznesową i z czarującym uśmiechem podziękować oraz przenieść się do kolejnego rozmówcy. To o tyle było zaskakujące i zabawne, że nasze narodowe small-talki, długość powitania i pożegnania oraz wymiana uprzejmości, często po prostu nie zostawiają czasu na to co najistotniejsze, czyli ocenę faktycznych przestrzeni do wzajemnego zrobienia. Tam nikogo to nie razi, co więcej niegrzecznie jest zatrzymywać kogoś na dłuższą rozmową.

Relacje biznesowe to klucz do sukcesu. Jak buduje się wartościowe kontakty w świecie, gdzie networking często sprowadza się do wymiany wizytówek?

Taki networking, o którym wspominasz, to strata czasu. Niestety sama co kilka lat czyszczę pudełko z wizytówkami, ponieważ ani osoby, ani firmy nic mi nie mówią. Pamiętam doskonały wykład w Akademii Dyplomacji w Waszyngtonie, czym jest wizytówka, z jaką atencją powinniśmy ją dawać i przyjmować. Największą uważność w tym zakresie wykazują Azjaci. Współpracując z Koreańczykami i Japończykami, otrzymywałam wizytówkę przekazaną obiema rękoma, wraz z ukłonem. To jak powierzenie kawałka siebie, swojej tożsamości. Tu oczywiście dochodzą różnice kulturowe. Niemniej skanowanie elektronicznych wizytówek czy wsuwanie do ręki komuś własnej wizytówki nie jest ani dobrą, ani elegancką, ani przede wszystkim skuteczną metodą działania. Wartościowy kontakt to uważność i skupienie się na rozmówcy, lepiej przez kilka minut z prawdziwą, wzajemną atencją podejść do rozmowy, aniżeli czuć satysfakcję z ilości wydanych i zebranych wizytówek.

Katarzyna Jakubowska Dyrektor Wielkopolskiej Loży BCC

Jakie spotkanie lub rozmowa szczególnie zapadły Ci w pamięć w Twojej karierze?

Jedno, które od razu przychodzi mi na myśl, to osobista rozmowa z Philipem Kotlerem, twórcą i guru nauki marketingu. Podczas konferencji, na której Pan Profesor był głównym gościem, traf chciał, że znaleźliśmy się po jej zakończeniu wspólnie w tej samej windzie, a i pokój w hotelu mieliśmy na tym samym piętrze. To były lata, kiedy Prof. Kotler współpracował intensywnie ze Stevem Jobsem przy koncepcie Apple Store. Podczas 15 minut rozmowy, najpierw zadał mi kilka pytań o moje życie zawodowe i wyzwania, z którymi się borykam, by potem w kilku zdaniach skonkludować i powiedzieć jedno, które mi zostało w pamięci: „To nie będzie łatwe, ale jeśli czujesz, że to jest dobra droga, idź nią. Ja bym poszedł.” Przywołuję to zdanie w głowie, ilekroć mam wątpliwości, czy jakaś droga jest dobra. I jeśli czuję, że tak, po prostu nią idę. Choć oczywiście nie wiem, co na taką decyzję powiedziałby dziś Profesor.

Masz doświadczenie w zakresie dyplomacji i protokołu biznesowego – to rzadka i niezwykle cenna umiejętność. Jakie znaczenie mają te kompetencje w budowaniu relacji zawodowych, zwłaszcza w środowisku międzynarodowym? Jakie wyzwania wiążą się z odpowiednim kształtowaniem wizerunku i budowaniem relacji na wysokim szczeblu? Czy dostrzegasz różnice w podejściu do dyplomacji biznesowej w Polsce i innych krajach, gdzie miałaś okazję współpracować?

Dyplomacja to międzynarodowy język reguł. Jest absolutnie niezbędna, jeśli chcesz działać w biznesie międzynarodowym. Oczywiście kojarzyć się może z wizytami oficjeli, głów państw, ceremoniałami czy pierwszeństwem, ale to także cała paleta wydawać by się mogło drobiazgów, które jednak rzutują na to, czy wiesz jak się zachować, co powiedzieć, gdzie usiąść, kogo komu przedstawić, kogo przepuścić w drzwiach itd. W protokole biznesowym wiele reguł ma uniwersalne znaczenie, na które zawsze warto nałożyć specyfikę danego kraju czy regionu, by mieć swobodę w zachowaniu, gdziekolwiek się jest. Dotyczy to również działania na naszym rodzimym rynku, tu też ciągle jest bardzo wiele jeszcze do zrobienia. Wielu liderów prosi o indywidualne konsultacje, co zawsze z dużą przyjemnością czynię, bo wiem, jaki to ma wpływ na ich komfort, ale i wprost przekłada się na biznes. Natomiast jeszcze większą radością odczuwam, gdy przedsiębiorcy chcą by i ich zespoły stawały się profesjonalną wizytówką firmy. Taka wiedza daje swobodę zachowania podczas spotkań, pozytywną pewność siebie, umiejętność otwierania i budowania relacji, a będąc gościem w takiej firmie, czujemy się od pierwszego kontaktu z recepcją czy sekretariatem wyjątkowo, jakby właśnie na nas wszyscy tam czekali.

W zeszłym roku objęłaś funkcję Dyrektora Loży Wielkopolskiej BCC. Jakie są Twoje pierwsze spostrzeżenia na temat wielkopolskiego biznesu? Czy coś Cię szczególnie zaskoczyło lub zainspirowało?

Jestem urodzoną poznanianką, więc zalety i słabości ludzi z tej części Polski są mi dość dobrze znane. (śmiech) Czy coś mnie zaskoczyło? Może to, że jesteśmy nadal tak bardzo asekuracyjni w relacjach biznesowych, ostrożni i nieufni. Wszystkie te cechy znikają, jeśli bariera zostaje przełamana, a w zasadzie nie bariera tylko zapora i to niekiedy niczym wielka Zapora Hoovera. Wtedy stajemy się niezwykle lojalnymi i serdecznymi osobami, chętnie budującymi głębsze relacje. To cudowne i wyjątkowe, jednak zastanawia mnie na ile pewne tematy, współpraca, dialog i działanie mogłyby iść sprawniej, gdyby nie trzeba było najpierw zajmować się niwelowaniem tej zakorzenionej w nas ostrożności.

Jak oceniasz przedsiębiorczość w Wielkopolsce w porównaniu z innymi regionami w Polsce? Jakie widzisz mocne strony, a jakie wyzwania stoją przed lokalnym biznesem?

To trudne pytanie, mam zbyt mało wiedzy o stanie przedsiębiorczości w poszczególnych regionach, by móc pokusić się o skalę porównawczą. Wiem jednak, że jesteśmy bardzo pracowitymi, nie szukającymi poklasku przedsiębiorcami. Dostrzegam jednak dość duże przyzwyczajenie do klastrowania, zamykania się jednych środowisk na drugie. Tu wyraźnie dostrzegam różnice. Jest wiele dużych miast w Polsce, gdzie poszczególne środowiska współpracują ze sobą, tworząc tym samym z jednej strony silne lobby przedsiębiorców, z drugiej – realizując wspólnie wiele ważnych lokalnych inicjatyw.

Katarzyna Jakubowska Dyrektor Wielkopolskiej Loży BCC

Jakie są główne cele i misja Loży Wielkopolskiej BCC? Jakie wartości przyświecają organizacji i w jaki sposób wspieracie przedsiębiorców?

Loża Wielkopolska BCC ma tożsame cele jak cały Business Centre Club. Jesteśmy organizacją ogólnopolską, najstarszym i największym klubem przedsiębiorców indywidualnych w Polsce, dzięki czemu, na mocy ustawy, możemy skutecznie reprezentować interesy przedsiębiorców w Radzie Dialogu Społecznego, a na naszym terenie w Wielkopolskiej Radzie Dialogu Społecznego. Jesteśmy obecni w Wielkopolskiej Radzie Rynku Pracy, Radach Gospodarczych oraz Komitetach sterujących oraz współpracujemy z innymi branżowymi organizacjami. W ramach samego BCC mamy kilkanaście Komisji, w których skupiamy ekspertów i praktyków z danych środowisk, by opiniować i wnioskować o zmiany legislacyjne w Polsce. Firma Grant Thornton, jedna z 5 największych firm konsultingowych, wyróżniła BCC na podium jako Partnera Społecznego Dekady 2014-2023, w zakresie aktywności legislacyjnej. Mamy w swoich strukturach kilkudziesięciu znakomitych ekspertów, niemalże ze wszystkich branż. Od kiedy BCC zostało założone w 1991 r. przez nieżyjącego już Marka Goliszewskiego, skupiało wokół swojego Klubu nie tylko biznes polski, ale i nawiązywało silne relacje międzynarodowe. Wspomnę tylko, że wśród honorowych Członków BCC znajdują się takie osobistości świata jak: Margaret Thatcher, Bill Clinton, Aleksander Kwaśniewski, prof. Leszek Balcerowicz, Tony Blair, Lech Wałęsa, Papież Franciszek czy Wolodymir Zalensky. Ta lista jest naprawdę długa.
Ponadto to, o co dbamy w sposób szczególny, to relacje, które stanowią o sile Klubu, dając przestrzeń naszym Klubowiczom do nowych kontaktów, rozwoju biznesu, podnoszenia własnych kompetencji czy dzięki polisie bezpieczeństwa, gwarancję wsparcia wobec instytucji zewnętrznych, w sytuacji zagrożonego interesu gospodarczego.

Co wyróżnia Lożę Wielkopolską BCC na tle innych organizacji biznesowych?

Niemalże wszystkie elementy, o których wspomniałam powyżej. Przede wszystkim jesteśmy organizacją ogólnopolską, o zasięgu międzynarodowym i reprezentacji ustawowej pracodawców, co oznacza, że nasz głos jest słyszany. To nas odróżnia od organizacji lokalnych. A od kilku innych o zasięgu krajowym tym, że relacje w BCC są w centrum uwagi, ich jakość, selektywność środowiska oraz wysoki poziom merytoryki, kultury biznesowej i etyki działania.

Jak wygląda współpraca BCC z władzami samorządowymi oraz centralnymi?

Odpowiedź na to pytanie nie będzie jednoznaczna, ponieważ współpraca to zawsze zaangażowanie dwóch stron i otwartość do takiej współpracy. Od ubiegłego roku nastąpił powrót do dialogu pomiędzy środowiskiem biznesu i stroną rządową. Tu bez wątpliwości można podkreślić bardzo dużą zmianę, wobec ośmiu wcześniejszych lat. Wystarczy śledzić scenę polityczną ostatnich tygodni, by dostrzec wyraźne otwarcie i oddanie głosu przedsiębiorcom w zakresie określenia przez nich potrzeb deregulacyjnych, inwestycyjnych czy kierunków rozwoju w zakresie nowych technologii oraz zmieniających się realiów i potrzeb globalnych. Władza samorządowa natomiast to trochę inna historia, ale wszystko tak jak wspomniałam na wstępie, ma swój początek w chęci podjęcia współpracy. Mamy w wielu podmiotach administracji lokalnej bardzo dobre relacje. Wzajemne poszanowanie zawsze jest podstawą naszej aktywności.

Katarzyna Jakubowska Dyrektor Wielkopolskiej Loży BCC

Wspomniałaś o ważności relacji w BCC. Czy możesz zdradzić, z jakich form współpracy i budowy takich relacji Wasi klubowicze mogą korzystać?

Jako klub ogólnopolski mamy wydarzenia centralne, m.in. najbardziej rozpoznawalną i obecną na mapie Polski od ponad 20 lat, Wielką Galę Liderów Polskiego Biznesu, gdzie co roku spotyka się grono kilkuset przedsiębiorców. W tym roku ta liczba sięga 700 przedsiębiorców. Drugim wyjątkowym wydarzeniem jest na pewno BCC for the Future, Liderzy Jutra im. Marka Goliszewskiego, gdzie wyróżnienia odbierają najbardziej prężni młodzi Liderzy. Dwukrotnie w roku odbywa się też ogólnopolski Biznes Mixer, podczas którego środowisko biznesu może poznać się wzajemnie. Do tego bardzo ważnym elementem są wydarzenia lokalne, mające miejsce w kilkudziesięciu Lożach regionalnych. Loża Wielkopolska BCC to jedna z aktywniejszych, intensywnie rosnących struktur na przestrzeni ostatnich miesięcy. Co dwa miesiące spotykamy się w większym gronie, w towarzystwie ekspertów, przedstawicieli świata nauki, polityków oraz innych ciekawych dla ludzi biznesu osób, które nie tylko są wartościowymi mówcami, ale przede wszystkim poruszają bieżące tematy gospodarcze, dostarczając wysoki poziom wiedzy eksperckiej. Każde z naszych spotkań ma część wiedzy merytorycznej, gospodarczej, podatkowej, legislacyjnej, drugą cześć inspiracyjną i trzecią – networkingową. Obok takich spotkań dostępne są śniadania biznesowe naszych Partnerów, możliwość udziału w wydarzeniach objętych Patronatami BCC czy spotkaniach relacyjnych przy dobrej muzyce i winie.

Czy polski biznes jest dziś wystarczająco aktywny w dialogu społecznym i politycznym? Jaką rolę powinny odgrywać organizacje takie jak BCC w budowaniu lepszego klimatu dla przedsiębiorców?

Gdyby zapytać biznes czy chciałby być bardziej słuchany i słyszany, odpowiedź byłaby jednoznacznie pozytywna. Jednym z ważniejszych obszarów, o które od dłuższego czasu wnioskujemy jest pilne wprowadzenie działań deregulacyjnych. Nie jesteśmy sami w tych postulatach, o podobne działanie zabiega również środowisko urzędników przytłoczonych nadmiarem przepisów, które zacieśniają wolność i swobodę prowadzenia działalności z jednej strony, z drugiej – zainteresowanie inwestorów naszym regionem, a kolejnej – poczucie bezpieczeństwa działania w zgodzie z obowiązującym prawem. Następnym ważnym punktem jest potrzeba silnej komórki w strukturach rządu odpowiedzialnej za gospodarkę. To kolejny z postulatów, który powinien być szybciej i skuteczniej wprowadzony w życie. Żyjemy w czasach dużej zmienności czynników zewnętrznych, geopolitycznych i technologicznych, z utratą łatwego prognozowania czy przewidywalności, więc zwinność gospodarcza wydaje się być jedną z istotniejszych obecnie kompetencji managerskich, ale do tego potrzebne jest właściwe podłoże ustawo-prawne.

Jakie plany i cele stawia sobie Loża Wielkopolska BCC na najbliższe lata?

Mam wewnętrzne przekonanie, że głos przedsiębiorczej Wielkopolski powinien być głośniej słyszany na mapie kraju. Jesteśmy 3 regionem, po województwie mazowieckim i śląskim, które generuje największe wpływy do budżetu. Chcemy i mamy do tego wszelkie umocowania i kompetencje jako BCC, by stać się jednym z najsilniejszych środowisk regionalnych. Budujemy aktywnie naszą społeczność, zapraszamy selektywnie do naszego grona, pozostając jednak bardzo otwartymi na całe środowisko biznesu. Jako, że bliskie mi są doświadczenia ze współpracy z biznesem międzynarodowym, od czego zaczęłyśmy tę rozmowę, chciałabym, aby w Loży Wielkopolskiej BCC, którą mam przyjemność prowadzić, obecnie były najlepsze praktyki międzynarodowe, jakość, wartościowe relacje, otwartość mentalna i wysoka kultura biznesu. To dziś przyciąga coraz większe grono przedsiębiorców i jestem przekonana, że będzie to stały trend również na nadchodzące lata.

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
Katarzyna Jakubowska Dyrektor Wielkopolskiej Loży BCC
REKLAMA
REKLAMA

Jubileusz 30-lecia firmy Lafrentz. Od dwóch biurek do silnej grupy kapitałowej– historia, którą napisał zespół

Artykuł przeczytasz w: 15 min.
Lafrentz Polska 30 lat


Dziś Lafrentz to firma o ugruntowanej pozycji na rynku, która gwarantuje bezpieczeństwo inwestycji, zaangażowanie zespołu, specjalistyczną wiedzę z poszczególnych branż. To nie jest zwykła opowieść o firmie budowlanej, to historia ludzi, którzy przez 30 lat zbudowali coś więcej niż konstrukcje – zbudowali relacje, doświadczenie i markę, która dziś wspiera inwestorów na każdym etapie realizacji. Od skromnych początków przy dwóch biurkach po grupę kapitałową z silnym zespołem, który realnie zmienia otaczającą nas przestrzeń. Z prezesem Lafrentz Maciejem Durskim rozmawiam o pięknym okrągłym jubileuszu oraz o historii stworzonej przez wspaniałych ludzi, pracowników firmy, którzy są i jej fundamentem, i motorem napędowym.


Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: Materiały prasowe Lafrentz

Wspominałeś niedawno o wstążkach na „przyjęcie”. Zatem jak przebiegła uroczystość związana z jubileuszem 30-lecia firmy Lafrentz?

MACIEJ DURSKI: Jubileusz świętowaliśmy 21 lutego w Porcie Sołacz – i to nie był przypadek. Dokładnie 30 lat temu, w ówczesnym Meridianie, rozpoczęła się historia Lafrentz Polska. To było pierwsze oficjalne spotkanie, kiedy zaczynaliśmy działalność w Polsce, więc uznałem, że to idealne miejsce na podsumowanie tych trzech dekad. Zaprosiłem ludzi, którzy byli częścią tej historii – pracowników, byłych współpracowników, osoby, które budowały firmę od podstaw. Był to wieczór dla zespołu Lafrentz – zarówno tych, którzy pracują tu od lat, jak i tych, którzy już są na emeryturze, ale zostawili swój ślad w firmie. W sumie było nas ponad 90 osób. Przygotowaliśmy film podsumowujący historię Lafrentz, były wspólne zdjęcia, chwile wspomnień i refleksji. To nie było wydarzenie stricte formalne – zależało mi, by była to okazja do rozmów, spotkań i świętowania.
Co ciekawe i warte podkreślenia, że historia początków Lafrentz sięga 1945 roku, więc w tym roku obchodzimy w ogóle jubileusz 80-lecia marki, a także 30-lecie jubileuszu Lafrentz Polska. Tegoroczna uroczystość w Porcie Sołacz to była okazja, by spojrzeć wstecz na projekty, które ukształtowały naszą firmę i podziękować tym wszystkim ludziom, którzy od lat są częścią naszej historii, nieustannie budując silny wizerunek i pozycję firmy.

Początki firmy Lafrentz można by zestawić z garażowymi początkami znanych osób, bo w jednym i drugim przypadku trudne początki przyniosły zachwycający efekt i rezultat prac.

Podczas uroczystości jubileuszowej opowiedziałem o trzech dekadach pracy Lafrentz i początkach, które naprawdę nie były łatwe… Pierwsze wynajęte biuro, gdzie rozpoczynaliśmy, jeden telefon, dwa biurka i projekty rysowane ręcznie – teraz nikt sobie tego nie wyobraża, (śmiech) a tak wówczas wyglądał nasz start, bez jakichkolwiek fajerwerków. Z panem Januszem Szostakiem, ówczesnym prezesem Lafrentz, siedzieliśmy naprzeciwko siebie, w wynajmowanym pokoju w Transprojekcie Poznań, przy ul. Chłapowskiego, zastanawiając się, o co tym Niemcom chodzi. (śmiech) Pierwsze biuro doskonale pamiętam – był to pokój nr 308. (śmiech) Po pewnym czasie zmieniliśmy siedzibę na ul. Starowiejską, potem kupiliśmy już nasz budynek przy ul. Zbąszyńskiej. Następnie, gdy rozwój firmy spowodował nowe rekrutacje i zatrudniliśmy nowe osoby, wynajęliśmy większy metraż w Wysogotowie, a stamtąd przenieśliśmy się tutaj, gdzie się spotykamy, czyli przy ul. Kamiennogórskiej 22 w Poznaniu.

Dodatkowo posiadacie biura terenowe…

Tak, związane są z kontraktami nadzoru i najczęściej znajdują się przy budowach. W innych miastach mamy też nasze oddziały, tj. biuro projektowe w Katowicach, w Szczecinie oddział Lafrentz Home, który zajmuje się kompleksowym wykończeniem i aranżacją wnętrz. Resztę zespołu Lafrentz stanowią ludzie zatrudniani na kontrakty.

Lafrentz Polska 30 lat

Czy pomiędzy Tobą, 25-latkiem startującym w biznesie budowlanym, a panem Januszem, który jest pokolenie starszy od Ciebie, kiedykolwiek doszło do ostrej wymiany zdań, tzw. różnicy pokoleń?

Ani na początku współpracy, ani przez 30 lat znajomości, nie było pomiędzy nami żadnej sprzeczki. Uświadomiłem to sobie niedawno. Nie wiem, kto z kim bardziej wytrzymał, (śmiech) – ja z Januszem czy Janusz ze mną. Wiele wspólnie spędzonych godzin, rozmów, zastanawiania się, co dalej… i nikt do nikogo nie miał pretensji… Zero konfrontacji… Ta relacja również idealnie wpisuje się w temat więzi międzyludzkich, przyjaźni biznesowych, a w szczególności atmosfery wśród pracowników, jaka panuje w miejscu pracy.

Ilu pracowników jest obecnie na pokładzie Lafrentz?

To ogromny zespół, zapewniamy pracę dla ponad tysiąca osób, w różnych formach zatrudnienia.
Jakie osiągnięcia Lafrentz uważasz za najważniejsze w historii firmy?
Właśnie ludzie – to oni pozwolili mi stworzyć Lafrentz. Są niezaprzeczalnym fundamentem naszych wspólnych sukcesów, lojalni, zaangażowani, utalentowani, dobrze wykształceni, z ogromną wiedzą i bogatym doświadczeniem w swojej branży; ponadto odpowiedzialni za powierzone obowiązki, wykazujący się kreatywnością, otwartą głową i myśleniem nieszablonowym… Wielokrotnie powtarzam, że Lafrentz nie ma linii produkcyjnej, nie ma maszyn, ma TYLKO i aż tylko ludzi. Bez nich nie miałbym jakichkolwiek szans, aby iść dalej, aby rozwijać biznes przez trzy dekady.
W zespole mamy osoby, które są z nami od ponad 25 lat, kilkanaście osób pracuje tu ponad 20 lat, a około 100 osób ma staż dłuższy niż 15 lat. Można powiedzieć, że mam szczęście do ludzi, którzy zbudowali ze mną tę firmę, ale wiem, że nie byliby oni pracownikami Lafrentz, jeśli nie otrzymaliby też czegoś w zamian… I nie myślę tu tylko o wynagrodzeniu…

Lafrentz Polska 30 lat

Czyli jaki aspekt pracy w Lafrentz najbardziej doceniają pracownicy?

Niewątpliwie jest to atmosfera w pracy, na którą ja również zwracam ogromną uwagę. Często słyszę taką pozytywną opinię „u Was jest tak fajnie, wesoło, bez patosu”. Do mnie drzwi są zawsze otwarte, jestem dostępny dla pracowników. Zapraszam, aby podzielić się swoim spostrzeżeniem, cenną uwagą, aby w przyjacielskiej atmosferze opowiedzieć o swoich problemach, trudnościach. Dobra atmosfera w pracy, swoboda, możliwość wypowiadania się na różne tematy – to moje priorytety. Pracownik jest po prostu wysłuchany, nie jest zbywany, chcę w ten sposób pokazywać, jak doceniam współpracę, jak ważne jest dla mnie nawiązywanie i podtrzymywanie dobrych relacji międzyludzkich. Bo tak na logikę, jeśli nie zaufałbym ludziom, którzy na drugim końcu Polski budują potężną inwestycję, co by mi przyszło z zadufania i zamknięcia się w swoim gabinecie? Mam na myśli i nadzory, i wielkie projekty, ale i współpracę w Lafentz Home, gdzie oferujemy kompleksowe wykończenia i aranżację wnętrz, dodatkowo Lafrentz Construction, budownictwo kubaturowe i przemysłowe czy Lafrentz Energy gdzie przygotowujemy projekty farm fotowoltaicznych, wiatrowych czy też magazynów energii. Każdy nasz dział jest usługowy, jesteśmy firmą oferującą kompleksowe usługi, a cała praca obraca się wokół ludzi. To praca z ludźmi, ręka w rękę, i praca dla ludzi, więc jakbyśmy sobie nie ufali, nie tworzyli zgranej ekipy, dobrej atmosfery – byłoby według mnie kiepsko.

Czy te trzy dekady funkcjonowania Lafrentz można nazwać podróżą, podróżą w nieznane, podróżą ryzykowną, pewnego rodzaju wyzwaniem?

Bezsprzecznie można. (śmiech) W pewnym momencie Niemcy zaczęli zamykać swoje oddziały, stwierdzili, że nie będą w polskie biura inwestować i – jeśli dobrze pamiętam – w roku 2004 holding został rozwiązany i pozostały tylko cztery oddziały. Natomiast ja z panem Januszem Szostakiem zostaliśmy bez kapitału, bez wsparcia, który miał być ukierunkowany na rozwój firmy budowlanej. Lafrentz wtedy był w pierwszej trójce firm w Niemczech, miał potężną siłę – jeśli oni zrealizowaliby swój plan, to dzisiaj bylibyśmy ogromną firmą budowlaną w Polsce. Ale życie napisało inny scenariusz… Pozostawieni sami sobie, w latach 1998-2000 rozpoczęliśmy działalność consultingową i zaczęliśmy realizować nadzory inwestorskie nad drogami, mostami i tego typu infrastrukturą w naszym kraju, wpisując w tę słynną tabelkę „Nie posiadamy doświadczenia, ale mamy olbrzymi potencjał”. (śmiech) Powoli zaczęliśmy przebijać się na rynku, bo podobnych do naszej były wówczas trzy firmy, więc konkurencja mała. Dzisiaj są już trzydzieści trzy takie firmy, albo i więcej.
Przez wiele lat funkcjonowania Lafrentz posiłkuję się powiedzeniem Janusza Szostaka „Nieraz trzeba podjąć szybką decyzję niezmąconą znajomością zagadnienia”, trzeba umieć podejmować ryzykowne decyzje, działać tu i teraz, patrzeć perspektywicznie w przyszłość. Tego się przez lata nauczyłem.

Lafrentz Polska 30 lat

Byłeś współzałożycielem i jednocześnie pracownikiem firmy, pełniłeś wiele ról…

Na początku istnienia firmy robiłem prawie wszystko, zgodnie z powiedzeniem „żadnej pracy się nie boję”. (śmiech) Były prezes Janusz i wiceprezes Maciej plus jeden komputer. Przygotowywałem dokumentację do przetargów, składałem oferty, rekrutowałem ludzi, jeździłem na rozmowy, spotkania z inwestorami. Robiłem wówczas ok. 8 tys. km miesięcznie. I wyrzucałem śmieci z biura. (śmiech)

Obecnie zatrudniasz wielu specjalistów na wysokich stanowiskach. Czy miałeś problem z delegowaniem zadań, obowiązków? Z wyzbyciem się poczucia „wiem najlepiej i nikt mnie nie zastąpi”?

Współczuję dyrektorom, prezesom wielu firm, którzy nie umieją lub po prostu nie chcą dzielić się obowiązkami. Nie potrafią delegować zadań. Współczuję im, bo oni nawet będąc na wakacjach, na urlopie, nie odpoczywają. Każda z takich osób myśli, że nie można jej zastąpić, co według mnie jest dużym błędem, wręcz porażką, bo najważniejsze jest przecież zdrowie i umiejętne korzystanie z życia.
W tej materii odwaga stała się dla mnie niezwykle istotna, tzn. gdy po raz pierwszy odważyłem się przekazać obowiązki, delegować zadania. I to uważam za swój osobisty sukces, moment wręcz przełomowy i dla firmy, i dla mnie samego, że się na taką decyzję zdobyłem. Wielu z nas powtarza jak mantrę „work life balance”, ale tylko nieliczni czerpią z tych słów prawdziwą naukę i potrafią tak pokierować swoim życiem, aby praca nadawała sens życiu, ale nie była tylko i wyłącznie jego sensem. Trzeba pozbyć się przyzwyczajenia, że wiemy wszystko najlepiej…
W 2008 roku objąłem funkcję prezesa w Lafrentz i wówczas zaryzykowałem, podjąłem decyzję o zatrudnieniu dyrektorów i powierzeniu im konkretnych obowiązków. To był dla mnie milowy krok. Oczywiście, że do tej pory sprawdzam, pomagam, jestem z nimi na każdym etapie projektu, wsłuchuję się w głosy pracowników, ale nie zadręczam siebie wszystkim. Doszedłem do wniosku, że jeżeli mam rozbudować firmę o inne działy, moje jedno serce by nie wytrzymało, a dwóch serc nie sposób mieć…
Aktualnie zginąłbym bez Pawła Kubackiego, Dyrektora Zarządzającego Lafrentz, który mnie stawia do pionu, gdy wdrażam się w szczegóły poszczególnych prac i projektów. Paweł otwarcie i szczerze mówi „musisz sobie dać spokój, nie możesz robić tego, co kiedyś”, „kto jak nie Ty będzie myślał o rozwoju firmy i miał trzeźwy umysł w negocjacjach”. I to jest prawda, nie można skupiać się na detalach, na rzeczach, od których ma się wyspecjalizowanych pracowników. Ja już mogę pozwolić sobie na inny poziom pracy, aby scalać te wszystkie szczegóły w jeden korzystny, wizjonerski projekt.

Lafrentz Polska 30 lat

Pod koniec ubiegłego roku podjąłeś jeszcze jedną kluczową decyzję a propos dzielenia się obowiązkami…

(śmiech) Tak, z dniem 1 grudnia 2024 roku do zarządu dołączył Mateusz Durski, obejmując stanowisko Wiceprezesa Lafrentz. To dla mnie ważny moment, bo wiem, że przyszłość firmy jest w dobrych rękach. Sukcesja to temat, który dla wielu przedsiębiorców jest wyzwaniem – u nas ten proces przebiegł naturalnie. Nie muszę się martwić o to, co będzie dalej – wiem, że Lafrentz będzie kontynuować swoją drogę z ludźmi, którzy rozumieją jej DNA i wartości.
Od początku dobrze odnalazł się w nowej roli, szybko dostrzegł, co jest wyjątkowe w Lafrentz. Po kilku dniach powiedział: „Niesamowite, że ludzie sami wiedzą, co mają robić, nie trzeba ich non stop instruować”. To najlepsze podsumowanie naszej kultury pracy – mamy zespół, który działa z pełnym zaangażowaniem i odpowiedzialnością.

Jak wspominasz przeszłe lata w zestawieniu z obecnymi czasami?

Rozmowa z ludźmi wyglądała kiedyś zdecydowanie inaczej… Nie krytykując obecnego pokolenia, bo nie jestem za porównywaniem „bo kiedyś było lepiej”, widzę jednak, że zmienili się pracownicy, ich mentalność, nastawienie do pracy; oni są inaczej wychowani, młodzi mają większy chillout. Obecnie zwracają większą uwagę na swój wolny czas, i bardzo dobrze, że nie chcą żyć tylko pracą, bo uważam, że weekend ma być odpoczynkiem, rozrywką, czasem na spotkania rodzinno-towarzyskie. Mamy zasadę ogólnopanującą w Lafrentz, aby w weekend nie rozmawiać o pracy, nie dzwonić do siebie w sprawach obowiązków służbowych. Uważam, że dopiero pracownik wypoczęty jest w stanie dobrze pracować, myśleć kreatywnie. Dzisiaj zarządzanie firmą, kontakt z pracownikami – poznawanie ludzi, ich potrzeb, oczekiwań – to zupełnie innym level niż przed laty.

Pracownicy Lafrentz, ich relacje, wewnętrzne wsparcie – to wszystko definiuje firmę i pokazuje, w jaki sposób można osiągnąć wysokie cele. Pamiętasz na przestrzeni tych 30 lat zabawne sytuacje międzyludzkie w Lafentz?

Na jubileuszowej imprezie wspominałem właśnie sytuacje, gdy inżynierowie wojskowi, z terenowego lotniskowego oddziału z Poznania, którzy w wieku ponad 40 lat przechodzili na emeryturę, przyszli do nas do pracy jako inspektorzy i tak zostali. I z jednym z nich wiąże się moja anegdota. Emerytowany inżynier major i ja młody chłopak, wiceprezes Lafrentz, pojechaliśmy z zespołem na pomiary geodezyjne, a wieczorem, jak przystało na budowie (śmiech), musieliśmy uczcić te pomiary i przygotować się do zimnych pomiarów następnego dnia. Więc jak rozlano procenty, dystyngowany inżynier major zwrócił się do mnie „Panie Macieju, uważam, że już na tyle się poznaliśmy, że może Pan się do mnie inaczej zwracać”. Ja zadowolony, bo jaka myśl zawsze przyświeca po takich słowach? Że przechodzimy na „Ty”. A on podaje mi rękę i tłumaczy „od tej pory możesz do mnie mówić Panie Jurku”. Zdębiałem. (śmiech)

Lafrentz Polska 30 lat

A teraz odwracając wcześniejsze pytanie, co przez te trzy dekady było najtrudniejsze?

Zapewne lata 2009-2011. Źle wspominam okres, kiedy padły banki w Stanach Zjednoczonych, a do nas ta kula śnieżna dotarła nieco z opóźnieniem. Z jednej strony smutek, ale teraz – z perspektywy czasu – wielka duma, że przetrwaliśmy mimo niepowodzeń, niesprzyjających warunków ogólnoświatowych. 2009-2011 to dla nas długi moment, gdy kontrakty zostały wyciszone, niektóre wręcz zakończone, nie ogłoszono nowych, bo nie było na to środków. Większość tematów należała wtedy do Skarbu Państwa. Była wielka niepewność w Lafrentz, firma była nad przysłowiową przepaścią – zostaliśmy bez zleceń, z ludźmi zatrudnionymi na umowach o pracę. Rozmawialiśmy nawet, aby zarząd zrezygnował z wynagrodzeń, aby ludziom wypłacać pensje. Był to naprawdę trudny i stresogenny czas, z którego wyciągnęliśmy konstruktywny wniosek – jeżeli umiesz zarządzać w ekstremalnym momencie, to sobie poradzisz w każdym innym. I tego się trzymam. W nawiązaniu do tego zdarzenia, mogę powiedzieć, że sukcesem firmy jest – oprócz wspaniałych ludzi – niekorzystanie z kredytów bankowych. Wszystko staramy się sami finansować.

Taka postawa jest jeszcze bardziej stresująca…

Oczywiście, bo decyzje biznesowe zawsze wiążą się z presją. Kiedy przychodzi oferta na kilkadziesiąt milionów i trzeba zdecydować, czy startujemy, to przy obecnej zmienności rynku materiałów budowlanych i kosztów realizacji bywa to jak gra na loterii. Czasami w jednym momencie pojawia się nagły wysyp przetargów, ceny szybują w górę, a za chwilę wszystko nagle hamuje. W ciągu 30 lat nigdy nie widziałem pełnej stabilizacji – to zawsze jest sinusoida.
PESEL nauczył mnie jednego – nie denerwować się na zapas, nie stresować się niepowodzeniami, bo co to da? Nigdy nie byłem furiatem, bo w biznesie sytuacje bywają różne. Ważniejsze jest to, czy potrafimy wyciągać wnioski i iść do przodu.

Patrząc perspektywicznie, w przyszłość, jak dla Lafentz się ta przyszłość maluje?

Obecnie uczestniczymy w projektach przebudowy sieci energetycznej w Polsce i w wielu innych wartościowych inwestycjach. Mam jednak takie odczucie, że potrafimy robić, to, co robimy i potrzebny jest nam projekt kompletnie nowy, świeży, tzw. zastrzyk nowości, zastrzyk adrenaliny, energii. Oczywiście, z tej naszej branży, na której się znamy. Pracownicy postrzegają mnie jako wizjonera, (śmiech) więc nieskromnie mogę powiedzieć, że wizję na przyszłość mam, wizję niesztampową, dość oryginalną. Czekam, co wydarzy się na rynku międzynarodowym, bo nowy projekt Lafrentz będzie wychodzić poza granice Polski. Te plany nie są ograniczone wyłącznie do Starego Kontynentu – tyle na razie mogę zdradzić. (śmiech) Mamy potencjał, aspiracje, więc się rozwijamy.

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
Lafrentz Polska 30 lat
REKLAMA
REKLAMA

Łukasz Nowak. Klinika Wnętrz | Luksus autentyczności

Artykuł przeczytasz w: 23 min.


Nie podąża ślepo za trendami – przeciwnie, uważa, że często przynoszą one więcej szkody niż pożytku. W projektowaniu i urządzaniu wnętrz stawia na funkcjonalność, harmonię i autentyczność. Tworzy przestrzenie, które nie tylko zachwycają estetyką, ale przede wszystkim odpowiadają na realne potrzeby ich właścicieli. O tym jak projektowanie wnętrz staje się w jego rękach „luksusowym spacerem równoległym” z klientem i co naprawdę decyduje o wyjątkowości przestrzeni opowiada Łukasz Nowak, założyciel Kliniki Wnętrz.

Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: Dagmara Maroszek – Bździuch, Mufka Fotografia, zdjęcia zrealizowane dzięki uprzejmości salonu INTU

Jak definiujesz luksus w przestrzeni? Czy to kwestia drogich materiałów, designerskich mebli, czy być może czegoś więcej?

ŁUKASZ NOWAK: To świetne pytanie, bo luksus we wnętrzach to coś znacznie więcej niż ekskluzywne materiały i designerskie meble. Dla mnie luksus to przestrzeń, która idealnie odpowiada na potrzeby jej mieszkańców – odzwierciedla ich styl życia, osobowość, marzenia, a bardzo często jest silnym motywatorem na zakorzenione w człowieku ograniczenia. Bo każdy z nas je ma – obawy przed oceną, konwenanse czy chwilowe mody, które nie zawsze współgrają z tym, czego naprawdę pragniemy. W mojej pracy nie chodzi o kopiowanie trendów ani tworzenie wnętrz, które wyglądają jak żywcem wyjęte z Pinteresta. Projektuję i tworzę z moim zespołem przestrzenie, które są skrojone na miarę konkretnego człowieka. Dopasowane do jego własnej historii, rytmu dnia, tego, jak chce czuć się we własnym domu. Wnikliwie wsłuchuję się w potrzeby moich klientów, czasem nawet w te niewypowiedziane, aby dawać ludziom wnętrza, które będą im najbliższe, zgodne z ich własnym DNA. Zawsze powtarzam, że kiedy oddajemy do użytku jakiś obiekt, mieszkanie, dom, to ja wychodzę z tego wnętrza, ale zostaję tam człowiek, którego serce ma się cieszyć nieustannie na samą myśl, że kiedy wróci po pracy, zastanie we wnętrzu swoje naturalne środowisko, w którym ma czuć się dobrze. Prawdziwy luksus to nie katalogowy obrazek, ale przestrzeń, w której człowiek czuje się w pełni sobą i w kontakcie z sobą.

Usłyszałam kiedyś takie zdanie, że dobry architekt i wykonawca wnętrz jest artystą, psychologiem i menedżerem, czasem rzemieślnikiem. Tak jest?

Tak! I choć nie chcę używać górnolotnych słów, że projektuję komuś życie… to w pewnym sensie tak właśnie jest. Dobry architekt wnętrz powinien nie tylko tworzyć ciekawe przestrzenie, ale też rozumieć ludzi, ich potrzeby i sposób, w jaki funkcjonują na co dzień. I może brzmi to jak kolejne oklepane hasło, ale po ponad 20-stu latach w branży projektowo-wykończeniowej wiem, że nadal wielu architektów nie słucha… ze zrozumieniem. Z wykształcenia jestem projektantem, ale studiowałem także ogrodnictwo. Szybko zrozumiałem, że jeśli chcę tworzyć i budować wnętrza naprawdę dopasowane do ludzi, to muszę rozwijać się w wielu kierunkach. Dlatego zdecydowałem się na studia podyplomowe na pierwszym w Polsce kierunku Design Management, gdzie uczyłem się od najlepszych – Zuzy Skalskiej, jednej z czołowych trendwatcherek, oraz Tomasza Rygalika, wybitnego jak dla mnie projektanta i wykładowcy, że projektowanie to nie tylko estetyka, ale przede wszystkim umiejętność kreowania doświadczeń. Nie przerywałem studiów i już trochę starawy (śmiech), skończyłem potrzebne mi w tej pracy kierunki związane z visual merchandisingiem oraz stylistyką witryn sklepowych. Z czasem dostrzegłem, jak ogromną rolę w mojej pracy odgrywa psychologia – nie tylko w kontekście funkcjonowania przestrzeni, ale przede wszystkim w relacji z klientem. Chciałem lepiej rozumieć potrzeby ludzi, umieć wsłuchać się w ich oczekiwania i komunikować się w sposób przejrzysty i świadomy. Dlatego ukończyłem Psychologię w społeczeństwie, Negocjacje w biznesie, Akademię Trenera oraz „klasyczną” psychologię. Dzięki temu moje podejście do projektowania stało się znacznie głębsze. Nigdy nie tworzę wnętrz tylko na podstawie trendów – projektujemy przestrzenie, które są odzwierciedleniem stylu życia moich klientów. Moim celem było stworzenie usługi wyjątkowej – kompleksowej, intuicyjnej i wyprzedzającej trendy. Czy mi się to udało? Tak! Dziś wiem, że prawdziwie dobrze zaprojektowane i wykonane wnętrze to takie, które nie tylko wygląda efektownie, ale przede wszystkim odpowiada na realne potrzeby ludzi, którzy w nim żyją. Co jeszcze wyróżnia usługi Kliniki Wnętrz, z których jestem dumny? To, co najważniejsze, to maksymalne złagodzenie, dość jak wszyscy wiemy, stresującego procesu, jakim jest urządzanie wnętrz. Jak? Za cały proces od projektu do ostatniego detalu w domu/mieszkaniu, jakim jest z reguły świeca czy świeże kwiaty, odpowiedzialna jest tylko jedna osoba… czyli ja.

Łukasz Nowak Klinika Wnętrz

Klinika Wnętrz to za chwilę 20 lat doświadczenia w projektowaniu, budowaniu, remontowaniu wnętrz. Jak zaczęła się Twoja pasja? Co zainspirowało Cię do założenia własnej firmy?

Miejsce, w którym jestem dzisiaj, w dużej mierze zawdzięczam mojemu wiecznie zabieganemu ojcu (śmiech), który jako zapracowany człowiek i znany ówczesnie piłkarz nie miał czasu na domowe remonty. Kiedy miałem 15 lat, postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce i samodzielnie odnowić rodzinny dom. Tak zaczęła się moja przygoda z aranżacją przestrzeni. Krok po kroku, błąd po błędzie, rok po roku zdobywałem doświadczenie. Wraz ze szwagrem zbudowałem pierwszy dom – wtedy to była po prostu rzeczywistość, działało się intuicyjnie, ucząc się w praktyce. (śmiech) To doświadczenie dało mi ogromną pewność – na budowie niewiele jest w stanie mnie zaskoczyć i większość potafię sam zrobić w sytuacji tego wymagającej. Więc jeśli pojawia się problem, zakasuję rękawy i działam. Nigdy nie chciałem prowadzić firmy zza biurka. Jestem obecny zarówno dla moich klientów, jak i mojego zespołu, bo wierzę, że tylko wtedy można tworzyć przestrzenie, które są naprawdę funkcjonalne i przemyślane. Zanim jednak w pełni poświęciłem się wnętrzom, założyłem firmę projektującą ogrody – to były czasy dynamicznego rozwoju budownictwa jednorodzinnego, więc pracy nie brakowało. A potem naturalnie przyszło projektowanie wnętrz. Najpierw pod inną marką, aż w końcu powstała Klinika Wnętrz, w której jak to w klinikach – można powiedzieć – „uzdrawiam” i tworzę, często od zera, przestrzenie.

Jaka jest struktura firmy?

Zespół, którym kieruję, składa się z 63 specjalistów – od projektantów, przez doświadczonych budowlańców, po najlepszych w swojej branży ekspertów w dosłownie każdej dziedzinie w tej branży. Każdy z moich wybitnie zdolnych ludzi wnosi do firmy dopracowane do perfekcji umiejętności, które pozwalają nam realizować projekty na najwyższym poziomie. Tworząc tę dość rozbudowaną strukturę, przyświecała mi jedna myśl: zapewnić klientowi kompleksową obsługę na każdym etapie inwestycji bez zbędnych haseł, zapewnień – czysta partnerska relacja od samego początku. Od znalezienia odpowiedniej działki, przez budowę i uzyskanie wszystkich pozwoleń, aż po projekt wnętrz i finalne wykończenie – dbamy o każdy detal, eliminując stres moich klientów do minimum, bez konieczności angażowania wielu różnych ekip z różnych firm. Dzięki wieloletniej pracy w branży dysponuję zespołem sprawdzonych fachowców na każdym etapie realizacji – od konstruktorów, stolarzy i specjalistów od wykończeń, po dekoratorów i osoby zajmujące się ostatnimi detalami, jak perfekcyjnie upięte zasłony czy dobrze dobrany zapach do wnętrza. To sprawia, że każdy element procesu jest dopracowany, a klient może mieć pewność, że wszystko zostanie wykonane zgodnie z wizją i najwyższymi standardami i w czasie, jaki określamy na samym początku inwestycji. Osobiście nadzoruję cały proces, dzięki czemu klient spotyka się głównie ze mną – co oszczędza mu czas, energię i eliminuje konieczność koordynowania wielu wykonawców. Sam stworzyłem sobie stanowisko pracy i odpowiadam za absolutnie wszystko.

A meble? Z kim pracujesz w tym zakresie?

W kwestii mebli mamy pełen zakres możliwości, korzystając z najlepszych marek dostępnych na rynku i dobierając rozwiązania idealnie dopasowane do konkretnego wnętrza. Ale zdradzę Ci mały sekret – w tej chwili powstaje moja własna marka mebli, Horn Home Collection. Będzie to kolekcja mebli tapicerowanych oraz drewnianych, zaprojektowana z myślą o najwyższej jakości, ponadczasowej elegancji i funkcjonalności. Znajdzie się w niej moja autorska linia – po latach pracy w branży doskonale wiem, czego wciąż brakuje, a czego my, Polacy, najczęściej poszukujemy. To kwestia dwóch, trzech miesięcy, kiedy będziemy mogli zaprezentować ją światu – i jestem przekonany, że będzie to coś wyjątkowego, czego jeszcze na rynku nie ma.

Łukasz Nowak Klinika Wnętrz

Zaintrygowałeś mnie…

Decyzja o stworzeniu własnej kolekcji mebli była naturalnym krokiem w rozwoju mojej marki. Od lat projektuję wnętrza, w których każdy detal ma znaczenie – od układu przestrzeni po wybór idealnych materiałów. W pewnym momencie doszedłem do wniosku, że aby osiągnąć pełną spójność, potrzebuję mebli, które będą nie tylko piękne i funkcjonalne, ale też w 100% dopasowane do mojej filozofii projektowania i rozszalałej niejednokrotnie wyobraźni klienta.

Do kogo kierujesz swoje usługi?

Od lat pracuję z klientem premium, który luksus postrzega jako komfort, doskonałą jakość i przestrzeń dopasowaną do jego stylu życia, nienachalność. To osoby, które przez lata budowały swoje biznesy, podejmowały odważne decyzje, inwestowały czas i energię w sukces, a dziś chcą otaczać się wnętrzami, które w pełni odpowiadają ich oczekiwaniom. Często są to drugie, trzecie, czy jeszcze kolejne domy – zarówno w Polsce, jak i za granicą. A każdy z nich pełni inną funkcję: jeden staje się spokojnym azylem, drugi elegancką przestrzenią do przyjmowania gości, trzeci miejscem, gdzie można pracować i odpoczywać w pełnym komforcie, kolejne po prostu inwestycją. Moi klienci doskonale wiedzą, czego chcą, a moją rolą jest zamienić tę wizję w rzeczywistość. Oni nie podążają za modą – szukają klasy, harmonii i perfekcyjnie dopracowanych rozwiązań. Praca z takimi osobami to duże wyzwanie, ale i ogromna satysfakcja. Tworzę wnętrza, które nie tylko zachwycają, ale stają się częścią ich stylu życia, wyprzedzając niejednokrotnie ich aktualne potrzeby.

Pracujesz z ludźmi, którzy oczekują najwyższej jakości. Czy projektowanie wnętrz dla klientów premium to większa presja czy większa swoboda twórcza?

To na pewno większa frajda! Naprawdę! (śmiech) Nie szukam w projektowaniu łatwych rozwiązań – im większe wyzwanie stawia przede mną klient, tym bardziej mnie to motywuje i nakręca. Praca dla klientów premium to ekscytujące wyzwanie, bo pozwala szukać nieszablonowych rozwiązań i pracować na najwyższym poziomie jakości, a to kocham! Moi klienci wiedzą, czego chcą i nie podejmują decyzji pochopnie. Wydają niemałe pieniądze, ale nie dlatego, że są rozrzutni – przeciwnie, traktują swoje wnętrza jako świadomą inwestycję w komfort i jakość życia. Dzięki temu mam dużą swobodę w całym procesie powstawania wnętrz, bo pracuję z ludźmi, którzy cenią indywidualne podejście i nieszablonowe pomysły. Chcą wnętrz dopasowanych do nich, przemyślanych, funkcjonalnych i ponadczasowych. To daje mi możliwość kreowania czegoś naprawdę unikalnego, czegoś, co wykracza poza schematy i pozostaje aktualne na lata.

Łukasz Nowak Klinika Wnętrz

Jak wygląda proces współpracy – od pierwszej rozmowy po gotowy projekt?

Stawiam na partnerską współpracę, dlatego dobry projekt to efekt rozmowy, a nie narzucania gotowych rozwiązań. Już na pierwszym spotkaniu określamy wizję i funkcję, jaką ma spełniać wnętrze. Dom weekendowy nad morzem to coś zupełnie innego niż mieszkanie w centrum Poznania – każde miejsce ma swoje przeznaczenie i swój rytm. Najważniejsze jest dla mnie słuchanie i jeszcze raz słuchanie – tak właśnie rodzą się najlepsze projekty. Często wystarczy jedno spotkanie, by wyczuć kierunek, a potem rozpoczyna się „spacer równoległy”, w którym idziemy ramię w ramię, odkrywając, to, co jest dla nas wszystkich naprawdę istotne. Gdy mamy wyznaczony cel, przystępujemy do projektowania. Nie chodzi o to, by stworzyć efektowne wnętrze do zdjęć, ale przestrzeń, która faktycznie pasuje do życia właściciela.

„Spacer równoległy” ładnie powiedziane…

To dla mnie kwintesencja dobrej współpracy z klientem i moje najważniejsze motto w życiu. Tworzenie wnętrza nie polega na narzucaniu własnej wizji, ale na uważnym towarzyszeniu drugiej osobie w procesie odkrywania jej własnej przestrzeni. To nie sprint do efektu końcowego, ale wspólna droga, w której idziemy ramię w ramię, dostosowując swoje własne tempo i kierunek działań do siebie nawzajem. W „spacerze równoległym” kluczowe jest słuchanie, obserwacja i wyczucie, bo czasem prawdziwe potrzeby nie są wypowiedziane wprost – trzeba je wyczuć, pozwolić im dojrzeć, a potem uformować. Projektowanie i wykończenie wnętrz to dialog, a nie monolog. Najlepszy dom to taki, w którym staje się on naturalnym przedłużeniem stylu życia jego właściciela, a nie demonstracją umiejętności architekta czy innych fachowców. Dlatego dla mnie Klinika Wnętrz to od lat taki „spacer równoległy” – pełen uważności, ale też swobody, w którym krok po kroku dochodzimy do przestrzeni, w której klient się – jakkolwiek to banalnie zabrzmi (śmiech) – zakochuje od razu.

Łukasz Nowak Klinika Wnętrz

Czym różni się praca z klientami premium od standardowych projektów? Jakie są najważniejsze potrzeby, które trzeba uwzględnić, tworząc wnętrza dla najbardziej wymagających osób?

Projektowanie i tworzenie wnętrz dla klientów premium to specyficzna i wymagająca dużej uwagi część naszych usług. To osoby, które jak wspominałem wcześniej mają już za sobą doświadczenie z wieloma nieruchomościami – wiedzą, czego chcą, ale równie dobrze pamiętają, co w poprzednich domach czy mieszkaniach się nie sprawdziło. Mają bardzo sprecyzowane oczekiwania, a moim zadaniem jest dopasować przestrzeń do ich realnych potrzeb. Każdy proces to inny kontekst i inne funkcje. Mieszkanie w Wiedniu, które ma służyć jako „sypialnia” na czas podróży biznesowych, wymaga zupełnie innego podejścia niż apartament dla córki inwestora, który ma być miejscem do życia, nauki i spotkań z rodziną. W jednym przypadku kluczowa będzie komfortowa, minimalistyczna przestrzeń do odpoczynku, w drugim – wnętrze musi uwzględniać pełen pakiet marzeń i funkcjonalności, dopasowanych do stylu życia młodej osoby.

Jakie elementy decydują o tym, że projekt staje się „premium”? Co wyróżnia takie projekty na tle innych?

Nie wystarczy zrobić drogo, żeby było „premium”. Wprost przeciwnie – jeśli wnętrze jest naszpikowane logotypami, efekt często okazuje się odwrotny do zamierzonego. Luksus to nie ostentacja, ale elegancja, wyważenie i subtelność. Prawdziwie ekskluzywne wnętrza wyróżnia balans i harmonia i panujący w nich spokój. To dbałość o proporcje, szlachetność użytych materiałów i umiejętność stworzenia wnętrza, które nie krzyczy w żaden sposób, ale emanuje czymś tak wyważonym, co jest przypisane właśnie dobrej definicji luxusu. Granica między dobrym smakiem a przesadą jest bardzo cienka, dlatego tworzenie wnętrz premium to sztuka subtelności. To wnętrza, w których wszystko ma swoje miejsce, a luksus nie przytłacza, lecz naturalnie współgra z przestrzenią i stylem życia właściciela.

Ale gdybyś miał dać jakieś praktyczne rady, aby swoje wnętrze uczynić bardziej premium, to, co by to było?

Jedną z zasad, którą stosuję, jest zasada trzech kolorów – choć bywa dyskusyjna, w praktyce sprawdza się doskonale. Im więcej kolorów w jednym wnętrzu, tym łatwiej stracić elegancję i harmonię. Luksus nie polega na nadmiarze, ale na umiejętnym balansie. Tworzenie przestrzeni premium to nie tylko praca z psyche klienta, ale przede wszystkim precyzyjna, techniczna robota oparta na sprawdzonych zasadach. Proporcje, kształt, kolor i dopasowanie materiałów muszą ze sobą współgrać – inaczej zamiast elegancji otrzymujemy przepych, chaos i kicz. Dlatego wnętrze premium to świadome decyzje, które tworzą spójną, przemyślaną przestrzeń. Każdy element musi mieć swoje miejsce i uzasadnienie – bo prawdziwy luksus to nie ilość, ale jakość. Klasyka jest luksusem, minimalizm jest luksusem, nieśmiertelna zasada „less is more” działa niezawodnie – bo w dobrze zaprojektowanej przestrzeni nic nie jest przypadkowe, ale wszystko ma swoje znaczenie. No i najważniejsze – prawdziwy luksus nie tkwi w tym, co „ładne” czy „drogie”, ale w tym, co osobiste i wymarzone. To nie gotowe definicje piękna, ale to, co idealnie pasuje do Ciebie i Twojego stylu życia.

Łukasz Nowak Klinika Wnętrz

Klient premium poddaje się wizji Twojej firmy, czy raczej forsuje swoje pomysły?

To oczywiście zależy od klienta – jego charakteru i determinacji. Wychodzę jednak z założenia, że jeśli ktoś mocno forsuje swoją koncepcję, to znaczy, że ma na nią realną potrzebę. I to jest świetne, bo oznacza, że naprawdę wie, czego chce, a moją rolą jest to zrealizować. Co do zasady, nie oceniam wnętrza – oceniam intencję, jaka za nim stoi. Zawsze staram się zrozumieć, czy konkretne rozwiązanie wynika z autentycznych potrzeb klienta, czy raczej jest efektem chwilowego trendu. Jeśli czuję, że to drugie – podważam, dopytuję, skłaniam do refleksji. Bo trendy mają to do siebie, że dzisiaj są, a jutro znikają. A moja praca nie jest po to, by wnętrze dobrze wyglądało przez jeden sezon – wnętrza, które tworzę, mają być funkcjonalne przez lata.

Gdzie szukasz inspiracji do swoich projektów?

W Hiszpanii! To moja oaza – miejsce, które mnie inspiruje i w którym zakochałem się bez reszty. Hiszpańska szczerość, naturalność i dobra emocjonalność są mi niezwykle bliskie. Tam wnętrza nie są wystudiowaną dekoracją – to żywe, organiczne przestrzenie, które współgrają z rytmem dnia, światłem, temperamentem domowników. To właśnie w Hiszpanii szukam prawdy i autentyczności. To mój spacer równoległy. (śmiech) W Hiszpanii odnajduję harmonijny balans między estetyką a funkcjonalnością, między tradycją a nowoczesnością. Nic tam nie jest przesadzone, nadmiernie zaplanowane – wszystko ma swój naturalny, niewymuszony porządek. I to jest dla mnie kwintesencja dobrego designu – wnętrza powinny żyć, oddychać, dostosowywać się do człowieka, a nie na odwrót. A zupełnie prywatnie – Hiszpania jest dla mnie drugim domem, od kilku lat mam tam swój własny kąt i kawałek ziemi, gdzie mogę dbać o swoje palmy, w których jestem absolutnie zakochany! (śmiech) Mam tu w Poznaniu dość dużą kolekcję tych roślin – dzielnie dbam o nie zimą, dogrzewam, naświetlam bo są one dla mnie właśnie namiastką Hiszpanii.

Łukasz Nowak Klinika Wnętrz

Zacząłeś mówić o trendach. Jakie obecnie panujące trendy w aranżacji wnętrz są szczególnie Ci bliskie?

Nie lubię trendów. Pracowałem blisko 10 lat temu w dużej firmie związanej z designem jako trendwatcher. Prowadziłem tam obserwację i badania nad tym, jak trendy wpływają na nasze życie – i już wtedy wiedziałem, że nie zawsze w pozytywny sposób. Żyjemy w świecie, który jest zdominowany przez media społecznościowe, a trendy zmieniają się szybciej niż kiedykolwiek i cokolwiek. Nowe style, produkty i technologie, virale na wszystko pojawiają się i znikają w mgnieniu oka, a presja, by za nimi nadążyć, może być przytłaczająca. Efekt? Pogoń za modą często prowadzi do poczucia zmęczenia, frustracji i utraty własnej tożsamości. Doskonałym przykładem są kolory we wnętrzach. Jeszcze kilka lat temu nikt nie pomyślałby o malowaniu ścian na taki czy inny kolor – większości kojarzyłyby się np. ze ścianą przybrudzoną od dymu tytoniowego. Dziś pewne kolory i elementy zdominowały wnętrza, bo Internet wypromował ten trend. Podobnie było z obłymi kształtami, które przez lata były moją estetyczną fascynacją. Teraz stały się trendem – i w każdej sieciówce można znaleźć obłą ramkę do zdjęć czy lustro w miękkiej, organicznej formie. Czy to źle? Dla tych, którzy to kupują i im się to podoba – pewnie nie. Ale pytanie brzmi: czy te wybory są naprawdę nasze, czy tylko ulegamy presji i kopiujemy to, co aktualnie modne?

Ale pomimo Twojej niechęci do trendów pociągnę Cię trochę za język, bo zakładam, że patrzysz też globalnie na branżę. Co dzisiaj jest na topie?

Nie chcę wyjść na przeciwnika trendów. (śmiech) Trendy były, są i będą – to naturalne. Jednak warto spojrzeć na nie jak na sygnały i zastanowić się, czy faktycznie do nas pasują. Bo one same zawsze będą próbowały udowodnić, że tak. A jeśli chodzi o konkretne kierunki? Na pewno szlachetne drewno o wyrazistej strukturze, niezmiennie popularna jodełka, a także subtelny luksus, o którym dziś sporo rozmawiamy. Do tego meble z miękkich, przytulnych materiałów i współczesny minimalizm ocieplony przyjaznymi akcentami. A kolor roku 2025? Według Instytutu Pantone… mocha mousse! (śmiech) Ale powtórzę – z trendami trzeba postępować ostrożnie. Są… uwaga, mocne (śmiech) i ściśle powiązane z biznesem. Często nie wynikają z autentycznej potrzeby estetycznej, a z czystej kalkulacji. Jeśli w tym sezonie modne są krótkie spodnie, wyglądające jak własnoręcznie przycięte długie – to całkiem możliwe, że są to właśnie te długie, które nie sprzedały się w poprzednim sezonie. Wystarczyło wziąć nożyczki i… voilà, mamy nowy produkt. W designie działa to często podobnie. Nie oznacza to oczywiście, że trendy należy ignorować – to cenne sygnały zmian na świecie. Ale jeśli zmieniają się kilkanaście razy w roku, łatwo o chaos. A tam, gdzie chaos, do nieporządku już tylko krok. Dlatego warto podchodzić do nich z dystansem i rozwagą – bo nie wszystko, co modne, jest ponadczasowe i uniwersalne.

Ale czy w trendach nie kryje się jednak pewien pozytywny kierunek? Bo choć zmieniają się dynamicznie, to niektóre z nich niosą ze sobą wartości, które mogą mieć realny wpływ na nasze życie. Dziś widzimy choćby trend „powrotu do natury” – ucieczki od nadmiaru, zbliżania się do przyrody, szukania równowagi w świecie zdominowanym przez beton i technologię. Czy to nie dowód na to, że niektóre zmiany mogą iść w dobrym kierunku?

Zdecydowanie tak! I dobrze, że o to zapytałaś. Są trendy, które wynikają z głębszej potrzeby społecznej i faktycznie wnoszą wartość – a jednym z nich jest właśnie powrót do natury. Im bardziej świat staje się zabetonowany, tym mocniej ludzie szukają balansu – kontaktu z przyrodą, naturalnych materiałów, przestrzeni, która daje im oddech. Drewno, kamień, surowe tekstury, miękkie formy – to wszystko ma w sobie coś, co uspokaja i pozwala poczuć się dobrze we własnej przestrzeni. To nie chwilowa moda, ale raczej ewolucja w stronę bardziej świadomego życia i projektowania. W tym sensie trendy mogą być wartościowe – jeśli wynikają z realnych potrzeb, a nie tylko z potrzeby sprzedaży kolejnych produktów. Jeśli „moda na naturę” sprawia, że ludzie zaczynają otaczać się materiałami wysokiej jakości, wybierać trwałe rozwiązania i bardziej świadomie podchodzić do przestrzeni, w której żyją – to jest to kierunek, który mogę tylko wspierać. Chociaż znowu nie byłbym sobą, gdybym nie nazwał tego tęsknota za czymś bardzo pierwotnym.

Łukasz Nowak Klinika Wnętrz

W świecie designu często mówi się o równowadze między estetyką a funkcjonalnością. Jakie wartości są dla Ciebie kluczowe w projektowaniu wnętrz?

Zdecydowanie funkcjonalność! Funkcjonalność jest seksowna, użyteczność jest seksowna. Estetyka? Oczywiście, że ma znaczenie, ale jest tylko opakowaniem funkcji. To funkcja definiuje przestrzeń, a nie odwrotnie. Dobrze zaprojektowane wnętrze musi „działać”, ułatwiać życie, odpowiadać na każdą potrzebę domowników. Można stworzyć najpiękniejszą przestrzeń, ale jeśli nie będzie intuicyjna, szybko zacznie męczyć, irytować, utrudniać nam codzienne życie, Estetyka jest jak pięknie zapakowany prezent – a liczy się to, co jest w środku. Nie ma dla mnie większej satysfakcji niż moment, kiedy klient mówi: „Tu wszystko jest dokładnie tam, gdzie powinno być” – bo to oznacza, że przestrzeń nie tylko wygląda dobrze, ale przede wszystkim działa tak, jak powinna.

Czy jest jakiś projekt, który szczególnie zapadł Ci w pamięć?

Tak, ostatnie, jeszcze ciepłe i świeżo zakończone apartamenty – projekty i realizacje w poznańskich Willach Sołackich. Procesowo bardzo duże i długie, nauczyły mnie nie tylko czegoś więcej o całym procesie powstawania wnętrz premium. Dały mi cenną informacje zwrotną o mnie samym. O tym, że potrafię nadal słuchać ze zrozumieniem, że potrafię pracować z klientem ramię w ramię, że umiem „spacerować równolegle” – wspólnie tworząc najbardziej świadomą, elegancką, po prostu piękną przestrzeń. Te projekty udowodniły mi po raz kolejny, że potrafię dostosować swój rytm do tempa klienta, pozwolić klientowi „dojrzewać” do zaproponowanych rozwiązań, zamiast narzucać gotowe schematy. Lubię bardzo takie wartości sprawdzać na sobie, bo wiem, jak łatwo; obserwując innych można „odlecieć od ziemi” i stracić kontakt z samym sobą. Dzięki temu dojrzewam też zawodowo – rozumiem, że nic w projekcie nie musi być „moje”. Nie mam pokusy, by dorzucić coś tylko po to, by zaznaczyć swój ślad (a takich praktyk nie brakuje w branży projektowo-budowlanej). Największa wartość tych projektów? Świadomość, że dobry design nie polega na popisie architekta, ale na harmonii między przestrzenią a człowiekiem.

W którą stronę ewoluuje pojęcie luksusu we wnętrzach?

Luksus we wnętrzach coraz bardziej zmierza w stronę komfortu, jakości i autentyczności. To już nie ostentacja ani pogoń za trendami, lecz tworzenie przestrzeni, w której człowiek czuje się dobrze – otoczony starannie dobranymi, funkcjonalnymi i trwałymi materiałami. Gdybyśmy rozmawiali o tym dekadę temu, padłyby podobne słowa. Co więc się zmieniło? Świadomość. Dziś nie wystarczają nam już modne slogany – oczekujemy dowodów, prawdziwej wartości i rozwiązań dopasowanych do naszego stylu życia. Luksus to nie życie w poczuciu braku, ale umiejętność czerpania z zasobów, które już mamy. Nie gromadzenie dla samego gromadzenia, lecz świadome wybory, które dają satysfakcję i pozwalają poczuć się dobrze we własnej przestrzeni.

Klinika Wnętrz – Łukasz Nowak
tel. 535 736 700
mail: kontakt@klinika-wnetrz.com
www.klinika-wnetrz.com
IG: klinika_wnetrz

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

HANNA RADZIWIŁKO I MAŁGORZATA SZURKO, ESTINERO | Odkrywamy nieruchomości inwestycyjne w Europie

Artykuł przeczytasz w: 17 min.
Hanna Radziwiłko, Malgorzata Szurko Estinero


Właścicielki biura nieruchomości ESTINERO doskonale wiedzą, co i w jakiej lokalizacji polecić swoim klientom jako dobrą inwestycję na międzynarodowym rynku. Co przyniesie korzyści i zyski finansowe? Jakiego wyboru dokonać – Portugalia, Grecja czy Cypr Północny? Turystyka medyczna, pola golfowe, kasyna, zjawiskowe plaże – co obecnie najbardziej przyciąga inwestorów? Na te i wiele innych pytań odpowiadały Hanna Radziwiłko oraz Małgorzata Szurko, rekomendując nieruchomości w Europie, które łączą wyjątkowy design z wysokim potencjałem inwestycyjnym.

Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: Maciej Sznek, EscargoFoto | Stylizacja: Katarzyna Skowronek-Ajchstet, KIURU Visage

Jak zaczęła się Wasza przygoda w branży nieruchomości? Czy to plan, czy czysty przypadek?

HANNA RADZIWIŁKO: Nie pochodzę z Poznania, tylko z województwa lubuskiego. W domu przewijał się temat wynajmu mieszkania, gdyż moja starsza siostra rozpoczęła edukację w stolicy Wielkopolski. Jestem najmłodszym dzieckiem moich rodziców, pomiędzy mną a siostrą jest sześć lat różnicy. Z zaciekawieniem przysłuchiwałam się tym rozmowom, czy lepiej kupić konkretną nieruchomość niż ją wynajmować, o ile jest to bardziej opłacalne. Ten pomysł zaczął mi przyświecać w dalszym życiu, postanowiłam tak wszystko poukładać, aby kupić nieruchomość i nie ponosić dodatkowych kosztów związanych z najmem.
MAŁGORZATA SZURKO: My jesteśmy kompletnie innym pokoleniem niż nasi rodzice czy dziadkowie. Innym pod kątem podejmowania decyzji, a przede wszystkim ryzyka. Dla wcześniejszych pokoleń mieszkanie czy dom był jeden jedyny, ten wymarzony, a my szukamy cały czas nowych możliwości i rozwiązań. Po studiach, na początku mojej drogi zawodowej, kiedy już mogłam mieć zdolność kredytową, kupiłam kawalerkę na os. Zwycięstwa. Mieszkałam tam krótko, bo to mieszkanie zostało wystawione na sprzedaż.
H.R.: Przez długi czas przeprowadzałam się z mężem, kupując i sprzedając mieszkania. Np. przez 4 lata przeprowadziłam się aż 11 razy w Poznaniu. To było planowane, celowe działanie, aby zainwestować i osiągnąć zyski. Oczywiście, to był czas, gdy nie mieliśmy jeszcze dzieci, a przeprowadzka była prostsza.

Można rzec, iż okoliczności życiowe, Wasze dążenia i charaktery wprowadziły Was do branży i zaczęłyście działać na lokalnym rynku jako pośredniczki ds. nieruchomości.

H.R.: U mnie wszystko potoczyło się naturalnie. Wcześniej pracowałam w innej firmie, jednak zbieg okoliczności spowodował, iż przebranżowiłam się, bo zostałam polecona do pracy w biurze nieruchomości. W 2004 r. rozpoczęłam więc nową pracę i przez kilka kolejnych lat zdobywałam doświadczenie, rekomendując nieruchomości do zakupu czy najmu dla klientów biura oraz rozpoczęłam inwestycje w nieruchomości własne. W 2006 r. poznałam mojego męża, który działał w branży ubezpieczeń majątkowych, a rok później, tj. w 2007 r., łącząc wiedzę i doświadczenie, założyliśmy własną firmę pod szyldem HanRad Nieruchomości, z siedzibą w Poznaniu.
M.SZ.: Poznając mojego męża, który jest bratem Hani, dołączyłam do zespołu HanRad Nieruchomości. Współpraca układała nam się bardzo dobrze, podobne spojrzenie na rozwój, na pozytywne relacje z klientami, podobna energia do działania… Intensywny rozwój zawodowy i osobisty mój oraz Hani pokierował nas na własne ścieżki kariery. W ten sposób powstała też marka OMIGO Nieruchomości. Długoletnie doświadczenie w branży – zyskane przez lata umiejętności, wiedza, zrozumienie specyfiki branży oraz wiele skutecznie przeprowadzonych, często bardzo skomplikowanych transakcji – doprowadziło do intensywnej rozbudowy sieci naszych kontaktów. Posiadając takie zaplecze oraz silną motywację do działania, postanowiłyśmy rozpocząć pracę nad nowym projektem związanym z obrotem nieruchomościami na rynkach europejskich. Tak powstała nasza wspólna marka ESTINERO Properties of Europe.

20250220 ESC2795 duze 2

Koligacje rodzinne ułatwiają czy utrudniają prowadzenie biznesu?

M.SZ.: Nasza praca jest naszą pasją, dlatego oczywistym jest, że o sprawach zawodowych rozmawiamy nie tylko w pracy, ale również bardzo często prywatnie.
H.R.: Uwielbiamy nasze rozmowy przy rodzinnym stole, kiedy w zupełnie innych okolicznościach, z większą swobodą i wyluzowaniem możemy sięgać myślami dalej i wyżej. Marzyć i wdrażać w życie nasze plany, również te inwestycyjne.

Dlaczego warto wybrać biuro nieruchomości ESTINERO?

M.SZ.: Przede wszystkim pomagamy podejmować trafne decyzje inwestycyjne, zapewniając bezpieczeństwo i maksymalne korzyści z inwestycji. Z nami każda transakcja staje się prostsza, pewniejsza i bardziej opłacalna. W ESTINERO klient znajdzie tylko sprawdzone i wyjątkowo atrakcyjne oferty, które wyróżniają się na rynku. Dbamy o to, aby każdy projekt inwestycyjny był dopasowany do najwyższych oczekiwań i zapewniał maksymalny potencjał zysku. Gwarantujemy kompleksową ofertę dla wszystkich inwestorów, którzy planują sprzedaż, zakup, najem lub dzierżawę nieruchomości. Dbamy o wszystko – od fachowego doradztwa, przez kwestie formalne i prawne, aż do finalizacji transakcji.
H.R.: Wszystkie rekomendowane przez nas oferty są sprawdzone przez naszych zaufanych specjalistów. Prowadzimy wieloletnie współprace z podmiotami powiązanymi z branżą obrotu nieruchomościami, takimi jak kancelarie notarialne, kancelarie radców prawnych i doradców podatkowych, biura rzeczoznawców majątkowych, biura pośrednictwa kredytowego, tłumacze przysięgli oraz uprawnieni specjaliści z zakresu budownictwa i prawa budowlanego. Dzięki temu odciążamy klientów od wielu obowiązków.
M.SZ.: Dzięki nam klient uzyska najlepsze warunki zakupu. Ustalimy indywidualne plany spłaty i finansowania, kompleksową obsługę prawną w zakresie przygotowania dokumentacji, a po finalizacji transakcji zajmiemy się obsługą i maksymalizacją zwrotów z najmu.

Hanna Radziwiłko, Malgorzata Szurko Estinero

Długoletnie doświadczenie w branży to Wasz niezaprzeczalny atut. Co było dla Was motywacją, inspiracją, aby podjąć nowe wyzwanie, wyjść na międzynarodowe rynki?

H.R.: Kiedy w Polsce sytuacja na rynku nieruchomości bardzo się zmieniła i inwestycje rodzime przestały być tak bardzo opłacalne jak jeszcze parę lat temu, to klienci przychodzili do nas z prośbą o nowe propozycje.
M.SZ.: Mamy swoich stałych klientów, którzy pytali nas o różne zagraniczne kierunki. Już jakiś czas temu zaczęłyśmy planować, aby rozszerzyć naszą ofertę na rynki zagraniczne i tak rozpoczął się proces tworzenia marki ESTINERO.
H.R.: Myślę, że warto tu jeszcze wspomnieć o rodzinie, która jest naszą siłą i w wielu wypadkach motywuje nas i mobilizuje do dalszych działań. Chciałabym powiedzieć tu o moim Tacie, byłym sportowcu, zawodowym kolarzu, który jest dla nas ogromną zawodową inspiracją. Zawsze nas wspiera w nowych pomysłach i przedsięwzięciach, nigdy nie stopuje naszych planów, wprost przeciwnie – on w nas wierzy i z wielką radością kibicuje naszym nowym przedsięwzięciom. To on dodaje nam przysłowiowego wiatru w żagle.

Działając w branży od 20 lat, wciąż poszerzacie swoje portfolio. Sięgacie po nowe rynki, szukając atrakcyjnych miejsc dla swoich klientów. W jaki sposób Cypr pojawił się w ofercie ESTINERO jako ciekawy kierunek inwestycyjny?

M.SZ.: Od sierpnia ub.r. stale byłyśmy na walizkach, w niekończącej się podróży w poszukiwaniu docelowych miejsc, atrakcyjnych dla naszych klientów. Zjeździłyśmy południe Europy, odkrywając najlepsze rynki pod inwestycje. Miałyśmy możliwość analizy rynków Grecji kontynentalnej, greckich wysp (w szczególności Krety) oraz Hiszpanii i Portugalii. Na końcu tej listy znalazł się Cypr.
H.R.: Cypr Północny to dynamicznie rozwijający się rynek wraz z towarzyszącą temu intensywną rozbudową infrastruktury wokół inwestycji, co już teraz przyciąga inwestorów w całego świata. Wiedzą bowiem, że przy tak mocnym i intensywnym rozwoju już niedługo ceny nieruchomości poszybują w górę, a oni na tym zyskają.

20240503 3 MAY PHUKET 1

Cypr ma wielki potencjał, widać na tym obszarze dynamiczny rozwój branży deweloperskiej i budowlanej. Dodatkowo rząd cypryjski umożliwia wiele nowych inwestycji. Dlaczego – według Was – ten kraj, będący na styku dwóch kultur i tradycji, zyskuje na popularności?

H.R.: Wielkim plusem Cypru Północnego jest położenie na mapie Europy oraz ukształtowanie terenu: z jednej strony długa linia brzegowa z ciepłą wodą, plażami, z drugiej strony przepiękne pasmo Gór Kyreńskich. Cypr rozpieszcza nas także piękną pogodą, którą możemy cieszyć się prawie przez cały rok. Ogromnym atutem Cypru jest zasilenie go rurociągiem w słodką wodę pochodzącą z Turcji lądowej.
O atrakcyjności Cypru świadczą chociażby odnalezione złoża gazu, którego beneficjentem jest zarówno część północna, jak i południowa oraz Turcja. Złoże znajduje się na wodach terytorialnych Cypru i właśnie Turcji. Rozpoczęto rozmowy o planowanym wydobyciu oraz budowie na północnej części wyspy hubu przesyłowego między innymi do Turcji. W konsekwencji Turcja rozpocznie rozbudowę infrastruktury na Cyprze Północnym, aby zabezpieczyć swoje interesy, a to ostatecznie przyciągnie kolejnych inwestorów.
M.SZ.: Kolejnymi czynnikami wpływającymi na atrakcyjność Cypru są planowane kluczowe zmiany przepisów i zasad nabywania przez obcokrajowców nieruchomości na Cyprze Północnym. Wprowadzą one możliwość nabywania większej ilości nieruchomości inwestycyjnych przez jedną osobę, co spowoduje jeszcze większy popyt i zachętę dla inwestorów.

Przybliżmy, proszę, kwestię formalną. Na co w niedalekiej przyszłości mogą liczyć inwestorzy, pragnący zakupić nieruchomość na słonecznym Cyprze?

M.SZ.: Wpływ na wzrost cen inwestycji w następnych latach będą miały zmiany miejscowych planów zagospodarowania przestrzennego. W niektórych miejscach nowe MPZP mocno ograniczają i tak już okrojone możliwości budowy na danym terenie. Wysokość zabudowy także zostanie ograniczona do dwóch kondygnacji, co spowoduje zmniejszenie ilości metrów w przyszłości realizowanych inwestycji. Koszt wytworzenia tego metra stanie się wyższy także poprzez podniesienie najniższej pensji krajowej oraz podniesienie podatków dla deweloperów. To pociągnie za sobą kolejne wzrosty oraz podwyżki cen gotowego metra kwadratowego. W najbliższym czasie planowane jest wprowadzenie na rynek i oferowanie pierwszych produktów kredytów hipotecznych dla inwestorów zagranicznych, którzy będą chcieli zainwestować na wyspie i sfinansować swoje inwestycje. Konsekwencją tego będzie intensywne zainteresowanie, które wpłynie na ogromny wzrost cen. Do gry wejdą ci, którzy nie mieli wystarczającej gotówki na to, aby tu zainwestować oraz ci, którzy czuli zbyt duże ryzyko odnośnie inwestowania swoich pieniędzy właśnie w tej lokalizacji. Jesteśmy przekonane, że ceny nieruchomości na Cyprze Północnym znacząco wzrośnie w najbliższych latach i teraz jest najlepszy moment na to, aby rozpocząć tam właśnie inwestycje.
H.R.: Bardzo ważnym kierunkiem rozwoju Cypru Północnego oprócz turystyki wakacyjnej oraz turystyki służącej eksploracji nowoczesnych pól golfowych jest rozwijanie tzw. turystyki medycznej, która jest bardzo popularna już w Turcji.

20220913 4 11

Ze względu na rozwój turystki medycznej oraz bogatą ofertę pół golfowych czy możemy mówić o najmie całorocznym na wyspie?

M.SZ.: Oczywiście! Kupując nieruchomość na Cyprze mamy gwarancję wynajmowania jej przez większą część roku. To zapewnia nam wysoki zwrot z inwestycji.
H.R.: Na najem całoroczny ma wpływ nie tylko kierunek rozwoju turystyki medycznej jak branża beauty, zabiegi i operacje z tego zakresu, stomatologia, ortodoncja czy bardzo popularny i rozwojowy temat legalnych klinik in vitro przyciągających klientów z całego świata, a także zaplanowane budowy bardzo nowoczesnych pól golfowych oraz kasyn w rejonie Iskele. To gwarantuje jedne z wyższych wskaźników zwrotu z inwestycji najmu w Europie.

Oprócz Iskele – które funduje bogate życie nocne, oferuje luksusowe hotele i wciąż rozwijającą się bazę noclegowo-rozrywkową – jakie miejsca polecacie jeszcze na Cyprze Północnym? Jakie walory ma ten kraj, gdzie łączą się wpływy kultur i tradycji, przenikają religie i zwyczaje kultywowane od pokoleń?

H.R.: Cypr Północny to region znany ze wspaniałych krajobrazów, od gór po malownicze doliny, które są idealne do wędrówek i aktywnego wypoczynku. Można tu znaleźć także wiele urokliwych, wciąż tradycyjnych wiosek. Cypr Północny oferuje też mniej zatłoczone plaże w porównaniu do południowej części wyspy. Plaże w miejscowościach takich jak Kyrenia czy Famagusta to wspaniałe miejsca na relaks w ciepłych wodach Morza Śródziemnego. Region ma bogatą historię sięgającą starożytności. Warto odwiedzić takie miejsca jak starożytne ruiny Salamis, średniowieczny zamek w Kyrenii czy Wzgórza Bellapais, które oferują nie tylko piękne widoki, ale i fascynujące ślady przeszłości. Cypr Północny ma swój unikalny charakter kulturowy, łącząc tradycje tureckie i cypryjskie. Ponadto, kuchnia jest wyjątkowa, pełna smaków z Bliskiego Wschodu i Morza Śródziemnego.
M.SZ.: Oprócz tego Cypr Północny to region pełen ukrytych skarbów, które mogą zainteresować turystów szukających zarówno historii, jak i naturalnego piękna. Kolejnym z nich jest Karpaz zwany też Złotym Półwyspem. To dzika i piękna część Cypru Północnego, gdzie można poczuć się jak na końcu świata. Przepiękne plaże, takie jak Golden Beach, są idealne do relaksu.
Ważnym miejscem jest także Stare Miasto w Lefkosi, czyli stolicy Cypru Północnego. To miasto, które zostało podzielone przez mur graniczny. Warto przejść przez punkt kontrolny do części południowej, aby zobaczyć unikalną atmosferę, gdzie łączą się dwie kultury – turecka i grecka. W Lefkosi znajduje się także wiele zabytków, w tym meczet Selimiye, który pierwotnie był katedrą, a także liczne bazary i muzeum. Według nas, w północnej części Cypru każdy znajdzie odpowiednie atrakcje dla siebie – od pustych, dzikich plaż, po tętniące życiem kasyna.

Pogoda, zabytki, atrakcje turystyczne, piękne plaże – wszystko to nie podlega dyskusji. To niezaprzeczalne benefity Cypru, jednak dla inwestorów liczą się także korzystne warunki finansowania nieruchomości. Co warto wiedzieć w tym temacie?

M.SZ.: Zakupu nieruchomości na Cyprze możemy dokonać zarówno ze środków własnych, jak i ze środków pochodzących z kredytu bankowego dostępnego w Polsce. Nasz zespół specjalistów przygotował specjalną ofertę dla tych wszystkich, którzy są zainteresowani inwestycjami w tym regionie.
H.R.: Bardzo ważnym aspektem jest też planowane wprowadzenie finansowania w postaci kredytów hipotecznych, które inwestorzy zagraniczni będą mogli realizować w bankach cypryjskich na preferencyjnych warunkach. Na Cyprze za nieruchomość można zapłacić w każdej walucie: funtem brytyjskim, euro, dolarami, kryptowalutą, gotówką. Forma rozliczenia jest dowolna.

20230218 phase 2 A type 11

Z jakimi kwotami za nieruchomość trzeba się liczyć na Cyprze Północnym? Ile Wasz klient musi zainwestować?

H.R.: Ceny nieruchomości, które rekomendujemy, zaczynają się od poziomu ok.130 tysięcy funtów brytyjskich. Za tę cenę inwestor może nabyć bardzo dobrze położony apartament z widokiem na morze i góry, z szerokim wachlarzem udogodnień w postaci basenów, strefy spa (hamam), fitness czy restauracji.
M.SZ.: Odnosząc się do pytania o kwocie inwestycji, należy podkreślić, jakie generuje ona zyski z najmu. A są one na naprawdę bardzo wysokim poziomie i sięgają nawet do 18 procent. Aby osiągnąć takie zyski, warto również skorzystać z przygotowanej przez nas oferty zarządzania najmem.

Jakie dodatkowe miejsca – oprócz Cypru – wybierają klienci ESTINERO?

M.SZ.: W zależności od potrzeb klienci wybierają różne kierunki. Istotnym jest odpowiedzenie na pytanie czy poszukują nieruchomości na użytek własny czy inwestycyjnie. Kreta jest bez wątpienia idealnym miejscem dla osób, które szukają greckich klimatów, tawern ze śródziemnomorskimi przysmakami, a także spokojnego tempa życia za dnia. Tym bardziej rekomendujemy Kretę jako miejsce wakacyjnego wypoczynku.
H.R.: Polecane przez nas inwestycje zlokalizowane są na północnej części wyspy, około 40 minut od lotniska w Chani. Cały czas pracujemy, aby rozszerzyć nasze portfolio o inne greckie regiony, które również przyciągają inwestorów z całego świata, gdyż Grecja to ogromny i bardzo zróżnicowany kraj.

Zakup nieruchomości za granicą czy to dobra inwestycja w tak burzliwych realiach geopolitycznych?

M.SZ.: Zakup nieruchomości za granicą może być dobrym rozwiązaniem, nawet w obliczu burzliwych realiów geopolitycznych, pod warunkiem, że inwestycja zostanie dobrze przemyślana. Posiadanie nieruchomości w różnych krajach może pomóc w rozproszeniu ryzyka związanego z kryzysami politycznymi, gospodarczymi czy walutowymi w jednym regionie. Mimo burzliwych czasów, nieruchomości w wielu krajach nadal mogą zyskiwać na wartości w długoterminowej perspektywie. Wzrost wartości nieruchomości w wyniku poprawy infrastruktury, wzrostu popytu czy rozwoju lokalnych rynków może przynieść duży zysk.
H.R.: W niektórych krajach zakup nieruchomości może wiązać się z korzyściami podatkowymi, zwłaszcza jeśli inwestor korzysta z możliwości związanych z ulgami podatkowymi lub korzystnymi regulacjami prawnymi. Ponadto inwestycje w nieruchomości mogą stanowić skuteczną ochronę przed inflacją. W miarę wzrostu cen i kosztów życia, wartość nieruchomości oraz dochód z wynajmu mogą rosnąć, co pozwala zrównoważyć wpływ inflacji na inwestycje. Właśnie naszym zadaniem jest dokładne zbadanie sytuacji politycznej i gospodarczej danego kraju, lokalnego rynku nieruchomości oraz regulacji prawnych. To pozwoli naszym inwestorom na podjęcie świadomej decyzji inwestycyjnej, która zminimalizuje ryzyko. Tym samym realizowane za naszym pośrednictwem transakcje są na najwyższym poziomie bezpieczeństwa.

20240522 PHUKET 1 MAY 22 2

Rozmawiamy o tu i teraz, a chciałabym poznać Wasze plany i marzenia zawodowe…

M.SZ.: Celem naszej firmy jest dynamiczny rozwój działalności na rynkach europejskich. Nasze plany obejmują rozbudowanie portfolio o kolejne oferty przy współpracy z inwestorami, deweloperami oraz lokalnymi partnerami z wybranych przez nas regionów Europy. Będziemy oferować kompleksową usługę, w tym doradztwo w zakresie prawa lokalnego, finansowania oraz analizy rentowności inwestycji. Obsługę nie tylko w trakcie realizacji transakcji zakupu nieruchomości, ale również po jej finalizacji. Planujemy utrzymywać długoterminową relację z klientami, których portfel chcemy w dalszym ciągu powiększać.
H.R: Aby osiągnąć te cele, zamierzamy skupić się na kilku kluczowych obszarach. Ważnym krokiem w realizacji planu rozwoju będzie dokładna analiza kolejnych atrakcyjnych pod kątem inwestycyjnym rynków zagranicznych. Będziemy koncentrować się na lokalizacjach o wysokim potencjale wzrostu, takich jak obszary rozwijających się miast, ośrodki turystyczne czy miejsca o dużym zapotrzebowaniu na wynajem krótko- i długoterminowy. W celu szybszego i bardziej efektywnego wejścia na nowe rynki, planujemy nawiązać współpracę z lokalnymi deweloperami, agencjami nieruchomości, bankami oraz firmami świadczącymi usługi zarządzania nieruchomościami. Dzięki tym partnerstwom zyskamy dostęp do wiedzy na temat specyfiki danego rynku, co pozwoli nam skuteczniej realizować transakcje i zarządzać portfelem nieruchomości.

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
Hanna Radziwiłko, Malgorzata Szurko Estinero
REKLAMA
REKLAMA

DANIEL NOWAK | Dubaj – zamieszkaj w mieście smakoszy życia

Artykuł przeczytasz w: 18 min.


Dubaj – miasto, które fascynuje i kusi swoją nowoczesnością, luksusem oraz nieograniczonymi możliwościami. To tutaj, w sercu pustyni, powstała globalna metropolia przyciągająca inwestorów, turystów i przedsiębiorców z całego świata. Jak wygląda codzienne życie w miejscu, gdzie tradycja przeplata się z futurystyczną wizją, a nieruchomości sprzedają się szybciej niż świeże pieczywo? O tajemnicach dubajskiego rynku nieruchomości, wyjątkowej atmosferze miasta oraz powodach, dla których warto tu inwestować, rozmawiam z Danielem Nowakiem – doradcą ds. nieruchomości, przedsiębiorcą i inwestorem z ponad 15-letnim doświadczeniem, który zna Dubaj od podszewki.

Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: materiały własne DN, iStock, Adobe Stock, materiały własne Sobha Seaheaven

Rozmawiamy w połowie stycznia, za oknem szaro, ciemno, słońca niewiele. A jaka jest obecnie pogoda w Dubaju?

DANIEL NOWAK: Pogodę mamy piękną, około 25 stopni, słonecznie, nie ma na co narzekać. (śmiech)

Zazdroszczę Ci tej aury, bo u nas 3,5 stopnia w ostatnich tygodniach, to takie maksimum… 

Słyszałem! Klienci trochę się skarżą, że teraz to najmniej lubiany przez wielu okres w roku w Polsce. U nas w tej chwili trwa najwyższy sezon, czyli taki, gdzie odwiedza nas najwięcej turystów, właśnie ze względu na pogodę. Nie za ciepło, nie za zimno. Idealnie! Niedawno zostały uruchomione bezpośrednie loty z Poznania do Dubaju, podróż w praktyce trwa około 5 godzin, więc wyprawa do Dubaju nie jest w żaden sposób uciążliwa. 

Jak prawdziwi Polacy zaczęliśmy od pogody, to porozmawiajmy o samym Dubaju, który uchodzi za miasto luksusu i innowacji. Jak opisałbyś mentalność jego mieszkańców i atmosferę, która przyciąga ludzi z całego świata?

Od 15 lat działam na rynku nieruchomości w Dubaju, a od 10 lat jestem jego rezydentem. Dzięki temu mam kontakt z osobami odwiedzającymi to miasto – zarówno w celach turystycznych, jak i inwestycyjnych. Mogę z całą pewnością stwierdzić, że nie ma osoby, na której Dubaj nie wywarłby wrażenia. To przede wszystkim miasto niezwykle bezpieczne. Poza tym, jego infrastruktura sprawia, że poruszanie się po nim jest wyjątkowo łatwe. Te dwie cechy – bezpieczeństwo i wygoda – pozwalają odkrywać Dubaj w swoim tempie i na własnych zasadach, bez żadnych obaw. Na przestrzeni lat miasto przeszło ogromną transformację, nie tylko wizualną, ale i kulturową. Liberalizacja prawa oraz otwartość na międzynarodowe wpływy sprawiły, że Dubaj stał się jeszcze bardziej przyjazny dla ludzi z całego świata.

Statystyki do których dotarłam mówią, że rdzenni mieszkańcy Dubaju stanowią ok. 30 proc. wszystkich mieszkańców miasta… 

Myślę, że ta liczba może być znacznie niższa – prawdopodobnie bliższa 10 procentom. Dubaj to prawdziwie kosmopolityczne miasto, w którym można spotkać przedstawicieli niemal wszystkich narodowości. Liczba mieszkańców wynosi obecnie około 4 milionów, co czyni Dubaj jednym z najbardziej różnorodnych pod względem kulturowym miejsc na świecie. W tym wyjątkowym mieście tradycja harmonijnie przeplata się z nowoczesnością, a ludzie z różnych zakątków globu odnajdują swoje miejsce. Warto dodać, że rdzenni mieszkańcy Dubaju – obywatele Zjednoczonych Emiratów Arabskich – mogą cieszyć się niezwykle wysokim poziomem życia. Państwo gwarantuje im szerokie wsparcie, które obejmuje m.in. bezpłatną opiekę zdrowotną na najwyższym światowym poziomie, edukację, a nawet różne formy pomocy mieszkaniowej. Zasoby finansowe pochodzące z dochodów z ropy naftowej oraz rozwijających się gałęzi gospodarki, takich jak turystyka i nieruchomości, sprawiają, że rdzenni mieszkańcy są otoczeni systemem wsparcia, który znacząco podnosi komfort ich życia. Jako ciekawostkę dodam, że do niedawna, obcokrajowiec chcący założyć firmę w Dubaju, musiał mieć rdzennego mieszkańca Emiratów jako udziałowca, co dodatkowo sprawiało, że każdy z mieszkańców miał udziały w jakiejś firmie. (śmiech) Jednak ten przepis już nie obowiązuje, ponieważ stanowił barierę w przyciąganiu nowych inwestorów. Dziś Dubaj stawia na jeszcze bardziej otwarte podejście, co tylko zwiększa jego atrakcyjność w oczach globalnych inwestorów.

Pochodzisz z Wielkopolski, ze Środy Wielkopolskiej, od 10 lat na stałe mieszkasz w Dubaju. Co przyciągnęło Cię do miasta luksusu? 

To był czysty przypadek. Mój ojciec, ze względu na pracę, często podróżował, także do Dubaju. To on zainspirował mnie tym miejscem. I po studiach, szukając swojej drogi zawodowej, los przywiódł mnie właśnie tutaj. Dubaj od razu pokazał mi swój potencjał – to dynamiczne centrum biznesowe z ogromnymi możliwościami rozwoju. Nowoczesna infrastruktura, wysoki standard życia i różnorodność kulturowa sprawiły, że poczułem się tu jak w domu. To miasto, gdzie tradycja spotyka się z nowoczesnością, oferując wyjątkowe warunki do życia i pracy.

A zawodowo? Dlaczego właśnie rynek nieruchomości? 

Z wykształcenia jestem ekonomistą, ale zawsze miałem słabość do pięknej architektury, budownictwa, remontowania. (śmiech) Kiedy przyjechałem do Dubaju wraz z moją żoną, bardzo uzdolnioną dekoratorką wnętrz chcieliśmy wnieść europejską jakość i powiew świeżości do dubajskich mieszkań. Początkowo robiliśmy to hobbystycznie, a z czasem stało się to naszym pomysłem na pracę i życie tutaj. Zauważyliśmy, że na dynamicznie rozwijającym się rynku Dubaju istnieje ogromne zapotrzebowanie na wysokiej jakości usługi związane z nieruchomościami. Nasze doświadczenie ekonomiczne w połączeniu z pasją do architektury pozwoliło nam stworzyć unikalną ofertę, która łączy funkcjonalność z estetyką. Dzięki temu udało nam się zbudować silną pozycję na rynku, oferując klientom nie tylko standardowe usługi, ale także kompleksowe rozwiązania dostosowane do ich indywidualnych potrzeb. Taka jest historia naszej firmy Konsultacje-Dubaj.

20180528 AdobeStock 219683400
Wyspa Palmowa, Dubaj

Dlaczego warto zainwestować w nieruchomości właśnie w Dubaju? Czym wyróżnia się ten rynek na tle innych światowych metropolii?

Tu odpowiedz jest dosyć łatwa. Dubaj jest jedną z najbardziej obleganych w tej chwili destynacji, przede wszystkim ze względu na wspomniane bezpieczeństwo. Jeśli zostawisz w Dubaju portfel na ławce i wrócisz po niego za godzinę, na pewno nadal tam będzie. Wynika to oczywiście z surowości prawa, ale także z łatwej możliwości utraty rezydencji w przypadku popełnienia wykroczenia. Drugim elementem, który przyciąga do Dubaju, jest bardzo dobra opieka zdrowotna. Mamy tu dostęp do najlepszych lekarzy, świetnie wyposażone szpitale, a usługi na najwyższym światowym poziomie. Każda osoba pracująca w Dubaju musi posiadać ubezpieczenie zdrowotne. Pracodawcy są zobowiązani do zapewnienia podstawowego ubezpieczenia dla swoich pracowników. Dodatkowo, jeśli ktoś jest specjalistą w swojej dziedzinie, to tu się naprawdę świetnie zarabia. Tu żyje się naprawdę na wysokim poziomie, mamy świetną gastronomię, jedną z najlepszych na świecie linii lotniczych, Dubai Mall jest najchętniej odwiedzanym centrum handlowym na świecie. Dodatkowo panuje tu wyjątkowa stabilność polityczna i ekonomiczna. Dubaj stał się motorem napędowym Zjednoczonych Emiratów Arabskich, miastem, które jako pierwsze otworzyło się na inwestycje i mieszkańców innych krajów. I dzisiaj widać tego efekty. To miejsce dla prawdziwych smakoszy życia. 

Czy cudzoziemcy mogą kupować nieruchomości w Dubaju? Jeśli tak, to czy obowiązują ich jakieś ograniczenia?

Tak, cudzoziemcy mogą kupować nieruchomości w Dubaju, choć oczywiście nie wszędzie. W Dubaju istnieją tzw. strefy freehold, czyli obszary, w których obcokrajowcy mogą bez ograniczeń nabywać nieruchomości i stawać się ich pełnoprawnymi właścicielami na zawsze. Prawo to obowiązuje od 2002 roku. Wcześniej właścicielami nieruchomości mogli być jedynie obywatele państw należących do Rady Współpracy Zatoki Perskiej. Osoby z innych krajów mogły jedynie kupować nieruchomości na zasadzie naszego użytkowania wieczystego na okres do 99 lat. Obecnie strefy freehold umożliwiają obcokrajowcom zakup mieszkań na stałe, z możliwością ich dziedziczenia. Oznacza to, że inwestorzy z zagranicy mogą swobodnie kupować, sprzedawać i zarządzać swoimi nieruchomościami bez obaw o ograniczenia czasowe czy prawne.

Ile jest stref freehold w Dubaju? 

Jest ich sporo. Na dzisiaj szacuję, że stanowią one około 50 procent powierzchni Dubaju. To wszystkim znane lokalizacje takie jak Wyspa Palmowa, Dubaj Marina czy Downtown. Dodatkowo wciąż powstają nowe, deweloperzy otrzymują kolejne pozwolenia na budowę następnych osiedli. 

20131102 AdobeStock 178447954
Dubaj Marina

A ile trzeba mieć pieniędzy, żeby w ogóle myśleć o zakupie nieruchomości w Dubaju? 

To oczywiście zależy od tego, co chce się kupić. Najtańsze apartamenty typu studio, czyli nasze kawalerki rozpoczynają się od 600 tys. dirhamów (skrót. AED-przyp.red.), czyli około 650 tys. polskich złotych. I ta cena gwarantuje nam kupno nieruchomości od dobrego dewelopera, w dobrej dzielnicy. Nieruchomości, które dobrze się wynajmą i przyniosą oczekiwany zwrot z inwestycji. 

Górna granica?

Nie ma takiej! (śmiech) Jako agent nieruchomości w Dubaju, ciągle jestem zaskakiwany przez deweloperów. Ostatnio przyglądaliśmy się penthouse’owi za 160 mln AED, notabene jednemu z najpiękniejszych penthouse’ów w Sobha Seaheaven i wydawało nam się to bardzo dużo, a potem okazało się, że inny deweloper oferuje mieszkania, wcale nie jakieś ogromne, bo z czterema sypialniami za 320 mln AED. I co ciekawe takie nieruchomości bardzo szybko znajdują swoich nabywców. A najnowszą inwestycją w Dubaju jest drugi najwyższy budynek na świecie – Burj Azizi – tam deweloper za penthouse na najwyższym piętrze życzy sobie miliard AED. Można powiedzieć, że w Dubaju na nieruchomość można wydać każde pieniądze. Miasto przyciąga najbogatszych ludzi na świecie, a deweloperzy prześcigają się w oferowanych luksusach. 

20231220 4219 SEAHAVEN PENTHOUSE INT THE GREAT ROOM FINAL
Penthouse w Sobha Seaheaven

A gdyby to uśrednić? Dobra średnia półka to? 

To częste pytanie ze strony inwestorów. Z mojej perspektywy optymalnym wyborem jest mieszkanie z dwoma sypialniami, które cieszy się dużym popytem na rynku ze względu na ich mniejszą dostępność w porównaniu do mieszkań z jedną sypialnią. Dzięki temu konkurencja w zakresie wynajmu jest również mniejsza. Jeśli chodzi o uśrednioną cenę, nowe mieszkanie o wysokim standardzie od jednego z najlepszych deweloperów kosztuje obecnie około 25 tysięcy AED za metr kwadratowy. Oznacza to, że za mieszkanie z dwoma sypialniami należy liczyć się z wydatkiem rzędu 2,5 miliona złotych.

Czy w takie mieszkanie trzeba jeszcze zainwestować, aby nadawało się do zamieszkania? 

Nie, nie ma takiej potrzeby. Mieszkania w Dubaju są zazwyczaj oferowane w pełni wykończonym stanie. Oznacza to, że posiadają już gotowe łazienki, świeżo pomalowane ściany, nowoczesne podłogi wykonane z płytek, paneli lub innych wysokiej jakości materiałów, a także w pełni wyposażoną kuchnię wraz z meblami i sprzętem AGD. Dzięki temu wystarczy jedynie dostosować wnętrze do własnych preferencji, wnosząc dodatkowe meble czy dekoracje, aby natychmiast móc zamieszkać lub rozpocząć wynajem.

Jak wygląda stopa zwrotu z inwestycji w nieruchomości w Dubaju?

Dobrze, że o to pytasz, ponieważ jest to jedno z najczęściej zadawanych pytań przez inwestorów. Większość agentów nieruchomości informuje, że stopa zwrotu może wynieść około 15%. Jednak jako ekonomista, preferuję dokładniejsze analizowanie tych danych. Rzeczywiście, 15% to możliwa stopa zwrotu, ale należy uwzględnić początkową cenę zakupu nieruchomości. Obecnie nieruchomości położone bezpośrednio nad samym wybrzeżem znacznie podrożały, co wpływa na oczekiwane stopy zwrotu. Dlatego często większą stopę zwrotu możemy osiągnąć, inwestując w nieruchomości znajdujące się nieco dalej od wybrzeża. Nieruchomości na wybrzeżu w dojrzałych dzielnicach oferują stopę zwrotu w granicach od 5 do 7%, podczas gdy te oddalone od wybrzeża mogą zapewnić zwrot na poziomie od 8 do 15%. Wynika to z różnic w cenach zakupu oraz potencjale wzrostu wartości nieruchomości. Inwestując w dzielnice mniej centralne, ale rozbudowujące się, możemy skorzystać z bardziej atrakcyjnych cen początkowych, co w dłuższej perspektywie przekłada się na wyższą stopę zwrotu.

20241114 DSC 5876 HDR
Realizacja Konsultacje – Dubaj

To pogadajmy o podatkach. Czy w Dubaju obowiązują podatki od nieruchomości?

W Dubaju obowiązuje tzw. Dubai Land Department Fee (DLD), który można porównać do naszego podatku od zakupu nieruchomości. Opłata ta wynosi 4% wartości nieruchomości i jest płatna przez kupującego zarówno na rynku pierwotnym, jak i wtórnym. Warto podkreślić, że w Dubaju nie obowiązuje podatek dochodowy od osób fizycznych, co stanowi znaczną zaletę dla inwestorów indywidualnych. Od około roku wprowadzono podatek dochodowy od firm w wysokości 9%, jednak nadal obowiązuje wysoka kwota wolna od podatku wynosząca 375 000 AED, co minimalizuje obciążenia dla większości przedsiębiorstw. Dodatkowo, w przeciwieństwie do Polski, w Dubaju nie płaci się corocznego podatku od nieruchomości. Oznacza to, że poza jednorazową opłatą DLD przy zakupie, właściciele nieruchomości nie muszą obawiać się dodatkowych rocznych obciążeń podatkowych związanych z posiadaniem nieruchomości.

Aby kupić nieruchomość w Dubaju, muszę się w nim pojawić osobiście? 

Jeśli mi zaufasz, to nie musisz! A na poważnie – od czasów pandemii istnieje możliwość zakupu nieruchomości zdalnie. Wymaga to spełnienia kilku formalności, takich jak podpisanie dokumentów elektronicznych i współpraca z lokalnym agentem nieruchomości, co znacznie ułatwia cały proces inwestycyjny. Dzięki nowoczesnym technologiom możesz obejrzeć nieruchomości online, negocjować warunki oraz finalizować transakcje bez konieczności fizycznej obecności w Dubaju.

20230710 SH B 302
Penthouse w Sobha Seaheaven

Kto czuwa nad bezpieczeństwem transakcji podczas zakupu nieruchomości? Jak zapewniacie klientom spokój ducha?

Jeśli masz zamiar kupić nieruchomość w Dubaju, to przede wszystkim wybierz sprawdzone i licencjonowane biuro. Takie biuro łatwo jest zweryfikować na stronie Dubai Land Department, aby mieć pewność, że jest podmiotem licencjonowanym i zarejestrowanym. Zaufany i sprawdzony agent pomoże wybrać ugruntowanego dewelopera i przeprowadzi przez meandry prawne transakcji. 

Rynek dubajski ma jednak swoje specyficzne cechy. Czym jest off-plan? 

Aby zostać właścicielem nieruchomości w Dubaju, istnieją dwie główne ścieżki. Pierwszą opcją jest zakup mieszkania na rynku wtórnym, co jest stosunkowo proste, ponieważ nabywamy nieruchomość, która już stoi. Można ją obejrzeć, przeprowadzić transakcję i od razu zamieszkać lub rozpocząć wynajem. Off-plan odnosi się natomiast do rynku pierwotnego, czyli nieruchomości, które dopiero mają powstać. Obecnie obserwujemy ogromne zainteresowanie inwestycjami mieszkaniowymi na tym rynku, a mieszkania często wyprzedają się w początkowych etapach sprzedaży. Aby kupić mieszkanie od dewelopera w ramach off-plan, należy nabyć nieruchomość, która jest dopiero ogłaszana lub znajduje się na bardzo wczesnym etapie budowy, a następnie oczekiwać około dwóch do trzech lat na ukończenie inwestycji. Inwestowanie off-plan w Dubaju jest popularne ze względu na niższe ceny zakupu oraz elastyczne plany płatności oferowane przez deweloperów. Dodatkowo, inwestorzy mogą skorzystać z potencjalnego wzrostu wartości nieruchomości w miarę postępu budowy, co czyni tę formę inwestycji atrakcyjną na dynamicznie rozwijającym się rynku dubajskim.

Czy mogę wziąć kredyt na mieszkanie w Dubaju? 

Jak najbardziej i nie trzeba być nawet rezydentem. Jeśli tylko spełniamy warunki, bank w Dubaju jest w stanie zapewnić nam finansowanie takiej inwestycji aż do 60 procent wartości nieruchomości. Jeśli jesteśmy rezydentem to nawet do 80 procent wartości nieruchomości. 

Ciężko zostać rezydentem?

Stosunkowo łatwo. Istnieje kilka dróg, aby uzyskać status rezydenta w Dubaju. Pierwszą z nich jest zatrudnienie w lokalnej firmie, gdzie pracodawca zapewnia wizę pracowniczą. Drugą opcją jest założenie własnej spółki, co umożliwia uzyskanie wizy inwestorskiej. Najprostszym rozwiązaniem jest zakup nieruchomości o wartości powyżej 750 tysięcy AED, co kwalifikuje do dwuletniej wizy inwestorskiej. Dodatkowo, inwestując co najmniej 2 miliony AED w jedną lub więcej nieruchomości, można ubiegać się o tzw. Golden Visa – wizę rezydenta wydawaną na 10 lat. Golden Visa jest prestiżową formą rezydencji, która oferuje posiadaczom szereg przywilejów, takich jak długoterminowa stabilność, możliwość podróżowania bez dodatkowych wiz oraz ułatwienia w prowadzeniu działalności gospodarczej w Dubaju.

20240229 DSC 2528 HDR
Realizacja Konsultacje – Dubaj

Twoi klienci kupują nieruchomości bardziej pod wynajem czy raczej na własne potrzeby? Jaki zauważasz trend? 

Większość moich klientów z Polski inwestuje w nieruchomości w Dubaju głównie z myślą o wynajmie krótkoterminowym. Chcą oni korzystać z mieszkań w określonych terminach, kiedy odwiedzają Dubaj, a w pozostałym czasie generować z nich przychód. Ten trend wynika z wysokiego popytu na wynajem w dynamicznie rozwijającym się rynku turystycznym Dubaju, co sprawia, że taka inwestycja jest zarówno opłacalna, jak i elastyczna.

Przez Europę przetacza się burzliwa dyskusja na temat najmu krótkoterminowego. Mieszkańcy europejskich miast, zmęczeni nieustannym napływem turystów, a także zaniepokojeni wzrostem cen wynajmu dla lokalnych mieszkańców, wywierają presję na władze, domagając się ograniczeń w tej formie najmu. W obliczu takich zmian wielu inwestorów zadaje sobie pytanie: czy jako właściciel mieszkania w Dubaju mogę być pewny, że podobne regulacje nie obejmą tego miasta? Czy moja inwestycja w Dubaju okaże się bezpieczna i przyszłościowa?

Dubaj jest na zupełnie innym etapie rozwoju. To stosunkowo młode miasto, którego gospodarka w dużej mierze opiera się na turystyce – wpisanej wręcz w DNA tego miejsca. Turystyka jest obecnie jedną z kluczowych gałęzi gospodarki, a władze miasta nie planują wprowadzać ograniczeń dotyczących najmu krótkoterminowego. Wręcz przeciwnie, Dubaj ma ambitne plany. Do 2030 roku miasto zamierza podwoić swoją populację, przyciągając zarówno nowych mieszkańców, jak i inwestorów. Oznacza to, że krótkoterminowy najem nie tylko nie jest zagrożony, ale stanowi ważny element strategii rozwoju miasta.

Czy pomagacie klientom w wynajmie ich nieruchomości? 

Oczywiście! Zapewniamy wsparcie na każdym etapie od przedstawienia propozycji zakupu, poprzez kontakty z deweloperem, zakup, odbiór mieszkania, aż po jego urządzenie i obsługę wynajmu. To wszystko zorganizujemy dla naszego klienta, aby ten nie musiał się o nic martwić. Jego jedynym zmartwieniem będzie ustalenie dat, w których będzie chciał przylecieć do Dubaju na wakacje i skorzystać ze swojego mieszkania. 

20230609 CAMERA 005
Penthouse w Sobha Seaheaven

Jakich stawek można oczekiwać za najem krótkoterminowy w Dubaju? 

Wynajem krótkoterminowy w Dubaju jest silnie uzależniony od sezonowości rynku. Na przykład, dla mieszkania z dwoma sypialniami o powierzchni około 100 metrów kwadratowych, stawki wynajmu w niskim sezonie mogą wynosić około 400 AED za noc. Natomiast w wysokim sezonie, takim jak okres sylwestra, ceny mogą wzrosnąć nawet do 2500 AED za noc. W przypadku najmu długoterminowego można natomiast oczekiwać stóp zwrotu na poziomie 7–8% wartości mieszkania.

A jakie są koszty utrzymania takiego mieszkania? 

Największym kosztem jest czynsz, który wynosi około 150 AED za metr kwadratowy rocznie. W tej cenie mamy dostęp do podgrzewanych basenów, siłownię, opiekę nad ogrodami, częściami wspólnymi, a także dostęp do usługi concierge, która jest standardem w Dubaju, sprzątanie części wspólnych i wiele innych udogodnień zależnych od standardu. Osiedle, na którym mieszkam, ma na przykład lagunę ze sztuczną plażą, więc wyobrażam sobie, że utrzymanie jej trochę kosztuje… 

Będąc aktywnym uczestnikiem rynku nieruchomości w Dubaju, z pewnością obserwujesz także inne rynki, w tym europejskie. Gdybyś miał je porównać, jakie kluczowe różnice widzisz między dubajskim a europejskimi rynkami?

Pomijając kwestie prawne, które naturalnie różnią się w poszczególnych krajach, największą różnicą jest dynamika. W Dubaju sprzedaż mieszkań przypomina sprzedaż świeżego pieczywa – te wartościowe znikają niemal od razu. Dobre mieszkania od renomowanych deweloperów często są wyprzedawane w błyskawicznym tempie, a nieoficjalny rekord mówi o sprzedaniu całej inwestycji w zaledwie 14 minut! Jako Europejczycy często nie zdajemy sobie sprawy, że w Dubaju nie ma czasu na zastanowienie. Nieruchomości znikają w mgnieniu oka, a szukanie alternatywy zazwyczaj oznacza, że kolejna oferta nie będzie już tak atrakcyjna jak ta, którą pierwotnie sobie upatrzyliśmy. Dlatego decyzje trzeba podejmować szybko – tutaj zwlekanie po prostu się nie opłaca.

Kontakt:
Daniel Nowak
kontakt@konsultacje-dubaj.pl
+48 455 444 000

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Radosław Mączyński | DomData Z Poznania na szczyt technologicznego świata

Artykuł przeczytasz w: 17 min.
Radosław Mączyński Prezes Zarządu DomData


Radosław Mączyński, absolwent poznańskiego Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza, w 1997 roku rozpoczął pracę w DomData jako programista. Dziś stoi na czele firmy, która zatrudnia ponad 500 osób, wspiera największe banki w Polsce i śmiało patrzy na rynek niemiecki i amerykański. Mówi o sobie, że prywatnie woli Poznań od Warszawy, uwielbia rozmowy z taksówkarzami i wierzy, że technologia powinna wspierać, a nie zastępować ludzi. O sztucznej inteligencji, wizji przyszłości i sile lokalności opowiada w rozmowie o firmie, która zmieniła zasady gry na rynku IT.

Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: materiały własne DomData

Jakie były początki DomData? Skąd pomysł na stworzenie firmy specjalizującej się w automatyzacji procesów biznesowych?

RADOSŁAW MĄCZYŃSKI: Historia DomData sięga trzydziestu lat wstecz, jednak specjalizacja w automatyzacji procesów biznesowych pojawiła się dopiero z czasem. Początkowo firma została założona przez niemiecki bank i jego spółki córki, którzy potrzebowali w Polsce partnera wspierającego ich działalność od strony IT. Przez pierwsze lata głównym celem DomData było świadczenie usług informatycznych na potrzeby banku i jego spółek zależnych, którzy jednocześnie pełnili rolę głównych udziałowców spółki. Dopiero później firma zaczęła ewoluować i rozwijać swoją obecną specjalizację.

Ale dzisiaj firma jest w rękach polskich. Jak to się stało, że zostałeś akcjonariuszem, a DomData zmieniła profil działalności?

Historia przejęcia DomData przez polskie ręce to wynik kilku czynników, w tym zmieniającej się strategii banku oraz globalnego kryzysu finansowego, który miał miejsce w 2008 roku. To stworzyło przestrzeń na zmiany w strukturze właścicielskiej firmy. Moja droga w DomData rozpoczęła się w 1997 roku, kiedy dołączyłem do zespołu jako programista. Z czasem awansowałem na stanowiska lidera zespołu, project managera, dyrektora jednostki, a w końcu członka zarządu. Wraz z przejęciem firmy postawiliśmy na zmianę profilu działalności i rozwój w kierunku automatyzacji procesów biznesowych, co stało się naszą specjalizacją i siłą napędową.

20250209 1716545808653

Zatem porozmawiajmy o czasach „nowożytnych”. 15 lat funkcjonowania firmy w obecnym profilu. Czy pamiętasz pierwszy projekt, który firma zrealizowała? 

Początek firmy pod nowymi rządami to było ogromne wyzwanie. Wcześniej działalność opierała się na jednym głównym odbiorcy, który w jednej chwili zniknął, pozostawiając nas w sytuacji, gdzie trzeba było wymyślić nową koncepcję, zbudować ofertę i pozyskać klientów od zera. To nie były łatwe lata – wymagały determinacji, ciężkiej pracy i odrobiny szczęścia. Naszym pierwszym klientem, który nam zaufał i w pewien sposób pomógł zdefiniować nowy profil naszej działalności, był mBank. Powierzył nam stworzenie systemu automatyzującego procesy sprzedażowe, obejmującego m.in. otwieranie rachunków, sprzedaż kredytów czy wydawanie kart. Było to ambitne przedsięwzięcie, ale udało się stworzyć rozwiązanie, które spełniło potrzeby mBanku. Następnie skalowaliśmy ten system, przekształcając go w tzw. „produkt pudełkowy” – gotowe rozwiązanie, które można było zaoferować innym klientom. To był moment przełomowy, który otworzył nowy rozdział w historii DomData.

Czym dokładnie zajmuje się DomData? Jak w prosty sposób wyjaśnić Waszą działalność komuś, kto nie zna branży IT?

DomData to firma informatyczna, choć nie w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Obecnie, wraz ze spółkami zależnymi, zatrudniamy ponad 500 osób. Co ciekawe, większość naszego zespołu to specjaliści z różnych dziedzin, a nie tylko programiści – dzięki temu nasze rozwiązania są kompleksowe i dostosowane do potrzeb różnych branż. Naszym flagowym produktem jest platforma do automatyzacji procesów biznesowych. Chociaż skupiamy się głównie na sektorze bankowym, nasze rozwiązania znajdują zastosowanie również w innych branżach, takich jak branża energetyczna, telekomunikacyjna czy branża zarządców nieruchomości. W skrócie – usprawniamy procesy, które kiedyś były czasochłonne i skomplikowane, zamieniając je w szybkie i intuicyjne działania.

Usprawnianie procesów brzmi skomplikowanie… 

Ale wcale takie nie jest. (śmiech) Dla przykładu, kiedyś otwarcie rachunku bankowego wymagało wizyty w placówce, wypełnienia stosu papierowych dokumentów, podpisania ich długopisem, a następnie ręcznego wprowadzania danych do systemu przez pracownika banku. Był to czasochłonny i angażujący wiele osób proces. Dziś, dzięki naszym rozwiązaniom, klient może otworzyć konto samodzielnie – wystarczy, że wypełni formularz online i podpisze go elektronicznie. Nasz system automatycznie przetwarza dane, łączy się z innymi bazami i maksymalnie upraszcza całą procedurę. I to nie wszystko – nasze oprogramowanie obsługuje również wszystkie inne operacje, takie jak chociażby składanie wniosków o kredyt, zastrzeganie czy wydawanie kart czy aktualizację danych osobowych. Wszystkie te procesy, które wcześniej były długotrwałe i wymagały wizyt w placówce, teraz można wykonać szybko i sprawnie online. Dostarczamy rozwiązania, które oszczędzają czas, redukują koszty i upraszczają codzienne działania sektora bankowego. 

20250209 1 9

DomData współpracuje z dużymi graczami na rynku, takimi jak Bank Pekao, ING czy mBank. Jak zdobywa się zaufanie takich klientów?

Kluczem do sukcesu było zbudowanie solidnych fundamentów referencyjnych przy pierwszych klientach. Dostarczenie rozwiązania, które spełniło wymagania pierwszych odbiorców, sprawiło, że stali się oni naszymi ambasadorami, polecając nasze produkty i usługi kolejnym firmom. Tak właśnie zdobyliśmy zaufanie rynku. Oczywiście nie wystarczy dobry początek – równie ważny jest niezawodny produkt, który odpowiada na potrzeby klientów, zarówno funkcjonalne, jak i cenowe. Naszą dużą przewagą nad konkurencją, głównie firmami amerykańskimi, jest lokalność. Działając w Polsce, jesteśmy w stanie błyskawicznie reagować na potrzeby klientów i zapewnić wsparcie w przypadku jakichkolwiek problemów – często dosłownie „od ręki”. Projekty realizujemy z udziałem polskich specjalistów, doskonale znających lokalne przepisy i specyfikę rynku. Dzięki temu nasze rozwiązania są nie tylko skuteczne, ale także elastyczne, a decyzje i działania podejmujemy szybko. Dziś nasze oprogramowanie wspiera funkcjonowanie około 70 procent sektora bankowego w Polsce. To dla nas ogromne wyróżnienie i potwierdzenie, że lokalność, niezawodność i jakość są kluczowe w budowaniu zaufania rynku. 

Ferryt Low-Code nazwa Waszego produktu brzmi tajemniczo. Czy możesz wyjaśnić, czym jest ta platforma? 

Ferryt Low-Code to innowacyjna platforma, która zmienia sposób, w jaki tworzy się systemy informatyczne. Tradycyjnie tego rodzaju rozwiązania tworzą programiści – specjaliści po studiach kierunkowych, którzy posługują się klasycznymi językami programowania. Nasza platforma low-code działa zupełnie inaczej. Umożliwia tworzenie systemów bez konieczności kodowania w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, a raczej „low-codując”. W praktyce oznacza to, że systemy informatyczne mogą być tworzone nie przez programistów, ale przez ludzi z biznesu, którzy doskonale znają specyfikę swojej branży i wiedzą, jakie funkcjonalności są im potrzebne. Ferryt Low-Code pozwala na tworzenie systemów poprzez układanie gotowych elementów, takich jak grafy czy moduły. Dzięki temu proces jest prostszy, szybszy i bardziej intuicyjny, a tworzone rozwiązania są precyzyjnie dopasowane do potrzeb klienta. 

Ale jak rozumiem, te gotowe „pudełka” trzeba jednak napisać w języku programowania?

Oczywiście! W naszym zespole pracują programiści, ale stanowią oni około 20 procent zatrudnionych w DomData. To oni tworzą gotowe elementy, które później wykorzystywane są w naszej platformie low-code. Jednak zdecydowana większość naszego zespołu to specjaliści poruszający się w obszarach okołobiznesowych. To ludzie, którzy doskonale rozumieją potrzeby klientów, procesy oraz specyfikę branż. Dzięki temu jesteśmy w stanie tworzyć rozwiązania, które są zarówno technicznie zaawansowane, jak i idealnie dostosowane do realiów biznesowych naszych klientów.

20250209 1727893333465

Dlaczego postawiliście właśnie na taki model? Dlaczego to nie programiści odpowiadają za cały proces automatyzacji?

Ponieważ kluczowe dla sukcesu automatyzacji procesów biznesowych jest zrozumienie samego biznesu, jego intencji i specyfiki. Ludzie poruszający się w obszarze okołobiznesowym mają przewagę w tej dziedzinie, ponieważ to oni najlepiej wiedzą, jak działa dany proces, jakie są potrzeby użytkowników końcowych i jakie cele ma osiągnąć dany system. Dzięki temu, że tworzeniem rozwiązań zajmują się osoby znające biznes od środka, finalny produkt jest dużo bardziej dopasowany do wymagań klienta. Taki model pozwala nam także znacznie zredukować koszty i czas realizacji projektów. W efekcie proces jest szybszy, bardziej precyzyjny i, co równie ważne, tańszy – zarówno dla nas, jak i dla klienta.
Programiści oczywiście odgrywają swoją rolę, ale to właśnie specjaliści biznesowi, korzystając z naszej platformy low-code, przejmują większość pracy związanej z tworzeniem konkretnych rozwiązań. 

To źródło sukcesu DomData? 

Bez wątpienia, to podejście było jednym z kluczowych elementów naszego sukcesu. Łączymy wiedzę biznesową z technologicznymi możliwościami, co pozwala nam tworzyć rozwiązania maksymalnie dopasowane do potrzeb naszych klientów. Do tej pory to działało świetnie – a od niedawna dodaliśmy do tego kolejny element, który wynosi nasze możliwości na zupełnie nowy poziom: sztuczną inteligencję.

Wyprzedziłeś moje pytanie. Sztuczna inteligencja to dziś gorący temat. Jaką rolę odgrywa w Waszych rozwiązaniach?

Pokładamy w sztucznej inteligencji ogromne nadzieje, bo dostrzegamy jej ogromny potencjał w usprawnianiu procesów. AI nie tylko analizuje dane, ale również optymalizuje procesy, które dla człowieka mogłyby być czasochłonne i obarczone ryzykiem błędu. Jednym z kierunków, które szczególnie nas interesują, są tzw. asystenci lub agenci AI. To narzędzia, które odciążają pracowników od powtarzalnych zadań, takich jak ręczne wprowadzanie danych. Dziś mamy już dostępne rozwiązania, które automatycznie skanują dokumenty i zapisują odpowiednie dane w systemach, eliminując konieczność ręcznej obsługi. Dzięki temu pracownik banku może skoncentrować się na budowaniu relacji z klientem, a nie na żmudnych formalnościach. To nie tylko zwiększa efektywność, ale również wpływa na jakość obsługi – klienci otrzymują szybkie i trafne rozwiązania, a pracownicy mają więcej czasu na bardziej wymagające i twórcze zadania. Właśnie w tym kierunku widzimy przyszłość – AI wspierającą ludzi, a nie zastępującą ich.

Ściśle współpracujecie z UAM w Poznaniu, z Centrum Sztucznej Inteligencji UAM, z Wydziałem Matematyki i Informatyki. Co Wam to daje?

To bardzo korzystna współpraca, która przynosi wymierne efekty. Na Wydziale Matematyki i Informatyki UAM kształci się obecnie specjalistów w obszarze sztucznej inteligencji, pozyskując kompetencje, które są niezwykle cenne i coraz bardziej pożądane w naszej organizacji. Wspólnie z uniwersytetem realizujemy projekty badawczo-rozwojowe, które dostarczają nam cennych wskazówek dotyczących kierunków rozwoju w zakresie AI. Ten model współpracy między biznesem a środowiskiem akademickim wynieśliśmy wprost z Doliny Krzemowej, gdzie tego typu relacje są standardem. Tego rodzaju synergiczne podejście pozwala łączyć innowacyjność i praktyczną wiedzę z naukową precyzją, co przynosi ogromne korzyści obu stronom. Uniwersytet im. Adama Mickiewicza w Poznaniu umożliwia nam korzystanie z wiedzy i doświadczenia zarówno kadry profesorskiej, jak i studentów. Dzięki projektom studenckim, realizowanym pod okiem wykładowców, mamy możliwość testowania konkretnych rozwiązań na rzeczywistych danych z biznesu. Z kolei dla studentów jest to szansa na zdobycie praktycznego doświadczenia i pracy nad realnymi wyzwaniami. To obopólna korzyść – my zyskujemy świeże spojrzenie i innowacyjne pomysły, a uniwersytet oferuje swoim studentom dostęp do „żywego” materiału, co wzbogaca ich edukację i przygotowuje ich do wejścia na rynek pracy.

20250209 IMG 8511

Sam jesteś absolwentem UAM i wspomnianego Wydziału Matematyczno-Informatycznego. Do firmy dołączyłeś w 1997 roku. Jestem ciekawa Twojej perspektywy. Jak zmieniła się branża IT przez ten czas? 

Branża IT rozwija się w zawrotnym tempie, szybciej niż jakakolwiek inna. Kiedy studiowałem, podstawowym nośnikiem danych była dyskietka. (śmiech) Dzisiaj przechowujemy dane w chmurze, co oznacza, że nawet nie wiemy dokładnie, gdzie są one fizycznie zapisane. Ogromne zmiany zaszły również w sprzęcie, z którego korzystamy. Dawniej były to komputery zajmujące całe pomieszczenia, dziś każdy z nas ma w kieszeni smartfon – urządzenie niewielkie, a jednak zapewniające dostęp do niemal każdej informacji i komunikacji z dowolnym miejscem na świecie.
Jeśli jednak spojrzymy na programowanie w klasycznym podejściu, można powiedzieć, że fundamenty tej pracy pozostają zaskakująco podobne. Oczywiście zmieniło się środowisko pracy – kiedyś programista pracował w surowym, tekstowym interfejsie, a dziś korzysta z zaawansowanych, graficznych narzędzi, które oferują wsparcie na każdym kroku. Do tego doszła sztuczna inteligencja, która potrafi wygenerować fragment kodu, a czasem nawet cały program, który trzeba jedynie zweryfikować.
Największą rewolucją jest jednak rozwój platform low-code, takich jak nasz Ferryt. Pokazują one, że tworzenie oprogramowania nie musi być zarezerwowane wyłącznie dla programistów. 

A w którą stronę idziemy? 

W stronę coraz większej automatyzacji procesów programowania. Pewne działania programistów będą coraz częściej wspierane przez agentów AI, którzy są w stanie przejąć na siebie część zadań. To ogromna zmiana, która pozwala skupić się na bardziej kreatywnych i strategicznych aspektach tworzenia oprogramowania.

A dla nas? Użytkowników końcowych, jak technologia będzie zmieniać nasze życie? 

Tu obstawiam, że integralną częścią naszego życia staną się inteligentni asystenci. Ten kierunek już teraz możemy obserwować w samochodach, gdzie systemy wspierają nas w prowadzeniu – od automatycznego parkowania, przez systemy ostrzegające przed kolizjami, aż po autonomiczne pojazdy. Nasze telefony są wyposażone w asystentów głosowych, którzy mogą zapisać notatkę, zaplanować spotkanie czy zamówić jedzenie. Inteligentne domy, które nie tylko regulują temperaturę czy oświetlenie, ale też przewidują Twoje potrzeby na podstawie codziennych nawyków. W przyszłości technologia stanie się jeszcze bardziej intuicyjna i spersonalizowana. 

To dobrze? 

Zależy, co kto lubi. (śmiech) Jeśli cenisz rozmowy z taksówkarzem, może się zdarzyć, że w przyszłości już ich nie uświadczysz – bo taksówka, którą zamówisz, będzie autonomiczna, bez kierowcy. To pokazuje, że technologia wpłynie nie tylko na nasze codzienne życie, ale też na relacje międzyludzkie, minimalizując ich liczbę. Czy to dobrze? Dla mnie osobiście nie – lubię rozmawiać z taksówkarzami. (śmiech)

20240605 20240605 172300

Czy istnieje jakiś projekt, z którego jesteś szczególnie dumny?

Tych projektów na przestrzeni lat było setki, więc trudno wskazać jeden konkretny. Myślę, że jestem najbardziej dumny z całokształtu naszej pracy – z tego, co udało nam się osiągnąć jako firma. To właśnie suma naszych działań pozwoliła nam zaistnieć i ugruntować pozycję na tak wymagającym rynku, jakim jest sektor bankowy. Największą satysfakcję daje mi fakt, że byliśmy w stanie wygrać konkurencję z gigantami zza oceanu i udowodnić, że polska myśl technologiczna nie ustępuje światowym liderom. Co więcej, dzięki naszej lokalności, elastyczności i szybkiej reakcji na potrzeby klientów, często jesteśmy w stanie dostarczyć rozwiązania lepiej dopasowane i bardziej efektywne. To pokazuje, że na rynku usług programistycznych Polacy mają powody do dumy.

Główna siedziba spółki znajduje się w Poznaniu. Nie kusiło Cię nigdy, żeby przenieść firmę do Warszawy? Utarło się myśleć o stolicy jako o centrum biznesu, gdzie przy mnogości dużych graczy może być łatwiej prowadzić interesy.

Nie, zupełnie nie widzimy takiej potrzeby, a pandemia tylko to potwierdziła. Banki, z którymi współpracujemy, mają swoje centrale w Warszawie, ale ich centra operacyjne są rozsiane po całym kraju. Jako grupa działamy na terenie całej Polski, a także poza jej granicami – mamy na przykład spółkę córkę w Hamburgu, która odpowiada za rynek niemiecki. Prowadzimy również spółkę powstałą we współpracy z bankiem ING, która realizuje wysoko wyspecjalizowane usługi dla tego klienta. Nasza siedziba w Poznaniu absolutnie nie jest ograniczeniem – wręcz przeciwnie, jesteśmy lokalnym graczem z międzynarodowym zasięgiem.

Liczyłam, że powiesz, że kochasz Poznań… 

Na pewno bardzo lubię to miasto, bo daje mi wszystko, czego potrzebuję. Mamy tu teatry, lotnisko, galerie sztuki, dobre sklepy – a jednocześnie Poznań nie jest przytłaczający. Nie jest zbyt duży, nie ma wszechobecnych korków, a poruszanie się po mieście nie zabiera połowy dnia. To miasto, które jest funkcjonalne, wygodne i – co też ważne – bezpieczne. Idealne miejsce do życia i prowadzenia biznesu.

Osiągnąłeś wraz z firmą ogromny sukces. Firma zatrudnia ponad 500 osób, realizujecie projekty dla największych podmiotów na rynku bankowym. Jakie cechy charakteru są niezbędne, by prowadzić tak dynamiczną firmę? 

Na pewno kluczowe jest bycie ekspertem w swojej dziedzinie. Dzięki temu dokładnie rozumiesz, jak działa firma, a co za tym idzie, wiesz, jak skutecznie ją rozwijać. Wytrwałość w dążeniu do założonych celów również odgrywa ogromną rolę – bez niej trudno poradzić sobie w momentach wyzwań i niepewności. Ważny jest też talent do przekonywania innych do swoich pomysłów i idei. W końcu sukces firmy to nie tylko Twoje działania, ale także zespół ludzi, którzy podzielają Twoją wizję i są gotowi działać razem na rzecz jej realizacji. A o tego… trzeba też mieć szczęście. I spotkać na swojej drodze właściwych ludzi. 

20241026 Konferencja o polskich LLM ach 37

A masz jakieś „codzienne rytuały”, które pomagają w zarządzaniu?

Staram się regularnie poświęcać czas na sport, który nie tylko pozwala mi utrzymać dobrą kondycję, ale przede wszystkim pomaga oczyścić umysł i złapać dystans do codziennych wyzwań. Dodatkowo dbam o to, by regularnie ćwiczyć języki obce – czy to przez czytanie, rozmowy, czy oglądanie materiałów w innych językach. To nie tylko podtrzymuje moje umiejętności komunikacyjne na wysokim poziomie, ale też daje poczucie ciągłego rozwoju i otwiera nowe perspektywy.

A w życiu prywatnym korzystasz z najnowszych zdobyczy technologii? 

Zupełnie nie! Zdziwię Cię pewnie, ale wiesz, że nigdy niczego nie kupiłem przez Internet? 

Nie wierzę! 

A nie – przepraszam! Raz kupiłem! Samochód do remontu. (śmiech) Ale to było doświadczenie bardziej społeczne niż zakupowe. 

Jakie są największe wyzwania, przed którymi stoi DomData w najbliższych latach?

Zeszły rok był dla nas przełomowy – zdecydowaliśmy się na wejście na rynek niemiecki. To duże wyzwanie, wymagające sporych nakładów finansowych i odpowiedniego przygotowania, bo wejście na nowy rynek nigdy nie jest proste. Naszym marzeniem jest jednak pójść o krok dalej i zaistnieć na rynku amerykańskim. Niedawno wróciłem ze Stanów Zjednoczonych i z całą pewnością mogę powiedzieć, że widzę tam ogromny potencjał. Poziom digitalizacji w USA jest zaskakująco niższy niż w Polsce, co otwiera przed nami szerokie możliwości. Wyzwaniem będzie nie tylko zdobycie zaufania tamtejszych klientów, ale też dostosowanie naszych rozwiązań do specyfiki i potrzeb tego rynku. To jednak kierunek, który chcemy eksplorować, bo wierzymy, że nasze doświadczenie i elastyczność mogą być dużym atutem.

Gdybyś miał zareklamować poznaniakom DomData jednym zdaniem, co by to było?

Lata pracy w biznesie nauczyły mnie, że często szukamy rozwiązań gdzieś daleko – w innym kraju, na innym kontynencie – a tymczasem najlepsze rozwiązania mamy tuż obok. Dlatego powiedziałbym: „Cudze chwalicie, swego nie znacie” a my, DomData, jesteśmy tego najlepszym dowodem.

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
Radosław Mączyński Prezes Zarządu DomData
REKLAMA
REKLAMA

Krzysztof Ast | Praca detektywa jest grą w szachy

Artykuł przeczytasz w: 21 min.
Krzysztof Ast, prywatny detektyw


Sherlock Holmes, Hercules Poirot, porucznik Columbo – ikony literatury i filmu, które od dekad fascynują swoją genialną dedukcją, dramatyzmem i aurą tajemnicy. Ale jak wiele wspólnego z rzeczywistością ma romantyczny, kreowany przez popkulturę wizerunek detektywa? Czy w prawdziwym życiu są momenty przypominające sceny z powieści Agathy Christie, czy może to głównie godziny cierpliwej obserwacji i skrupulatnej analizy? Praca detektywa to jak gra w szachy – strategiczne planowanie, przewidywanie ruchów przeciwnika i precyzyjne wykonanie planu. O kulisach tej profesji, wyzwaniach współczesnego świata i codzienności pełnej niespodzianek opowiada Krzysztof Ast, prywatny detektyw z osiemnastoletnim doświadczeniem.

Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: Maciej Sznek, Sznek, EscargoFoto

Podziękowanie dla Ogólnokształcącej Szkoły Baletowej im. Olgi Sławskiej-Lipczyńskiej w Poznaniu za udostępnienie Dziedzińca na potrzeby sesji zdjęciowej

Zawód detektywa jest dość licznie reprezentowany w popkulturze. Sherlock Holmes, Hercules Poirot, Philip Marlowe czy Miss Marple to tylko te najbardziej ikoniczne postaci z całego panteonu detektywistycznych sław. Masz swojego ulubionego detektywa?

KRZYSZTOF AST: Trudno wskazać jedną ulubioną postać, bo jest ich naprawdę wiele. Gdybym jednak miał wybrać, to chyba postawiłbym na Sherlocka Holmesa – jego romantyczny wizerunek budzi pewien podziw, choć oczywiście ma niewiele wspólnego z rzeczywistością pracy detektywa. Bliski jest mi także Kojak, chociaż był policjantem, a nie prywatnym detektywem. Czuję do niego sentyment – może przez to, że nosimy podobną fryzurę? (śmiech)

Wychowałeś się na kryminałach?

Może Cię zaskoczę, ale nie. Zdecydowanie bardziej pociągają mnie biografie – lubię poznawać życie ludzi, ich decyzje i motywacje. Chociaż muszę przyznać, że Hercules Poirot, mimo że jest fikcyjną postacią, został przez Agathę Christie opisany tak szczegółowo i barwnie, że można by z jego historii stworzyć niemal pełnoprawną biografię. Charyzmatyczny, z niezwykłą precyzją myślenia i dbałością o szczegóły. Jego legendarna „mała szara komórka” to symbol dedukcji na najwyższym poziomie, a jednocześnie urzeka mnie jego ludzka strona – przywiązanie do porządku, elegancja i drobiazgowość, które czynią go kimś więcej niż tylko detektywem. To postać wielowymiarowa, która wciąż fascynuje i inspiruje.

Wspomniałeś o romantycznym wizerunku detektywa, którego wielu z nas kojarzy jako samotnego, genialnego tropiciela prawdy. Fikcyjny świat zagadek kryminalnych różni się od codziennych realiów pracy?

Powtarzam to nieustannie – nie po to, by kogokolwiek zniechęcić, ale by oddać prawdę. Wizerunek detektywa kreowany przez popkulturę jest mocno oderwany od rzeczywistości. W literaturze czy filmach widzimy geniuszy dedukcji, którzy w ciągu kilku dni rozwiązują najtrudniejsze zagadki. W rzeczywistości praca detektywa to głównie godziny spędzone na obserwacji, analizie i czekaniu – czasem w deszczu, na zimnie, w upale. Bywa, że trzeba biegać, jeździć na rowerze czy siedzieć nieruchomo w samochodzie przez długie godziny. Detektyw w prawdziwym życiu ma być niewidoczny, skuteczny, a dowody jego pracy ujawniane są dopiero w sądzie. Popkultura lubi aurę tajemnicy, samotności i dramatyzmu, ale realia to głównie mozolna praca, technologia i ogromna cierpliwość. Owszem, zdarzają się chwile przypominające filmowe sceny – nieoczekiwane odkrycia czy nagłe zwroty akcji – ale to wyjątki, a nie codzienność. Filmy i książki pokazują to, co widowiskowe, bo takie obrazy przyciągają widzów. Tymczasem za każdą „romantyczną” sceną detektywistyczną kryje się codzienna, żmudna praca – od analizy dokumentów, poprzez wielogodzinne obserwacje, po szczegółowe raporty. To ta codzienność, choć mniej spektakularna, jest kluczem do sukcesu w naszym zawodzie.

Zatem nie ma rozwiązywania zagadek kryminalnych? 

Nasza praca bardziej przypomina grę w szachy niż rozwiązywanie tajemnic rodem z książek czy filmów. Mamy określone dane, analizujemy je, przewidujemy ruchy przeciwnika i musimy go wyprzedzić – zarówno w myśleniu, jak i w działaniu. Na podstawie doświadczenia oraz informacji przekazanych przez klienta staramy się określić, jakie kroki podejmie nasz figurant czy figurantka. Następnie planujemy działania, które pozwolą nam uchwycić kluczowe momenty i zebrać materiał dowodowy potrzebny klientowi w dalszym procesie. Nasza specjalizacja to sprawy rozwodowe, więc często koncentrujemy się na dokumentowaniu faktów istotnych w kontekście postępowania sądowego. To praca wymagająca strategii, cierpliwości i precyzji, ale ma niewiele wspólnego z dynamicznymi zwrotami akcji czy nagłymi odkryciami, jakie znamy z kryminałów. Choć myślenie nieszablonowe nie jest mi obce. Kiedy trzeba wejść na drzewo, to się wchodzi na drzewo, jak trzeba zrobić szałas w lesie, to się go robi. Jeśli sytuacja wymaga spędzenia godzin w samochodzie na obrzeżach miasta albo udawania klienta w restauracji, to po prostu staje się to częścią planu. W tej pracy liczy się elastyczność i umiejętność dostosowania się do każdej, nawet najbardziej nieoczekiwanej sytuacji.

Krzysztof Ast, prywatny detektyw

Jakie wobec tego cechy charakteru i umiejętności są kluczowe, aby być skutecznym detektywem?

Z pewnością kluczowa jest umiejętność łączenia faktów, ta przysłowiowa zdolność „łączenia kropek”. Liczy się inteligencja życiowa, szybkość analizy, refleks i umiejętność podejmowania błyskawicznych decyzji. Nie można zapominać o cierpliwości – tej potrzeba w tym zawodzie w ogromnych ilościach. Do tego dochodzi dyspozycyjność i autentyczna chęć działania. Moja mama zawsze mówi: „Nie wiesz, jak coś zrobić? Po prostu zacznij to robić”. To prosta, ale bardzo skuteczna rada – bo nawet w momentach, gdy wydaje nam się, że utknęliśmy, wystarczy zrobić pierwszy krok. Porozmawiać z jednym, drugim człowiekiem, podjąć działanie – i nagle okazuje się, że droga się otwiera.

Jak wyglądały początki Twojej kariery jako detektywa? Czy zawsze wiedziałeś, że to jest zawód, który chcesz wykonywać?

Szczerze? Nigdy o tym nie myślałem. (śmiech)

To skąd wybór takiej drogi życiowej? 

Mój ojciec, emerytowany oficer policji, przez lata pracował w wydziale dochodzeniowo-śledczym Komendy Wojewódzkiej Policji w Poznaniu, prowadząc dochodzenia w sprawach najcięższych przestępstw. Jedną z najciekawszych historii, które opowiadał, była sprawa „skoku stulecia” – kradzieży obrazu Claude’a Moneta Plaża w Pourville z Muzeum Narodowego w Poznaniu. Ta historia brzmi jak scenariusz filmu. Po kradzieży udało się zabezpieczyć częściowy odcisk palca na ramie obrazu, ale przez lata nie można było dopasować go do żadnej osoby. Dopiero dekadę później, podczas zupełnie innego śledztwa, okazało się, że odcisk pasuje do mężczyzny z innego miasta. Wyobraź sobie – przez dziesięć lat dzieło warte siedem milionów dolarów leżało na dnie jego szafy. Takie historie, opowiadane wieczorami w domu, działały na wyobraźnię. Ojciec zawsze był dla mnie wzorem – jego opowieści o zabójstwach, porwaniach czy kradzieżach chłonąłem z zapartym tchem. Gdy zbliżał się do emerytury, a ja wciąż nie byłem pewien swojej ścieżki zawodowej, zaproponował, żebyśmy wspólnie założyli agencję detektywistyczną. Był rok 2007. W Poznaniu agencji detektywistycznych było niewiele, a część z tych, które działały, nie cieszyło się najlepszą opinią. Pomyślałem, że może warto spróbować. Tak zaczęła się moja droga – od wspólnej decyzji i inspiracji, którą dał mi ojciec. A żeby było zabawniej – ojciec nigdy do mnie nie dołączył, bo to, czym się zajmuję, jest dokładnie tym, czego on zazwyczaj unikał, w policji tym zajmuje się Wydział Techniki Operacyjnej. Mój tato jest wybitnie inteligentnym, genialnym analitykiem, świetnie porusza się we wszelkich aspektach prawnych, wyłapuje szczegóły, które łatwo przeoczyć i do tego ma bardzo otwarty umysł. To prawdziwy człowiek renesansu, więc śledzenie czy prowadzenie obserwacji w terenie, często w trudnych warunkach, nigdy go nie pociągało.

Ale przyznasz, że zawód detektywa otacza pewna aura tajemniczości. Jesteś gwiazdą na spotkaniach towarzyskich?

Niestety jestem. (śmiech) Niestety, bo w mojej opinii ten zawód, ale też moje cechy charakteru predestynują mnie do tego, żeby działać w ukryciu. Sam siebie określam mianem „samotnego wilka”, nie przepadam za pracą w zespołach, choć w środowisku detektywistycznym praca w parach jest standardem – z prostego powodu: to wygodniejsze. Na przykład, gdy obserwowany obiekt zostawia samochód i rusza pieszo, druga osoba może przejąć obserwację, a ty masz czas na znalezienie miejsca parkingowego. Praca w pojedynkę bywa bardziej wymagająca logistycznie, ale odpowiada mojej naturze. Moi ludzie pracują w pojedynkę. Łączymy siły tylko wtedy, gdy sytuacja tego wymaga.

Krzysztof Ast, prywatny detektyw

Co trzeba zrobić, żeby zostać w Polsce detektywem? 

Od 2001 roku istnieje w Polsce ustawa o usługach detektywistycznych, która określa wymagania, jakie trzeba spełnić, aby ten zawód wykonywać. Kiedy w 2007 roku starałem się o licencję detektywa kryteria były mocno surowe. Odnawianie licencji co pół roku, egzamin przed ośmioosobową komisją, mnóstwo materiału teoretycznego do nauczenia, badania psychologiczne. Te kryteria były tak wyśrubowane, że licencję podczas takiego egzaminu otrzymywały dwie, może trzy osoby na całe województwo! Z czasem się to zmieniło. W 2014 roku przeprowadzono tzw. deregulację zawodu detektywa i dzisiaj każdy, kto ukończy krótki kurs, może takim detektywem zostać.

To dobrze czy źle dla zawodu detektywa? 

Od czasu wprowadzenia deregulacji zawodu detektywa często powtarzam, że zdobycie licencji detektywa, z nikogo detektywa nie czyni. Bo przeczytanie wszystkich kryminałów Agathy Christie, obejrzenie wszystkich paradokumentów na temat pracy detektywistycznej, czy nawet ukończenie wymaganego kursu, nie wystarczy, by zostać prawdziwym detektywem. Ten zawód wymaga znacznie więcej – doświadczenia, intuicji, umiejętności analitycznego myślenia, ale przede wszystkim etyki i odpowiedzialności. Deregulacja niestety sprawiła, że na rynku pojawiło się wiele osób, które moim zdaniem nie mają odpowiednich kompetencji, a to często psuje wizerunek całej branży. Detektyw to zawód, w którym wciąż uczysz się na każdej sprawie, więc licencja jest tylko początkiem drogi, a nie jej celem.

To jak w takim razie zweryfikować, czy detektyw, do którego trafiamy, często w trudnym momencie życia jest wystarczająco wykwalifikowany? I czy krótko mówiąc nie jest naciągaczem? 

To pierwsze zadanie detektywistyczne, jakie stoi przed chcącym skorzystać z biura detektywistycznego. (śmiech) Warto zweryfikować taką osobę poprzez przeczytanie opinii, czy skorzystanie z polecenia znajomych, którzy z takich usług już korzystali. I nie bać się pytać. Jak widzisz moje biuro detektywistyczne sygnuję swoim nazwiskiem i podpisuję się nim pod swoją pracą. Bo wiem na jakim poziomie świadczymy usługi, nieprzerwanie od 18 lat. I nie muszę ukrywać się pod nic nikomu nie mówiącą nazwą.

Krzysztof Ast, prywatny detektyw

18 lat to szmat czasu. Czy ludzie chętniej korzystają z usług detektywistycznych niż kiedyś? Czy zmienił się klient albo rodzaj spraw? 

Dziś spraw jest znacznie więcej niż kiedy rozpoczynałem swoją detektywistyczną działalność, co wynika z rosnącej świadomości klientów. Skorzystanie z usług profesjonalnego biura detektywistycznego to oczywiście inwestycja – materialna, a także emocjonalna, ale dzięki tej inwestycji klienci zyskują czas, który zmarnowaliby na próby samodzielnego dotarcia do prawdy, a jednocześnie są lepiej przygotowani emocjonalnie na to, co może ich czekać w sądzie. Często to właśnie na wcześniejszym etapie konfrontują się z emocjami, które mogłyby być obciążeniem podczas formalnego postępowania. Co ciekawe, zmienił się również profil klienta. Jeszcze kilkanaście lat temu większość zleceń pochodziła od kobiet – zdradzanych żon czy partnerek. Dziś to mężczyźni coraz częściej przychodzą z prośbą o obserwację swoich kobiet. Widać tutaj wpływ przemian społecznych, pewnej emancypacji w relacjach i równowagi w podejściu do tego typu spraw. Świat się zmienia, a wraz z nim detektywistyczne historie, które odzwierciedlają te przemiany.

Krzysztof Ast, prywatny detektyw

Czy zdarza Ci się, że Twoi klienci mają wątpliwości lub odczuwają opory przed zleceniem obserwacji swojego często wieloletniego partnera? Jak radzisz sobie z ich obawami, że „nasyłają” detektywa na bliską osobę?

To zupełnie normalna reakcja osoby, która przychodzi do mnie po pomoc. Boją się, że usłyszą „jak mogłaś, jak mogłeś nasłać na mnie detektywa”. Ale to pytanie powinno zostać zadane w drugą stronę. „Jak mogłeś/mogłaś mnie zdradzić?”… To zazwyczaj wystarczający argument. 

Kobiety zdradzają inaczej niż mężczyźni? Stosujesz inne metody wobec kobiet, a inne wobec mężczyzn, aby zdobyć materiał dowodowy? 

Kobiety są zupełnie innymi obiektami obserwacji niż mężczyźni. Kobiety i mężczyźni zdradzają w zupełnie różny sposób, co przekłada się na odmienne podejście podczas obserwacji. Mężczyźni, powiedzmy to wprost, „idą za potrzebą”. Działają impulsywnie, często bez większego planu i nie zwracają szczególnej uwagi na otoczenie, co czyni ich łatwiejszymi obiektami do monitorowania. Kobiety z kolei zdradzają bardziej emocjonalnie i są znacznie bardziej ostrożne. Potrafią latami prowadzić podwójne życie, zanim partner w ogóle zauważy, że coś jest nie tak. Ich działania są subtelniejsze, trudniejsze do uchwycenia, co wymaga bardziej wyrafinowanych metod obserwacji i większej cierpliwości. To zupełnie inny poziom wyzwania dla detektywa, ale jednocześnie fascynujący element tej pracy.

Co wolno, a czego nie wolno prywatnemu detektywowi? Jakie są granice, których nie można przekraczać w tym zawodzie?

To dobre pytanie, bo prywatnemu detektywowi, szczerze mówiąc, niewiele wolno. W ustawie o wykonywaniu usług detektywistycznych znajduje się zapis, który mówi, że prywatny detektyw, posiadający licencję i działający zgodnie z prawem w ramach zatrudnienia w agencji detektywistycznej lub takową posiadający, ma obowiązek przestrzegania norm prawa dokładnie tak samo, jak każdy inny obywatel, który detektywem nie jest. Jest jednak jeden wyjątek – prywatny detektyw może przetwarzać dane osobowe bez wiedzy i zgody osób, których te dane dotyczą. Ten zapis otwiera przed nami szerokie spektrum możliwości. Wszystko zależy od inwencji twórczej, inteligencji, sprytu i znajomości zdobyczy techniki, aby w sposób legalny zebrać potrzebne dowody. Ale to nie jest tak, jak pokazują filmy – że licencja otwiera wszystkie drzwi. Nie mogę wpaść do lokalu, zabrać zapis z monitoringu, zamontować podsłuch w samochodzie czy poprosić bank o podanie stanu czyjegoś konta, a oni z uśmiechem to zrobią. (śmiech) W rzeczywistości granice, których nie można przekroczyć są jasne – działania muszą być zgodne z obowiązującym prawem. Lata pracy i doświadczenia pozwoliły mi jednak zbudować sieć kontaktów i znajomości. To osoby, które darzę zaufaniem i do których mogę zwrócić się o pomoc w uzyskaniu informacji w sposób zgodny z prawem. Dzięki temu jestem w stanie działać skuteczniej, choć oczywiście zawsze w granicach tego, co legalne i etyczne.

Są tematy, których nie weźmiesz? 

Oczywiście! Nigdy nie przyjmę sprawy, w której ktoś chce mi zapłacić za sprowokowanie do zdrady, tzw. weryfikacja wierności. Nie ma takich pieniędzy, dla których zgodziłbym się na taki układ. Nie przyjmuję spraw wątpliwych moralnie, z nieczytelną intencją. Miałem lata temu sprawę, kiedy pojawiła się u mnie kobieta, która chciała abym zrobił jej i jej żonatemu partnerowi zdjęcia, niby z ukrycia, po to aby ona mogła wysłać je jego żonie. Nie wziąłem. Brzydzi mnie to. Nie przyjmuję także spraw przeciwko policjantom czy wymiarowi sprawiedliwości. Takie mam zasady i koniec kropka. 

Krzysztof Ast, prywatny detektyw

Czy praca detektywa bywa emocjonalnie obciążająca? Jak radzisz sobie z trudnymi sprawami, które mają wpływ na ludzkie życie i relacje?

Na początku kariery przeżywałem każdą sprawę bardzo osobiście. Angażowałem się emocjonalnie, kibicowałem klientom i ich historiom. Dziś, choć nadal jestem po stronie osób, które mi zaufały, staram się zachować większy dystans. Przy tej liczbie spraw dotyczących zdrad i rozstań, zbyt duże zaangażowanie mogłoby być dla mnie wyniszczające. (śmiech) Ale poważnie mówiąc, oczywiście nadal zdarzają się sytuacje, które wywołują adrenalinę, zwłaszcza te bardziej wymagające czy nieprzewidywalne. Jednak z biegiem czasu, przez powtarzalność i schematy zachowań ludzi, których obserwuję, nauczyłem się podchodzić do takich momentów bardziej profesjonalnie i z chłodną głową.

Coś jest w stanie Cię jeszcze zaskoczyć podczas obserwacji? 

Zdziwię Cię. Bezczelność i arogancja. W takim sensie, że zakładam strategicznie, że ktoś będzie się ukrywał, próbował przemykać niezauważenie, czy unikał publicznych miejsc. Tymczasem zdarza się coś zupełnie odwrotnego – spacer zakochanych w samym centrum miasta, w godzinach szczytu, gdzie ryzyko spotkania sąsiada, znajomego czy nawet członka rodziny jest naprawdę ogromne. Taka pewność siebie bywa naprawdę zadziwiająca. 

Po latach pracy w zawodzie „czytasz” ludzi? 

Nieskromnie powiem, że tak. To umiejętność, którą odziedziczyłem po ojcu. Wystarczy, że chwilę z kimś porozmawiam, przyjrzę się jego zachowaniu i zazwyczaj bezbłędnie trafiam w to, co dana osoba myśli lub czuje. Ta umiejętność jest niezwykle przydatna w mojej pracy – pozwala szybciej ocenić sytuację, przewidzieć możliwe reakcje i dostosować działania. To nie magia, ale połączenie doświadczenia, obserwacji i intuicji. 

Ale Twoje biuro nie zajmuje się tylko tematami zdrad. 

To prawda choć sprawy związane ze zdradami to duża część naszej działalności, głównie dlatego, że moja żona, adwokatka, specjalizuje się w tego typu sprawach. Współpracujemy w naturalny sposób – ja dostarczam dowody i wiedzę operacyjną, a ona przekłada je na argumenty procesowe w sprawach rozwodowych czy dotyczących podziału majątku. Klient trafiający do nas, nie musi szukać kancelarii, która zajmie się dalej jego sprawą. Ściśle współdziałamy na każdym etapie, po to aby efekt przed sądem był zadowalający. Nasza działalność wykracza jednak daleko poza ten obszar. Coraz częściej zajmujemy się sprawami biznesowymi, takimi jak dokumentowanie przypadków nieuczciwych pracowników przebywających na „lewych” L4, czy ustalanie naruszeń klauzul konkurencyjnych przez byłych pracowników. Nie brakuje też zleceń dotyczących nieuczciwych wspólników w biznesie. Sporą część naszych zadań stanowią sprawy związane z ustalaniem poziomu życia tzw. „alimenciarzy” – osób, które nie płacą lub próbują unikać wyższych alimentów. Bywa też, że dostajemy zlecenia związane z ustaleniem ojcostwa, gdzie konieczne jest pozyskanie materiału DNA, czy to w kontekście alimentów, czy spraw spadkowych. Nie brakuje też zadań bardziej nietypowych. Czasem chodzi o odnalezienie byłego pracodawcy w celu uzyskania niezbędnych dokumentów, czasem o pomoc w poszukiwaniu członków rodziny, z którymi ktoś stracił kontakt wiele lat temu. Pojawiają się także zlecenia związane z odkrywaniem historii przodków – to fascynująca praca, taka podróż do źródeł detektywistycznego fachu, w której kluczową rolę odgrywają archiwa i dokumenty. Stanowi to miłą odmianę po wielogodzinnej obserwacji zakochanych. (śmiech) Mamy też sporo zleceń typowo technicznych, takich jak zamontowanie ukrytych kamer czy programów komputerowych. 

Krzysztof Ast, prywatny detektyw

A wzorem najsłynniejszego detektywa w Polsce – sprawy medialne, kryminalne? Miewasz takie zlecenia? 

Nie, bo się w nich nie specjalizuję. Większość klientów trafia do mojego biura z polecenia, więc są oni doskonale zorientowani, w czym jesteśmy w stanie im pomóc. 

Które z dotychczasowych prowadzonych przez Ciebie spraw były najtrudniejsze? Czy jest jakaś sprawa, która szczególnie utkwiła Ci w pamięci?

Były dwie takie sprawy. Pierwsza dotyczyła dziewczynki, więzionej przez ojca, który miał powiązania z przestępczymi strukturami. Zlecenie przyszło od jej babci, która od lat nie miała kontaktu z wnuczką. Kiedy przyszła do mnie i drżącym głosem opowiedziała historię, która mroziła krew w żyłach, wiedziałem, że chcę pomóc. Jej jedynym marzeniem było upewnić się, że dziewczynka żyje. Pojechaliśmy na miejsce, ale sytuacja okazała się wyjątkowo trudna. Teren był monitorowany, naszpikowany elektroniką. Niestety, zostaliśmy zdemaskowani i zrobiło się niebezpiecznie. Żeby Ci to delikatnie nakreślić – wprowadziłem później zapis do umów, że w przypadku realnego zagrożenia życia lub zdrowia zastrzegam sobie możliwość odstąpienia od realizacji usługi. Mimo wszystko, tamten mężczyzna – być może chcąc się nas pozbyć – umożliwił nam zobaczenie dziewczynki, wyjechał z posesji swoim samochodem, córka siedziała na fotelu pasażera. To pozwoliło nam zrobić zdjęcie. Dzięki temu babcia mogła upewnić się, że wnuczka żyje, co przyniosło pewną ulgę, choć cały czas towarzyszyło nam poczucie bezsilności. Ta sprawa wciąż do mnie wraca. Często zastanawiam się, czy można było podjąć inne działania, zrobić coś więcej… Druga sprawa to zlecenie na założenie ukrytego monitoringu w prywatnym mieszkaniu, w którym dochodziło do molestowania dzieci. Już nie chcę opowiadać szczegółów… Na realizację tematu było parę dni. Sprawca wraz z dziećmi miał się wyprowadzić pod inny adres, gdzie nie było już dostępu. Zlecająca została oszukana przez kogoś z naszej nieuczciwej konkurencji, kto wziął zaliczkę, ale się nie wywiązał z podjętego zobowiązania. Nie byłem w stanie wziąć tego zlecenia ze względów czasowych. I do dzisiaj o tym myślę. 

A w przeciwwadze do tych trudnych emocjonalnie spraw zdarzały Ci się jakieś zaskakujące? Śmieszne? 

Pojawiła się kiedyś w moim biurze dziewczyna z fundacji prozwierzęcej, abym znalazł kota. Bo uciekł. I pytam dziewczynę, która pełna pasji i zaangażowania opowiada mi tę historię, jak ja mam tego Mruczusia znaleźć? A ona mówi – no przecież to proste! On ma amputowaną łapkę! Nie wziąłem tej sprawy… 

Szkoda, bo być może byłbyś pierwszym detektywem w Polsce – a może nawet na świecie – o takiej specjalizacji. A czy zdarzają Ci się osoby, które nie do końca realistycznie podchodzą do otaczającej rzeczywistości? Słyszałam, że policja czasami przyjmuje zgłoszenia od osób twierdzących, że zostały okradzione przez Ludwika XVI, albo porwane przez kosmitów.

Tak, takie osoby zdarzają się. Na szczęście nieczęsto, ale gdy ktoś przychodzi z prośbą o dowody na to, że sąsiedzi kontrolują jego myśli albo podsłuchują go za pomocą urządzeń zainstalowanych w lampach ulicznych, wiem, że tu potrzebna jest medyczna pomoc specjalistyczna, a nie detektywistyczna. W takich przypadkach staram się delikatnie, ale stanowczo wyjaśnić, że to nie jest sprawa, którą mogę się zająć.

20241217 DSC1653 v2 2

Jak zmienił się zawód detektywa na przestrzeni lat? Czy nowe technologie, takie jak sztuczna inteligencja czy monitoring, zmieniły sposób, w jaki pracują detektywi?

Technologia z pewnością odegrała ogromną rolę w rozwoju naszego zawodu, ale fundamenty pracy detektywa pozostały takie same. Postępująca miniaturyzacja sprzętu bardzo ułatwiła nasze zadania – dziś nie nosimy już ciężkich, nieporęcznych kamer, bo mamy urządzenia wielkości pudełka zapałek. Każdy z nas ma w kieszeni telefon, który nie wzbudza niczyich podejrzeń, a jednocześnie jest narzędziem pracy. Nowoczesne technologie, takie jak bezprzewodowe przesyłanie danych, przechowywanie informacji w chmurze, drony do obserwacji z powietrza czy miniaturowe nadajniki, znacznie zwiększyły nasze możliwości i efektywność. Jednak to nadal człowiek musi pojechać za obserwowanym obiektem, wykonać pracę w terenie, dostrzec szczegóły, których technologia sama nie wychwyci. Sztuczna inteligencja i zaawansowane systemy wspierają nas w analizie i organizacji danych, ale nie zastąpią detektywa w działaniu – to człowiek podejmuje decyzje, reaguje na zmienne sytuacje i dostosowuje się do okoliczności. Wciąż to detektyw, a nie maszyna, musi zbudować strategię i nawiązać kontakt z rzeczywistością w sposób, w jaki technologia po prostu nie jest w stanie.

A co najbardziej lubisz w swojej pracy? 

Efekt końcowy! Ten moment, kiedy wszystko, co wcześniej zaplanowałeś, zadziałało zgodnie z przewidywaniami. Kiedy te przysłowiowe szachy, które poustawiałeś na planszy, kończą się zwycięstwem. Szach mat i mamy to! 

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
Krzysztof Ast, prywatny detektyw
REKLAMA
REKLAMA

10 lat Why Thai w Poznaniu. Michał Niemiec | Czy osiągnąłem sukces? Ciągle mi mało!

Artykuł przeczytasz w: 14 min.
10 urodziny WHY THAI


Kiedy 10 lat temu wprowadził kuchnię tajską do Poznania, był prekursorem w branży gastronomicznej. Michał Niemiec, właściciel Why Thai, przy okazji 10. urodzin restauracji opowiada o swojej drodze do sukcesu, kulisach budowania marki i o tym, jak gastronomia stała się jego życiową pasją – pomimo że życie pchało go w objęcia ogrodnictwa, straży pożarnej, a nawet muzyki… Dziś Why Thai świętuje dekadę i rozwija nowy koncept, który na nowo odkrywa polską kuchnię.

Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: Michał Musiał

Jadasz coś innego niż kuchnia tajska?

MICHAŁ NIEMIEC: (śmiech) Oczywiście, że tak! Zdradzę Ci tajemnicę, że w sumie to jadam jej już niewiele. (śmiech) Jak to mówią, co za dużo, to niezdrowo – nawet najlepszą kuchnią świata można się w końcu przejeść. Ale zawsze próbuję nowych dań, pilnuję standardów, czy chcę czy nie chcę, bo w końcu to moja praca i pasja – muszę wiedzieć, co serwuję i dbać o to, żeby wszystko było na najwyższym poziomie.

Skąd zamiłowanie do kuchni i gotowania?

Miłość do kuchni zaszczepiła we mnie moja babcia, która świetnie gotowała, potem moja mama, dodatkowo mój wujek był kucharzem. A ja od najmłodszych lat towarzyszyłem im podczas przygotowywania posiłków. Pamiętajmy, że były to lata 80-te, gdzie normą było gotowanie w domu, kuchnia tętniła życiem i była miejscem, które scalało całą rodzinę. Obserwowałem, jak z prostych składników można stworzyć coś wyjątkowego, a wspólne gotowanie było okazją do rozmów i budowania więzi. To właśnie wtedy zrozumiałem, jak wielką radość może dawać przygotowywanie posiłków dla innych.

Babcia i mama wspierały Cię w Twojej rodzącej się wówczas pasji?

One tak, tata niekoniecznie. (śmiech) Jego marzeniem było, abym poszedł w jego ślady i przejął po nim gospodarstwo ogrodnicze. Przez wiele lat hodował róże, dodatkowo był prezesem Ochotniczej Straży Pożarnej, więc jak już pogodził się z tym, że ogrodnikiem nie zostanę, to pojawił się pomysł, abym został strażakiem, a dodatkowo zapisał mnie na lekcje gry na saksofonie, bo trzecim wyborem była kariera muzyka. (śmiech) Ale to wszystko nie było dla mnie. Moim przeznaczeniem jest gastronomia.

Michał Niemiec Why Thai

Ale w rodzimym gospodarstwie ogrodniczym jednak trochę pracowałeś…

Nie miałem wyjścia. (śmiech) Jednak zawsze uciekałem w stronę sztuki gotowania. Kilka lat spędziłem, pracując w hotelach orbisowskich, a następnie ukończyłem Wyższą Szkołę Hotelarstwa i Gastronomii. To był czas, kiedy turystyka dopiero raczkowała, a Polska zaczynała otwierać się na świat. Dzięki zagranicznym praktykom mogliśmy poznawać nowe smaki i wprowadzać je na nasze stoły, co było niezwykle inspirujące. Po śmierci rodziców wróciłem do Kalisza, parę lat prowadziłem gospodarstwo, zostałem nawet radnym, ale to nie była moja droga. Postawiłem więc wszystko na jedną kartę – wybrałem gastronomię. Choć z perspektywy czasu nie mogę powiedzieć, że praca w gospodarstwie niczego mi nie dała – przede wszystkim nauczyła mnie ciężkiej pracy i szacunku do tego, co samodzielnie się wypracuje. Te doświadczenia ukształtowały mój charakter i nauczyły wytrwałości, która później okazała się kluczowa w budowaniu mojego miejsca w gastronomii.

Jakie było to ostatnie 10 lat dla Ciebie?

Na pewno bardzo pracowite, pełne wyzwań i intensywnego rozwoju. To czas, który nauczył mnie wytrwałości oraz elastycznego podejścia do różnorodnych wyzwań. Były trudne chwile, ale również wiele radości płynącej z osiągnięć i pokonywania barier. Pandemia, inflacja, wojna w Ukrainie, a także nasze lokalne trudności, takie jak niekończący się remont Starego Rynku, uświadomiły mi, jak istotna jest zdolność adaptacji. Te wydarzenia stanowiły poważny test, a jednocześnie stały się impulsem do działania i poszukiwania nowych dróg w obliczu zmian.

Mija właśnie 10 lat, kiedy powstał pierwszy lokal Why Thai. Jak wspominasz początki, bo zdaje się, że pierwszym pomysłem, była kuchnia włoska. Co zaważyło na zmianie strategii?

To prawda. Why Thai w Poznaniu świętuje właśnie swoje 10-te urodziny, ale cała grupa ma już 12 lat. Pierwszy lokal powstał w Warszawie dlatego, że w Poznaniu nie mogłem znaleźć odpowiedniej lokalizacji. Lokal znalazł się w Warszawie, więc niewiele się zastanawiając, wyruszyłem na podbój stolicy. Nie mając zupełnie wiedzy na temat tamtejszego rynku gastronomicznego, poszedłem na żywioł. (śmiech) I faktycznie początkowo moim pomysłem było otworzenie restauracji z włoskim jedzeniem, ale Warszawa była wówczas już naszpikowana włoskimi smakami, więc z czysto biznesowego punktu widzenia, zmieniłem koncepcję i postawiłem na kuchnię tajską. Dziś z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że Warszawa wiele mnie nauczyła i na pewno dała solidne podwaliny pod biznes w Poznaniu. Z takich ciekawostek powiem Ci, że kiedy po dwóch latach prowadzenia biznesu w Warszawie postanowiłem wrócić na rodzime wielkopolskie podwórko, tu i ówdzie było słychać głosy, że to warszawska firma otwiera knajpę w Poznaniu. (śmiech) A było zupełnie odwrotnie. Jestem wielkopolaninem, pochodzę z Kalisza, więc to Poznań ruszył na podbój Warszawy, a nie odwrotnie. (śmiech) 

Michał Niemiec Why Thai

Pierwszy lokal powstał w Warszawie, potem kolejne w Poznaniu. Warszawa to miasto globalnych korporacji, międzynarodowej społeczności, tam kuchnia tajska pewnie nie była niczym dziwnym. Jednak Poznań, miasto bardziej kulinarnie konserwatywne, ze swoją nieśmiertelną kaczką po poznańsku. Nie obawiałeś się rodzimego rynku?

Poszedłem za ciosem warszawskiego sukcesu i nie miałem większych obaw co do tego, jak poznaniacy przyjmą kuchnię tajską, choć faktycznie była ona dość egzotyczna. Myślę, że duży wkład w popularyzację światowych, a zwłaszcza azjatyckich smaków, miały wtedy lokale z sushi, które w tamtym czasie zaczęły zdobywać w Poznaniu dużą popularność. Dzięki nim klienci byli już otwarci na nowe kulinarne doświadczenia i gotowi spróbować czegoś nieco innego. Dziś myślę, że w tym miejscu, w którym my byliśmy 10 lat temu, jest kuchnia koreańska, którą dopiero poznajemy i oswajamy, podobnie jak wtedy kuchnię tajską. To pokazuje, że kulinarne gusta w Polsce cały czas ewoluują, a klienci są coraz bardziej otwarci na nowe smaki i nieznane wcześniej tradycje kulinarne. W tamtym czasie tajska kuchnia wydawała się egzotyczna, dziś jest dla wielu naturalnym wyborem. 

Czy są jakieś wspomnienia lub historie z początków Why Thai, które szczególnie zapadły Ci w pamięć?

Wspominam ten czas jako okres niezwykle intensywnej pracy. Przygotowując się do otwarcia lokalu w Warszawie, pracowałem po 350-370 godzin miesięcznie. Gdy warszawska restauracja zaczęła funkcjonować stabilnie, bez chwili wytchnienia ruszyłem z przygotowaniami do otwarcia lokalu w Poznaniu. Lokal przy ulicy Kramarskiej, w którym mieścimy się do dzisiaj, przeszedł generalny remont, więc w zasadzie kursowałem non stop pomiędzy Warszawą i coraz lepiej prosperującym tam lokalem, a Poznaniem i lokalem w remoncie. (śmiech) Sam remont przebiegł dość szybko i w miarę bez większych trudności, ale ja byłem koszmarnie zmęczony, a mój organizm domagał się odpoczynku. Przyjaciele przekonali mnie, że przed samym otwarciem muszę odpocząć i w końcu dałem się namówić na tydzień urlopu, który pozwolił mi złapać oddech przed kolejnym wyzwaniem, jakim było otwarcie. Pamiętam też wydarzenie z 2015 roku, które na długo zapisało się w mojej pamięci – pękła rura w ulicy i zalała nasz lokal. Co gorsza, stało się to w Boże Narodzenie, więc odkryliśmy problem dopiero po świętach. Piwnica była zalana po sufit, sprzęty zniszczone, a restauracja wymagała generalnego odmalowania. Przez trzy miesiące walczyliśmy, żeby wszystko naprawić i przywrócić lokal do życia. To była jedna z tych sytuacji, które uczą pokory, cierpliwości i tego, że w gastronomii zawsze trzeba być gotowym na niespodziewane wyzwania.

Za oryginalne, tajskie smaki w Why Thai odpowiadają rodowici Tajowie. Już od samego początku zdecydowałeś się zatrudniać kucharzy z Tajlandii, aby zapewnić autentyczność potraw. To nie jest łatwa droga. 

Mam chyba trochę szczęścia w życiu. (śmiech) Mój znajomy, którego żona pochodzi z Tajlandii, bardzo pomógł mi w rekrutacji kucharzy bezpośrednio stamtąd. Dzięki jego wsparciu udało się nie tylko załatwić wszystkie formalności, ale znaleźć prawdziwych mistrzów, którzy zarówno znają techniki tajskiej kuchni, jak i przekazują jej autentycznego ducha. To było wyzwanie, ale kluczowe dla utrzymania najwyższej jakości i prawdziwości naszych dań. Nasza Szefowa Kuchni Mala, pracuje z nami już 10 lat…

Michał Niemiec Why Thai

Czy widzisz różnicę w podejściu Polaków do kuchni tajskiej 10 lat temu i teraz? Czy przez te lata zmieniły się gusta klientów lub ich oczekiwania względem autentycznych smaków Azji?

Bardzo! I to bardzo dobrze! Pamiętam, kiedy otworzyliśmy pierwszą restaurację w Poznaniu, nie mogliśmy przygotowywać dań w takiej ostrości, w jakiej oryginalnie występują, bo dla naszego poznańskiego podniebienia to było zdecydowanie za dużo. (śmiech) Dziś pad thai czy kurczak słodko-kwaśny podawane w Why Thai, smakują tak samo jak w Tajlandii – autentycznie i bez kompromisów w kwestii przypraw czy ostrości. Klienci stali się bardziej otwarci na intensywne smaki, a także świadomi tego, czym naprawdę jest kuchnia tajska. To ogromna zmiana w porównaniu do początków, kiedy musieliśmy dostosowywać przepisy, aby były bardziej neutralne i łagodniejsze.

Ile dzisiaj jest restauracji w sieci?

Obecnie w skład sieci Why Thai wchodzą dwie restauracje z obsługą kelnerską – Why Thai Food & Wine w Warszawie oraz w Poznaniu. To miejsca, które łączą elegancję z autentycznymi tajskimi smakami, oferując gościom wyjątkowe kulinarne doświadczenia. Dodatkowo, półtora roku po otwarciu poznańskiej restauracji, narodził się koncept Why Thai Express. To zupełnie inny pomysł, skierowany do osób ceniących szybkie i wygodne rozwiązania w stylu street food. Why Thai Express specjalizuje się w daniach na wynos, zachowując przy tym charakterystyczną dla sieci jakość i smak autentycznej kuchni tajskiej. Takich punktów mamy w Poznaniu trzy, co pozwala nam pokryć swoim zasięgiem całe miasto. Cała sieć zatem to pięć restauracji.

Michał Niemiec Why Thai

Z perspektywy 10 lat działalności, co uważasz za największy sukces Why Thai? Co według Ciebie sprawiło, że klienci pozostają lojalni wobec Waszych restauracji?

Kiedy prowadzisz własny biznes, praca staje się codziennością, a sukces nie jest czymś, o czym myślisz na co dzień. Dla mnie prawdziwym sukcesem są ludzie, z którymi pracuję, bo bez nich niczego bym nie zrobił. To oni tworzą atmosferę tego miejsca. No i nasi klienci – ci, którzy wracają do nas od lat, polecają nasze restauracje swoim bliskim i wciąż obdarzają nas zaufaniem. Czy czuję, że sam osiągnąłem sukces? Szczerze mówiąc, nie patrzę na to w ten sposób. Ciągle mi mało. (śmiech) O wiem! Mam już dzisiaj struktury tak poukładane, że mogę od czasu do czasu pozwolić sobie na krótki odpoczynek – i to jest mój osobisty sukces! (śmiech)

Co słyszysz od swoich gości?

Słyszę, że jest smacznie i świeżo. W końcu hasło „najlepszy pad thai w mieście” nie wzięło się znikąd! W naszej kuchni używamy wyłącznie świeżych produktów i oryginalnych, tajskich składników. Nie idziemy na skróty ani nie pracujemy na zamiennikach – autentyczność smaku jest dla nas priorytetem i to właśnie doceniają nasi goście.

A Twoja ulubiona potrawa?

Nie będę zbyt oryginalny, (śmiech) oczywiście, pad thai! To klasyka, która nigdy mi się nie znudzi. Ale jeśli miałbym wskazać coś mniej oczywistego, to zdecydowanie khao soi – potrawa pochodzącą z rodzinnego miasta naszej szefowej kuchni. To danie niezwykle aromatyczne i sycące, będące czymś pomiędzy zupą a drugim daniem. Składa się z makaronu zanurzonego w intensywnym curry, mięsa wołowego, kiszonek, świeżych warzyw i chrupiącego makaronu na wierzchu. Każdy kęs to eksplozja smaków, która zawsze przenosi mnie na chwilę do Tajlandii.

Michał Niemiec Why Thai

Gastronomia w Polsce przechodziła przez różne okresy, w tym przez trudności związane z pandemią. Czy doświadczenia ostatnich lat wpłynęły na strategię Why Thai? Co się zmieniło, a co pozostało takie samo?

Przede wszystkim poukładaliśmy strukturę. Dzisiaj zatrudniam 75 osób, a to już wymagało stworzenia jasnego podziału obowiązków i zbudowania solidnego systemu zarządzania. Zależało mi, aby każdy członek zespołu wiedział, za co odpowiada i miał przestrzeń do rozwoju. Od początku istnienia restauracji w Poznaniu, nie czułem się dobrze z tym, że w restauracji z obsługą kelnerską realizujemy również wynosy. Dostawcy wpadali do restauracji jak przeciąg, zakłócając atmosferę, którą chcieliśmy stworzyć dla gości jedzących na miejscu. To powodowało pewien chaos i wpływało na komfort tych, którzy przyszli, aby cieszyć się posiłkiem w spokojnym otoczeniu. Stąd dość szybkie powstanie Why Thai Express, które w pandemii okazało się zbawienne, bo kiedy inni restauratorzy dopiero uczyli się wynosów, my tę strukturę mieliśmy już zbudowaną. Dziś widzę, że dużo większym wyzwaniem niż pandemia, jest inflacja. Ceny produktów poszły mocno w górę, koszty utrzymania lokali wzrosły, a portfel klienta nie jest z gumy… Ale to, co pozostało niezmienne, to dbałość o jakość, autentyczność naszych potraw i budowanie relacji z gośćmi, które zawsze były fundamentem naszej marki.

Twoim nowym dzieckiem jest Restauracja OT.Warta, koncept zupełnie inny niż Why Thai. Co zainspirowało Cię do jej otwarcia?

To było szalone! (śmiech) Ale byłaś tam i przyznasz, że jest pięknie?

Jest pięknie, ale to zupełnie inna bajka niż Why Thai. Wszystko tam jest odmienne od tego, co spotykam w Why Thai. Inny wystrój, inna kuchnia, inne smaki, inna filozofia. Potrzebowałeś zmiany?

Bardzo! Odkryłem to miejsce podczas spaceru z psem i od razu wiedziałem, że chcę tam mieć restaurację. OT.Warta mieści się w zabytkowym budynku Łazienek Rzecznych nad Wartą, które w latach 20. i 30. były jednym z najpopularniejszych miejsc w Poznaniu – przed wojną dziennie odwiedzało je nawet 5000 osób, bo znajdowały się tam miejskie kąpieliska. Niestety, przez lata miejsce popadło w zapomnienie, ale dziś, dzięki modernizacji, odzyskało swój dawny blask. Dla mnie to ogromna satysfakcja, że mogę być częścią tej nowej historii, przywracając to miejsce poznaniakom w zupełnie nowej odsłonie. Miejsce znajdujące się 15 minut spacerem od Starego Rynku, pełne historii, niepowtarzalnego uroku i wyjątkowego charakteru. Kto tam raz zawita, zakocha się w tym miejscu. Gwarantuję.

To powiedz jeszcze, jaką kuchnię serwuje OT.WARTA?

Poznaniacy znajdą tam polską kuchnię w nowoczesnym wydaniu, inspirowaną dawnymi przepisami zaczerpniętymi ze starych książek kucharskich. To dania, które nawiązują do tradycji, ale są podane w sposób współczesny, z wykorzystaniem najwyższej jakości lokalnych składników. Dzięki temu goście mogą odkrywać klasyczne smaki na nowo, w odświeżonej i kreatywnej formie.

Gdzie znajdujesz inspiracje do rozwoju swoich restauracji i wprowadzania nowych pomysłów? Rozwinąłeś sieć, otworzyłeś OT.WARTĄ, podejmujesz odważne decyzje. Skąd czerpiesz pomysły na to, jak dalej rozwijać swoje marki?

To chyba moja domena, że kiedy mam chwilę wolnego czasu, zaczynam intensywnie myśleć o nowych pomysłach. (śmiech) A tak na poważnie, wszystko wynika z mojej pasji do gastronomii – choć czasem mam wrażenie, że nie zawsze jest to miłość odwzajemniona. (śmiech) Lubię, kiedy coś się dzieje, kiedy jestem w ruchu i mogę tworzyć nowe rzeczy. To właśnie ten dynamizm, poszukiwanie nowych wyzwań i chęć odkrywania, co jeszcze można zrobić, napędzają mnie do działania.

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
10 urodziny WHY THAI
REKLAMA
REKLAMA

MARZENA ROSZAK PropertyForYou | Budowanie relacji z klientem jest dla mnie najważniejsze

Artykuł przeczytasz w: 20 min.
Marzena Roszak Property forU


Jest ekspertem branży nieruchomości w słonecznej Hiszpanii. Doradza klientom korzystnie i bezpiecznie dokonać transakcji za granicą, współpracując ze sprawdzonymi deweloperami i hiszpańskimi pośrednikami. Tłumaczy, jak niezbędne jest wsparcie prawnika i pośrednika w całym procesie zakupu nieruchomości, jak przedstawiają się dodatkowe koszty administracyjne, w zależności od regionu czy prowincji. Marzena Roszak zapracowała na wielkie zaufanie ze strony klientów, pomagając im na każdym etapie zakupu, już od pierwszego lotu do Hiszpanii. Jest jak farmer w branży nieruchomości, zasadzi, zasieje dobre relacje, aby potem zebrać obfity plon.

Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: Tomek Tomkowiak

Dlaczego warto skorzystać z wiedzy i doświadczenia pośrednika, kupując nieruchomość w słonecznej Hiszpanii? I dlaczego ta opcja, wbrew obiegowej opinii, jest najtańsza i najbezpieczniejsza?

MARZENA ROSZAK: Wersja z pośrednikiem jest tańsza o błędy, które możemy popełnić, nie znając języka hiszpańskiego niezbędnego w urzędach oraz hiszpańskiego prawa nieruchomości, ogólnie przyjętych zasad i reguł, prawidłowości w postępowaniu krok po kroku, co należy uczynić, aby zabezpieczyć swoją inwestycję oraz swoje pieniądze. Nie pobieram prowizji od klienta, który do mnie przychodzi i chce kupić konkretną nieruchomość.
Często ludzie myślą, że pośrednik jest niepotrzebny, bo „co on może zrobić, czego ja nie zrobię?”. Z pełną świadomością i odpowiedzialnością tłumaczę klientom, że warto skorzystać z pomocy i porady pośrednika, nie tylko za granicą, ale również i w Polsce. Pośrednik powinien mieć również kontakt z dobrym prawnikiem, notariuszem, z osobami, które może polecić klientowi podczas całego procesu związanego z zakupem nieruchomości.

Od 2009 roku posiadasz Państwową Licencję Pośrednika w Obrocie Nieruchomościami. Powiedz, proszę, o kompleksowości usług, na jakie może liczyć klient, wybierając Twoją firmę.

Niezależnie w jaki sposób klient się ze mną skontaktuje – czy to jest kontakt przez stronę, poprzez formularz, czy dzięki targom branżowym, czy przez znajomego – ustalamy, co klient potrzebuje i do czego, tzn. czy zakupiona nieruchomość ma być tylko i wyłącznie dla właściciela, jako drugi dom, czy ma to inny cel, najmu krótko- lub długoterminowego. Potem wybieramy oferty w regionie, który klienta interesuje i za kwotę, w której pragnie się zmieścić. Zawsze oscyluję w granicach podanej kwoty, aby nie przekraczać tzw. progu bólu klientów. Kolejnym krokiem jest spotkanie z klientem u mnie w biurze, tu na Libelta 27, czy spotkanie on-line, podczas którego ustalamy, kiedy klient chce oglądać konkretne nieruchomości w Hiszpanii.
Moja zasada jest taka, że podczas pierwszego lotu klienta, również lecę razem z nim lub spotykamy się w umówionym miejscu w Alicante. Odbieram klienta np. z hotelu i zwiedzamy okolicę, interesujące go miejsca. Pragnę, aby klient czuł komfort, miał poczucie wsparcia. Często osoby te mają barierę językową lub wcześniej nie dokonywały podobnych transakcji, więc trzeba im w tym pomóc. Obwożę klienta po tych nieruchomościach, które on już wcześniej wybrał, zadeklarował do obejrzenia. Nieraz tak się zdarza, że wizja oferty, która była propozycją mailową, jest inna niż to, co klient zastaje na miejscu. Widzi otoczenie i stwierdza, że jest tu np. za dużo bloków, za mało zieleni, więc natychmiast – w takich wypadkach – uruchamiam swój plan B (śmiech), mając kontakt z deweloperami i pośrednikiem w Hiszpanii, aby pokazać zainteresowanemu podobne oferty w innych lokalizacjach. Moja wizyta, mój lot do Hiszpanii za pierwszym razem jest tzw. moim wkładem w jego potencjalny zakup mieszkania. Tu klient w żaden sposób nie ponosi kosztów za to, że ja z nim lecę. Każdy kolejny lot – gdy klient odczuwa potrzebę dalszej pomocy – ustalany jest i wyceniany indywidualnie. W większości przypadków jeden wspólny lot pomaga wybrać satysfakcjonującą nieruchomość, resztę formalności załatwiamy on-line. Klient jedynie musi przylecieć do Hiszpanii do notariusza na podpisanie aktu notarialnego.
Bywa też tak, że podczas pierwszego lotu z klientem inwestycja, która go interesuje jest we wstępnej fazie budowy, kiedy jeszcze nie wjechał sprzęt ciężki i nie rozpoczęły się prace budowlane. Wtedy oglądamy tzw. show house, czyli pokazowe mieszkania dostępne u konkretnych deweloperów, po to, by zobaczyć standard wykończenia wnętrz, a także jakość użytych materiałów. Wówczas zdecydowanie łatwiej podjąć decyzję i wszystko samemu ocenić.
Oczywiście, proponuję klientom wsparcie ze strony notariusza, prawnika, jeśli jest taka potrzeba, rekomenduję księgową w Hiszpanii, bo wiem, jak to jest niezwykle przydatne i istotne, np. przy rozliczeniu podatków za wynajem nieruchomości itp. Pomagam też klientom w uzyskaniu kredytu, bo jako PropertyForYou mamy banki oraz brokerów finansowych, z którymi współpracujemy. Ta cała kompleksowość oferty ma aspekt wielowymiarowy, ja po prostu nie pozostawiam klienta samego. Poczuwam się do tego, aby pomóc klientowi, tak jak kiedyś mi pomógł pośrednik…

Marzena Roszak Property forU

W taki sposób budujesz więc relację z klientem…

To jedno z moich głównych założeń biznesowych – budować relacje, dawać klientom poczucie bezpieczeństwa oraz zaufania. Zdrowa relacja to fundament współpracy na wielu szczeblach. Kontakt międzyludzki jest przecież niezwykle ważny, nie tylko w branży nieruchomości. Według mnie czynnik ludzki jest po prostu najistotniejszy.
Oczywiście, zdarzają się też i takie sytuacje, że lecę z klientem do Hiszpanii na oglądanie umówionych i zaplanowanych nieruchomości, a klient nie podejmuje od razu decyzji. Ja wówczas nie naciskam, nie jestem nachalna – bo sama tego nie lubię. Klient ma zawsze czas na zastanowienie, tyle czasu, ile potrzebuje, nieraz jest to rok lub dłużej. Niekiedy i rezygnuje z aktualnej oferty, bo chce jeszcze poczekać na wymarzoną nieruchomość. Nie obrażam się na to, ma do tego prawo…
Często spotykam się z rekomendacją moich klientów, co mnie ogromnie cieszy, motywuje, daje nowy impuls do działania. I tak buduję nieustannie łańcuszek powiązań, sieć znajomości, dzięki właśnie prawidłowym relacjom. Mój mąż śmieje się ze mnie, że jestem farmerem (śmiech), ale coś w tym jednak jest. Gdziekolwiek pracowałam, budowałam relacje, które zostały ze mną na długo, a niektóre i po dziś dzień. Czyli funkcjonuję w branży nieruchomości jako farmer (śmiech), który zasiewa ziarna, dba o zasadzone rośliny, aby przyniosły dobre plony.

Cena za nieruchomość to nie wszystko, bo tak jak wszędzie, tak i w Hiszpanii są opłaty dodatkowe, których nie unikniemy. Jakie to są dodatkowe koszty?

Dodatkowe koszty przy zakupie to ok. 13-15% wartości nieruchomości. W ich skład wchodzą m.in.:
– średnio ok. 1,5% tzw. AJD (impuesto de Actos Juridicos Documentados), czyli podatek od czynności cywilnoprawnych. Wysokość podatku zależna jest też od regionu np. w Murcji wynosi 2% ,a w Walencji 0,1%
– koszty administracyjne:

  • notariusz: opłata uzależniona od wartości nieruchomości i uregulowana przepisami prawnymi. Może ulec zmianie, jeśli posiłkujemy się kredytem (doliczana jest kwota aktu notarialnego kredytu hipotecznego),
  • wpis do księgi wieczystej: ustalany na podstawie wartości nieruchomości (ok. 0,1% do 2%),
  • jeśli chcemy posiłkować się kredytem hipotecznym zostanie przygotowana na potrzeby kredytu wycena nieruchomości; koszt takiej wyceny to ok. 300-600 euro,
  • prowizja bankowa przy kredycie,
  • prowadzenie rachunku bankowego – opłaty zgodnie z tabelą opłat w banku,
  • 10% ITP (Impuesto sobre Transmisiones Patrimoniales ) – czyli podatek od przeniesienia; płatny w sytuacji, gdy planujemy zakup nieruchomości z rynku wtórnego,
  • prawnik w zależności od zakresu usług, jednakże cena jest ustalana po spotkaniu/rozmowie z przedstawicielem kancelarii prawniczej.
Marzena Roszak Property forU

Koszty tzw. administracyjne nie są małe i należy o nich pamiętać, podejmując decyzję o zakupie nieruchomości.

Czyli proces zakupu oraz koszty okołozakupowe w Hiszpanii są bardzo podobne jak w Polsce…

Można tak powiedzieć. Nie patrzymy tylko na podaną podstawową cenę za nieruchomość. Musimy być świadomi dodatkowych kosztów. Ja uczulam, że cena, którą w ogłoszeniach widzi klient, jest ceną netto, do niej więc doliczamy VAT i kolejne opłaty. Pragnę podkreślić, że zarówno w Polsce, jak i w każdym innym kraju funkcjonują koszty okołozakupowe, koszty administracyjne, a pośrednik nieruchomości oraz prawnik niewątpliwie gwarantują bezpieczeństwo transakcji.

Wzięcie kredytu w Hiszpanii stanowi trudność?

Zanim klient podpisze umowę przedwstępną musi iść do hiszpańskiego banku i założyć tam konto. Wszystkie opłaty późniejsze dotyczące nieruchomości, transze kredytu do dewelopera lub opłata końcowa przy podpisaniu aktu notarialnego powinny być uiszczane z hiszpańskiego konta. To związane jest z prawem o przeciwdziałaniu praniu brudnych pieniędzy. Istotny przy całej transakcji jest numer N.I.E. Złożenie wniosku o nadanie numeru N.I.E (Número de Identificación Extranjero), czyli numeru identyfikacji podatkowej dla obcokrajowców, tak jak w przypadku konta bankowego, jest rzeczą niezbędną. Nie ma możliwości podpisania aktu notarialnego bez tego numeru. Można to zrobić bez prawnika i bez pośrednika, ale będzie to trwało bardzo długo. Upieram się i naprawdę namawiam klientów, aby skorzystać z pomocy prawnej, bo wtedy taki nr N.I.E. możemy uzyskać np. w 3 dni. I odchodzą wtedy klientowi kwestie czasochłonne i stresogenne.
Wszelkie procedury i formalności zakupu nieruchomości w Polsce i w Hiszpanii są naprawdę bardzo podobne. Jednak w Hiszpanii wzięcie kredytu jest o wiele łatwiejsze i można otrzymać nawet do 70 proc. wartości nieruchomości. Wymagane są do tego takie dokumenty jak: nasz polski BIK (Biuro Informacji Kredytowej), przychody z ostatniego roku lub przy działalności PIT-y z dwóch ostatnich lat (nie ma znaczenia czy działalność jest zarejestrowana w Polsce czy w innym kraju) i dodatkowo wyciąg z konta z ostatnich sześciu miesięcy.

Często podróżujesz do Hiszpanii w celach biznesowych?

Raz na dwa miesiące, nieraz częściej. I planuję sobie tak spotkania, aby zapełnić tydzień, choć wiadomo moja długość pobytu uwarunkowana jest od dostępności lotów. Ostatnio np. poleciałam bez klienta, tylko dlatego, że poumawiałam się z nowymi deweloperami na rozmowy, aby poszerzać wachlarz oferty i możliwości. Choć moim założeniem jest, aby moja działalność pośrednika, pozostała „butikowa”. Nie będę miała na stronie tysiąca ofert z różnych regionów Hiszpanii oraz z różnych stron świata, bo tego zwyczajnie nie chcę. To tak jak w dobrej restauracji, jest krótka karta menu, z wyselekcjonowanymi daniami, ze specjalnościami szefa kuchni, z których restauracja słynie.
Skupiam się więc na pewnym terytorium. Oferty u mnie są konkretne, jest ich stosunkowo mało, ale jeśli klient czegoś nie znajdzie, jestem otwarta i będę szukać oferty zgodnie z wymaganiami i oczekiwaniami klienta.

Jak Ci się współpracuje z hiszpańskimi deweloperami?

W Hiszpanii bardzo szybko zmienia się dostępność mieszkań. Podam prosty przykład – odbierałam katalogi na targi we wrześniu br., aby zaprezentować je tu w Poznaniu, to 4 dni przed targami już jedna oferta była nieaktualna, miała bardzo dobrą cenę i znalazła nabywcę.
Firmy deweloperskie, z którymi współpracuję, są sprawdzone, przetrwały pandemię lub są na rynku około 10 lat. Patrzę na cenę deweloperów, bo „cena czyni cuda!” i ma odzwierciedlenie w standardzie ofert, w wyposażeniu wnętrz, w materiałach. Deweloperzy, z którymi nawiązałam współpracę, mają naprawdę bogate doświadczenie i prezentują wysoki standard oraz jakość wykończenia.
I jeszcze, co pragnę podkreślić, deweloperzy w Hiszpanii są bardzo otwarci na współpracę z pośrednikami, oni bardzo chętnie pokazują nieruchomości, bo przecież im też zależy na sprzedaży. A rynek hiszpańskich nieruchomości obecnie jest bardzo dynamicznym rynkiem, sprzedaje się praktycznie wszystko.

Marzena Roszak Property forU

Rozumiem, że w Twoich ofertach przeważa rynek pierwotny…

Tak, 90 proc. ofert, które zamieszczone są na stronie PropertyForYou, pochodzi z rynku pierwotnego. Moim zdaniem rynek pierwotny jest w dużej mierze bezpieczniejszy dla klienta niż rynek wtórny, nie wymaga aż tyle stresu i dokumentacji. Kupując mieszkanie z rynku wtórnego, musimy najpierw sprawdzić nieruchomość, czy nie ma zadłużenia, nieoczekiwanych dzikich lokatorów, czyli tzw. okupas. W przypadku rynku wtórnego zawsze należy zrobić audyt nieruchomości.

Z jakiego regionu masz najwięcej ofert?

Cały czas jest to wybrzeże Costa Blanca, choć schodzę coraz niżej, czyli aż do okolic Murcji na Costa Cálida. Posiłkuję się też wsparciem hiszpańskich pośredników, bo ja np. nie mogę sprzedać nieruchomości w Rzymie, Barcelonie czy Bilbao, raczej formalnie mogę (śmiech), ale nie dostanę za to wynagrodzenia. Musiałabym mieć osobną działalność w każdym z tych regionów, co jest dość problematyczne i dla mnie niepotrzebne. Skupiam się zatem na Costa Blanca i coraz bardziej Costa Cálida. Rejon Murcji jest przepiękny, nieprzepełniony jeszcze turystami. Ekspansja branży nieruchomości idzie już w tym kierunku, choć nadal jest to region, gdzie jest mniej turystów i wpływa to na większy komfort i odpoczynek. Jeśli klienci chcą kupić mieszkanie w okolicach Alicante, w Benidormie, czy kierując się w stronę Walencji, np. w miejscowości Calp – to już muszą się liczyć z wyższymi cenami, a po drugie z napływem turystów z różnych stron świata, co powoduje niejednokrotnie tłok i duży ruch. Te lokalizacje są też po prostu droższe, bo jest tam coraz mniej miejsca na nowe nieruchomości, dodatkowo dominuje teren skalisty. Uwarunkowania terenu, ale i moda na te miejsca spowodowała ich przepełnienie.

Ze względu na ekspansję turystów do Hiszpanii, zmieniają się przepisy dotyczące najmu wakacyjnego. Reformy te obowiązują już w Barcelonie, w Alicante i Walencji, a prawdopodobnie tendencja rozszerzy się na całe wybrzeże. Jakich kwestii dotyczą te przekształcenia?

Przede wszystkim mieszkanie wynajmowane może być tylko w całości, nie na pokoje, jak funkcjonowało do tej pory. Licencja wakacyjna wydawana będzie raz na 5 lat na właściciela, a nie na nieruchomość jak to miało miejsce do tej pory i przy każdym odnowieniu będzie wymagana zgoda wspólnoty mieszkaniowej. Najem krótkoterminowy nie może być dłuższy niż 10 dni dla jednej rodziny czy osoby. Właściciel posiada pełną odpowiedzialność za nieruchomość, a nie firmy zarządzające. Nowe przepisy mówią również o tym, że nie ma opcji zostawiania kluczy w skrzynkach pocztowych z kodem, właściciel musi więc zapewnić całodobowy kontakt telefoniczny, a przekazanie kluczy musi odbyć się osobiście lub przez osoby zarządzające nieruchomością. Wymagane jest także opracowanie wewnętrznego regulaminu obiektu, informacje przeciwpożarowe w kilku językach, a także należy przed wynajmem uzyskać raport gminny potwierdzający fakt, że lokal jest zgodny z planami urbanistycznymi. Te restrykcyjne obostrzenia będą się rozszerzać, bo są one wynikiem kryzysu mieszkaniowego nie tylko w Hiszpanii, ale i w całej Europie, oraz spowodowane są napływem dużej liczby turystów wakacyjnych.
Wspomniałaś o licencji turystycznej. Jaki jest jej koszt oraz czas do jej uzyskania?
Będę się powtarzać (śmiech), ale tak już jest, że wszystkie koszty w Hiszpanii uzależnione są od prowincji, od regionu. Maksymalnie trzeba liczyć w granicach 600 euro za licencję turystyczną, a czas oczekiwania na nią to od 3 do 6 miesięcy. Może być i krócej, ale bezpieczniej założyć około pół roku.
Z takich ciekawostek – Barcelona planuje zakazać do listopada 2028 wynajmu mieszkań krótkoterminowych. Najprawdopodobniej poskutkuje to wycofaniem ponad 10 tysięcy mieszkań, które obecnie posiadają licencję turystyczną. Natomiast w centrum Majorki nie wynajmie się mieszkania, można to zrobić, ale bardziej na obrzeżach miast.

Czy jest jakieś wyjście z tej patowej sytuacji blokady najmu wakacyjnego?

Aby ostudzić niepokój potencjalnych klientów, powstają nowe możliwości. W związku ze zmianami, nawiązałam kontakt z deweloperem w okolicach Murcji, jednym z pierwszych budujących na gruncie turystycznym, czyli takim, który już od początku przeznaczony jest pod usługi np. hotelowe. Stawia w okolicach Murcji apartamentowce, w których jest recepcja i obsługa 24h/dobę oraz są osoby dedykowane do zarządzania najmem. Co ważne, VAT jest wtedy nie 10 proc., a 21 proc. W tym przypadku mamy jednak możliwość odzyskania VAT-u w przeciągu niecałego roku, od momentu, kiedy dokona się zakupu nieruchomości. Deweloper sugeruje również pomoc ze strony doradcy podatkowego, czyli jest obsługa na kilku poziomach. W takim wypadku właściciel mieszkania od razu może otrzymać licencję turystyczną, tzw. zgodę na najem wakacyjny, bo w tych obiektach jest wszystko, co jest wymagane w prawie hiszpańskim. I według mnie jest to bardzo dobre rozwiązanie. Tutaj nie ma ryzyka i niedociągnięć w tym temacie. Hiszpańscy deweloperzy znaleźli pewną lukę i zaczęli z niej korzystać, aby nie osłabić przepływu turystów z różnych stron świata.

Marzena Roszak Property forU

Jeśli klient kupuje nieruchomość stricte pod wynajem krótkoterminowy, wakacyjny, czy może również korzystać z tego obiektu?

Właściciele nieruchomości turystycznych, aby ubiegać się o zwrot VAT-u, zobligowani są wynająć mieszkanie cztery miesiące w przeciągu roku, a w pozostałe miesiące mogą z niego korzystać. Każdy właściciel do swojej nieruchomości może przyjechać, kiedy tylko chce, oczywiście po uprzednim ustaleniu z operatorem nieruchomości, czyli firmą zarządzającą obiektem.

Choć czas wakacyjnych urlopów jest dość odległą perspektywą, bo przed nami dopiero sezon zimowy, to warto być obeznanym w wynajmie wakacyjnym w Hiszpanii. Ile można zarobić za wynajem jednej nieruchomości, biorąc pod uwagę sezon niski, średni i wysoki?

Poza sezonem obłożenie turystów może być w granicach 20%, w sezonie średnim ok. 60% , a w wysokim ok. 90%. Koszty? Zależnie od lokalizacji.
W niektórych przypadkach za tę samą nieruchomość poza sezonem można uzyskać 700 euro miesięcznie, a w sezonie wysokim i średnim od 150 euro dziennie lub więcej. Założenie ma sens, jeśli najem jest na okres nie krótszy niż 3 dni.
Wszystko zależy od regionu, powtórzę raz jeszcze. Są takie miejsca na wybrzeżu, gdzie wynajmujący mają widok na morze z obu stron, co stanowi o atrakcyjności tych lokalizacji. I funkcjonuje tam tylko sezon średni i sezon wysoki. W sezonie wysokim właściciel otrzymuje od 350 euro za dobę wynajmu, a w okresie średnim między 100-200 euro za dobę, czyli zarobek rewelacja!
Przy najmie nieturystycznym właściciel może liczyć na ok. 1 tys. euro miesięcznie za mieszkanie z 2 sypialniami; tu przy najmie długoterminowym odpadają koszty firmy zarządzającej. Natomiast przy najmie krótkoterminowym, tzw. turystycznym, musi być opłacana firma, która zajmuje się zarządzaniem obiektem.

A jak windowany jest koszt zlecenia opieki nad mieszkaniem firmie zarządzającej?

Znowu ten koszt uzależniony jest od regionu i wynosi od 20 do nawet 50 proc., średnio trzeba brać pod uwagę ok. 30 proc.

Ile wynosi podatek od wynajmu?

19 proc., podatek dochodowy, w okresach wynajmu, minus koszty np. za firmę zarządzającą itd. Nie trzeba zakładać działalności gospodarczej do momentu aż nie przekroczymy więcej niż pięciu nieruchomości.

Zatrzymałyśmy się na temacie kosztów, wyjaśnij jeszcze, jak często płaci się podatek od nieruchomości, jakie są przykładowe stopy zwrotu.

Podatek od nieruchomości płacony jest podobnie jak w Polsce, czyli raz do roku. Uzależniony jest od powierzchni nieruchomości, a w większości przypadków wynosi ok. 1 proc. Natomiast przykładowe stopy zwrotu z inwestycji plasują się między 5 a 10 proc., zależnie od prowincji i atrakcyjności, choć tak rozsądnie trzeba liczyć ok. 8 proc.

Marzena Roszak Property forU

Jesteś właścicielką mieszkania w Hiszpanii, które jest Twoją wizytówką, można je oczywiście obejrzeć, ale nie podlega najmowi. Od momentu zakupu tej nieruchomości zmieniły się Twoje plany biznesowe. Opowiedz o tym pokrótce.

Gdy z mężem zdecydowaliśmy się na zakup mieszkania na wybrzeżu Costa Blanca, 7 km od miejscowości Torrevieja, również korzystaliśmy z usług i pośrednika, i prawnika. Podkreślę, że w całym procesie zakupu nieruchomości tak profesjonalne wsparcie było dla nas niezbędne. Zaczęliśmy szukać bezpiecznej przystani, gdy wybuchła pandemia, następnie wojna w Ukrainie i nie wiadomo było, jaki obrót przyniosą sprawy geopolityczne. Kupiliśmy dziurę w ziemi, nie mury budynku… Mój mąż nawet stwierdził, że kupiliśmy część łąki (śmiech), bo nic tam wówczas nie było, proces budowy nie był nawet rozpoczęty. Co istotne, koszty za nieruchomość drożeją w Hiszpanii nawet 30% od momentu wbicia przysłowiowej łopaty. Kupując zatem nieruchomość na etapie dziury w ziemi, mamy pewność, że koszt inwestycji będzie mniejszy.
Odebraliśmy mieszkanie w przeciągu 1,5 roku, czekaliśmy aż deweloper odda do użytku wszystkie przewidziane części wspólne. I od tego momentu naszego zakupu zaczęły do mnie spływać pytania od przyjaciół, od znajomych, jak wygląda proces zakupu nieruchomości w Hiszpanii. Zbieg okoliczności pozwolił mi na przekształcenie się na bycie pośrednikiem nieruchomości w Hiszpanii. Dlatego ze swojego doświadczenia rekomenduję wybór pośrednika oraz wsparcie prawnika przy zakupie mieszkania, apartamentu dla siebie lub w celach najmu. Z tym pośrednikiem, który wtedy nam pomógł, ja współpracuję nadal. Nie planowałam takiego ruchu, zmiany lokalizacji mojej profesji, ale życie samo napisało scenariusz. (śmiech) Oczywiście, jestem wdzięczna losowi za taką zmianę, u mnie często nieplanowane rzeczy mają dobre zakończenia.

Jaki masz kolejny biznesowy koncept?

Dzięki nowym klientom, których uzyskałam drogą marketingu szeptanego, moim zdaniem najlepszą z możliwych, oraz za pośrednictwem targów branżowych, wciąż się rozwijam. Ponadto pierwszy mój wywiad w „Poznańskim Prestiżu” przysporzył mi wielu nowych klientów, z czego jestem bardzo dumna. Ten nieustanny rozwój mojej działalności oraz zapytania ze strony klientów o Włochy, głównie region Toskanii czy Mediolanu oraz okolice sławnego jeziora Como, spowodowały, iż następnym kierunkiem mojej destynacji jest właśnie słoneczna Italia. Nawiązałam już współpracę z pośrednikiem nieruchomości we Włoszech, konkretnie z tego regionu, który mnie i moich klientów interesuje. Mam nadzieję, że od nowego 2025 roku ruszę już pełną parą, a to tylko i wyłącznie, że ja nie lubię niczego na tzw. wariata. Tak samo było z Hiszpanią, i tak samo jest obecnie z Włochami – dużym szacunkiem darzę osoby, które chcą wydać swoje pieniądze za granicą i uważam, że powinni oni mieć bardzo wysoki poziom bezpieczeństwa. Muszę mieć zaufanego pośrednika, sprawdzonych deweloperów, prawnika oraz księgową w danym regionie, aby cokolwiek móc rekomendować klientom. Uważam, że przy transakcji są to cztery najważniejsze filary.

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
Marzena Roszak Property forU
REKLAMA
REKLAMA

SPA52 Medical Institute | Wysoka jakość usług oraz bezpieczeństwo klientów są dla nas najważniejsze

Artykuł przeczytasz w: 17 min.


Przyjechałam do SPA52 Medical Institute, zaparkowałam auto na terenie posesji i weszłam po schodach w jesiennym klimacie, ozdobionych dyniami i wrzosami. Po przekroczeniu progu Instytutu moim oczom ukazują się stylowe wnętrza oraz wita mnie uśmiechnięta recepcjonistka, pyta w czym może pomóc i odbiera płaszcz, kierując do strefy relaksu. To miejsce, w którym można poczuć się wyjątkowo, a kwintesencja tego, co wyróżnia SPA52 na tle konkurencji, jest nadal przede mną… czyli wysoki poziom wiedzy oraz jakość usług, doskonałe kosmetyki oraz najwyższej klasy innowacyjne technologie. O głównych założeniach i wartościach tego miejsca opowiedziały właścicielka Katarzyna Charłampowicz-Jabłońska i managerka Magdalena Januszkiewicz-Kaczmarek.

Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: Maciej Zakrzewski, Olga Jędrzejewska

Po roku od przejęcia firmy zdecydowaliście się Państwo na zmianę logo. Co wiąże się z tą zmianą?

KATARZYNA CHARŁAMPOWICZ-JABŁOŃSKA: Może cofnę się trochę do historii naszego Instytutu. 9 lat temu poprzednia właścicielka stworzyła wyjątkowe miejsce na mapie nie tylko Poznania, ale i Polski. Kiedy nieco ponad rok temu skierowała do nas propozycję przejęcia Instytutu, podejmowałam decyzję nie tylko od strony inwestycyjnej, ale także jako wieloletnia klientka. Zdawałam sobie sprawę z wysokiej jakości usług oraz fantastycznego zespołu i nie wyobrażałam sobie Poznania ani Grunwaldzkiej 52 bez tego miejsca. Wkroczyłam zatem do zupełnie nowej branży, co prawda z biznesową historią i doświadczeniem, ale jednak zupełnie odmiennym charakterem działalności. Z doradztwa w zakresie transfer pricingu, gdzie skupiamy się na relacjach B2B, przeszłam do branży beauty, gdzie liczą się relacje B2C, ale przede wszystkim człowiek-człowiek.

Katarzyna-Jablonska
Katarzyna Charłampowicz – Jabłońska

Wiedziałam jednak, że to, co stałe w obu przypadkach i w co wierzę niezmiennie od lat, to że jakość usług i wygoda oraz bezpieczeństwo klientów zawsze się wybronią. Od tego właśnie hasła zaczęły się mniejsze i większe zmiany. Wsłuchaliśmy się w głosy naszych klientów oraz głosy naszego zespołu i w ciągu ostatniego roku wprowadziliśmy szereg zmian zarówno tych materialnych i namacalnych, jak i tych niematerialnych. Wyremontowaliśmy 2 gabinety pedicure, wyposażając je w nowe, dużo wygodniejsze fotele dla klienta, ale także dla pedicurzystek, 2 gabinety kosmetologiczne, stanowiska manicure oraz dwa gabinety masażu. Pojawiła się poręcz na pierwsze piętro ułatwiająca wejście, wiata dla rowerów, dla tych, którzy chcą do nas docierać na jednośladach. Postawiliśmy na wysokiej jakości kosmetyki. Wyselekcjonowaliśmy marki, które dają naszym gościom i kosmetologom zarówno duże możliwości zabiegowe, jak i pozwalają zaproponować naszym klientom wysokiej klasy pielęgnację domową. W tej chwili naszą bazę stanowi ZO SKIN Health, SELVERT, Peel Mission oraz Saint Malo w zakresie ciała.

SPA52

Zakupiliśmy sprzęty, częściowo wymieniając wysłużone urządzenia na nowe, a częściowo oferując zupełnie nowe zabiegi z wykorzystaniem najnowocześniejszych technologii jak np. pierwszy laser wolumetryczny dostępny w Poznaniu. Postawiliśmy mocno na szkolenie personelu z zakresu technologii, pielęgnacji oraz kosmetyków, co zaowocowało ponad 70. godzinami szkoleń w przeliczeniu na jednego kosmetologa.

I gdy zbliżaliśmy się do końca pierwszego dla nas roku działalności w branży beauty, gdy zaczęliśmy lepiej rozumieć ten rynek i poczuliśmy się w Instytucie jak u siebie, stwierdziliśmy, że czas na jeszcze jedną zmianę, a mianowicie zmianę logo. Od samego początku wiedzieliśmy, że nie chcemy odcinać się od historii tego miejsca, pragniemy je tylko ulepszyć, podkręcić i związać bardziej z adresem. Zmieniliśmy więc nazwę z GOOD TIME Instytut and Medical Spa na SPA52 Medical Institute. Postanowiliśmy pozostać przy eleganckim granacie, który był od dawna charakterystycznym kolorem dla Instytutu. Widnieje on także w tle naszego nowego znaku graficznego, tak jak historia tego miejsca pozostaje w tle naszych nowych działań. Nowa nazwa i znak mają nas pchać ku nowemu, nowocześniejszemu i lepszemu. Spleciona 5 i 2 mają podkreślać, że jednoczymy się pod tym adresem wszyscy, czyli klienci, kosmetolodzy oraz my zarządzający jako ludzie otrzymujący, ale też dający piękno i stąd nasze hasło UNITED BY BEAUTY.

Wiem, że jesteście obie Panie, właścicielka i managerka SPA52 z kompletnie innych branż niż beauty. Czy takie nowe spojrzenie pomaga w biznesie kosmetologicznym?

MAGDALENA JANUSZKIEWICZ-KACZMAREK: Tak, to prawda. Obie mamy doświadczenie z różnych branż i żadna z nas nie zdobywała go dotychczas w branży beauty. Był to zatem skok na głęboką wodę. Obawiałyśmy się wejścia w świat kosmetologii i przejęcia szeregu nowych obowiązków, gdyż jest to wysoce specjalistyczna dziedzina, jest to bardzo hermetyczne środowisko i wiele osób się tu zna, a my jesteśmy nowe. Musiałyśmy poznać specyfikę działalności w tej branży, przyzwyczaić się do pracy z tak dużym kobiecym zespołem, poznać dostawców i nauczyć się naszej szerokiej oferty. Na szczęście na co dzień mamy merytoryczne wsparcie naszej wysoko wykwalifikowanej kadry. Wszystkie decyzje dotyczące rozwoju, w tym zakupu nowych technologii oraz uzupełnienia naszej oferty białej kosmetyki czy masaży, podejmujemy wspólnie z naszymi specjalistkami po przeprowadzeniu szczegółowych analiz.
Dotychczas obie byłyśmy odbiorcami takich miejsc, dzięki czemu znamy spojrzenie i oczekiwania drugiej strony – naszych gości. Rozumiemy, że to, co oczywiste i zrozumiałe dla specjalisty nie zawsze jest takie jasne dla odbiorcy naszych usług, więc czasem trzeba zmienić język na bardziej przystępny i mniej specjalistyczny, wyjaśnić specyfikę zabiegu w bardziej przystępny dla laika sposób. Chcemy, żeby nasi klienci czuli się zaopiekowani od wejścia do wyjścia, a nawet dłużej. Mamy po tych kilkunastu miesiącach wizję jak prowadzić wyjątkowe i ekskluzywne miejsce w sercu Poznania.

Magdalena-Januszkiewicz-Kaczmarek SPA52
Magdalena Januszkiewicz-Kaczmarek

K.CH.-J.: Zdecydowanie, o czym wspominałam wcześniej, wywodzimy się spoza branży beauty. Poznałyśmy się z Magdą na studiach, na ówczesnej Akademii Ekonomicznej na kierunku Inwestycje Kapitałowe i Strategie Finansowe Przedsiębiorstw. Już wtedy wiedziałyśmy, że obie mamy podobne cechy jak pracowitość, upór w dążeniu do celu, ale także spójne poczucie estetyki tak ważne w tej branży. I wówczas przebiegła mi taka myśl, że w przyszłości mogłybyśmy pomyśleć o wspólnym biznesie. Czekałyśmy cierpliwie, zdobywając nasze doświadczenia w różnych innych dziedzinach aż się udało! (śmiech) Zaproponowałam Magdzie, aby mnie zastąpiła, gdy wyjeżdżałam na dłuższy, zaplanowany dużo wcześniej wyjazd. Miały to być 2 tygodnie wdrożenia i prawie 3 tygodnie zastępstwa, choć po cichu liczyłam, że Magda się odnajdzie w naszym Instytucie i że uda mi się ją namówić, żeby została z nami na dłużej. Ona bardzo szybko wdrożyła się w tematykę gabinetów kosmetologicznych, idealnie nawiązała relacje z pracownikami i okazała się bardziej poukładana ode mnie w swoich działaniach. Jest bardzo zaangażowana. Jest moim nieocenionym wsparciem i siostrzaną duszą w bieżącej działalności SPA52, a także w podejmowaniu strategicznych działań i decyzji. Ma wspaniały kontakt z zespołem, jest bardzo wyważona, w porównaniu z moim emocjonalnym charakterem i potrafi rozmawiać z ludźmi, co przy tak dużym zespole jest nieocenione. Dziś nie wyobrażam sobie innej osoby na stanowisku managera.

SPA52

Promujecie SPA52 jako miejsce, gdzie wykorzystywany jest najnowocześniejszy sprzęt i gdzie bez ingerencji skalpela można wyszczuplić sylwetkę. Jakie konkretnie zabiegi w SPA52, dają tak wyczekiwany rezultat redukcji tkanki tłuszczowej, ujędrniania skóry ciała?

M.J.-K.: Nie da się jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, która technologia jest najlepsza, ponieważ każda z nich jest wyjątkowa. Urządzenia dobieramy bezpośrednio do wskazań i potrzeb pacjenta. W zakresie wyszczuplania i modelowania mamy możliwość korzystania m.in. z fali radiowej, mikrofali Coolwaves pro (z końcówką do wyszczuplania dolnej części twarzy), kriolipolizy, endermomasażu czy fali uderzeniowej. Przykładowo wykorzystanie fali radiowej pozwala na modelowanie sylwetki, ujędrnienie skóry, a także redukcję cellulitu. Nasza aparatura wykorzystuje aż 5 różnych częstotliwości (470 kHz, 1 mHz, 2 mHz, 4 mHz, 6 mHz). Taki zakres pracy sprawia, że zabieg jest dokładny, bezpieczny i bardzo skuteczny. Efekty, których możemy oczekiwać to likwidacja wiotkiej skóry np. na brzuchu i wewnętrznej stronie ud, poprawa gęstości skóry oraz redukcja miejscowo zgromadzonego cellulitu.
Z kolei mikofale Coolwaves selektywnie docierają do miejscowo nagromadzonej tkanki tłuszczowej i w nieinwazyjny sposób prowadzą do jej redukcji, bez ryzyka uszkodzenia otaczających tkanek. Jest to bezpieczne i komfortowe dla pacjenta. W efekcie możemy spodziewać się zmniejszenia obwodów np. na brzuchu, udach czy ramionach, a także redukcji drugiego podbródka. Jest to zabieg, który uwielbiają także nasi panowie.
Nieoceniona jest również siła endermomasażu, który w naturalny sposób pobudza metabolizm komórek tłuszczowych, poprawia ukrwienie, drenuje i dotlenia nasze ciało. Niweluje obrzęki i zastoje limfatyczne. Nasze specjalistki, mając do dyspozycji tak szeroki wybór po dokładnej konsultacji i zebraniu szczegółowego wywiadu, dobierają najlepsze technologie, dostosowane indywidualnie do pacjenta, łącząc je w personalizowane beauty plany.

Obecnie dużo zagadnień z różnych dziedzin życia ma u podłoża aktywność fizyczną, zdrowy styl życia, właściwe odżywianie, ruch, po to aby prawidłowo funkcjonowały nasze mięśnie i nie zastały się kości. Ruch pozytywnie i holistycznie wpływa na nasz organizm. W SPA52 pomagacie mięśniom za pomocą elektrostymulacji. Na czym polega ten zabieg?

K.CH.-J.: Polega on na kompleksowym i nieinwazyjnym rzeźbieniu sylwetki. Ujędrnia jednocześnie skórę, redukuje komórki tłuszczowe oraz rozbudowuje mięśnie. Jest to możliwe dzięki synergii wykorzystania pola magnetycznego oraz skoncentrowanej stymulacji elektromagnetycznej. Taka elektrostymulacja przynosi często widoczny efekt np. uniesionych pośladków czy napiętego brzucha już po pierwszym zabiegu, choć najlepsze efekty uzyskuje się po wykonaniu serii. Oprócz aspektu wizualnego możemy też uzyskać efekt zdrowotny i fizjoterapeutyczny, tj. wzmocnienie mięśni po kontuzjach czy przygotowując się do intensywnego wysiłku fizycznego.

SPA52

Laser jest fenomenalnym wynalazkiem naszych czasów, niezbędnym zarówno w medycynie ogólnej, chirurgii, uroginekologii, jak też w medycynie estetycznej i kosmetologii. Jakie zabiegi w oparciu o laser mogą otrzymać klienci w SPA52 i jakie są tego benefity dla skóry?

K.CH.-J.: Mamy wiele urządzeń, których działanie opiera się na różnego rodzaju laserach w naszym Instytucie. Najważniejszy ich podział to 2 rodzaje: lasery do usuwania niechcianego owłosienia oraz lasery umożliwiające różnego rodzaju terapie skóry.
W zakresie depilacji mamy dostępne dwie technologie: laser diodowy oraz laser wykorzystujący dwie długości fali aleksandrytową oraz neodymowo-yagową. To daje nam możliwość skutecznego pozbywania się zarówno ciemniejszego, mocniejszego owłosienia w przypadku pierwszego urządzenia, jak i usuwania delikatnych i jasnych włosków w przypadku drugiego.
W zakresie odmładzania twarzy mamy cały szereg laserów poczynając od laserów frakcyjnych zarówno ablacyjnych, jak i nieablacyjnych. Służą one do odmładzania i resurfacingu twarzy, usuwania przebarwień, rozstępów i blizn potrądzikowych, a także zamykania naczynek. Mamy także naszą perełkę – laser wolumetryczny. Jest to urządzenie, które wykorzystując odpowiednią długość fali, oddziałuje na głębokie warstwy skóry. Pobudzając dodatkowo nasz kolagen do odbudowy i stymulując jego produkcję, nie powodując jednocześnie uszkodzenia skóry. Zabiegi z użyciem lasera wolumetrycznego poprawiają strukturę skóry, jej jędrność, owal twarzy, wygładzają skórę szyi i dekoltu, spłycają niechciane zmarszczki. Można uzyskać z jego pomocą także efekt pełniejszych ust bez użycia igły i wprowadzania preparatów. W przypadku laseru wolumetrycznego wszystko odbywa się bezboleśnie, bez okresu rekonwalescencji i wyłączenia pozabiegowego.

Jakie są jesienne hity w SPA52?

K.CH.-J.: Okres jesienny jest idealny na wykonywanie zabiegów z wykorzystaniem wspomnianych wcześniej laserów, gdyż w okresie jesieni i zimy nie wystawiamy naszej skóry tak bardzo na działanie światła słonecznego. Jest to doskonały czas, aby przygotować się do lata, aby zdecydować się na wykonywanie bardziej inwazyjnych zabiegów z wykorzystaniem szeregu urządzeń służących do mikronakłuwania i mezoterapii skóry, co pobudza ją do przebudowy.
W drodze do Instytutu jest także nowiutka platforma z radiofrekwencją mikroigłową, która pojawi się w połowie listopada, a od kilku dni jest u nas także lampa led, umożliwiająca nam poszerzenie oferty w zakresie szybszego gojenia się po bardziej inwazyjnych zabiegach oraz usług dla osób z trądzikiem różowatym, łuszczycą czy choćby z aktywną opryszczką, którym do tej pory nie mogliśmy zaoferować satysfakcjonującej pomocy.
Jesień to jednak także dobry czas na nawilżenie skóry, kwasy, białą kosmetykę, a także na znalezienie chwili na relaks i masaże czy rytuały wykonywane przez nasze fizjoterapeutki przy przygaszonym oświetleniu i blasku świec, we wnętrzach zaprojektowanych z myślą o komforcie i odpoczynku, czemu służą wybrane kolory, estetyczne aranżacje i przytulne tkaniny.

SPA52

Dysponujecie wieloma technologiami na światowym poziomie, czy w związku z tym można je łączyć, tak aby uzyskać jeszcze bardziej zadowalające efekty?

M.J.-K.: Poza wymienionymi powyżej urządzeniami do modelowania sylwetki, laserami czy urządzeniami do mikronakłuwania w naszej ofercie znaleźć można także stymulatory tkankowe podawane zarówno igłą, jak i kaniulą oraz egzosomy. Mamy także urządzenia do tzw. zabiegów bankietowych, które dają natychmiastowy efekt oczyszczenia czy rozświetlenia skóry. Ta cała pula kilkudziesięciu urządzeń na światowym poziomie zgromadzonych pod jednym dachem, najwyższej klasy certyfikowane preparaty i wyselekcjonowane kosmetyki wraz z wieloletnią wiedzą i doświadczeniem naszych kosmetolożek w zakresie łączenia terapii sprawiają, że możemy zaoferować naszym klientom możliwość uzyskania spektakularnych efektów bez użycia skalpela.
K.CH-J.: Z uwagi na dużą ilość dostępnych u nas sprzętów mamy możliwość wyboru spośród wielu innowacyjnych technologii, a co za tym idzie najlepszego dostosowania ich do potrzeb i wskazań danego pacjenta. Nasi goście nie muszą szukać innego miejsca z dostępnym zabiegiem, gdyż wszystko znajdą u nas, pod dachem SPA52.

SPA52

Jakie macie Panie swoje ulubione zabiegi w SPA52?

M.J.-K.: Ja osobiście jestem zachwycona działaniem fali radiowej w połączeniu ze stymulatorami tkankowymi oraz laserem wolumetrycznym. Do tego regularnie dbam o pielęgnację zarówno w gabinecie, jak i w domu, korzystając z kosmetyków ZO SKIN Health. Ponadto regularnie korzystam z masaży i rytuałów na ciało, pozwalając sobie na chwilę wytchnienia i relaksu.
K.CH.-J.: Tej wiosny i lata skupiałam się głównie na elektrostymulacji mięśni, ale także na odpowiednim nawilżaniu skóry, wykonując m.in. zabiegi z wit.C szwajcarskiej marki SELVERT, i stosowałam stymulatory tkankowe. Choć zabieg nie należy do moich ulubionych pod kątem odczuć, to daje rewelacyjne efekty napięcia i rozświetlenia skóry. Od lat korzystam także regularnie z takich zabiegów jak INTRACEUTICALS, zwłaszcza przed ważnym wyjściem. Na jesień i zimę mam rozpisany przez nasze kosmetolożki beauty plan, który zakłada m.in. zamykanie naczynek na twarzy laserem, mikronakłuwanie oraz laser wolumetryczny (nie mogę się go doczekać, ale musimy najpierw dobrze przygotować moją skórę). Kolejność wykonywania zabiegów ma ogromne znaczenie! Całość uzupełnimy zapewne stymulatorami tkankowymi i zabiegami białej kosmetyki.
Niezmiennie korzystam także z masaży, zwłaszcza tych przeciwbólowych, ale także pozwalam sobie na chwilę ukojenia w czasie naszych rytuałów. A regularnie wykonywane manicure i pedicure to dla mnie podstawa, by czuć się zawsze świeżo.

SPA52

Często powtarza się słowa, iż żadna firma, żadne przedsięwzięcie nie funkcjonowałyby bez idealnie dobranego zespołu. Czy kadra kosmetologiczna została ta sama?

K. CH.-J.: Pozostanie kadry, którą znałam od lat jako stała klientka, było dla nas priorytetem w czasie przejmowania spa. Większość zespołu nie zmieniła się od momentu przejęcia. Zatrudniamy aktualnie 23 osoby na stanowiskach kosmetolog, trycholog, fizjoterapeuta, podolog, stylistka paznokci oraz recepcjonistka. Większość twarzy się nie zmieniła, a część z tych, które zniknęły, to nasze zespołowe mamy, które przebywają na urlopach macierzyńskich i wychowawczych i na których powroty czekamy.
Przeprowadzając rekrutację uzupełniającą, miałyśmy bardzo wysokie wymagania co do wiedzy, umiejętności, doświadczenia, a także kultury osobistej. Nie jest łatwo o takiego pracownika, tym bardziej doceniam nasz zespół, z którym mam przyjemność pracować już od ponad roku. Dziewczyny mają wysokie kwalifikacje, są profesjonalistkami w tym, co robią. Wszystko to jest poparte wiedzą i doświadczeniem zdobywanym przez wiele lat oraz stałym poszerzaniem kompetencji. I co nie mniej ważne nasze kosmetolożki mają ogromną pasję do tego, co robią.
M.J.-K.: Bardzo ważna jest dla nas także atmosfera w pracy i kładziemy na to duży nacisk. Uważamy, że wzajemny szacunek i dobre emocje w pracy nie tylko pozytywnie odbijają się na samych pracownikach, tzn. że nam wszystkim na co dzień pojawiającym się w SPA52 jest przyjemnie przychodzić do pracy, ale że ma to także swoje odzwierciedlenie w naszych relacjach z klientami. Uważamy, że nasi goście mogą poczuć u nas tę przyjazną atmosferę, co sprawia, że regularnie do nas wracają, za co bardzo im dziękujemy.

SPA52

Jakie są plany i założenia na przyszłość? Jakie marzenia związane z tym miejscem?

M.J.-K.: Poza wspomnianymi nowymi urządzeniami, na które czekamy, nadal będziemy stawiały na to, co do tej pory, czyli na jakość sprzętów, zabiegów, używanych i sprzedawanych kosmetyków, na poszerzanie wiedzy i trzymanie ręki na pulsie odnośnie nowości. Kładziemy duży nacisk na rozwój naszego zespołu i wiedzę dziewczyn, bo to one dają nam pewność, że nasi goście są w najbardziej profesjonalnych i bezpiecznych rękach, a na tym najbardziej nam zależy.
K.CH.-J.: Nie ma dla mnie przyjemniejszych chwil w pracy niż te, kiedy przez otwarte drzwi gabinetu słyszę jak Pani lub Pan wychodzą z zabiegu i dzielą się z naszymi dziewczynami radością, że wypoczęli, dziękują za relaks lub fantastyczne efekty zabiegu, mówią jak bardzo było im to potrzebne i nie mogą doczekać się kolejnej wizyty. Wtedy wiem, że to ,co robimy ma duże znaczenie i sens, i że robimy to dobrze. Wierzę mocno, że miejsce, które tworzymy wspólnie z naszym fantastycznym zespołem i cudownymi gośćmi, w przyszłości będzie jeszcze bardziej jednoczyć ludzi piękna zarówno tego zewnętrznego, jak i wewnętrznego.

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Elżbieta Janik-Krause | Patrzę na biznesy przez pryzmat liczb

Artykuł przeczytasz w: 18 min.
Elżbieta Janik - Krause Kancelaria Rachunkowa Denarius


W gąszczu przepisów podatkowych, zmieniających się ustaw i nieustannych nowelizacji, dobry księgowy to prawdziwy skarb, niemal jak wygrana na loterii. O wyzwaniach współczesnej księgowości, cyfryzacji branży oraz roli księgowego jako doradcy i stratega opowiada Elżbieta Janik-Krause, partner zarządzający w Kancelarii Rachunkowej Denarius. Mówi o tym, jak radzi sobie z ciągłymi zmianami, czy sztuczna inteligencja może zagrozić jej zawodowi i wyjaśnia, dlaczego ulubionym powiedzeniem księgowych jest „to zależy”.

Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: Tomek Tomkowiak, Marta Mierzejewska

Czy pamiętasz moment, kiedy zrozumiałaś, że księgowość to Twoja pasja? Czy była to bardziej naturalna ewolucja kariery, czy jeden konkretny moment, który wszystko zmienił?

ELŻBIETA JANIK-KRAUSE: Może Cię to zaskoczy, ale początkowo marzyłam o karierze grafika komputerowego i to właśnie w tym kierunku poszłam na studia. Jednak gdy w Polsce bezrobocie sięgało 17 procent, trudno było o pracę, więc chwytałam się każdej możliwej okazji. Tak trafiłam do księgowości – choć ogłoszenie wcale tego nie sugerowało. (śmiech) Gdy zaczęłam wpisywać liczby w odpowiednie rubryki, nagle uświadomiłam sobie, że to sprawia mi przyjemność! (śmiech) Już wcześniej miałam z tym styczność, bo jako nastolatka pomagałam rodzicom w prowadzeniu ich pierwszej książki przychodów i rozchodów. Można więc powiedzieć, że księgowość miałam we krwi! (śmiech)

Dzisiaj mija 13 lat, odkąd prowadzisz swoją Kancelarię Rachunkową Denarius. W jakich sytuacjach czujesz największą dumę z tego, co robisz? Czy jest coś, co daje Ci poczucie, że Twoja praca ma realny wpływ na sukcesy przedsiębiorstw?

Obsługujemy naprawdę wiele przedsiębiorstw. Te duże i te nieco mniejsze, a także takie, które dopiero raczkują na rynku. I chyba najbardziej mnie cieszy, kiedy firmy z naszą pomocą rozwijają się i kiedy rozumieją, że nasza praca to nie tylko ciągłe przypominanie o tym, że podatki trzeba płacić (śmiech), ale kiedy wspólnie wypracowujemy rozwiązania dla nich optymalne i kiedy widzimy realne efekty naszych działań. Cieszy mnie, gdy klienci zaczynają dostrzegać, że dzięki naszej pracy nie tylko unikają błędów, ale także osiągają lepsze wyniki finansowe i mogą skupić się na rozwijaniu swojego biznesu. To daje mi poczucie, że nasze zaangażowanie ma znaczenie i że potrafimy być czymś więcej niż tylko zewnętrznym biurem księgowym – stajemy się dla nich partnerem, który wspiera ich na każdym etapie działalności.

Elżbieta Janik - Krause Kancelaria Rachunkowa Denarius

Czy księgowość nauczyła Cię czegoś o ludziach, czego się nie spodziewałaś? Czy są jakieś wnioski dotyczące ludzkiej natury, które wyniosłaś z pracy z klientami?

Księgowość nauczyła mnie, że za każdą liczbą kryje się historia przedsiębiorstwa – jego sukcesy, problemy i decyzje, które ktoś musiał podjąć. Przez te liczby uczę się rozumieć nie tylko stan finansowy firmy, ale też jej charakter i potrzeby. To właśnie dlatego aspekt psychologiczny jest tak ważny w pracy księgowego. Czasem muszę być asertywna i postawić klientowi granice, mówiąc, że pewnych rzeczy nie można zrobić, nawet jeśli wydają się atrakcyjne lub korzystne na pierwszy rzut oka. Niezwykle istotne jest, by umieć jasno wyjaśnić, jakie są konsekwencje różnych decyzji i kiedy warto szukać innych rozwiązań. Klienci często oczekują od księgowego wsparcia i doradztwa, ale muszą też zrozumieć, że niektóre decyzje mogą prowadzić do ryzykownych sytuacji, których lepiej unikać. To wyzwanie, a jednocześnie umiejętność „czytania” przedsiębiorstwa przez liczby dają mi ogromną satysfakcję.

Przedsiębiorcy, którym zadano pytanie, czego nie lubią robić w swojej firmie, odpowiadają, że nie chcą zajmować się kwestiami kadrowymi i księgowymi. Jak myślisz, z czego to wynika? Czy to brak czasu, wiedzy, a może obawa przed skomplikowanymi przepisami?

Ulubionym powiedzeniem wszystkich księgowych jest „to zależy”. Niejednoznaczność przepisów, ciągłe zmiany, często sprzeczne interpretacje powodują, że księgowość jest postrzegana jako trudna i skomplikowana. Dodatkowo to, czego nie lubią przedsiębiorcy to kontakt z Urzędem Skarbowym, bo urzędnicy często komunikują się językiem dla nich niezrozumiałym. Choć to na szczęście na przestrzeni ostatnich lat się bardzo zmieniło. Ale w głowach nadal pokutuje mit groźnego urzędnika, który może zrujnować firmę jedną decyzją. To sprawia, że przedsiębiorcy czują się niepewnie i wolą unikać bezpośrednich kontaktów z urzędami, z obawy przed błędami czy nieświadomym naruszeniem przepisów. Księgowość wiąże się więc nie tylko z liczeniem podatków, ale także z radzeniem sobie z tą niepewnością i stresem.

Elżbieta Janik - Krause Kancelaria Rachunkowa Denarius

Czy jest coś, czego przedsiębiorcy często nie rozumieją lub źle postrzegają, jeśli chodzi o księgowość? Jakie mity związane z zarządzaniem finansami chciałabyś obalić?

Przede wszystkim, że „samo się nie księguje”. (śmiech) To nie jest tak, że wystarczy kliknąć i to się wszystko w magiczny sposób samo zrobi. Księgowość to nie jest kwestia jednego kliknięcia. Za każdym raportem, deklaracją czy zestawieniem stoi ogrom pracy, analiza przepisów, a często także konieczność interpretacji skomplikowanych regulacji prawnych. Przedsiębiorcy czasem myślą, że księgowy to ktoś, kto tylko wprowadza liczby do systemu, ale w rzeczywistości nasza praca polega na czymś znacznie więcej – przewidywaniu potencjalnych problemów, doradzaniu najlepszych rozwiązań, a czasem nawet na odradzaniu pewnych decyzji, które mogą mieć negatywne konsekwencje. Kolejnym mitem, który chciałabym obalić, jest przekonanie, że księgowość to jedynie koszt dla firmy. Dobrze prowadzona księgowość to inwestycja – pomaga unikać błędów, właściwie rozliczać podatki i podejmować świadome decyzje biznesowe.To coś, co realnie wpływa na zdrowie finansowe firmy i jej rozwój. No i na sam koniec mityczna „księgowa kolegi”. (śmiech) Nie wspomnę już ile razy klient próbujący uzasadnić swoje decyzje mówił mi, że „księgowa kolegi powiedziała, że można to zrobić inaczej”. Czasem można, a czasem nie można. Przepisy podatkowe są często niejednoznaczne i mogą być interpretowane na różne sposoby. Czasami to, co wydaje się korzystne lub zgodne z przepisami w jednej firmie, może nie być dobrym rozwiązaniem w innej, ze względu na różnice w specyfice działalności czy strukturze firmy. Każda sytuacja wymaga indywidualnej analizy, a uproszczone porównywanie się do innych przedsiębiorstw może prowadzić do błędów.

Gdybyś miała stworzyć podręcznik „Księgowość dla przedsiębiorców w 3 krokach”, jakie trzy najważniejsze zasady by się w nim znalazły?

Myślę, że można to ująć w prostych słowach – pilnowanie swoich spraw. Pilnowanie systematycznego wystawiania faktur i kontrola nad wierzytelnościami, bo co z tego, że firma zrobiła super wynik, jeśli nie spłynęły należności. Bo to może, kolokwialnie mówiąc, „położyć” firmę. Pozytywny rachunek zysków i strat to nie to samo, co pozytywny cash flow. A do tego dorzuciłabym punkt o komunikacji z księgowością. I to z poziomu prezesowskiego czy właścicielskiego. Po co? Po to, aby nie poruszać się w historii i gasić pożary, ale by we właściwy sposób zaplanować także z księgowego punktu widzenia przyszłe kontrakty i transakcje. Jako biuro rachunkowe, które nie jest wewnątrz firmy, nie jestem w stanie domyślić się, na jaki plan wpadł przedsiębiorca i jakie ruchy ma zamiar podjąć. A zdarza się, że staję przed faktem dokonanym i muszę działać „na już”, co nie zawsze jest optymalne. Dlatego komunikacja z księgowością jest kluczowa, by móc przewidzieć potencjalne ryzyka i zaplanować najlepsze rozwiązania z wyprzedzeniem. To nie jest tylko kwestia „gaszenia pożarów”, ale raczej zapobiegania ich powstawaniu. Regularne konsultacje z księgowym pozwalają lepiej zarządzać płynnością finansową, kontrolować koszty i przygotować się na zmiany w przepisach.

Elżbieta Janik - Krause Kancelaria Rachunkowa Denarius

Wyobraźmy sobie, że mogłabyś przeprowadzić dowolną reformę prawną związaną z księgowością. Co by to było i dlaczego?

Przede wszystkim uważam, że powinny wrócić obowiązkowe certyfikaty dla biur rachunkowych. Obecnie Certyfikaty Ministerstwa Finansów nie są już wydawane – posiadanie certyfikatu nie jest niezbędne do wykonywania zawodu księgowego ani prowadzenia działalności w zakresie usługowego prowadzenia ksiąg rachunkowych. A to dawało jednak poczucie bezpieczeństwa dla przedsiębiorców, że oddają swoje sprawy finansowe w ręce osoby, która przeszła odpowiednie szkolenie i spełnia określone standardy. Teraz, gdy nie ma obowiązku posiadania certyfikatu, rynek stał się bardziej otwarty, ale jednocześnie pojawiło się ryzyko, że usługi księgowe będą świadczone przez osoby bez odpowiednich kwalifikacji. Przywrócenie obowiązkowych certyfikatów Ministerstwa Finansów mogłoby podnieść jakość usług w branży i zwiększyć zaufanie do biur rachunkowych. Druga rzecz to zasadność obowiązkowego OC dla biur rachunkowych, które powiedzmy sobie szczerze, nie chroni przed niczym. Aby być w pełni zabezpieczonym od błędu księgowego i tak trzeba mieć dodatkowe polisy, więc obowiązkowe OC w obecnej formie staje się raczej formalnością niż realnym zabezpieczeniem. Warto byłoby przeanalizować, jak takie ubezpieczenia mogłyby lepiej chronić zarówno biura rachunkowe, jak i ich klientów. Można by wprowadzić bardziej elastyczne rozwiązania, które pozwoliłyby dopasować zakres polisy do specyfiki działalności i wielkości biura. Obecnie wielu księgowych musi wykupywać dodatkowe polisy, co generuje koszty, a samo obowiązkowe OC nie zawsze zapewnia adekwatne zabezpieczenie w razie poważniejszych błędów.

Mimo iż początek roku 2024 był łaskawy dla księgowych pod względem liczby i skali wprowadzanych zmian w przepisach, to prace nowego rządu nabierają tempa. Na horyzoncie pojawia się coraz więcej informacji o nadchodzących zmianach i to nie tylko w podatkach, ale również w ustawie o rachunkowości. Zbliżający się wielkimi krokami KSeF, kasowy PIT, wielka niewiadoma co do sposobu naliczania składki zdrowotnej. Biura księgowe czeka kolejna rewolucja?

Biura księgowe żyją w ciągłej rewolucji! Nie czuję, abym miała chwilę oddechu pomiędzy zmianami. Oczywiście zmiany bywają większe i mniejsze. Polski Ład był rewolucją na dużą skalę, ale mam wrażenie, że tych mniejszych zmian jest naprawdę mnóstwo i w naszej pracy nie ma stabilizacji. Każda zmiana wymaga od nas szybkiej reakcji, edukacji i dostosowania procesów, co sprawia, że praca księgowego przypomina nieustanne balansowanie na krawędzi. Nie ma chwili, żeby się zatrzymać, bo kiedy tylko nauczymy się jednych przepisów, nadchodzi kolejna nowelizacja, która wszystko zmienia. Dla biur rachunkowych oznacza to nie tylko więcej pracy, ale też większą odpowiedzialność za to, aby zawsze być na bieżąco. Jako ciekawostkę powiem Ci, że co tydzień biorę udział w webinarze, podczas którego prawnik relacjonuje nam, co zmieniło się w przepisach w ostatnim tygodniu…

Elżbieta Janik - Krause Kancelaria Rachunkowa Denarius

Tygodniu??? Jak zatem za tym nadążyć?

Dobry księgowy jest cały czas w procesie nauki i nieustannie aktualizuje swoją wiedzę. To nie jest już tylko kwestia liczenia i wypełniania dokumentów, ale też ciągłego śledzenia przepisów i ich interpretacji. Tak szybkie zmiany w przepisach stają się normą, a nie wyjątkiem. Jako kolejną ciekawostkę powiem Ci, że jeden z moich klientów, ostatnio „zagiął” mnie informacją, że będzie płacił 10,7 procent podatku. I choć nie słyszałam o takiej zmianie, zaczęłam szukać, bo życie mnie nauczyło, że wszystko jest możliwe. Popytałam, poczytałam, ale informacji o zmianie progu podatkowego nie znalazłam. I okazało się, że mój klient wyciągnął sobie własną średnią wynikającą z jego przychodów versus koszty! (śmiech) Ale zważywszy na tempo zmian w przepisach podatkowych, taki scenariusz mógł wydarzyć się naprawdę!

Świat coraz bardziej zmierza ku automatyzacji i cyfryzacji. Jak te zmiany wpływają na branżę księgową? Czy są widoczne? Czy zauważasz większe zapotrzebowanie na nowoczesne narzędzia ze strony klientów?

Nasza branża jak wiele innych także zmierza w tym kierunku. My już w tej chwili w zasadzie w 90 procentach nie pracujemy na dokumentach papierowych. Klient nie musi się już do nas fatygować osobiście, wystarczy, że zeskanowane czy też elektroniczne dokumenty prześle na naszą platformę webową, do której zresztą ma stały dostęp, co też ułatwia mu znalezienie po czasie jakiegoś dokumentu, którego potrzebuje np. jako dowód zakupu podczas procesu reklamacji. Tę platformę połączyliśmy z naszymi programami księgowym, po to, aby zautomatyzować proces księgowania i przyspieszyć obieg dokumentów. Dzięki temu część rutynowych zadań, takich jak wprowadzanie faktur, może odbywać się automatycznie, co znacząco oszczędza czas i minimalizuje ryzyko błędów. Klienci coraz bardziej doceniają te rozwiązania, bo dają im większą przejrzystość i dostęp do aktualnych informacji na temat ich finansów, bez konieczności ciągłego kontaktowania się z biurem księgowym.

A jakie widzisz miejsce dla sztucznej inteligencji w branży księgowej? Skończyłaś studia z programowania, więc temat nie jest Ci obcy.

To zależy! (śmiech) W prostych operacjach może tak, ale żeby analizować wprost przepisy, czy coś jest kosztem czy nie, to już nie jest takie proste. Sztuczna inteligencja może być świetnym narzędziem do automatyzacji powtarzalnych, rutynowych zadań, takich jak rozpoznawanie i klasyfikacja faktur, wyliczenia podatkowe czy generowanie raportów. Może również wspierać księgowych w wychwytywaniu anomalii i potencjalnych błędów, co pomaga w szybszym reagowaniu na nieprawidłowości. Jednak kiedy wchodzimy w obszar interpretacji przepisów podatkowych, sprawa się komplikuje. Przepisy bywają niejednoznaczne, często zmieniają się, a ich interpretacja wymaga głębokiego zrozumienia kontekstu oraz specyfiki konkretnej sytuacji klienta. Tu potrzebna jest wiedza ekspercka, doświadczenie i często intuicja, które są trudne do zaprogramowania. AI może być wsparciem w analizie danych, ale decyzje dotyczące interpretacji przepisów wciąż należą do człowieka.

Elżbieta Janik - Krause Kancelaria Rachunkowa Denarius

Czyli AI nie zagrozi człowiekowi w zawodzie księgowego?

Nie sądzę, żeby sztuczna inteligencja miała całkowicie zastąpić człowieka w zawodzie księgowego. AI może automatyzować powtarzalne zadania i wspierać w analizie danych, ale nie jest w stanie w pełni zastąpić wiedzy eksperckiej, zrozumienia kontekstu biznesowego czy umiejętności interpretacji złożonych przepisów. W księgowości często chodzi o podejmowanie decyzji, które nie są oczywiste, a przepisy bywają niejednoznaczne i wymagają głębszego zrozumienia, doświadczenia oraz oceny ryzyka – tu rola człowieka pozostaje kluczowa. AI może zmienić sposób, w jaki pracujemy, zmniejszając ilość czasu poświęconego na rutynowe operacje, ale będzie to raczej przesunięcie w kierunku bardziej wartościowych działań, takich jak doradztwo, planowanie finansowe czy zarządzanie kosztami. Księgowi będą musieli rozwijać swoje kompetencje w zakresie technologii, ale wciąż będą niezbędni, aby zapewnić prawidłową interpretację przepisów i doradzić klientom w trudnych sytuacjach. Zatem sztuczna inteligencja będzie raczej wsparciem dla księgowego, a nie zagrożeniem. Wykorzystując AI, możemy zwiększyć efektywność i skupić się na bardziej strategicznych aspektach naszej pracy, pozostawiając maszynom to, co można zautomatyzować.

Zarządzanie zespołem to zawsze wyzwanie, zwłaszcza w branży, gdzie wymagana jest skrupulatność i dokładność. Jak duży jest zespół Kancelarii Denarius i jakie są dziś największe wyzwania w prowadzeniu biura księgowego pod kątem pracy z ludźmi?

Nasz zespół liczy 16 osób, a największym wyzwaniem dla mnie jako osoby nim zarządzającej jest odczytanie jego oczekiwań. Pokolenie młodych ludzi ma inne potrzeby niż moje pokolenie i to duże wyzwanie, aby znaleźć balans między tym, czego oczekują młodsi pracownicy, a wymaganiami pracy w księgowości, która wymaga skrupulatności, precyzji i często pracy pod presją czasu. Młodsze pokolenie bardziej ceni sobie elastyczność, równowagę między życiem zawodowym a prywatnym, a także możliwości rozwoju i nauki. Tradycyjne podejście do pracy biurowej, w którym liczyły się przede wszystkim godziny spędzone przy biurku, już im nie wystarcza. Staram się wprowadzać zmiany, które odpowiadają na te potrzeby, np. umożliwiając pracę zdalną, elastyczne godziny pracy czy inwestując w szkolenia i rozwój zawodowy. Jednak muszę jednocześnie dbać o to, żeby nie tracić jakości naszej pracy i aby wszyscy mieli świadomość, że w księgowości nie można sobie pozwolić na „półśrodki” – każda pomyłka może mieć poważne konsekwencje.

Elżbieta Janik - Krause Kancelaria Rachunkowa Denarius

Czy młodzi ludzie chętnie podejmują pracę w zawodzie księgowego?

W Poznaniu odczuwamy niedobór wykwalifikowanych księgowych. Duże centra finansowe, które ponownie pojawiły się w mieście, znacząco uszczupliły rynek specjalistów. Aby sobie z tym poradzić, poszukujemy potencjalnych pracowników już na etapie studiów, stawiając na młode talenty i inwestując w ich rozwój. Czy zostają? To zależy. Podobna sytuacja dotyczy także innych branż. Przy niskim poziomie bezrobocia, młodzi ludzie mają szerokie możliwości wyboru – mogą przebierać w ofertach, eksplorować różne ścieżki kariery, a nawet eksperymentować z różnymi rolami, aby lepiej zrozumieć swoje zainteresowania i potrzeby. Księgowość to zawód wymagający dużej precyzji, ale zapewne nie tylko techniczne umiejętności są ważne.

Czy są jakieś szczególne predyspozycje, które sprawiają, że ktoś odnajdzie się w tej pracy i będzie czerpał z niej satysfakcję?

Przede wszystkim, kluczowe są chęci. To już więcej niż połowa sukcesu. W księgowości potrzebne jest zaangażowanie i gotowość do ciągłego doskonalenia się, bo przepisy zmieniają się szybko, a zrozumienie ich wymaga nieustannego poszerzania wiedzy. Oprócz tego, ważna jest cierpliwość i skrupulatność, ponieważ nawet drobny błąd może mieć poważne konsekwencje. Księgowy powinien także umieć zachować spokój pod presją czasu, ponieważ terminy i nagłe zmiany są częścią naszej codzienności. Asertywność to kolejna cecha, która może być przydatna, zwłaszcza gdy trzeba wyjaśnić klientowi, że pewnych rzeczy nie można zrobić albo trzeba podjąć inne kroki. Na koniec, otwartość na nowe technologie i elastyczność w podejściu do pracy będą coraz bardziej istotne, bo cyfryzacja zmienia sposób, w jaki funkcjonuje nasza branża.

Elżbieta Janik - Krause Kancelaria Rachunkowa Denarius

Księgowość często kojarzy się z monotonią i rutyną, a wielu ludzi uważa ją za nudną. Naszą rozmową udowodniłaś, że księgowość to branża, w której zdecydowanie nudy i rutyny nie ma…

Biuro księgowe różni się bardzo od wewnętrznej księgowości w firmach. Denarius ma w swoim portfolio ponad dwustu klientów i to oni dostarczają nam ciągle to nowych wyzwań. (śmiech) Obsługujemy wiele tak różnych branż, że tu naprawdę nudy nie ma! Mamy fryzjerów, developerów, transportowców i tatuażystów. Obsługujemy fundacje i stowarzyszenia. Firmy konsultingowe i produkcyjne. Małe, średnie i duże. Blisko współpracujemy z doradcami podatkowymi, bo niektóre wyzwania, z którymi przychodzą nasi klienci często wymagają trójstronnych spotkań właśnie w takim gronie. Pomimo że udostępniamy narzędzia do elektronicznego przesyłu dokumentów, z wieloma z naszych kontrahentów regularnie się widujemy, omawiamy strategie, rozwiązujemy bieżące problemy, odpowiadamy na wyzwania. Nie dalej niż kilka dni temu, stanęliśmy przed dylematem, czy kupno psa jest kosztem…

Niech zgadnę… To zależy?

Dokładnie! Wszystko zależy od celu, jaki będzie on spełniał w firmie.

Co po tylu latach w niełatwej branży motywuje Cię do pracy?

Po tylu latach w branży czuję, że bardziej jestem przedsiębiorcą niż tylko księgową. Motywuje mnie chęć ciągłego doskonalenia firmy – skupiam się na tym, jak usprawniać pracę zespołu, budować efektywną współpracę i rozwijać relacje z klientami. To nie tylko kwestia zarządzania liczbami, ale też strategią i rozwojem biznesu, co daje mi ogromną satysfakcję. Największą motywację czerpię z wyzwań, które przynosi codzienność, oraz z efektów, które widzę w pracy zespołu i sukcesach naszych klientów. Kiedy firmy, z którymi współpracujemy rosną i prosperują, czuję, że nasza praca naprawdę przynosi wartość. To sprawia, że nieustannie poszukuję nowych rozwiązań i ulepszeń, aby być o krok przed zmianami i nadal z pasją podchodzić do tego, co robię.

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
Elżbieta Janik - Krause Kancelaria Rachunkowa Denarius
REKLAMA
REKLAMA

Marta Działyńska | Rozwód jako droga do spokoju

Artykuł przeczytasz w: 10 min.
Marta Działynska Radca Prawny


Stylistka, makijażystka, trener personalny – zaskakujący zespół przy rozwodzie? Dla mecenas Marty Działyńskiej, rozwód to coś więcej niż formalności. Dzięki holistycznemu podejściu i współpracy z psychologami, coachami i specjalistami od wizerunku, pomaga klientkom i klientom nie tylko rozwiązać kwestie prawne, ale także odzyskać pewność siebie i zadbać o równowagę emocjonalną podczas trudnych życiowych zmian.

Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: Tomek Tomkowiak

Jakie są najczęstsze wyzwania, z którymi klientki i klienci mierzą się podczas rozwodu i jak pomaga Pani im je pokonać?

MARTA DZIAŁYŃSKA: Sprawy rodzinne są bardzo osobiste i wywołują wiele emocji. Sam rozwód może wydawać się prosty, ale wiele zależy od okoliczności sprawy, które często przy konfliktach rodzinnych nadają procesowi rozwodowemu znaczny stopień trudności.
Często osobom, które podjęły decyzję o rozstaniu lub przed taką decyzją zostały postawione, trudno poradzić sobie ze sferą emocjonalną. Rozwód to zmiana, a zmiana to lęk. A my boimy się zmian. Jestem od tego, aby pomóc przez tę zmianę przejść. Oferuję pomoc prawną, mediacyjną, ale także wsparcie psychologiczne, a nawet usługi osobistego trenera, wizażystki czy stylistki, aby moje klientki czy klienci mogli zadbać nie tylko o swoje sprawy formalne, ale również o swoje samopoczucie i pewność siebie. Dzięki wsparciu wszystkich tych specjalistów, mogę zapewnić kompleksową opiekę na wielu poziomach, pomagając przejść przez ten trudny czas w sposób jak najbardziej komfortowy.

To bardzo ciekawe, kompleksowe podejście do osób trafiających do Pani kancelarii. Skąd taki pomysł?

To wynika z moich doświadczeń i obserwacji. Choć rozwód wydaje się głównie kwestią prawną, w rzeczywistości dotyka wielu aspektów życia, od emocji po zdrowie psychiczne i fizyczne. Z czasem zrozumiałam, że osoby, które otrzymują kompleksową pomoc, znacznie lepiej radzą sobie z wyzwaniami, jakie niesie rozwód. Taka koncepcja zrodziła się z chęci zadbania o klienta w całości, a nie tylko o formalne aspekty. Holistyczne podejście pozwala zaopiekować się klientem na różnych poziomach, co sprawia, że proces jest dla niego mniej bolesny, a on sam szybciej odzyskuje równowagę.

Marta Działynska Radca Prawny

Czy takiego wsparcia nie powinniśmy – w takim momencie życia – otrzymać od rodziny?

To niestety utopia. Idealnie byłoby, gdyby w takich trudnych momentach wsparcie przyszło od rodziny. Jednak rzeczywistość bywa inna. Nawet w XXI wieku, w dużych miastach, rozwód wciąż bywa postrzegany jako wstydliwe wydarzenie, czasem wręcz porażka życiowa. Wiele osób spotyka się z niezrozumieniem, osądem, a nawet presją ze strony bliskich, którzy mogą kierować się tradycją, przekonaniami religijnymi lub obawą przed opinią publiczną. Dla niektórych rodzina, zamiast wsparcia, przynosi dodatkowe obciążenie emocjonalne, co sprawia, że osoby przechodzące przez rozwód często nie mają gdzie szukać pomocy. W takich przypadkach wsparcie zewnętrzne – profesjonalne i bezstronne – staje się kluczowe. To właśnie wtedy moje zadanie polega na tym, by klientka czy klient poczuli, że mają oparcie nie tylko w prawnych kwestiach, ale również na poziomie emocjonalnym i osobistym, niezależnie od tego, jakie postawy przyjmują ich najbliżsi. Natomiast nie jest tak, że każdy musi z tego dodatkowego wsparcia skorzystać. To jest pomoc uzupełniająca, nie stanowi jednak meritum. Niektórzy przychodzą do mnie stricte po pomoc prawną, a ja jej udzielam. Nikogo do niczego nie namawiam. Nie mam też wiedzy, czy ktoś z polecanych przeze mnie osób skorzysta. Nigdy o to nie pytam.

Prawo często bywa postrzegane jako „zero-jedynkowe” – jak udaje się Pani łączyć ten formalny wymiar prawa z podejściem, uwzględniającym emocje i potrzeby klientów?

Prawo rzeczywiście bywa postrzegane jako „zero-jedynkowe”, ale kluczem do jego skutecznego stosowania jest interpretacja. Z jednej strony mamy przepisy, które tworzą ramy, ale w tych ramach zawsze istnieje przestrzeń na dostosowanie ich do indywidualnej sytuacji. Moim zadaniem jest znaleźć takie uzasadnienie pozwu o rozwód, które nie tylko będzie zgodne z prawem, ale także odzwierciedli historię mojego klienta, którą chciałby przedstawić. Każdy ma swoją wersję prawdy, dlatego dużą część czasu przeznaczam na wspólne rozmowy, aby dobrze zrozumieć emocje i motywacje, które stoją za klientką czy klientem. To pozwala mi „przetłumaczyć” te emocje na język prawniczy, tak aby sąd mógł zobaczyć pełny obraz sytuacji i zrozumieć, dlaczego osoba, którą reprezentuję znalazła się w tym miejscu. Łącząc formalną stronę prawa z ludzkim aspektem, staram się sprawić, aby proces rozwodowy był jak najbardziej zgodny z rzeczywistością moich klientek czy klientów.

Marta Działynska Radca Prawny

W Pani gabinecie na pewno wylano wiele łez, padło wiele gorzkich słów. Rozwód to niełatwy stan emocjonalny. Czy emocje, obecne w trakcie tego procesu, nie stają się też Pani udziałem?

Nauczyłam się nie brać tych emocji do siebie. Klientka czy klient oczekują ode mnie oprócz wiedzy prawniczej empatii, wsparcia, czasem nawet symbolicznego „trzymania za rękę”, ale jednocześnie moją rolą jest skuteczne przeprowadzenie przez proces rozwodowy, co wymaga zachowania dystansu. Profesjonalizm w tej sytuacji polega na umiejętności oddzielenia emocji osoby korzystającej z moich usług od własnych, jednocześnie pozostając wsparciem dla niej. Moim zadaniem nie jest być powiernikiem, ale przewodnikiem, który kieruje się zasadami prawa, a jednocześnie rozumie ludzkie aspekty rozwodu. Ale to oczywiście nie zawsze tak działa, bo zdarzają się sytuacje, które wymagają natychmiastowej reakcji. W takich momentach moi klienci również mogą na mnie liczyć.

Przychodzi klientka czy klient do kancelarii Pani Mecenas Marty Działyńskiej i co otrzymuje?

Zaczynamy od szczerej, wstępnej rozmowy. U mnie trochę jak na spowiedzi, muszę usłyszeć prawdę, nawet tę niewygodną, aby nie pozostać zaskoczoną na sali sądowej. Nie oceniam, nie feruję wyroków, nie moralizuję. Następnie wspólnie analizujemy możliwe rozwiązania i wybieramy to, co najlepiej odpowiada indywidualnym potrzebom osoby, która do mnie przyszła. Nie podejmuję decyzji za nią. Jestem natomiast po to, aby ich przeprowadzić przez ten trudny moment, wspierać i pomóc w znalezieniu najlepszego rozwiązania.

Marta Działynska Radca Prawny

Zaczęłyśmy trochę o holistyce i dbaniu o dobrostan osób przechodzących przez rozstanie. Z czyjej pomocy mogą skorzystać klienci, którzy trafiają do Pani kancelarii?

Współpracuję z psychologami i coachami, aby pomóc klientom przejść przez ten trudny proces w zdrowy i świadomy sposób. W zależności od tego, z jakim problemem emocjonalnym zmaga się dana osoba i jaka jest jej osobowość, proponuję współpracę z odpowiednim specjalistą – czasem jest to psycholog, innym razem coach. W sprawach, gdzie są zaangażowane dzieci, szczególny nacisk kładę na ich dobrostan. W takich przypadkach sugeruję, aby dziecko miało własne, niezależne wsparcie psychologa dziecięcego, ponieważ ważne jest, by jego potrzeby były zaopiekowane, niezależnie od sytuacji między rodzicami. Ponadto, współpracuję z doświadczonymi mediatorami, ponieważ mediacja często jest skutecznym narzędziem w rozwiązywaniu sporów rodzinnych. W polskim prawie mediacja jest dobrowolna, więc obie strony muszą wyrazić na nią zgodę, ale gdy istnieje przestrzeń do porozumienia, mediacja może znacznie ułatwić osiągnięcie tego porozumienia, zwłaszcza w sprawach dotyczących dzieci i wspólnej przyszłości po rozstaniu. Jestem zwolennikiem porozumień, wolę prowadzić dialog niż toczyć wojnę, chociaż oczywiście doświadczenia mam także i takie.

Obecność psychologa czy mediatora jest w miarę „naturalna” w procesie rozwodowym, ale Pani oferuje coś więcej. Trener personalny, wizażystka, stylistka?

Rozstanie dotyka wielu sfer życia. Zmienia się nie tylko status prawny, ale także emocjonalny, społeczny, a często i fizyczny stan osoby. To moment, w którym niektóre osoby czują, że ich poczucie własnej wartości jest zachwiane, a życie się diametralnie zmienia. Dlatego oprócz standardowej pomocy prawnej, psychologicznej czy mediacyjnej, oferuję również wsparcie ze strony trenera personalnego, wizażystki czy stylistki. Często te usługi mogą wydawać się nieoczywiste, ale w rzeczywistości mogą mieć wpływ na to, jak klienci poradzą sobie z tą zmianą. Trener personalny może pomóc zadbać o kondycję fizyczną, co przekłada się na lepsze samopoczucie i większą pewność siebie. Wizażystka i stylistka natomiast pracują nad zmianą wizerunku, co często pomaga poczuć się lepiej we własnej skórze i odzyskać poczucie kontroli nad swoim życiem. Rozstanie to nie tylko koniec pewnego etapu, ale także początek nowego. Dbanie o siebie, zarówno fizycznie, jak i psychicznie, może być kluczowe w tym procesie.

Marta Działynska Radca Prawny

Czy podejście wszechstronne może prowadzić do wypracowania bardziej satysfakcjonujących rozwiązań prawnych dla obu stron konfliktu?

Szerokie wsparcie pomaga im lepiej radzić sobie ze stresem i zmianą. Gdy dostajemy narzędzia do zarządzania emocjami, łatwiej nam zachować spokój w trudnych sytuacjach, takich jak negocjacje dotyczące podziału majątku, opieki nad dziećmi czy ustalania alimentów. Osoba, która lepiej radzi sobie z emocjonalnym ciężarem rozwodu, może efektywniej skupić się na swoich prawach i interesach, co z kolei sprzyja osiągnięciu bardziej satysfakcjonujących rozwiązań prawnych.

Jak wielu klientów korzysta z pomocy współpracujących z Panią osób?

Z psychologów bardzo wielu. Szczególnie, jeśli w grę wchodzą dzieci, bo w przypadku rozstania mamy często do czynienia z konfliktem lojalnościowym u dziecka. Wizyta u psychologa, najlepiej obojga rodziców to często pierwszy krok do porozumienia.
Oprócz psychologów, z pomocy coachów czy mediatorów także korzysta duża część klientów, szczególnie w kwestiach, które wymagają złagodzenia emocji i wypracowania wspólnych rozwiązań. Każdy z tych specjalistów ma swoje unikalne zadanie – od wsparcia emocjonalnego, przez zarządzanie stresem, aż po budowanie komunikacji między stronami.

Marta Działynska Radca Prawny

Czy uważa Pani, że prawo rodzinne w Polsce powinno bardziej uwzględniać całościowe podejście i potrzeby emocjonalne rodzin przechodzących przez rozwód?

Prawo rodzinne w Polsce, jak każde prawo, opiera się na przepisach i regulacjach, które muszą być stosowane w sposób formalny i jasny. Choć w sądzie mamy do czynienia z ludźmi, którzy podejmują decyzje, trudno jest wpisać dobrostan emocjonalny w akty prawne, ponieważ prawo musi być obiektywne i przewidywalne. Oczywiście, sędziowie uwzględniają różne aspekty sytuacji rodzinnych, jednak z natury rzeczy przepisy nie są narzędziem do zarządzania emocjami czy potrzebami psychicznymi stron. Z tego powodu uważam, że kompleksowe podejście – uwzględniające wsparcie psychologiczne, mediacyjne czy coachingowe – powinno towarzyszyć, ale nie zastępować prawa. Prawo reguluje kwestie formalne, jak podział majątku, opieka nad dziećmi czy alimenty, natomiast emocjonalny i psychiczny aspekt rozwodu wymaga wsparcia poza salą sądową. Jestem za tym, aby system promował większą współpracę z mediatorami czy psychologami w procesach rodzinnych, bo to może pomóc rodzinom przechodzić przez ten trudny czas z większą świadomością i spokojem. Jednak dobrostan emocjonalny trudno jest ująć w paragrafach – to zadanie dla specjalistów spoza wymiaru sprawiedliwości, z którymi współpraca powinna być ułatwiana i promowana.

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
Marta Działynska Radca Prawny
REKLAMA
REKLAMA

Odzyskując autorytet. Przyszłość nauczycieli w polskim systemie edukacji

Artykuł przeczytasz w: 5 min.
Małgorzata Kowzan ZNP


Zawód nauczyciela w Polsce przechodzi głębokie przemiany, a autorytet, który kiedyś był jego fundamentem, dziś wydaje się zagrożony. W obliczu rosnących wyzwań społecznych i kontrowersyjnych reform edukacyjnych, pytanie o przyszłość tej profesji staje się coraz bardziej naglące. Czy możliwe jest odbudowanie prestiżu nauczyciela i przywrócenie mu należnego miejsca w społeczeństwie? O tym rozmawiamy z Małgorzatą Kowzan, Prezes Okręgu Wielkopolskiego ZNP.

Tekst: Zuzanna Kozłowska | Zdjęcia: Materiały własne MK, Adobe Stock

Jak zmienia się społeczne postrzeganie zawodu nauczyciela? Czy jest szansa na poprawę prestiżu tego zawodu w najbliższej przyszłości?

MAŁGORZATA KOWZAN: Zawód nauczyciela nie jest już tak poważany, jak kiedyś, nawet kilkanaście lat temu. Dziś, by mieć autorytet, nie wystarczy pełnić funkcji. Wraz ze wzrostem poziomu wykształcenia społeczeństwa zmienia się rola nauczyciela. Pozycję społeczną nauczycieli obniża między innymi niski status ekonomiczny. Należy więc dążyć do poprawy prestiżu zawodu nauczyciela. Wpływ na to mają sami nauczyciele, polityka edukacyjna państwa, a nawet media. Obecnie ceniony jest ten nauczyciel, który potrafi stworzyć głęboką relację z uczniem i nawiązać komunikację z jego rodzicami. Ważny jest także dobrostan nauczycieli, który zależy między innymi od sfery finansowej. Zatem, by z tym zawodem wiązali swoją przyszłość najlepsi absolwenci szkół średnich czy studenci kierunków pedagogicznych, nawet nauczyciele obecnie wykonujący ten zawód, musi być wdrożony system wynagradzania nauczycieli gwarantujący gratyfikację finansową na odpowiednim poziomie.

Ostatnie lata przyniosły szereg reform w edukacji. Jak nauczyciele oceniają te zmiany? Czy są one korzystne z perspektywy środowiska nauczycielskiego?

Likwidacja gimnazjów przez Annę Zalewską, powrót do ośmioklasowej szkoły podstawowej i nowe podstawy programowe uwsteczniły polską edukację. Powierzenie stanowiska ministra Przemysławowi Czarnkowi, konserwatywnemu politykowi, spowodowało lawinę kontrowersyjnych decyzji, które pogłębiły degradację polskiej szkoły. Minister, swoją arogancją i nietolerancją, dał się we znaki nauczycielom, rodzicom, uczniom, organom prowadzącym, organizacjom pozarządowym. Obecnie co chwilę pojawiają się jakieś pomysły kierownictwa ministerstwa. Pozytywnie odbieramy odchudzenie podstawy programowej, negatywnie oceniamy zwiększenie, zamiast zmniejszenia, limitu dzieci w klasach I-III, w związku z obowiązkiem szkolnym dzieci uchodźców z Ukrainy.

20200619 AdobeStock 405192061 2

W jakim stopniu nauczyciel może odgrywać rolę mentora i przewodnika w życiu młodych ludzi w obliczu współczesnych wyzwań, takich jak presja społeczna, media społecznościowe i trudności emocjonalne?

W obliczu tych wyzwań musimy zastanowić się, jaka jest rola edukacji poza realizacją podstawy programowej. Jak budować w dzieciach, młodych ludziach poczucie własnej wartości, pewności siebie i bezpieczeństwa. Potrzebny jest więc pełen zaangażowania nauczyciel-mentor, nie tylko przekazujący garść informacji, ale potrafiący stworzyć klimat do stawiania pytań i projektowania działań. Przede wszystkim uczący krytycznego myślenia, inspirujący i akceptujący autonomię uczniów oraz ich inicjatywy w uczeniu się.

Jak ZNP ocenia problem niedoboru nauczycieli w Wielkopolsce? Co można zrobić, by sytuacja się poprawiła?

Problem niedoboru nauczycieli właściwie dotyczy całego kraju, co nas bardzo niepokoi. Braki kadrowe spowodowały, że wielu nauczycieli realizuje dużo godzin ponad pensum lub ma dodatkowe umowy w innych szkołach czy placówkach oświatowych. Z tego powodu czują się przepracowani, a zależy nam przecież na wysokiej jakości edukacji. By poprawić tę sytuację, muszą być podjęte działania systemowe. Jak wcześniej wskazałam, konieczne jest podniesienie prestiżu zawodu nauczyciela, a także poprawa warunków jego pracy. Znamy wiele przypadków rezygnacji z pracy przez nowo zatrudnionych młodych nauczycieli już na początku września.

20171009 AdobeStock 175949422

Jakie są najważniejsze cele ZNP na najbliższe lata?

ZNP stawia sobie wiele zadań do realizacji. Ważne dla nas są: prestiż i autonomia zawodu nauczyciela, nowoczesna, demokratyczna edukacja oraz bycie silnym partnerem społecznym i mocnym głosem środowiska edukacyjnego. Obecne priorytety to: wynagrodzenia nauczycieli oraz innych pracowników oświaty i szkolnictwa wyższego, dążenie do zmian w szeroko rozumianym prawie oświatowym w celu poprawy sytuacji prawnej nauczycieli, obrona samorządowej oświaty. Domagamy się procedowania w Sejmie naszej obywatelskiej inicjatywy „Godne płace i wysoki prestiż nauczycieli”, której celem jest zmiana systemu wynagradzania nauczycieli, polegająca na powiązaniu go z przeciętnym wynagrodzeniem w gospodarce.

Zuzanna Kozłowska

Zuzanna Kozłowska

REKLAMA
REKLAMA
Małgorzata Kowzan ZNP
REKLAMA
REKLAMA

Anna Schulz | Pomagam tworzyć przyjazne miejsca pracy

Artykuł przeczytasz w: 16 min.
Anna Schulz


Przyjazne i skuteczne miejsce pracy może wydawać się nieosiągalnym celem, zwłaszcza w korporacyjnym świecie. Jednak Anna Schulz, która przez lata zarządzała zasobami ludzkimi w globalnych firmach, doskonale wie, jak połączyć efektywność z dobrym samopoczuciem zespołu. Bogate doświadczenie we wspieraniu kadry managerskiej pozwala jej dzisiaj pomagać liderom w tworzeniu środowisk pracy, gdzie ludzie czują się docenieni, są zaangażowani, a organizacja odnosi sukcesy. I jak przekonuje, klucz do sukcesu leży w zrozumieniu, że zadowolony i zmotywowany zespół stanowi fundament trwałych wyników oraz zdrowej, dynamicznej organizacji.

Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: Małgorzata Przybylska

Przyjazne miejsce pracy, dla wielu brzmi jak utopia. Powiedz, czym jest dla Ciebie przyjazne miejsce pracy i czy jego stworzenie jest w ogóle możliwe?

ANNA SCHULZ: Z pewnością jest to możliwe. Jednak, aby stało się faktem, konieczna jest zmiana myślenia wśród kadry zarządzającej. Wciąż dominuje przekonanie, przekazywane z pokolenia na pokolenie liderów i przedsiębiorców, o tradycyjnym podejściu do zarządzania ludźmi. Przełamanie tego schematu wymaga głębokiej zmiany mentalnej oraz otwartości na nowoczesne, bardziej efektywne metody. Jeśli mówimy o stworzeniu przyjaznego miejsca pracy, dodałabym do tego jeszcze słowo „skuteczne”. A jakie to jest miejsce? To takie, które jednocześnie przynosi korzyści pracodawcy, klientom i pracownikom, biorąc pod uwagę potrzeby wszystkich stron.

Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić…

Żadna zmiana nie przychodzi łatwo. Jeśli chcemy poprawić swój styl życia, regularnie chodzić na siłownię, zdrowo się odżywiać, napisać e-booka czy założyć firmę, musimy być gotowi na to, że będzie to wymagało ogromnego wysiłku, zwłaszcza w zakresie zmiany sposobu myślenia. Podobnie jest w pracy z ludźmi – kluczowe jest zrozumienie, że prawdziwa zmiana nie polega wyłącznie na nowych działaniach czy korzystaniu z instrukcji albo czyichś rad, ale przede wszystkim na transformacji naszego podejścia. Tylko wtedy będziemy w stanie skutecznie inspirować innych, budować głębsze relacje i osiągać trwałe, wartościowe rezultaty.

Zawodowo konsultujesz przedsiębiorców w obszarach związanych z komunikacją, polityką personalną. Opowiedz trochę o swoim doświadczeniu zawodowym, bo jest ono imponujące.

Swoje życie zawodowe związałam z wielkimi korporacjami z branży fast fashion. Pierwsze pięć lat spędziłam w LPP, w 2005 roku dołączyłam do H&M, pracowałam w Trójmieście, Warszawie i Krakowie. Wspierałam sprzedaż z poziomu różnych stanowisk, takich jak kierownik sklepu, kontroler projektów czy regionalny kontroler i wreszcie HR. W 2011 roku przeprowadziłam się do Poznania, gdzie objęłam stanowisko dyrektorki ds. zasobów ludzkich w H&M logistics. Pamiętam, że na początku mojej pracy magazyn zatrudniał około tysiąca osób, a w ciągu zaledwie roku ta liczba podwoiła się. Po trzech latach zespół liczył już 5000 osób – i powiedzieć, że to był „żywy organizm”, to zdecydowanie za mało! (śmiech) Była to niezwykle intensywna i wymagająca praca, pełna wyzwań. Setki liderów, tysiące pracowników, związki zawodowe – tam było dosłownie wszystko! Po tych trzech latach awansowałam na poziom globalny, by ostatecznie w 2019 roku objąć funkcję dyrektorki personalnej H&M logistic w Europie Centralnej. Zarządzałam zespołami HR w Polsce, Finlandii, Niemczech, Holandii, Austrii i Szwajcarii, współtworząc i wdrażając politykę personalną dla dziesięciu tysięcy pracowników w Europie Centralnej. Dziś korzystając z tego doświadczenia doradzam menedżerom operacyjnym i przedsiębiorcom w podejmowaniu decyzji personalnych w obszarach rekrutacji, zarządzania wynikami, zaangażowania i rozwoju pracowników, rozwoju kompetencji przywódczych, transformowaniu konfliktów, wprowadzania zmian organizacyjnych czy budowania polityki wynagrodzeń.

20240508 ASch 2

Jak sama mówisz, „wystarczy 10-15 osób, żeby się dobrze pokłócić”, a w przypadku tak ogromnych zespołów, to o konflikty, różnice zdań i wyzwania komunikacyjne nietrudno. Jak udawało Ci się zarządzać tymi napięciami i utrzymać efektywność oraz harmonię w zespole liczącym tysiące osób?

Przede wszystkim stawiałam i nadal stawiam na współpracę oraz umiejętność jasnego, otwartego komunikowania się. Kluczowe było budowanie kultury dialogu, gdzie każdy mógł wyrazić swoje zdanie, bez obawy, że poniesie za to przykre konsekwencje, a problemy były rozwiązywane w sposób konstruktywny, zanim przerodziły się w większe konflikty. Tak szeroki rynek niósł za sobą niesamowitą różnorodność, wielokulturowość, a także zróżnicowane podejście do pracy i zarządzania. To naprawdę wymagało wejrzenia najpierw w siebie, odrzucenia myślenia stereotypami, a także ogromnej empatii i otwartości. Ode mnie jako dyrektorki oczekiwano więcej, co oczywiście jest absolutnie zrozumiałe. Dlatego sama odbyłam w tym czasie wiele wewnętrznych podróży, aby stać się lepszą liderką i lepiej rozumieć potrzeby zarówno zespołów, jak i indywidualnych pracowników. Te doświadczenia nauczyły mnie, że skuteczne zarządzanie to nie tylko dbanie o efektywność, ale przede wszystkim o ludzi, ich różnorodność i relacje, które budują silną, zgraną organizację. Ważnym elementem było również zaufanie do liderów oraz rozwijanie ich kompetencji w zarządzaniu zespołami. Dzięki temu, nawet w tak dużej strukturze, udawało się utrzymać efektywność i pozytywne relacje, które przekładały się na sukces całego przedsiębiorstwa.

Ale chcesz mi powiedzieć, że da się rozwiązywać konflikty w tak ogromnym zespole?

Ja nie rozwiązuję konfliktów, ja je transformuję. Przenoszę je z punktu A do punktu B. Kiedy jako naprawdę młoda dziewczyna zostałam rzucona na front rozmów ze związkami zawodowymi, to było dla mnie jak skok na głęboką wodę. Właśnie wtedy zrozumiałam, że konflikty nie zawsze trzeba rozwiązywać w tradycyjny sposób – można je przekierować, zmieniać ich energię i przekształcać w coś konstruktywnego. Nasze cele były tak różne, że mały krok do przodu już był sukcesem. Chciałabym podkreślić, że zdrowy konflikt to taki, w którym obie strony skupiają się na rozwiązaniu problemu, a nie na wzajemnych atakach. Nawet jeśli na pierwszy rzut oka wydaje się, że strony mają zupełnie odmienne cele, zawsze istnieje wspólny obszar, na którym zależy obu stronom. W mojej współpracy ze związkami zawodowymi takim wspólnym mianownikiem była troska o pracowników. Kiedy to zostało jasno nazwane, nasza współpraca stała się możliwa i zaczęła przynosić realne korzyści. I dlatego zamiast postrzegać konflikt jako przeszkodę, zaczęłam widzieć w nim szansę na rozwój i poprawę relacji. Ta lekcja towarzyszy mi do dziś i pomaga budować dialog oparty na zrozumieniu, a nie na walce.

Obecnie swoje zawodowe doświadczenie wykorzystujesz, pracując z liderami i przedsiębiorcami, ucząc ich, jak budować przyjazne i efektywne miejsca pracy. Jakie więc kluczowe elementy decydują o stworzeniu takiego środowiska?

Po pierwsze, trzeba stawiać na wysokie standardy pracy, jednocześnie będąc wyrozumiałym wobec ludzi. Scott Kim w swojej książce „Szef wymagający i wyrozumiały” świetnie opisuje, jak te dwie postawy mogą iść w parze. Wymagania muszą być jasno określone, ale równocześnie należy pamiętać, że każdy człowiek ma swoje potrzeby i granice. Klucz tkwi w tym, by budować zaufanie, dawać przestrzeń do rozwoju i wspierać swoich pracowników, stwarzając im warunki do osiągania najlepszych wyników, przy jednoczesnym dbaniu o ich dobrostan.

Jakie wyzwania najczęściej napotykają liderzy w zarządzaniu zespołami?

To w dużej mierze zależy od wieku lidera. Młodsi stażem liderzy napotykają inne wyzwania niż ci bardziej doświadczeni. Dla młodych największym problemem bywa budowanie autorytetu. Częstym błędem w firmach jest awansowanie najlepszego handlowca na lidera zespołu, zakładając, że jego umiejętności sprzedażowe przełożą się na zdolność zarządzania ludźmi. Niestety, taki lider często ma trudności z delegowaniem zadań, ponieważ zamiast koordynować pracę zespołu, woli wykonywać zadania samodzielnie. Natomiast starsi, bardziej doświadczeni liderzy zmagają się z wyzwaniami związanymi z zarządzaniem różnorodnością. Współczesny świat to nie tylko różnice pokoleniowe, ale także kulturowe i międzykulturowe. Liderzy muszą radzić sobie z zespołami złożonymi z osób o odmiennych narodowościach, wartościach, światopoglądach i podejściu do pracy, co wymaga od nich elastyczności, otwartości i umiejętności dopasowania się do dynamicznie zmieniającego się otoczenia.

20240821 AnnaSchulz

Jak możesz im pomóc?

Moje doświadczenie zawodowe pozwala mi skutecznie wspierać liderów w rozwijaniu kluczowych kompetencji, które pomagają im zarządzać zespołami z większą pewnością siebie i efektywnością. Pomagam im zrozumieć, jak budować autorytet nie poprzez władzę, ale przez zaufanie, spójność i empatię. Uczę, jak tworzyć efektywne zespoły, delegować zadania, aby ludzie mogli działać samodzielnie, a liderzy skupiali się na strategii i rozwoju. Przykładem tego jest współpraca z właścicielem kliniki, którego wspierałam w reorganizacji struktury i wdrożeniu nowego oprogramowania do monitorowania efektywności pracowników, czy praca z dyrektorem szkoły, którego wspieram w zarządzaniu zespołem, bo podwoił swoją liczebność w ciagu 3 lat. Mam też doświadczenie we wspieraniu dyrektorki żłobków w budowaniu relacji z pracownikami i rodzicami, jak również współpracę z menedżerką firmy produkcyjnej, której pomagam w restrukturyzacji i prowadzeniu trudnych rozmów z pracownikami. Dodatkowo, doradzam dużej firmie zmagającej się z problemami po nieudanej akwizycji i nieprawidłowym wdrożeniu systemu SAP, co odbiło się na efektywności pracowników. Na co dzień doradzam we wprowadzaniu zmian organizacyjnych, wspieram liderów w radzeniu sobie z różnorodnością, pokazując, jak wykorzystać te różnice jako siłę napędową, a nie przeszkodę. Chciałabym też wspomnieć, że HR-owo prowadziłam wdrożenie systemu SAP dla 5 tysięcy pracowników. Proces trwał rok i był intensywnie przygotowywany, a jego sukces opierał się na zrozumieniu ludzkich obaw i umiejętności ich pokonania. Pomagałam liderom z sukcesem przeprowadzać takie zmiany wielokrotnie. Dzięki temu managerowie, z którymi pracuję, nie tylko lepiej zarządzają, ale także tworzą środowiska sprzyjające współpracy i innowacyjności. Dodatkowo współpracuję z zespołami jako konsultantka i trenerka. Pokazuję, jakie kompetencje liderskie będą najważniejsze w świecie AI. A w mojej ofercie znajdują się także kursy online, które umożliwiają elastyczne podejście do nauki.

Czym różni się budowanie skutecznych zespołów w międzynarodowych korporacjach od mniejszych, lokalnych firm?

Przede wszystkim skalą i podejściem do procesów. W dużych organizacjach struktury są bardziej złożone, a formalne procedury są niezbędne do zarządzania tysiącami pracowników. Te same procesy przeniesione do małych firm, gdzie zespół liczy kilka czy kilkanaście osób, często okazują się zbyt skomplikowane i niepraktyczne. W mniejszych firmach kluczowe i możliwe jest bardziej elastyczne podejście, szybkie podejmowanie decyzji i bliskie relacje w zespole, co w znaczący sposób podnosi tempo działania. Istotny jest też lokalny kontekst, który w małych firmach odgrywa większą rolę – łatwiej angażować się w lokalne środowisko i dostosować do specyfiki rynku. Choć doświadczenie wyniesione z korporacji jest cenne, w małym biznesie konieczne jest budowanie procesów od podstaw, z uwzględnieniem lokalnych potrzeb i możliwości zespołu.

Jakie strategie rekomendujesz liderom, aby budować zaufanie i otwartą komunikację w zespole?

Kluczową strategią jest prowadzenie przejrzystej i klarownej komunikacji. To nie oznacza, że lider powinien dzielić się wszystkimi swoimi obawami czy wątpliwościami z zespołem, ale również nie może popadać w skrajność i pozostawiać ludzi w niepewności. Brak informacji rodzi domysły, a ludzie mają naturalną tendencję do tworzenia własnych historii, jeśli nie otrzymują jasnych wyjaśnień dotyczących powodów podejmowanych decyzji czy działań. Dlatego tak ważne jest wyważone, ale szczere informowanie zespołu o celach i intencjach. Drugą kluczową strategią jest spójność. Lider musi być konsekwentny w swoich słowach i działaniach. Jeśli mówię jedno, a robię coś zupełnie innego, tracę wiarygodność. Zespół szybko zauważy brak zgodności między deklaracjami a rzeczywistością, co podważy zaufanie. Dlatego tak ważne jest, aby słowa lidera były w pełni odzwierciedlone w jego decyzjach i zachowaniach. Spójność buduje autorytet i wzmacnia relacje w zespole.

Współpracujesz z ekspertami z różnych dziedzin choćby takich jak neurobiologia. Dlaczego? Czy znajomość procesów neurobiologicznych pomaga liderom lepiej zrozumieć reakcje i zachowania swoich pracowników? A może też albo przede wszystkim swoje?

W zarządzaniu, podobnie jak w wielu innych dziedzinach, pojawiają się różnorodne trendy. Jednak należy podchodzić do nich ostrożnie, ponieważ nie zawsze pasują do specyfiki naszego biznesu czy otoczenia. Neurobiologia, w przeciwieństwie do tych chwilowych tendencji, nie jest modą, lecz nauką. Tradycyjnie odnosi się do biologicznych dyscyplin zajmujących się badaniem układu nerwowego, jednak w szerszym, współczesnym rozumieniu obejmuje również wszystkie dziedziny nauki badające mózg, czyli centrum naszych reakcji, emocji i zachowań. Zrozumienie, jak działa mózg, daje mi głębszy wgląd w procesy międzyludzkie, zarówno moje własne, jak i moich pracowników. Nasz mózg jest zaprogramowany, by chronić nas przede wszystkim przed zagrożeniami fizycznymi, ale współcześnie pełni również rolę obrony przed psychicznym dyskomfortem. W sytuacjach stresowych to on decyduje, jak reagujemy, dlatego tak ważne jest rozumienie tych mechanizmów w kontekście zarządzania zespołem.

20240821 AnnaSchulz024 2

W Twoim bio znalazłam informację, że masz za sobą wiele szkoleń, kursów. Bardzo zainteresował mnie temat empatycznej komunikacji. Życie przedsiębiorcy nie jest często usłane różami. Odnoszę wrażenie, że ostatnia rzecz, jaką mają w głowie, to empatia. No i druga rzecz, czy empatii w relacjach da się nauczyć?

Empatyczna komunikacja to niezwykle ważny temat, szczególnie w świecie przedsiębiorców, gdzie codzienne wyzwania i presja często sprawiają, że empatia schodzi na dalszy plan. Masz rację – życie przedsiębiorcy to często nieustanna walka o czas, wyniki i efektywność, więc empatia może wydawać się luksusem, na który brakuje miejsca. Jednak paradoksalnie, to właśnie empatia może być kluczem do budowania trwalszych i bardziej efektywnych relacji, zarówno w zespole, jak i z klientami. Najważniejsze jest jednak to, że empatia to nie tylko współczucie czy zrozumienie, ale również umiejętność aktywnego słuchania i działania, które wspiera drugą osobę. Tą osobą może być klient, pracownik, wspólnik. W kontekście przedsiębiorczości oznacza to zdolność balansowania między zrozumieniem wyzwań innych, a zachowaniem zdrowych granic i dbaniem o realizację celów. Ale równie istotna jest empatia wobec samego siebie, ponieważ to ona stanowi fundament naszej emocjonalnej równowagi. Jeśli nie potrafimy okazać zrozumienia i wsparcia sobie, trudno będzie nam autentycznie wykazać empatię wobec innych, gdyż nasze wewnętrzne braki będą odbijać się w relacjach z otoczeniem. Empatia stała się dziś kluczowym imperatywem biznesowym, nie tylko w kontekście relacji międzyludzkich, ale również jako element budowania zaufania, lojalności i długotrwałego sukcesu firmy. Przedsiębiorstwa, które potrafią zrozumieć potrzeby i emocje zarówno swoich pracowników, jak i klientów, zyskują przewagę konkurencyjną, tworząc bardziej zaangażowane zespoły i głębsze relacje z klientami.

Jakie znaczenie ma równowaga między pracą a życiem osobistym liderów? I jak oni mogą ją osiągnąć?

Uważam, że to fundament efektywnego przywództwa. Aby móc w pełni skupić się na zawodowych wyzwaniach, liderzy muszą zadbać o harmonię w życiu prywatnym. Osobiście przekonałam się, jak trudne może być wyznaczenie granic, zwłaszcza że z mężem, pochodzimy z tego samego środowiska korporacyjnego. Często po godzinach pracy wracaliśmy do służbowych spraw, co na dłuższą metę okazało się wyczerpujące i niezdrowe, zarówno dla nas, jak i dla naszych relacji. Z czasem zrozumiałam, że ciągła dostępność i brak odpoczynku nie sprzyjają ani efektywności, ani dobremu samopoczuciu. Klucz do balansu to świadome wyznaczanie granic, dbanie o przestrzeń na życie prywatne i regenerację, a także umiejętne delegowanie zadań. Tylko w ten sposób można zachować energię, zapał do pracy i jednocześnie cieszyć się pełnią życia poza nią.

Co doradziłabyś przedsiębiorcom, którzy dopiero rozpoczynają budowanie swoich zespołów?

Aby rozpoczynając budowanie swojego zespołu, jasno odpowiedzieli sobie na pytanie: jakiego efektu oczekuję po zatrudnieniu pracownika i w jaki sposób pierwszy oraz kolejni członkowie zespołu mają mnie wesprzeć w realizacji celów. Zrozumienie tego, co chcą osiągnąć, pozwoli im precyzyjnie określić, kogo potrzebują i jakie wartości powinny dominować w firmie. Zespół to nie tylko suma umiejętności, ale przede wszystkim ludzie, którzy powinni podzielać wizję i cele przedsiębiorcy. Jeśli sami, jako przedsiębiorcy, nie mamy pełnej jasności co do naszych celów i oczekiwań, trudno będzie to zrozumieć pracownikom. Dlatego zrozumienie tych kwestii na poziomie lidera jest kluczowe – tylko wtedy pracownicy będą mogli wspierać nas w dążeniu do sukcesu i efektywnie realizować swoje zadania. Kluczowe jest także, aby od samego początku inwestować w dobrą komunikację i kulturę współpracy. Jasno sprecyzowane oczekiwania, otwartość na różnorodne punkty widzenia oraz budowanie zaufania to fundamenty skutecznego zespołu. Lider nie tylko powinien wyznaczać kierunek, ale także dawać przykład, tworząc przestrzeń, w której każdy członek zespołu może rozwijać swoje talenty i czuć się częścią wspólnej misji.

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
Anna Schulz
REKLAMA
REKLAMA

DOROTA RACZKIEWICZ | Profilaktyka powinna być zobowiązaniem

Artykuł przeczytasz w: 20 min.
Drużyna Szpiku Dorota Raczkiewicz


Październik, jak co roku, upływa pod znakiem onkologii. W tym miesiącu przypada Światowy Dzień Onkologii i Europejski Dzień Walki z Rakiem Piersi. Wspieranie osób walczących ze śmiertelną chorobą to wyjątkowo trudne zadanie, które Drużyna Szpiku skutecznie łączy z propagowaniem kwestii prozdrowotnych i wiedzy o oddawaniu szpiku. Dziennikarka, prezeska Fundacji Dar Szpiku i szefowa Drużyny Szpiku, wspierającej chorych na nowotwory i ich rodziny – Dorota Raczkiewicz – opowiada o darze, jakim jest życie, bezinteresowne pomaganie, jak ważna jest uważność, samoświadomość oraz oswajanie choroby.

Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: Katarzyna Radecka, Emilia Staszków, Sławek Drapiński, archiwum prywatne D.R.

Według statystyk Krajowego Rejestru Nowotworów każdego roku diagnozę choroby nowotworowej otrzymuje 170 tys. Polaków, a 100 tys. z nich niestety odchodzi… Obecnie 1,17 mln Polaków żyje z chorobą nowotworową. Najczęściej mówimy o nowotworach płuc, piersi, jelita grubego, gruczołu krokowego. Przytoczyłam ogólnopolskie dane, a jak Wielkopolska wypada na tle kraju?

DOROTA RACZKIEWICZ: Wielkopolska na mapie kraju to miejsce, w którym pacjenci są naprawdę dobrze zaopiekowani onkologicznie. Mamy tu wybitnych specjalistów i dobre ośrodki onkologiczne, dodatkowo możliwość badań profilaktycznych, ale i genetycznych. Jeśli zaś chodzi o ilość osób rejestrujących się jako dawcy szpiku, to Wielkopolska też jest w czołówce. Jeżeli bierzemy pod uwagę liczbę zachorowań na różne typy nowotworów, to pewnie też, niestety, jesteśmy w czołówce. Nasz region cechuje się dużą świadomością i niejednokrotnie zauważam to podczas wielu lat mojej pracy, że kobiety z Poznania i okolic dbają o siebie, mając na uwadze zarówno swoje dobro, jak i swoich najbliższych. Świadomość jest więc tu kluczem! A co do przytoczonych przez ciebie liczb – 100 tys. osób co roku umiera w Polsce z powodu choroby nowotworowej, to tak jakby w przeciągu 5 lat zniknął cały Poznań… Statystyki są przerażające.

Mówisz o świadomości społecznej, o zagrożeniu zdrowia spowodowanym diagnozą onkologa. Czy my, Polacy, już wiemy, jak przeciwdziałać i jak walczyć, czy wciąż muszą być przeprowadzane projekty edukujące społeczeństwo?

Z jednej strony ludzie się badają, systematycznie chodzą na kontrole, dbają o siebie – dużo zmieniło się na pozytyw w przeciągu chociażby dekady. Ale z drugiej strony – są też takie osoby, które, żyjąc w wielkim pędzie, po prostu nie myślą o zagrożeniach, o przeciwdziałaniu, zwyczajnie chowają to pod dywan. Sądzą, że choroba nowotworowa ich nie dotyczy, że nowotwór ich nie dogoni… I tu się mylą. Skupieni są na robieniu kariery, na rozwijaniu swojego portfolio zawodowego, na dzieciach, ich zajęciach pozalekcyjnych, odwożeniu-przywożeniu, funkcjonują często od lat w niezmiennych schematach praca-dom. A dlaczego by nie postąpić inaczej? Np. zamiast iść na przysłowiowe ploteczki z przyjaciółkami, nie wybrać się wspólnie na badania mammograficzne? Bądź zafundować swojemu mężowi, partnerowi wizytę u specjalisty – urologa? Może warto w tym życiowym pędzie znaleźć też siebie i czas dla siebie, bo przecież szybkie wykrycie nowotworu, w początkowym stadium – to szansa na życie.
Jestem zdania, że akcje społeczne na temat profilaktyki są bardzo potrzebne. Nie tylko z myślą o kobietach – jak cytologia, USG piersi, mammografia, ale i z myślą o mężczyznach – wizyty u urologa, kontrolowanie PSA, aby zapobiegać i leczyć nowotwór prostaty. Dla wielu mężczyzn ten temat jest tematem tabu, jest wstydliwy, krępujący – a tak nie powinno być. Zatem społeczne projekty w tej materii są niezbędne, aby otworzyć jednego człowieka na drugiego, aby nie bać się opowiadać o swoich dolegliwościach, pytać, sprawdzać itp. Uważam, że do takich badań my, jako społeczeństwo, powinniśmy być trochę przymuszeni, zapraszani, rejestrowani – bo taka metoda działa…Profilaktyka powinna być zobowiązaniem, czymś naturalnym, systematycznym, nawet zwykłe zrobienie morfologii sobie i swoim dzieciom. Nie powinno się tego rozpatrywać w kategorii wolności czy wyboru. Bo mając wybór, nie pójdę się badać… i stadium raka osiągnie 4 stopień meta. To daje do myślenia! Często zastanawiam się dlaczego do pakietu badań pracowniczych, które ponawiamy na zlecenie pracodawcy, bo tego wymaga Kodeks Pracy, nie są wpisane właśnie badania cytologiczne, USG piersi, mammograficzne u kobiet czy urologiczne u mężczyzn. Przecież tak byłoby łatwiej i sprawniej dla służby zdrowia, a w efekcie końcowym tańszą formą dla naszego państwa.

Drużyna Szpiku Dorota Raczkiewicz

Co zmieniło się w przeciągu dekady w kwestii zdrowia i nauki o zdrowiu w naszym kraju?

Powiem na dwóch poziomach… To, co się zmieniło na przestrzeni lat w dawstwie szpiku, czyli w oświadczeniach woli, które są dla nas bardzo ważne, to to, że wiedza na ten konkretny temat powoduje mniej strachu. Nie ma już teorii o wycinaniu kości. Gdy 16 lat temu zaczynałam swoją przygodę w Drużynie Szpiku, to w ogólnopolskim rejestrze było 30 tys. nazwisk dawców, a aktualnie mamy ich ponad 2 mln. Jesteśmy z taką liczbą dawców na drugim miejscu w Europie, po Niemczech. Świadomość i otwartość Polaków bardzo wzrosła. Świadomość skoncentrowana nie tylko na sobie, ale i na drugim człowieku – myślę tu również o oddawaniu organów potrzebującym, o całym systemie transplantologii. „Gdziekolwiek pójdę po śmierci moje organy nie będą mi potrzebne, a komuś mogą uratować życie” – często to słyszę. Gdy patrzę na moje 23-letnie córki, w ogóle na młodsze pokolenie, widzę, że świadomość prozdrowotna i chęć pomagania innym jest bardzo wysoka. Co mnie niezmiernie cieszy. Mam 4 dzieci i cała czwórka ze mną działa w Drużynie Szpiku, jest zaangażowana w pomaganie innym. Uczą się empatii, bliskości, wsparcia w domach dziecka, w ośrodkach dla samotnych matek. Są dawcami szpiku, oddają krew. Z tego powodu jestem dumną mamą, że mają takie wartości.
Druga kwestia przy nowotworach jest według mnie równie istotna, że nie ma już takiego społecznego napiętnowania i wstydu, aby wyjść np. z łysą głową, funkcjonować zawodowo, podejmując leczenie. To jest ogromny plus! Zmiana polskiej mentalności i sposobu myślenia. Otwarcie się – myślę tu o pracodawcach – na pacjentów onkologicznych, aby chory mógł nadal pracować, nawet w ograniczonym trybie, aby czuł się wciąż potrzebny, co jest bardzo istotne. Rak to nie wstyd, nie musimy się tego wstydzić jakbyśmy byli trędowaci. Dawniej pokutowało w naszym społeczeństwie tzw. wykluczenie, obawa przed chorym na nowotwór. Wstydem było mówienie na temat raka prostaty, ale obecnie obalone są mity i już wiadomo, że ten nowotwór nie zabiera męskości. Jeśli pacjentka jest po mastektomii, nie oznacza to, że utraciła swoją kobiecość, że po nowotworze można też mieć dzieci. Zaczynamy głośno mówić o takich rzeczach. I to jest największy pozytyw naszych czasów!
Nowotwór nas zatrzymuje, nieco stopuje, bo odbiera siły, uczy uważności. Nasz projekt „Piękne oblicze raka” jest właśnie o tym, że pada diagnoza, chory słyszy, że ma nowotwór i na chwilę trzeba zwolnić. Wejść w nowy etap, spokojniejszy, poświęcić swój czas na zgoła inne rzeczy, często pomijane w tym życiowym biegu. Rak to nie wyrok, to nie skreślenie ze społeczeństwa. Chory musi wiedzieć, że to walka o siebie, o swoje marzenia, a nie przebywanie na marginesie społeczeństwa. Dużą rolę odgrywa też mówienie o raku przez osoby publiczne, które świadomie dzielą się ze społeczeństwem swoją chorobą, aby ją niejako oswoić. Przybliżając nam informację np. o rodzaju nowotworu, etapach leczenia itp., pokazują, że ten konkretny nowotwór zaatakował także i mnie. Ale idę naprzód, podejmuję leczenie, zwalniam, przewartościowuję swoje życie… To celowy zabieg – aby wszystkim pacjentom onkologicznym powiedzieć, nie jesteś sam, nie jesteś odosobniony w zmaganiach, cierpieniu, a nierzadko i lęku.

Drużyna Szpiku Dorota Raczkiewicz

Wciąż ludzie pytają Cię, czy oddawanie szpiku boli?

Tak, słyszę takie pytania i stwierdzenia. Pragnę jednak podkreślić, że oddawanie szpiku kompletnie nie boli, 90 % pobrań to jest poszerzony krwioobieg, czyli siedzi się na fotelu, ma się wenflon w obu rękach i przez separator nasza krew przepływa, w celu odłączenia komórek macierzystych i to jest koniec. Po czymś takim dawca wstaje i wraca do domu. Po 2 tygodniach nasz organizm zapomina, że mu coś zabrano, to jest podobnie jak z oddawaniem krwi. Nasza Fundacja daje ludziom poczucie wyjątkowości i tak jest naprawdę – bo jest się kimś wyjątkowym, ratując drugiej osobie życie. Niektórzy marzą, aby poznać swojego „bliźniaka genetycznego” – i to jest możliwe po 5 latach. Znam wiele przypadków, gdy dawca i jego najbliżsi spotykają się z osobą po przeszczepie. To są piękne i wzruszające momenty… Łączą się wówczas całe rodziny.

Poruszyłaś ważny temat. Jeśli chodzi o dzielenie się informacjami – Ty również borykasz się z chorobą nowotworową.

To jest pewnego rodzaju chichot losu… Byłam z dziewczynami na akcji Białej Sobocie, miałyśmy stoisko Drużyny Szpiku. Było tam badanie mammograficzne i ja chcąc, aby wolontariuszki z niego skorzystały, zainicjowałam, że każda z nas idzie się zbadać. Do mnie tydzień od badania zadzwonił telefon, do żadnej z dziewczyn na szczęście nie…
Pomagając innym wyjść z choroby nowotworowej, sama stałam się pacjentem Wielkopolskiego Centrum Onkologicznego. Mam zdiagnozowany nowotwór piersi, przez przypadek… Żeby nikt nie pomyślał, że ja wszędzie tłumaczę o profilaktyce, a sama do niej się nie stosuję. Po prostu nieraz tak w życiu bywa, przekornie, na odwrót. Pół roku wcześniej, przed mammografią, wykonywałam USG piersi, które w moim przypadku nie pokazało nic niepokojącego.
Obecnie przechodzę przez moją chorobę książkowo, ja jestem zadaniowa, posłuszna, ufam lekarzom, słucham ich wskazówek. Jestem po operacji, radioterapii, brachyterapii i w trakcie hormonoterapii. Ogólnie uważam, że kobiety radzą sobie z nowotworami dużo lepiej niż mężczyźni, bo jesteśmy bardziej społeczne, nie boimy się mówić o problemach, nie wstydzimy się tego. Mamy grupy wsparcia. Mężczyźni są często introwertykami, uważają, że „to nie jest temat do rozmowy, że mam raka np. płuca”.
Musiałam zastopować… Dawniej chodziłam wysoko w Tatrach, teraz nie dałabym rady – dlatego ostatnio wybrałam Góry Sowie. Przychodzi czas na zwolnienie, na wybory, usystematyzowanie pewnych spraw, ale to nie znaczy, że ze wszystkiego rezygnujemy i odpuszczamy swoje marzenia. Jedynie je ciut modyfikujemy pod aktualny stan zdrowia i nierzadko bezsilność…Trzeba nauczyć się dokonywać wyborów, bo inaczej można się samemu zadręczyć. Choroba jest czasem na uporządkowanie pewnych rzeczy i spraw w życiu, uczy nas pokory.

Drużyna Szpiku Dorota Raczkiewicz

Jaka jest pierwsza Twoja myśl, co warto poprawić w całym systemie onkologicznym?

16 lat zajmuję się tematem onkologii i sama teraz przechodzę przez kolejne etapy, więc doskonale rozumiem ludzkie obawy, strach. Widzę, z jakimi problemami borykają się kobiety, które podobnie jak ja przechodzą leczenie, jak wiele jest spraw, o których się głośno nie mówi. Choruje pacjent, ale przerażona jest rodzina, najbliższe otoczenie, które nie otrzymuje wciąż należytego wsparcia psychicznego. Bliscy osób chorujących na nowotwory, niestety, są wciąż pozostawieni sami sobie, bez fachowej opieki. Nie każdy jest silny psychicznie i wie, jak funkcjonować w otoczeniu pacjenta onkologicznego. Potrzeba holistycznego podejścia do pacjenta.
Chorowanie to duża próba dla człowieka, bo choroba „przychodzi” zawsze nie w czas…Przewraca życie nasze i naszych bliskich do góry nogami, często zatrzymuje plany i marzenia… Po przeszczepach, po białaczkach – opowiadają mi pacjenci – trzeba dać sobie 2 lata na powrót do względnej normalności. A jaka firma będzie trzymała stanowisko przez dwa lata aż pacjent powróci? Choroba onkologiczna ma więc wymiar zdrowotny, społeczny, ale i ekonomiczny, to również kwestia finansów, funkcjonowania domu, dzieci, ogromnych kosztów podczas trwania leczenia onkologicznego.

Zatrzymajmy się chwilę przy projekcie Drużyny Szpiku. Pomówmy o kalendarzu poonkologicznym. Jaka jest nadrzędna idea tego projektu?

Kobiety, które przeszły przez chorobę nowotworową lub są w trakcie leczenia, dużo mówią o wyglądzie, o zmianach, jakie w nich nastąpiły. I to nie tylko o wypadaniu włosów, o nowej fryzurze, tylko np. o przybywaniu kilogramów, bo pacjentka bierze leki hormonalne. Przychodzi wielkie osłabienie, bolą kości, mięśnie podczas przyjmowania celowanych dawek leków. Bezsilność, szara skóra, twarz i ciało często opuchnięte, a to nie wpisuje się w obowiązujący kanon piękna.
Będąc z kobietami na oddziale, moimi współtowarzyszkami, widziałam jak one się wstydzą, że nie mają brwi, rzęs, jak im jest trudno być z własnym wyglądem. Stąd pomysł kalendarza pokazującego piękno kobiet zmagających się z chorobą onkologiczną. Pokazujemy, że rak nie przekreśla seksapilu, nie przekreśla kobiecości. Pierwszą moją myślą był pokaz mody – kobiety wystąpiły w restauracji IL Padrino, na czerwonym dywanie, poznańskie marki przygotowały dla nich zestawy ubrań, Kasia Wilk wokalnie umilała ten czas. Zebrałyśmy do pokazu kobiety na różnych etapach leczenia onkologicznego, część była jeszcze z łysymi głowami. I wtedy widziałam ich zachwyt, uśmiech, czułam ich energię, radość. To był początek wielkiej przygody, którą nazwaliśmy przewrotnie „Piękne oblicze raka”. Następnie nasze bohaterki uczestniczyły w spektaklu na deskach Teatru Nowego w Poznaniu, wraz z cudowną Kasią Bujakiewicz i innymi gwiazdami, co było dla nich niesamowitym osiągnięciem i przeżyciem, przełamaniem kolejnych barier wstydu.

Drużyna Szpiku Dorota Raczkiewicz

I takim naturalnym następstwem tych wcześniejszych inicjatyw był właśnie kalendarz. Pomyślałam sobie, aby w tym przedsięwzięciu brały udział dwie fundacje, my, czyli Fundacja Dar Szpiku, oraz Fundacja OmeaLife, wspierająca kobiety chorujące na raka piersi.
Zawsze przyświeca nam idea pomocy, ale tu chodzi głębiej o poczucie własnej wartości. Pragniemy, aby kobiety czuły się piękne, kobiece, potrzebne, nawet jak są pacjentkami onkologicznymi, w trakcie czy po leczeniu. Wiem, że nie uratuję wszystkich kobiet, nie poprawię ich jakości życia, ale tym 11 kobietom, które „wystąpiły” w sesji kalendarzowej, daliśmy wielką siłę, nowe chęci do działania oraz zapewniliśmy niezapomnianą przygodę. Przewodnią myślą jest oczywiście profilaktyka i badanie, a z drugiej strony pokazanie, że rak to nie wyrok, że po wyleczeniu można funkcjonować, uprawiać aktywność fizyczną, spełniać swoje marzenia.

Kalendarz to pewnego rodzaju symbol, że w bliskim czy dalszym otoczeniu możesz komuś dać wiatr w skrzydła, odmienić jego życie. A co jest niesamowite, ta inicjatywa „Piękne oblicze raka” tak napędziła nasze bohaterki, że to teraz one zgłaszają się do nas na wolontariat, to one chcą uczestniczyć w biegu z okazji walki z nowotworem piersi. To jest taki łańcuch, dołączają się kolejne ogniwa…
Pragnę też podkreślić, że kalendarz, z pięknymi zdjęciami Sławka Drapińskiego, jest dostępny dla wszystkich, wystarczy tylko z nami się skontaktować i wpłacić przysłowiową cegiełkę.

Drużyna Szpiku Dorota Raczkiewicz

Ostatnio bardzo głośno mówi się na temat szczepień przeciwko HPV dla dziewczynek i chłopców od 9 do 14 roku życia, refundowanych. Według Ciebie takich społecznych akcji powinno być więcej, aby nieustannie uświadamiać, jakie zagrożenia może w przyszłości wywołać konkretny nowotwór i jak można się przed nim uchronić. Czy takie szczepienia powinny być wyborem?

Jestem za wyborem, a nie przymusem, ale uważam, że my – jako rodzice – powinniśmy dostać pakiet informacji na temat HPV, jakie ten wirus może zrobić spustoszenie w organizmie. A tak rodzice są pozostawieni sami sobie, dostając jakieś ulotki i krótkie zdawkowe informacje „jest szczepienie w szkole, zapisuje Pan/Pani swoje dziecko?”. Nie ma czasu na rozmowę, edukację, na pytania i odpowiedzi. Powinno być więcej kampanii społecznych, bezpośrednich spotkań z fachowcami, osobami znającymi temat. Rodzice uczestniczą przecież w zebraniach szkolnych, pojawiają się w szkołach. Dlaczego podczas takich spotkań nie można zaprosić lekarza-onkologa, choćby na ok. 20 minut, aby objaśnił najważniejsze kwestie? Pomógł niezdecydowanym lub rozwiał pewne wątpliwości? Spotkanie z człowiekiem jest najważniejsze, nie maile, nie ulotki, nie broszurki. Nam ciągle brakuje zwykłych ludzkich relacji, a otrzymujemy w zamian krótkie spoty reklamowe. Czynnik ludzki jest niesamowicie ważny, bo to jest zupełnie inna komunikacja. Wybór oczywiście nasuwa się sam, nie trzeba wielkich debat, bo to chodzi o dobro naszych dzieci.

Dr hab. Joanna Didkowska, kierownik Zakładu Epidemiologii i Prewencji Pierwotnej Nowotworów i Krajowego Rejestru Nowotworów w Narodowym Instytucie Onkologii w Warszawie, podkreśla, że PBL bardzo często nie daje specyficznych i odczuwalnych objawów, a choroba jest wykrywana przypadkowo. To stwierdzenie jest w opozycji do powyższych naszych ustaleń, co do profilaktyki.

My, jako Drużyna Szpiku, najczęściej właśnie towarzyszymy pacjentom onkologicznym, zmagającym się z nowotworem krwi. Jak słucham różnych historii, to w większości jest podobnie przed wykryciem białaczki, tzn. bolą nogi, jesteś słaby, masz objawy podobne do grypy, przeziębienia, otrzymujesz antybiotyki, które nie działają. Tu już powinna zapalić się czerwona lampka! Dopiero zrobienie morfologii – i jej wyniki – pokazują prawdę… Cały czas mi się wydaje, że jako społeczeństwo nadal nie doceniamy morfologii, zwykłych i ogólnie dostępnych badań krwi.
Mam takie wrażenie i obserwacje, że nowotwory krwi w przeżywaniu i przechodzeniu są tysiąc razy gorsze niż nowotwory piersi czy inne. Np. jak ja idę do WCO, siedzę tam kilka godzin, dostaję wlew z kwasu zoledronowego i wracam do domu, a pacjenci z białaczkami są tam tygodniami, zamknięci, w totalnej samotności. Pielęgniarki i lekarze wchodzą do nich wtedy, kiedy muszą, bo taki pacjent potrzebuje sterylnych warunków. Chory jest więc w takim zamknięciu 7-8 tygodni, z własnymi myślami i strachem. Najtrudniejsza jest samotność, bo ile można czytać, oglądać… Kontakt z drugim człowiekiem jest najważniejszy, jednak taki pacjent ma ograniczoną komunikację, pozostają mu rozmowy telefoniczne, video na whats appie, messengery, jednak to jest na chwilę…
Dlatego zawsze na pierwszym miejscu stawiam zwykłą morfologię. Jej wyniki są bardzo istotne dla stanu naszego zdrowia. A to takie proste badanie.

Drużyna Szpiku Dorota Raczkiewicz

Jaką lekcję dostałaś od losu jako pacjentka onkologiczna?

Pomaganie nie jest wysiłkiem, czy w Drużynie Szpiku, czy w każdej innej fundacji na rzecz ludzi, poszkodowanych, cierpiących, czy na rzecz zwierząt. Pomaganie jest dużo łatwiejsze niż przyjmowanie pomocy od innych.
Choroba pokazała mi, jak jesteśmy zależni od innych, od lekarzy prowadzących, od naszych najbliższych. Taka zależność nie dla wszystkich jest komfortowa. Ja jestem typem „Zosi samosi” i to proszenie o pomoc, czekanie na prozaiczne „umycie głowy” mnie frustruje, ale gdy człowiek jest bezsilny, trzeba odłożyć na bok swoje rytuały i schować głęboko swoją dumę. Nie znoszę czuć się słaba, zależna – rozumiem w pełni chorych, ale nieraz inaczej się nie da. Choroba onkologiczna zmusza nas do pochylenia się nad sobą.
Chorzy, z którymi przez tyle lat miałam przyjemność rozmawiać, nauczyli mnie, że ważne jest dziś, że trzeba patrzeć tu i teraz, bo jutro może być słabe, gorsze, albo może go w ogóle nie być…

Co jest najtrudniejsze w Twojej pracy?

Wyznaczenie granic, ciągle tego nie umiem. Bo najtrudniejsze jest jak wpuścisz kogoś do swojego życia, do serca, a ta osoba odchodzi… Jest pustka i ból… Staram się być silna, nie płakać, ale jak już „pęknę” ,to ryczę i odchorowuję każdy taki przypadek, każdą ludzką historię. Każdy człowiek zostawia ślad dobra w moim sercu, każdy jest profesorem życia. A i nie wykreślam numerów telefonów, które już tylko milczą; mam wielka kolekcję takich kontaktów.

Drużyna Szpiku Dorota Raczkiewicz

Jesteś odważna?

Jestem życiowym tchórzem, nigdy np. nie zmieniłam koloru włosów, większość ubrań mam czarnych. Ale jestem skuteczna, więc jeśli odwagę łączymy ze skutecznością, to faktycznie – jestem odważna.
Tak od serca, co zalecasz innym w kwestii zdrowia?
Przede wszystkim uważność na siebie, cykliczne badanie się, profilaktykę. I bądźcie zadaniowi, systematyczni: zaopiekujcie się sobą, bo nikt tego za was nie zrobi. Miejcie poczucie, że zrobiliście wszystko, co można. I proszę pamiętać, że diagnoza to może być tylko etap w naszym życiu, a rak nie jest wyrokiem.

pazdziernik miesiac swiadomosci raka piersi
Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
Drużyna Szpiku Dorota Raczkiewicz
REKLAMA
REKLAMA

Mateusz Ratowski i Łukasz Karwowski – Euro-Solution | Terminowość w transporcie to nasza dewiza

Artykuł przeczytasz w: 12 min.
Łukasz Karwowski Euro _ Solution


Transport odgrywa kluczową rolę w globalnej gospodarce, a sprawną logistykę można osiągnąć bez posiadania własnej floty. Firma Euro-Solution specjalizująca się w kompleksowym zarządzaniu procesem transportu, od planowania po realizację, oferuje rozwiązania dostosowane do unikalnych potrzeb klientów. O budowaniu trwałych relacji biznesowych i wyzwaniach branży TSL opowiadają Mateusz Ratowski – Prezes Zarządu i Łukasz Karwowski – dyrektor operacyjny i sprzedaży.

Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: archiwum Euro-Solution, Adobe Stock

Jakie były początki Euro-Solution?

MATEUSZ RATOWSKI: Firma została założona w 2005 roku przez jej właścicielkę, której pasja i wiedza z zakresu transportu stały się fundamentem jej działalności. Początki, które wspominamy z nostalgią, to jeden laptop i stół w kuchni. (śmiech) W 2008 roku była nas trójka na 16 metrach kwadratowych, a rok później nasze biuro miało już 220 metrów kwadratowych, pełną obsadę osobową i wiedzieliśmy, że na tym się nie skończy. (śmiech) Dzisiaj mieścimy się w Suchym Lesie, zatrudniamy 50 osób. Pamiętam nasze początki, kiedy to szukając klientów, wysyłaliśmy mail po mailu, zastanawiając się czy ktokolwiek nam odpowie. Na tysiąc wysłanych wiadomości, zwrot był z pięciu, może dziesięciu. Ale jaka to była radość! Powoli budowaliśmy sobie relacje z naszymi klientami, oni polecali nas kolejnym i tak dotarliśmy do 2024 roku. Choć na pewno po drodze nie brakowało zawirowań. 

ŁUKASZ KARWOWSKI: Branża transportowa jest wyjątkowo czułym papierkiem lakmusowym dla stanu gospodarki, a każde spowolnienie na rynku jest odczuwalnie widoczne w liczbie zleceń na przewozy no i oczywiście w stawkach. Tak było w trakcie kryzysu 2008 roku, w trakcie pandemii i taką sytuację mamy też teraz. Ale wychodzimy z założenia, że rzetelną i elastyczną pracą jesteśmy w stanie przetrwać trudniejsze okresy. Kluczowe jest utrzymanie wysokiej jakości usług oraz dbałość o długoterminowe relacje z klientami, nawet w obliczu spadku zleceń czy zmienności na rynku. Wierzymy, że stabilność, zaufanie i odpowiedzialność pozwolą nam z sukcesem wyjść z obecnych wyzwań oraz przygotować się na przyszłe odbicie gospodarcze.

Wspomnieliście o kryzysie. Branża transportowa jest w Polsce jedną z najważniejszych gałęzi gospodarki. Generuje ok. 6 proc. PKB, ale ma fundamentalne znaczenie dla wytworzenia ponad 51 proc. PKB. Polska była największym przewoźnikiem w Europie. Ale… czasy niełatwe. Wojna w Ukrainie, unijne dyrektywy, wzrost cen paliwa, opłat drogowych chociażby w Niemczech. Jak radzą sobie dzisiaj firmy transportowe? 

Ł.K.: Sytuacja polskich przewoźników zmieniła się na przestrzeni ostatnich lat. Faktycznie do niedawna za 80 proc. eksportu w Polsce odpowiadał polski przewoźnik. Dziś polskie firmy transportowe zmagają się z największą od 30 lat zapaścią, która zagraża egzystencji kilkudziesięciu przedsiębiorstw spedycyjnych oraz setkom tysięcy miejsc pracy. Unijne dyrektywy uderzające w polskich przewoźników, niekontrolowany napływ firm zza wschodniej granicy, wzrost opłat drogowych w Niemczech, kolejne obostrzenia, takie jak zakaz spania w kabinach, wysokie koszty eksploatacji, a także ogólna sytuacja gospodarcza przekładają się na negatywne wyniki firm działających w obszarze transportu. 
M.R.: Dodatkowym wyzwaniem, z jakim mierzą się firmy transportowe, są poważne braki kadrowe i wciąż rosnący średni wiek kierowcy. Według różnych szacunków, w Polsce brakuje dziś przynajmniej 30 tysięcy kierowców ciężarówek, a w całej EU 400 tys. Wojna w Ukrainie spowodowała znaczący odpływ siły roboczej z Polski, co jeszcze bardziej pogłębiło problem. Firmy zmuszone są szukać rozwiązań, takich jak automatyzacja procesów, poprawa warunków pracy czy przyciąganie młodszych pracowników poprzez lepsze wynagrodzenia i programy szkoleniowe, aby sprostać rosnącym wymaganiom rynku i utrzymać ciągłość operacji.

Euro Solution

Jaki jest zakres usług firmy Euro-Solution? 

Ł.K.: Oferujemy naszym klientom profesjonalną i kompleksową obsługę logistyczną, włączając doradztwo z zakresu branży TSL, zapewniając tym samym optymalizację procesów transportowych, redukcję kosztów oraz pełne wsparcie na każdym etapie realizacji zlecenia – od planowania, poprzez wykonanie, aż po monitorowanie dostaw i finalne rozliczenia. Czyli krótko mówiąc, nasi klienci korzystają z outsourcingu naszych spedytorów, aby towary przez nich produkowane mogły dotrzeć bezpiecznie i na czas do miejsca docelowego. Organizując transport, myślimy tu o całym procesie przewozu towaru z punktu A do B, obejmującym zarówno przejazd, ewentualne przeprawy promowe, jak i odprawy celne.

Czy to oznacza, że wszystkie formalności są w pełni obsługiwane przez Euro-Solution?

Ł.K.: Dokładnie tak. Wynajmując firmę Euro-Solution, klient nie musi martwić się o żadne szczegóły związane z podróżą. Jeśli trasa obejmuje przeprawy promowe lub przejazd przez tunel lub mosty, wszystko zostanie zorganizowane od początku do końca. Zajmujemy się rezerwacjami, formalnościami oraz wszelkimi niezbędnymi procedurami, zapewniając pełne wsparcie logistyczne i spokojny przebieg transportu, bez względu na złożoność trasy. Dbamy zarówno o naszych klientów, ale także, a może przede wszystkim o przewoźników, bo jesteśmy z nimi nierozerwalnie połączeni. 
M.R.: Dzięki usługom firmy Euro-Solution klient nie musi martwić się o jakiekolwiek kwestie związane z transportem. Nie jest wymagane, aby znał się na logistyce – wystarczy, że chce przewieźć swój towar, a my zajmiemy się resztą. Organizujemy cały proces, dbając o wszystkie detale, od planowania trasy po rozwiązanie ewentualnych problemów. Nawet w sytuacjach kryzysowych klient może być spokojny, ponieważ nasze doświadczenie i wiedza pozwalają nam skutecznie zarządzać każdą nieprzewidzianą sytuacją, zapewniając bezpieczny i terminowy transport. 
Ł.K.: Coraz więcej firm rozumie, że niska cena nie zawsze idzie w parze z jakością usług. Terminowość w transporcie jest kluczowa dla sukcesu całego łańcucha dostaw. Każde opóźnienie może wpłynąć na harmonogramy produkcyjne, dystrybucję czy relacje z klientami, a w rezultacie na pieniądze… Dlatego w Euro-Solution traktujemy punktualność jako priorytet. Nasze zaawansowane planowanie tras, stały monitoring transportu oraz szybkie reakcje na ewentualne komplikacje pozwalają nam zagwarantować, że każdy ładunek dotrze na czas, bez względu na wyzwania na drodze. Wierzymy, że niezawodność i precyzja w realizacji zleceń są fundamentem długotrwałej współpracy z naszymi klientami.

Dokąd klient z Wami pojedzie?

Ł.K.: Wszędzie tam, gdzie jest potrzeba. Ostatnio woziliśmy lody do Libanu. Ale najczęściej są to zlecenia w obrębie Unii Europejskiej i Wielkiej Brytanii. I oczywiście w Polsce. Choć cyklicznie jeździmy także do Turcji czy Kazachstanu. Nasz zespół, nieustannie podnoszący swoje kwalifikacje, jest gotowy sprostać każdemu wyzwaniu, dopasowując optymalne rozwiązania transportowe do indywidualnych potrzeb każdego klienta. 

Specjalizujecie się w takich obszarach jak transport chłodniczy, ponadnormatywny czy przewóz ładunków niebezpiecznych.

M.R.: Najbardziej zapadła mi w pamięć historia, kiedy to wiele, wiele lat temu organizowaliśmy transport ładunku określonego w dokumentach jako części maszyn. Było to sześć samochodów, które utknęły na granicy, a żadna agencja celna nie chciała dać na przewożony towar gwarancji, czyli nie chciała zabezpieczyć należności celno-podatkowych na czas transportu towaru. Od celnika, w rozmowie telefonicznej dowiedziałem się, że jedyną instytucją, która może „uwolnić” ten towar jest… Narodowy Bank Polski. Przyznam, że mnie trochę zatkało, (śmiech) ale niespecjalnie miałem wyjście. Chwyciłem za słuchawkę, wybrałem numer do NBP i poprosiłem o połączenie z prezesem…

Udało się? 

M.R.: Musiało! Prezes NBP był jedyną osobą, która mogła mi pomóc, bo okazało się, że to, co wieziemy, to nie żadne części do maszyn, tylko maszyny do drukowania pieniędzy. (śmiech) 
Ł.K.: Nie ma dla nas towarów, dla których nie bylibyśmy w stanie zorganizować transportu. Czy to są produkty spożywcze, meblowe czy maszyny, nasi spedytorzy dysponują odpowiednią bazą przewoźników specjalizujących się w konkretnych przewozach. Do transportu monet potrzeba innych procedur niż do transportu warzyw. To zadanie, które wymaga szczególnej uwagi i odpowiedniego przygotowania. Dlatego nasza firma zapewnia specjalistyczny transport, który gwarantuje bezpieczeństwo i ochronę cennego ładunku na każdym etapie podróży. 

20230711 AdobeStock 622375139 2

Jak duża jest baza przewoźników?

Ł.K.: To kilka tysięcy podmiotów. Tak rozbudowana baza pozwala nam na elastyczne i szybkie reagowanie na potrzeby klientów, niezależnie od skali i rodzaju zlecenia. Dzięki współpracy z tak szeroką siecią sprawdzonych partnerów możemy zapewnić optymalne rozwiązania transportowe na każdej trasie, zarówno w kraju, jak i za granicą. To właśnie dzięki tej różnorodności jesteśmy w stanie oferować usługi dostosowane do specyficznych wymagań każdego klienta. 

Weryfikujecie ich? Bo zakładam, że w tak dużej bazie może znaleźć się firma nie do końca uczciwa.

M.R.: Dobrze, że to to pytasz, bo powierzamy przewoźnikom towary warte często wiele tysięcy euro. Weryfikacja naszych partnerów jest dla nas priorytetem, zwłaszcza w tak dużej bazie spedytorów. Każda firma, z którą współpracujemy, przechodzi dokładny proces sprawdzania pod kątem wiarygodności i rzetelności na rynku. Dodatkowo, nasza firma i przewożone towary są objęte kompleksowym ubezpieczeniem, co zapewnia pełne bezpieczeństwo w przypadku jakichkolwiek nieprzewidzianych sytuacji. Dzięki temu możemy zagwarantować naszym klientom spokój i pełną ochronę na każdym etapie realizacji zlecenia. 
Ł.K.: Branża transportowa jest branżą hermetyczną, więc opinia o nieuczciwych przewoźnikach rozchodzi się szybko i może znacząco wpłynąć na ich dalsze funkcjonowanie. Dlatego starannie dobieramy partnerów, aby zapewnić naszym klientom spokój i pewność, że ich towary są w dobrych rękach.
M.R.: Ale chcę podkreślić, że dla nas przewoźnik to nie tylko dostawca usługi, ale przede wszystkim partner. Współpracujemy na zasadach wzajemnego zaufania i wsparcia, dlatego nawet jeśli któryś z naszych partnerów znajdzie się w przejściowych kłopotach, nie skreślamy go z dalszej współpracy. Zamiast tego staramy się wspólnie znaleźć rozwiązania, które pozwolą mu wrócić na właściwe tory. Wierzymy, że długoterminowa współpraca opiera się na lojalności i wzajemnym zrozumieniu, co przynosi korzyści nie tylko nam, ale przede wszystkim naszym klientom.

20240902 AdobeStock 832109491 2

Sporo dzisiaj mówi się o cyfryzacji i automatyzacji w branży TSL, jak te procesy wyglądają w Euro-Solution? 

M.R.: Cyfryzacja stała się nieodłącznym elementem współczesnego transportu, wprowadzając nowoczesne rozwiązania, które przyspieszają i ułatwiają wiele procesów. Jednak zauważamy, że ten technologiczny postęp ma również swoją cenę – coraz częściej personalne relacje z klientami ustępują miejsca automatyzacji. Choć technologie pomagają w efektywnym zarządzaniu, to jednak brakuje w nich osobistego podejścia, które budowało zaufanie i długotrwałe więzi. Dlatego w Euro-Solution staramy się nie tylko korzystać z zalet cyfryzacji, ale również pielęgnować bezpośredni kontakt z klientem, wierząc, że nic nie zastąpi prawdziwej, partnerskiej relacji. 

Powiedzmy jeszcze kilka słów o zespole, bo organizacja transportu to spore wyzwanie logistyczne. Kto nad tym czuwa? 

M.R.: Nasi pracownicy zorganizowani są w ramach trzech działów – działu przepraw promowych, działu spedycji krajowej i międzynarodowej oraz działu handlowego, dzięki czemu możemy skutecznie odpowiadać na zróżnicowane potrzeby naszych klientów i zapewniać im wsparcie na każdym kroku.
Ł.K.: Profesjonalny zespół to kluczowy element sukcesu Euro-Solution. To właśnie dzięki zaangażowaniu i kompetencjom naszych pracowników możemy realizować nawet najbardziej wymagające projekty. Zależy nam na tym, aby miejsce pracy było nie tylko profesjonalne, ale też pełne wzajemnego wsparcia i zrozumienia. Staramy się tworzyć rodzinną atmosferę, w której każdy czuje się częścią czegoś większego. Wierzymy, że taki klimat sprzyja nie tylko efektywności, ale też zadowoleniu z pracy, co przekłada się na jakość obsługi naszych klientów. 

20240902 DALL·E 2024 08 27 17.02 2

Firma Euro-Solution otrzymała wiele nagród, w tym tytuł „Diament Forbesa” i przynależność do „Gazel Biznesu”. Jakie znaczenie mają dla Was te wyróżnienia?

Ł.K.: Otrzymanie tak prestiżowych nagród, jak „Diament Forbesa” czy przynależność do „Gazel Biznesu”, to dla nas ogromne wyróżnienie i potwierdzenie, że nasze działania idą w dobrym kierunku. Te nagrody są nie tylko dowodem na naszą solidność i dynamiczny rozwój, ale także motywacją do dalszego doskonalenia się. Wyróżnienia te wzmacniają naszą pozycję na rynku, budując zaufanie zarówno wśród naszych obecnych, jak i potencjalnych klientów. To również zobowiązanie do utrzymania wysokiej jakości usług, innowacyjności i dbałości o relacje z partnerami biznesowymi. Dla całego zespołu Euro-Solution te nagrody są wyrazem uznania za naszą ciężką pracę i zaangażowanie, co napędza nas do dalszej pracy.

Jakie plany na przyszłość? 

Ł.K.: W obliczu ciągłych przemian na rynku Euro-Solution stawia na innowacyjność i adaptacyjność jako kluczowe elementy swojej strategii rozwoju. Dostrzegając, że stery w wielu firmach przejmuje coraz młodsze pokolenie menedżerów, intensyfikujemy nasze działania w obszarze nowoczesnego marketingu, wykorzystując narzędzia cyfrowe i technologie komunikacyjne, aby skutecznie docierać do nowych odbiorców. Ale niezmiennie stawiamy także na budowanie relacji z naszymi partnerami i klientami, bo wierzymy w to, że żadne narzędzia cyfrowe nie zastąpią spotkania czy rozmowy. Taka proaktywna postawa umożliwia nam nie tylko lepsze zrozumienie oczekiwań współczesnych klientów, ale także szybkie reagowanie na zmieniające się trendy i potrzeby rynku, co umacnia naszą pozycję jako zaufanego partnera w branży transportowej. 

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
Łukasz Karwowski Euro _ Solution
REKLAMA
REKLAMA

SYLWIA ADAMCZUK | SMCTAX – Kancelaria Rachunkowa z bogatym doświadczeniem

Artykuł przeczytasz w: 8 min.
Sylwia Adamczuk SMTAX

W branży rachunkowej i podatkowej przepisy oraz regulacje zmieniają się bardzo szybko, dlatego utrzymanie wysokiego poziomu wiedzy jest nie tylko koniecznością, ale wręcz obowiązkiem wobec moich klientów. Każdy kurs, szkolenie czy nowe studia podyplomowe to dla mnie inwestycja w jakość usług, które oferuję – mówi Sylwia Adamczuk z Kancelarii Rachunkowej SMTAX

Rozmawia: Magdalena Ciesielska

Zdjęcia: Lightworks Studio 

Co skłoniło Panią do otwarcia własnego biura rachunkowego SMCTAX?

SYLWIA ADAMCZUK: Był to naturalny krok po latach zdobywania doświadczenia w różnych obszarach biznesu i prawa. Prowadząc własną firmę transportową, zdałam sobie sprawę, jak kluczowe jest posiadanie solidnego i rzetelnego wsparcia księgowego. Niestety, współpracując z różnymi biurami rachunkowymi, dostrzegłam liczne błędy i niedociągnięcia, które mogłyby poważnie zaszkodzić firmie. Zdecydowałam się więc otworzyć własne biuro rachunkowe, aby zapewnić klientom obsługę na najwyższym poziomie, unikając podobnych błędów, które wcześniej zauważyłam u innych. Chciałam stworzyć miejsce, które będzie prawdziwym wsparciem dla przedsiębiorców, oferując im kompleksowe podejście do finansów i potrzeb biznesowych.

Pani doświadczenie zawodowe jest znacznie szersze niż obszar księgowości i rachunków. Wcześniej pracowała Pani w dużych kancelariach prawnych, a jedną z nich była kancelaria prawa restrukturyzacyjnego, gdzie uczestniczyła Pani w projekcie restrukturyzacji takich spółek, jak m.in. Komputronik czy Piotr i Paweł. Jakie lekcje wyciągnęła Pani z tej pracy?

Jedną z najważniejszych lekcji było zrozumienie, jak ważna jest elastyczność i gotowość do szybkiego dostosowywania się do zmieniających się warunków. Każda sytuacja restrukturyzacyjna jest inna i wymaga indywidualnego podejścia. Nauczyłam się, że nie ma uniwersalnych rozwiązań, a kluczem do sukcesu jest dogłębne zrozumienie specyfiki danej firmy oraz jej otoczenia rynkowego.

Kolejną istotną lekcją było zrozumienie roli komunikacji i współpracy. W procesie restrukturyzacji niezbędne jest ścisłe współdziałanie z różnymi interesariuszami – właścicielami, wierzycielami, pracownikami, a także instytucjami finansowymi. Umiejętność negocjacji i budowania porozumienia była kluczowa, aby znaleźć rozwiązania, które były akceptowalne dla wszystkich stron.

Praca w kancelarii restrukturyzacyjnej uświadomiła mi również, jak istotne jest zapobieganie problemom finansowym, zanim osiągną one poziom kryzysu. To doświadczenie inspiruje mnie teraz do pracy z klientami w sposób proaktywny, pomagając im unikać problemów i zarządzać finansami w sposób, który zapewnia stabilność i długoterminowy sukces.

Sylwia Adamczuk SMTAX

Jedną z usług SMCTAX jest due diligence finansowy i podatkowy. Na czym ona dokładnie polega?

Due diligence finansowy i podatkowy to proces dogłębnej analizy kondycji finansowej oraz prawno-podatkowej firmy, zanim podejmie się ważne decyzje biznesowe, takie jak zakup innej firmy, fuzja czy inwestycja. Mówiąc wprost, to taka forma „rentgena” firmy, którą ktoś zamierza przejąć, aby nie okazało się, że kupujemy kota w worku z dziurą. W trakcie tego procesu sprawdzamy, czy księgi są prowadzone zgodnie z przepisami, czy nie ma ukrytych zobowiązań podatkowych, a także czy firma jest tak zdrowa, jak się na pierwszy rzut oka wydaje.

Żartobliwie rzecz ujmując, możemy powiedzieć, że due diligence to taki detektyw księgowy – zaglądamy pod każdy kamień, aby upewnić się, że nabywca nie wpadnie w pułapki finansowe, o których sprzedający „zapomniał” wspomnieć. Dzięki temu klient może spać spokojnie, wiedząc, że nie kupuje „złotego jajka” z rachunkiem za nieopłacony podatek w środku.

Jakie błędy w prowadzeniu biznesu najczęściej popełniają nowi przedsiębiorcy, z którymi się Pani spotyka, i co jest dla nich najtrudnejsze?

Najczęściej spotykanym błędem jest brak odpowiedniego planowania finansowego. Wiele osób zakładających własny biznes nie zdaje sobie sprawy, jak kluczowe jest dokładne przewidywanie kosztów i realne oszacowanie przychodów. Często są przekonani, że przychody pojawią się szybciej niż to ma miejsce w rzeczywistości, co prowadzi do problemów z płynnością finansową.

Innym częstym problemem jest brak elastyczności i gotowości do adaptacji. Wielu początkujących przedsiębiorców koncentruje się wyłącznie na sprzedaży i zdobywaniu klientów, zaniedbując inne aspekty prowadzenia biznesu, takie jak inwestowanie we własny rozwój. Wszystkie te elementy są kluczowe dla długoterminowego sukcesu firmy.

Proszę wskazać konkretny przypadek, gdzie Pani kancelaria znacząco wpłynęła na poprawę sytuacji finansowej klienta.

Takim przykładem jest restauracja, która miała trudności z rentownością, mimo dużego ruchu klientów. Przeprowadziliśmy szczegółową analizę kosztów, w tym kosztów surowców, wynagrodzeń i innych wydatków operacyjnych. Okazało się, że niektóre pozycje w menu generowały bardzo niską marżę, co obniżało ogólną rentowność. Zaproponowaliśmy zmiany w ofercie, zoptymalizowaliśmy zakupy surowców i pomogliśmy w opracowaniu bardziej efektywnego systemu zarządzania zasobami. Dzięki tym działaniom restauracja znacząco poprawiła swoją rentowność i mogła zacząć inwestować w rozwój.

Wspomniała Pani o rozwoju i inwestowaniu w siebie. Zatem jaką rolę w Pani karierze odgrywa ciągłe doskonalenie zawodowe?

W branży rachunkowej i podatkowej przepisy oraz regulacje zmieniają się bardzo szybko, dlatego uważam, że utrzymanie wysokiego poziomu wiedzy jest nie tylko koniecznością, ale wręcz obowiązkiem wobec moich klientów. Każdy kurs, szkolenie czy nowe studia podyplomowe to dla mnie inwestycja w jakość usług, które oferuję.

Motywuje mnie także osobista ambicja oraz pasja do tego, co robię. 

Jakie rady dałaby Pani osobom, które dopiero zaczynają swoją przygodę z przedsiębiorczością?

Dla takich osób mam trzy kluczowe rady, które mogą pomóc w osiągnięciu sukcesu i uniknięciu wielu typowych pułapek.

Po pierwsze: Starannie zaplanuj i zarządzaj finansami. Zanim rozpoczniesz działalność, przygotuj szczegółowy biznesplan, w którym dokładnie oszacujesz koszty, potencjalne przychody i zapotrzebowanie na kapitał. Upewnij się, że masz wystarczające rezerwy finansowe na pokrycie nieprzewidzianych wydatków i trudniejszych okresów. 

Po drugie: Inwestuj w rozwój swojej wiedzy i umiejętności. Nieustannie rozwijaj swoje umiejętności, zdobywaj nową wiedzę i bądź na bieżąco z trendami w branży. Dotyczy to nie tylko aspektów technicznych, ale także zarządzania, marketingu, sprzedaży i komunikacji. Im lepiej przygotowany będziesz, tym łatwiej poradzisz sobie z wyzwaniami, które napotkasz na swojej drodze.

Po trzecie: Zbuduj silną sieć kontaktów i relacji. Sukces w biznesie często zależy od wsparcia innych ludzi. Buduj relacje z mentorami, innymi przedsiębiorcami, klientami i partnerami biznesowymi. Silna sieć kontaktów może przynieść nowe możliwości, pomóc w rozwiązaniu problemów i dostarczyć cennych wskazówek. Pamiętaj, że sukces to nie tylko ciężka praca, ale również umiejętność współpracy i korzystania z doświadczeń innych.

Jak radzi sobie Pani z presją związaną z odpowiedzialnością za finanse swoich klientów? Czy ma Pani jakieś sprawdzone sposoby na zachowanie równowagi między życiem zawodowym a prywatnym?

Motoryzacja to moja pasja, która pozwala mi oderwać się od codziennych obowiązków. Regularnie uczestniczę w największych wydarzeniach motoryzacyjnych, takich jak Le Mans 24 czy wyścigi Formuły 1, gdzie mogę naładować baterie i spotkać ludzi, którzy dzielą tę samą pasję.

We wrześniu planuję spełnić jedno ze swoich marzeń i wybrać się moim autem na Furkapass – słynną alpejską przełęcz, która jest rajem dla każdego entuzjasty motoryzacji. To właśnie takie chwile za kierownicą, na krętych górskich drogach, pozwalają mi na chwilę oddechu i dają energię do dalszej pracy. A fotografia, którą również się pasjonuję, pomaga mi uchwycić te wyjątkowe momenty i zachować je na dłużej. Dzięki tym zainteresowaniom łatwiej mi radzić sobie ze stresem i odpowiedzialnością, które wiążą się z prowadzeniem biura rachunkowego.

Sylwia Adamczuk SMTAX

Czy zdarza się, że klienci przychodzą do Pani z pytaniem, jak odliczyć od podatku stres związany z prowadzeniem działalności?

Oczywiście! (śmiech) Wtedy żartuję, że jeśli byłaby taka możliwość, to wszyscy bylibyśmy milionerami. Niestety, przepisy nie przewidują takiej ulgi (śmiech), ale zawsze doradzam, że najlepszą metodą na redukcję stresu jest mieć dobrego księgowego. A to, na szczęście, da się „odliczyć” w kosztach.

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
Sylwia Adamczuk SMTAX
REKLAMA
REKLAMA

Karolina Kamińska | Perfumiarka

Artykuł przeczytasz w: 11 min.
Karolina Kamińska, Warsztaty Tworzenia perfum. wolność.nothing more


Perfumy opanowały nasze toaletki i skradły nasze serca. Nie możemy bez nich żyć, a zachwycające aromaty stały się dla nas czymś więcej niż zwykłym dodatkiem do codziennych stylizacji. Dziś triumfy święcą te niszowe, luksusowe pochodzące z rzemieślniczych wytwórni. A co, gdyby stworzyć własne, unikalne, kojarzone tylko z nami? O sile zapachu, historii perfum oraz tym jak pachnieć, aby wyróżniać się z tłumu opowiada Karolina Kamińska, wykładowczyni na kierunku kosmetologia w Poznańskiej Akademii Medycznej i twórczyni warsztatów perfumiarskich „Wolność. Nothing more”.  

Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: Karolina Turlejska, Olga Jędrzejewska i archiwum własne

Jesteś kosmetolożką, szkoleniowcem oraz wykładowczynią na kierunku kosmetologia, twórczynią i doradczynią wielu obiektów SPA w Polsce oraz twórczynią butikowego sklepu z kosmetykami Milk & Tonic. Skąd u Ciebie zainteresowanie kosmetologią?

KAROLINA KAMIŃSKA: Trochę z pasji, a trochę z konieczności. (śmiech) Kiedy 28 lat temu decydowałam o kierunku studiów, moim pierwszym wyborem była psychologia. Ale, że czasy były takie, że aplikowało na nią dwadzieścia osób na jedno miejsce – nie udało się. I kiedy mój tato, przyszedł do mnie z propozycją studiów kosmetologicznych, coś we mnie zaskoczyło, połknęłam bakcyla i przypadkowy na pierwszy rzut oka wybór, okazał się być trafny. Przez lata obecności w branży miałam także ogromne szczęście do miejsc, w których pracowałam. Były to wyjątkowe salony SPA w Polsce, międzynarodowe koncerny mające w swojej ofercie luksusowe marki kosmetyczne, więc branża pochłaniała mnie całkowicie, a ja ani przez chwilę nie czułam wypalenia. Wprost przeciwnie – chciałam więcej i więcej! (śmiech) I jak na pasjonatkę przystało w pewnym momencie swojego życia zawodowego zapragnęłam dzielić się swoją wiedzą. Związałam się z uczelnią z kierunkiem kosmetologia, gdzie zostałam wykładowcą, a jednocześnie stworzyłam projekt Academia Cosmetica, dedykowany profesjonalistom z branży beauty. 

Jak ważne jest dla człowieka odczuwanie zapachów?  

Zmysł węchu to najstarszy ewolucyjnie zmysł człowieka. Bardzo ważny, a mam czasem wrażenie, niedoceniany. Kiedy pomyślimy o utracie wzroku czy słuchu przeszywa nas zimny dreszcz. Utrata węchu nie wydaje nam się tak traumatyczna. A przecież węch to silny mechanizm obronny! Ostrzega nas przed zagrożeniami, pozwala odróżnić jedzenie zdatne do spożycia od tego, które już powinniśmy wyrzucić, czy w porę uniknąć pożaru, kiedy wyczujemy dym. Ale jest też aktywatorem przyjemnych wspomnień. Zapach pieczonego chleba czy świeżo skoszonej trawy potrafi uruchomić w naszej głowie przyjemne skojarzenia związane z dzieciństwem czy wakacjami. W branży beauty zapachy są bardzo istotnym elementem. Wszyscy znamy to uczucie, kiedy wchodzimy do gabinetu SPA i odczuwamy przyjemny zapach kosmetyków, olejków czy kadzidełek. O przyjemnych zapachach często mówimy, że nas otulają, spowijają niewidzialną zasłoną, która koi nasze zmysły. Chętnie stosujemy podczas kąpieli olejki zapachowe, używamy zapachowych świec. Wszystko po to, aby lepiej się poczuć. Wiele osób korzysta z aromaterapii, która może działać na nas w zależności od użytych olejków relaksująco, uspokajająco, albo wprost przeciwnie – pobudzająco. Może także pozytywnie wpływać na niektóre dolegliwości. Dzisiaj również firmy doceniły potęgę zapachu, w wielu sklepach stosowany jest marketing zapachowy, który wpływa pozytywnie na nasze doświadczenia zakupowe. 

Karolina Kamińska, Warsztaty Tworzenia perfum. wolność.nothing more

Zapachy otaczają nas na co dzień, jednak perfumy mają specjalne miejsce w całej gamie zapachów, z którymi się stykamy. Jednoznacznie kojarzą nam się z luksusem i wyższym wymiarem aromatów.   

Nazwa „perfumy” pochodzi od łacińskich słów „per fumum”, co w dosłownym tłumaczeniu oznacza „przez dym”. Pierwsze doświadczenia z uzyskiwaniem przyjemnych zapachów ludzkość zdobywała, paląc aromatyczne gatunki drewna, żywic i mieszanek ziołowych. Dym z takich ognisk był przyjemny w zapachu i to właśnie jest prawdopodobnie pierwszy przypadek, gdy człowiek uzyskał w sztuczny sposób miły dla naszych nosów aromat. W starożytnym Egipcie perfumy i wonne olejki stosowano podczas rytuałów religijnych, w średniowieczu kompozycje zapachowe ziół i kwiatów używano w medycynie. Z czasem, wraz z rozwojem nauki, perfumy zaczęły ewoluować. Pojawiły się substancje, które sprawiły, że zapachy stały się trwalsze, a wielkie domy mody zaczęły tworzyć perfumy na masową skalę. 

Sama także jesteś autorką czterech kompozycji zapachowych, zamkniętych we flakonach.

Wszystko zaczęło się od mojego sklepu internetowego z kosmetykami. Wysyłane paczki skrapiałam kilkoma kroplami perfum, aby po jej otwarciu klient doświadczał zawartości również poprzez zapach. Początkowo używałam zapachu jednego z luksusowych domów mody, ale moim marzeniem było mieć swój jednoznacznie kojarzony z moim sklepem. Zwróciłam się do współpracującego ze mną przy okazji Academii Cosmetica perfumiarza, zasięgnęłam jego rady i w ten sposób postał zapach Milk & Tonic No1. Otulający, ciepły, waniliowo-śliwkowo-czekoladowy, pięknie rozwijający się na skórze. Sukces tego zapachu zachęcił mnie do stworzenia dwóch kolejnych. No1. to zapach unisex, więc w kolejnym kroku zapragnęłam stworzyć osobno zapach kobiecy i osobno męski. Powstała wtedy koncepcja Milk & Tonik No6. i No9., połączenie energii kobiecej z męską. No6. – to zapach dedykowany kobietom, delikatny z nutą różowego prosecco, róży damasceńskiej, malin oraz liczi. Natomiast No9. stworzyłam z myślą o mężczyznach, wykorzystując nuty skóry, rumu z korzenną nutą i dymną wonią palo santo. Zapach bardzo kuszący i magnetyczny, esencjonalny. Szybko okazało się, że pokochały go także kobiety. Ostatni z moich autorskich zapachów Milk Tonic No.8 Liberté. Lekki, zwiewny, będący połączeniem granatu i yuzu, czyli kwaśno-cierpkiego aromatu, łączącego w sobie słodycz mandarynki, gorycz grejpfruta, kwaskowy aromat cytryny i rześkość limonki. 

Karolina Kamińska, Warsztaty Tworzenia perfum. wolność.nothing more

Czym pachnieć, aby wyróżnić się z tłumu?

W tej chwili królują zapachy niszowe. Po zachłyśnięciu się perfumami produkowanymi na masową skalę przyszedł czas na unikalne, pełne artyzmu i oryginalności produkty, które powodują, że możemy poczuć się wyjątkowo i mieć pewność, że nie pachniemy jak wszyscy dookoła. Tworzą je zazwyczaj niezależni perfumiarze przy użyciu starannie dobranych, naturalnych składników. Niszowe perfumy są jak dzieło sztuki, tworzone ze szczególną dbałością o szczegóły, charakteryzują się wysoką jakością i intrygującymi nutami zapachowymi. Najczęściej produkowane są w limitowanych ilościach, ale co warto podkreślić, ich twórcy nie zapominają także o estetycznych walorach i prześcigają się w wyjątkowo luksusowych i pięknych flakonach.

A czy nasz nos do perfum zmienia się z wiekiem?

Wiek na pewno jest ważnym czynnikiem wyboru ulubionego zapachu. Młode dziewczyny częściej sięgają po zapachy kwiatowe, lekkie, orzeźwiające. Z wiekiem, kiedy nasz gust się wykształca i znamy swoje ulubione nuty zapachowe, nie wahamy się sięgać po zapachy cięższe. Spójrzmy na najsłynniejszy zapach świata, czyli Chanel No.5. Mówi się, że to zapach, do którego trzeba dojrzeć. Młode dziewczyny wąchając go, często się krzywią i mówią, że to zapach raczej dla starszych osób. Ja mam go w swojej kolekcji i lubię sobie go od czasu do czasu zaaplikować, ale też nie byłabym w stanie nosić go na co dzień. Bo nie tylko wiek jest wyznacznikiem tego, jakie zapachy nosimy. Wiele zależy od pogody, pory roku, pory dnia, okazji, naszego samopoczucia. Nie ma nic złego w tym, że nasza „garderoba” perfum jest szeroka. Zachęcam też do mieszania zapachów. Sama lubię nałożyć sobie dwa zapachy, ale to już wymaga pewnej wiedzy. To podobnie jak z gotowaniem. (śmiech) Dobry kucharz wie, jakich przypraw użyć, jakie ze sobą połączyć, aby danie nadal było smaczne.   

Karolina Kamińska, Warsztaty Tworzenia perfum. wolność.nothing more

A co z trwałością? Zdarza się, że jakiś zapach „nie trzyma się na nas”. Od czego to zależy?

Trwałość perfum to kwestia bardzo indywidualna. Jesteśmy różni, nasza skóra różnie reaguje na zmianę temperatury, inaczej się pocimy. Zapach, który podoba nam się na kimś, niekoniecznie będzie dobrze leżał na nas. Wiele zależy też od materiału ubrań, które nosimy. Naturalne tkaniny i dodatki ze skóry utrzymają zapach nawet przez kilka dni. A przed aplikacją warto zadbać o natłuszczenie skóry, bo na tłustej skórze zapach utrzymuje się dłużej. Ale trzeba też pamiętać o tym, aby nie wylewać na siebie połowy flakonu, bo możemy stać się uciążliwi dla otoczenia.   

Swoją miłość do zapachów, ekspercką wiedzę i chęć dzielenia się nią z innymi, ubrałaś w warsztaty perfumiarskie. Opowiedz o nich trochę. 

To trochę odpowiedź na Twoje wcześniejsze pytanie, czym pachnieć, aby się wyróżnić. Perfumy niszowe są na pewno unikatowe i ekskluzywne, ale co za tym idzie – drogie. Dlaczego zatem nie stworzyć sobie takich perfum samemu? A że ja tę drogę przeszłam, postanowiłam dać radość innym i stworzyć warsztaty po marką, nawiązującą do moich perfum No8. Liberte, „Wolność. Nothing more”. Organizuje je dla firm jako element spotkań integracyjnych, dla grup indywidualnych, na przykład jako część wieczoru panieńskiego, ale także jako spotkania jeden na jeden, podczas których, siłą rzeczy mogę poświęcić więcej uwagi uczestnikowi. Zaczynamy od części edukacyjnej, wykładu bazującego na ciekawostkach, przechodzimy przez piramidę zapachów, czyli poznajemy architekturę perfum, na którą składają się trzy, następujące po sobie, pachnące akordy – nuta głowy, nuta serca i nuta bazy. Uczestnicy do dyspozycji mają naturalne, wysokiej jakości olejki i w kolejnym etapie przechodzą już do praktycznego tworzenia zapachów. Każdy z nich otrzymuje piękny flakon, który może nazwać swoją „marką” i po zmieszaniu składników cieszyć się swoim własnym, niepowtarzalnym, jedynym na świecie zapachem. Receptury oczywiście zapisujemy, aby móc taki zapach odtworzyć w przyszłości.

Karolina Kamińska, Warsztaty Tworzenia perfum. wolność.nothing more

Powstają zapachy, które nawet Ciebie zadziwiają?

Podczas ostatnich warsztatów organizowanych dla marki Westwing zawiązał się zapach limoncello! Było to dla mnie zaskakujące, bo powstał on nie do końca świadomie, ale po zmieszaniu odpowiednich składników, uzyskaliśmy właśnie taki efekt. Zapachy można zatem łączyć tak jak kolory… Czy wiecie, że łącząc ze sobą aromat świeżo skoszonej trawy, waty cukrowej, masła i przejrzałych jabłek otrzymamy zapach… świeżych truskawek? Cała zabawa polega na tym, że z pozornie niezwiązanych ze sobą zapachów możemy uzyskać bardzo nieoczywisty rezultat.  

Perfumy są od razu zdatne do użycia?

Perfumy powinny dojrzeć, dlatego po skomponowaniu zapachu, powinniśmy je odstawić na kilka dni, aby zapach dobrze się zawiązał i wydobył z siebie pełnię bukietu. 

Warsztaty mają charakter edukacyjny, ale brzmi to jak świetna zabawa. 

Bo to jest świetna zabawa! Ludzie się bardzo otwierają podczas naszych spotkań. Odkrywając zupełnie nową wiedzę, odkrywają siebie. Musimy pamiętać, że pracujemy tu na zmysłach! Zapachy olejków przywołują wspomnienia, przypominają o dzieciństwie, rodzinie, miłych chwilach. To bardzo indywidualne przeżycie, ale jednocześnie niesamowicie integrujące, a zarazem niespotykane. Bo ile osób na świecie może pochwalić się flakonem swoich własnych perfum? 

To na koniec muszę zapytać o Twój ulubiony zapach.  

Chyba nie jestem w stanie wybrać jednego! (śmiech) Posłużę się raczej nutami niż konkretnymi produktami. Kocham perfumy głębokie, esencjonalne, z nutami kadzidła, drzewa, skóry, oud. Uwielbiam zapachy gourmand, na które składają się nuty owocowe, karmelowe, cynamonowe, czekoladowe, miodowe, popcorn, fasola tonka czy oczywiście ponadczasowa wanilia. Choć zdarzają mi się dni, kiedy w ogóle nie używam perfum, bo mam ochotę tylko na świeży zapach skóry po prysznicu. Wszystko zależy od mojego nastroju!  

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
Karolina Kamińska, Warsztaty Tworzenia perfum. wolność.nothing more
REKLAMA
REKLAMA

Joanna Scheuring-Wielgus | Chcę nowoczesnej Polski w zjednoczonej Europie

Artykuł przeczytasz w: 13 min.
Joanna Scheuring - Wielgus

Polityczka, działaczka samorządowa i społeczna, która swoją karierę rozpoczynała jako manager kultury. Dziś jest wiceministrą kultury i liderką listy lewicy z województwa wielkopolskiego do Parlamentu Europejskiego. O wyzwaniach stojących przed Europą, sytuacji kobiet w Polsce, planach na siebie w Brukseli, ale także o modzie i o tym, co jej się podoba w Poznaniu opowiada Joanna Scheuring-Wielgus. 

Rozmawiają: Anna Bowsza oraz Alicja Kulbicka 

Zdjęcia: Materiały prywatne J.Sz.-W.

Anna Bowsza: Pełnisz dzisiaj funkcję wiceministry kultury. Dlaczego Ministerstwo Kultury jest Ci tak bliskie? 

JOANNA SCHEURING-WIELGUS: Przed wejściem do polityki zawodowo zajmowałam się kulturą, więc objęcie stanowiska ministry w tym resorcie było dla mnie czymś zupełnie naturalnym. Współpracowałam przez lata z ministerstwem z tej drugiej strony jako managerka artystów, producentka spektakli, koncertów czy wystaw, więc teraz uzupełniam swoją wiedzę i doświadczenie o ten obszar działania, ale z tej drugiej strony, czyli rządowy. 

Alicja Kulbicka: A jednak zdecydowałaś się na kandydowanie w wyborach do Parlamentu Europejskiego…

Wybory do europarlamentu są niezwykle ważne. Szczególnie te, które przed nami. Widzisz przecież, co się dzieje: wojna w Ukrainie, w strefie gazy, wzrost radykalnych nastrojów na całym świecie, wielka niewiadoma wyborów w Stanach Zjednoczonych, dojście do władzy w Europie proputinowskich ugrupowań. Czuć w powietrzu niepokój i lęk przed światowym konfliktem. Wyobraź sobie, co by się teraz działo w Polsce jakbyśmy nie byli w UE czy w sojuszu natowskim? Dlatego ważne jest to, aby w tej kadencji PE znaleźli się reprezentanci z Polski, którzy są skuteczni, odważni i silni. Ci, którzy zadbają zarówno o silną Polskę w Europie, jak i silną Unię Europejską na świecie. Ja taka jestem. Poza tym moja działalność polityczna to walka o dobrą przyszłość dla moich dzieci. Może to kolokwialne, ale chcę, aby trójka moich chłopków żyła w spokojnym świecie. 

A.K.: Pochodzisz z Torunia, startujesz z Poznania. Dlaczego?

Wybory do europarlamentu to zupełnie inne wybory niż te parlamentarne czy samorządowe. Wybieramy tylko 53 parlamentarzystów, Polska jest jakby jednym okręgiem, dlatego każda partia wystawia najsilniejsze nazwiska w każdym okręgu.  Mi przypadła Wielkopolska i bardzo się z tego cieszę, bo częściej zdarzało mi się u Was bywać niż w innych regionach Polski. Poza tym moja mama i rodzina od strony dziadka pochodzi z Wielkopolski.

Joanna Scheuring - Wielgus

A.B.: Co Ci się w naszym mieście podoba? 

Jak byłam na studiach to wyjazd do Gdańska czy właśnie do Poznania był dla mnie jak wyjazd do Europy. To z Poznania wyruszałam autokarem na saksy do Londynu, to w Poznaniu mieliśmy pierwsze ogólnopolskie spotkanie ruchów miejskich, z których się wywodzę. Ogólnie Wielkopolska kojarzy mi się od zawsze z estetyką, porządkiem i zaradnością. A najbardziej z Poznania lubię rogale marcińskie!  (śmiech)

A.B.: Czym zamierzasz zająć się w Brukseli? Z jakim programem startujesz?

Bardzo chciałabym kontynuować swoją ministerialną pracę w komisji kultury i mediów. Jest jeszcze mnóstwo do zrobienia, chociażby w kwestii statusu zawodowego artysty czy ubezpieczeń dla ludzi kultury. Ale oczywiście jest mi również bliska kwestia równouprawnienia i praw kobiet. Dlatego chcę wprowadzić Kartę Praw Kobiet Unii Europejskiej, która zagwarantowałaby każdej kobiecie w Europie prawo do legalnej, bezpiecznej, powszechnej opieki aborcyjnej. Ponadto chcę wprowadzenia przez państwa członkowskie regulacji ochronnych dla tych grup kobiet, które są szczególnie narażone na przemoc i wyzysk. A jeśli chodzi o program Lewicy to znajdziesz szczegółowy na naszej stronie lewica2024.eu To nasza wizja Europy i Polski w Europie.

A.K.: Ośmiu na 10 Europejczyków uważa, że te wybory są wyjątkowo ważne w obliczu toczącej się wojny Rosji przeciwko Ukrainie i konfliktu na Bliskim Wschodzie – wynika tak z Eurobarometru, przedwyborczego badania unijnej opinii publicznej. Jeśli te przewidywania się sprawdzą, będzie to oznaczało wzrost o 10 pp. w stosunku do wyborów w 2019 r. w całej Europie. Dlaczego udział w eurowyborach jest tak ważny?

W ogóle głosowanie w jakichkolwiek wyborach to wielki przywilej, który akurat my, kobiety, wywalczyłyśmy 100 lat temu! Głosując – decydujesz. Głosując – masz wpływ. Potem oceniasz i masz prawo wymagać. Dla mnie głosowanie to świąteczny i ważny dzień. Tak jak powiedziałaś, te wybory są szczególnie ważne, bo sytuacja na świecie jest niestabilna i naszym zadaniem jest odsunąć ten trend i wybrać takich ludzi do PE, którzy zagwarantują nam bezpieczeństwo i będą podejmować dobre decyzje dla nas i dla Europy. Silna Europa to silna Polska, nie mam co do tego wątpliwości.

A.K.: 20 lat Polski w Unii Europejskiej. Jesteś przedstawicielką ugrupowania, które Polskę do UE wprowadziło. Pamiętasz ten dzień? 

Oczywiście! Po głosowaniu zrobiliśmy z mężem w naszym ogrodzie imprezę dla znajomych. Bardzo się cieszyłam, bo będąc studentką marzyłam o tym, aby być pełnoprawną obywatelką UE. Irytowało mnie na granicy, że traktują nas, Polaków, jak osoby drugiej kategorii. Tak się czułam, jeżdżąc podczas studiów do Londynu i pracując tam na czarno. Patrząc teraz na Ukrainę, wyobraź sobie, co by było teraz w Polsce, gdyby Lewica nie wprowadziła nas do UE i nie zawiązała sojuszu z NATO? Strach nawet myśleć.

Joanna Scheuring - Wielgus

A.B.: Czy Polacy nadal są euroentuzjastami?

Na szczęście nadal tak, ale widać i słychać ze strony radyklanej prawicy chęć wyprowadzenia Polski z UE. To byłyby kolosalny błąd. Dlatego ważne jest, aby nie dać się zwieść tym populistycznym hasłom. Wystarczy spojrzeć na Wielką Brytanię. Nagonka, manipulacja i kłamstwa doprowadziły do zmiany nastawienia Brytyjczyków, co w efekcie skończyło się Brexitem, którego nikt na serio nie traktował, a się wydarzył. Teraz coraz częściej na Wyspach mówi się o powrocie do wspólnoty europejskiej i słychać żal wśród ludzi, którzy zdecydowanie żałują decyzji o wyjściu z UE. 

A.K.: Jednak dziś po 20 latach bycia częścią europejskiej rodziny, a po ośmiu latach rządzenia w Polsce przez populistów, obserwujemy wzrost nastrojów antyunijnych. Sporo mówi się o „narzucaniu nam prawa” przez unijnych biurokratów, rolnicy protestują przeciwko Zielonemu Ładowi, pasjonaci motoryzacji sceptycznie podchodzą do zapowiedzianej elektromobilności, ostatnią zmianą, która dotknęła konsumentów są… plastikowe nakrętki przytwierdzone na stałe do butelek. I choć te zmiany zapewne istotne z punktu widzenia zmian klimatycznych są tym, co powinno stanowić priorytet. Czy właśnie nie działania „nakazowe” są tym, co nas od Unii odpycha? 

Zacznijmy od tego, dlaczego stworzono Zielony Ład? Wszyscy chcemy oddychać czystym powietrzem, jeść zdrową żywność bez chemii. Chcemy, aby woda płynęła w kranach, a nie była luksusem. Takie były cele Zielonego Ładu. I tych celów będę broniła. Jednak nie wszystko poszło tak jak powinno. Zabrakło odpowiedniej komunikacji. Zabrakło rozmowy z rolnikami, ale to kamyczek do ogródka komisarza Wojciechowskiego z PiS. Uważam, że niektóre decyzje wymagają ponownego przemyślenia. Mam na myśli chociażby zakaz rejestracji samochodów spalinowych po 2035 r. Trzeba wspierać elektromobilność, ale chyba nie poprzez zakazy.  Dlatego jako Lewica opowiadamy się za zrobieniem kroku wstecz w sprawie tej regulacji. Trzeba rozwiać społeczne obawy ludzi czy za 11 lat będą mogli jeździć samochodem. Będą mogli. Ważne jest też, aby rozwijać transport publiczny, który jest dla wszystkich. Są na to środki z KPO. W Polsce 13 mln ludzi jest wykluczonych komunikacyjnie. Europa powinna być o korzyściach, nie o zakazach.

A.K.: Jak widzisz Unię Europejską w perspektywie 5-10 lat? 

Marzę o Europie silnej i zjednoczonej. UE to dla mnie nie tylko zbiór państw, to nie tylko walka mocarstw, dyplomacja i spotkania na szczycie. UE to przede wszystkim człowiek, jego codzienność i jego potrzeby. Dziś potrzebujemy zmiany działania Unii tak, by korzyści z naszej wspólnoty płynęły bezpośrednio do nas i naszych najbliższych. Zbyt często politycy skupiają się na wielkich regulacjach, a zbyt rzadko myślą o tym, aby zapewnić zielony skwer w naszej okolicy, dostępny żłobek czy nowe mieszkanie na start dla młodych. O tym powinna być Europa, o tym powinna być Unia, o tym powinna być nowoczesna Polska w zjednoczonej Europie. Takiej Polski w Europie chcę ja i Lewica. Jednocześnie rozumiem, że UE potrzebuje korekty. Czas, by stała się instytucją bliższą naszym codziennym sprawom. Mniej spotkań na szczycie czy za zamkniętymi drzwiami, a więcej przejrzystości i demokracji.

A.K.: Jesteś socjolożką, z racji wyuczonego zawodu myślę, że widzisz szerzej niż inni zachodzące w Polsce zmiany. Czy polskie społeczeństwo się liberalizuje i staje się coraz bardziej tolerancyjne?

Zdecydowanie. Polskie społeczeństwo jest bardziej liberalne niż politycy, których potem to społeczeństwo wybiera. Bardzo dobrze to widać chociażby na przykładzie zmiany stanowiska dotyczącego liberalizacji prawa aborcyjnego. W 2016 roku, jak odbywały się pierwsze protesty, zwolenników takiego prawa było około 30%, teraz te wyniki dochodzą często do 80%. Zmienia się również w ekspresowym tempie nasz stosunek do kościoła. Pustoszeją świątynie, młodzież wypisuje się z lekcji religii, ludzie rezygnują ze ślubów kościelnych i coraz mniej osób przyjmuje księdza na tzw. kolędzie. Niektóre badania plasują Polskę na pierwszym miejscu wśród najszybciej laicyzujących się krajów świata. To zasługa samego kościoła, który po 1989 r. próbował układać się z różnymi rządami, ale ostatnich osiem lat jest jednak pod tym względem wyjątkowych. Nie wspomnę już o przestępstwach i nadużyciach w kościele, o których dowiadujemy się bardzo często. 

Joanna Scheruing - Wielgus, Robert Biedroń i Krzysztof Śmiszek na Marszu Równości

A.K.: Jak z Twojej perspektywy wygląda sytuacja kobiet w Polsce? Jesteś wiceprzewodniczącą Nowej Lewicy, partii, której dobro kobiet leży bardzo na sercu. Startujesz do Parlamentu Europejskiego z Poznania, który jest raczej miastem liberalnym i otwartym. Jednak Polska to nie tylko duże miasta… 

No właśnie. Dobrze, że zwracasz na to uwagę, bo my na lewicy z naszymi postulatami kobiecymi zwracamy się właśnie do tych, którzy są pozostawieni sami sobie, są w tyle. Standardowo jak jesteś z miasta, to masz więcej możliwości, jak dobrze zarabiasz to stać cię na więcej, jak nie jesteś samotna, jest ci łatwiej. Gdy porównamy opiekę państwa dla Polek do opieki dla kobiet w innych krajach, to Polki są na szarym końcu: mamy najbardziej restrykcyjne prawo aborcyjne, nie mamy bezpłatnych tablet antykoncepcyjnych, opieki okołoporodowej, w szpitalach lekarz może odmówić ci zabiegu, bo powołuje się na klauzulę sumienia, jak zostaniesz zgwałcona, to chroni się sprawcę, a kobiecie sugeruje się, że prowokowała wyglądem. Jest mnóstwo do zmiany nie tylko w prawie, ale przede wszystkim w głowach konserwatywnych polityków, dla których kobieta to często nadal „słaba istota”, którą muszą się zaopiekować. 

A.K.: Czy bycie kobietą pomaga czy przeszkadza w polityce? Mierzysz się z seksizmem? 

To zależy. Na pewno kobiet powinno być zdecydowanie więcej w polityce. W polskim parlamencie jest nas teraz 29%, więc nawet nie zbliżamy się do połowy reprezentacji. Dlatego zachęcam kobiety do angażowania się w życie społeczne i polityczne na różnych szczeblach. Bo kto ma zadbać o nasze interesy jak nie my same? A jak pytasz mnie o seksizm w polityce, to powiem ci, że on jest nadal powszechny; jest wszechobecny, nie tylko w polityce. Nadal niestety jest mnóstwo stereotypów związanych z kobietami. Dużo pracy przed nami.

A.B.: Czy czujesz, że na sejmowych korytarzach musisz udowadniać, że bycie kobietą nie oznacza mniejszych kompetencji? 

Nadal tak. Od 2018 roku rozkładam na czynniki pierwsze kwestie przestępstw w polskim kościele. Gdy o tym mówię, podając fakty, słyszę, że atakuję kościół i że jestem kontrowersyjna. Gdy mówię o świeckim państwie, słyszę, że jestem radykalna. Gdy mówi to samo jakiś polityk czy ksiądz, opinia jest taka, że mówi to mąż stanu, jemu po prostu wolno. Ale zaznaczanie mniejszych kompetencji odbywa się nawet w tak wydawałoby się błahej sprawie jak przedstawianie polityczek. Często słyszę: Poseł Krzysztof i nasza Joasia…

A.B.: To nieco z innej beczki. Czy polityczki w Polsce są dobrze ubrane? 

To naprawdę zależy, bo mamy różne gusta, ale to czego nie rozumiem i to, co mi się zdecydowanie nie podoba to „przebieranie się” za polityczkę. Często wygląda to bardzo sztucznie i widać, że ta osoba czuje się w tym ubiorze po prostu niewygodnie. Uważam, że niezależnie od tego, kim jesteśmy i co robimy, powinniśmy być po prostu sobą. 

A.B.: Twoje stylizacje są zawsze perfekcyjne. Dobrze skrojona marynarka, świetna fryzura i makijaż. Lubisz modę?

Zawsze lubiłam modę i śledziłam nowinki, ale nigdy nie kupowałam rzeczy tylko dlatego, że są modne. Nie kupowałam też nigdy rzeczy, na które mnie nie stać. Wolę mniej niż więcej i nigdy za wszelką cenę. Ale mam od lat swojego ulubionego fryzjera Tomka, który tnie włosy brzytwą. Dbam o siebie, ćwiczę na siłowni. Wychodzę z założenia, że nawet świetny ciuch czy makijaż nie ukryje niezdrowego ciała. Zdrowe ciało to zdrowa dusza i wtedy wystarczą trampki, dżinsy i biały T-shirt. 

A.B.: Jak dobierasz stylizacje? Masz kogoś do pomocy czy zdajesz się na swoje wyczucie stylu?

Odkąd pamiętam zawsze zakładam na siebie to, co ja chcę włożyć, a nie to, w czym chcą mnie widzieć inni. Czasami wbrew trendom, modom czy upodobaniom innych. Ja po prostu nie lubię jak mi ktoś coś narzuca. Zawsze na końcu to ja podejmuję decyzję zarówno w co się ubiorę, jak i co zrobię. Moja mama kiedyś mi powiedziała, że ja od dziecka zawsze taka byłam. (śmiech) Z wiekiem stawiam zdecydowanie na wygodę, więc świadomie zrezygnowałam ze szpilek w sejmie na rzecz płaskich butów. Żadnych ciężkich torebek na ramię, tylko wygodny plecak. 

A.B.: Masz swoje „guru modowe”?

Nie mam jednego guru modowego, ale moją miłością wielką jest wszystko, co brytyjskie. Dlatego zawsze z uwagą obserwowałam Vivienne Westwood, ale i Katharine Hamnett, projektantkę znaną ze swoich politycznych T-shirtow, które uwielbiam. Lubię też Francuzkę Isabel Marant czy ciuchy sportowe od Stelli McCartney. Podoba mi się również styl Charlotte Gainsbourg czy Patti Smith. Jak widzisz kino i muzyka są dla mnie największą inspiracją, jeśli chodzi o to jak się noszę.  

Już dziś (03.06.) zapraszamy na wyjątkowe spotkanie z Joanną Schering – Wielgus

ul. Młyńska 12

godz. 18:00

Wstęp wolny

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
Anna Bowsza

Anna Bowsza

REKLAMA
REKLAMA
Joanna Scheuring - Wielgus
REKLAMA
REKLAMA

Beata i Mariusz Cieślukowscy | Zamieszkaj na zachwycającym Costa del Sol

Artykuł przeczytasz w: 18 min.
Plano Spain nieruchomości w Hiszpanii Beata Cieślukowska


Oboje pochodzą z Mazur, ich plany zawodowe połączyła stolica Wielkopolski. Tu w Poznaniu wykrystalizował się pomysł na wspólny rodzinny biznes, który był impulsem do zmiany życia o 180 stopni. Beata i Mariusz Cieślukowscy, właściciele PlanoSpain, od lat działają na hiszpańskim rynku nieruchomości. Polecają wybrzeże Costa del Sol, gdzie osiedlili się, rozwijając firmę i spełniając często niełatwe życzenia klientów z najodleglejszych regionów świata.

Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: Maciej Sznek Escargofoto | Makeup Artist: Kiuru Visage | zdjęcia nieruchomości: archiwum prywatne PlanoSpain

Jak zaczęła się Wasza przygoda w branży nieruchomości?

BEATA CIEŚLUKOWSKA: Mówiąc nieskromnie (śmiech), rozpoczęła się ode mnie. Już ponad 15 lat zajmuję się nieruchomościami inwestycyjnymi. W pierwszym etapie mojej pracy zawodowej, tu na poznańskim rynku, pracowałam u największego pośrednika nieruchomości w Polsce – była to firma Home Broker. Wiele kontaktów oraz przyjaźni branżowych mam do teraz właśnie z tego miejsca.
MARIUSZ CIEŚLUKOWSKI: Przez ponad 12 lat zdobywałem doświadczenie w największych światowych bankach, bankowość korporacyjno-inwestycyjna, co dało mi dużą swobodę w poruszaniu się w świecie wielkich liczb oraz projektów budowlano-inwestycyjnych. Obydwoje mieliśmy duże doświadczenie zawodowe i dlatego postanowiliśmy połączyć nasze siły, umiejętności i wiedzę, co klienci w pełni docenili.

Dlaczego właśnie Hiszpania stała się dla Was atrakcyjnym rynkiem nowych inwestycji?

B.C.: Największym impulsem do tego typu poszukiwań był jeden z moich klientów, który miał już wiele zakupionych nieruchomości, za moim pośrednictwem, zarówno w polskich górach, nad Morzem Bałtyckim, jak i na Mazurach, ale zapragnął czegoś więcej, poza granicami kraju. Zainspirował mnie miejscem o wdzięcznej nazwie Marbella na hiszpańskim wybrzeżu Costa del Sol. „Jak Pani znajdzie dla mnie coś ciekawego, to ja tam kupię” – powiedział. Poleciałam więc, zaczęłam szukać, oglądać poszczególne miejsca, aby złożyć korzystną ofertę klientowi. Bardzo mi się tam spodobało, krajobrazy, klimat, pozytywne myślenie i przepięknie położone apartamenty. Znalazłam dla klienta nieruchomość według jego wytycznych i oczekiwań i tak to się zaczęło…
M.C.: Potem lataliśmy już wspólnie, szukając odpowiednich nieruchomości dla innych klientów. Ale – nie ukrywam – że przy dwójce małych dzieci i obowiązkach prywatnych taki układ wylotów biznesowych bardzo nam doskwierał. Zaczęliśmy więc rozważać inne wyjście z tej sytuacji…

Plano Spain nieruchomości w Hiszpanii Beata Cieślukowska
Beata Cieślukowska

Aż zdecydowaliście się na przeprowadzkę na Costa del Sol…

M.C.: Tak, życie nas do tego popchnęło, podsuwając taki scenariusz. (śmiech)
B.C.: Analizując miejsca na południowym wybrzeżu Costa del Sol, nasz wybór padł na piękną słoneczną Marbellę, którą polecam wszystkim. Spakowaliśmy więc swoje rzeczy, zabraliśmy dzieci i rozpoczęliśmy nowy etap naszego życia i wspólnej pracy.

Z takim zapałem i uśmiechem opowiadacie o Waszym nowym miejscu zamieszkania, więc muszę zapytać, czym tak naprawdę uwiodła Was Marbella? Co Was zauroczyło w tym miejscu?

B.C.: Marbella jest bardzo międzynarodowa, na tym terenie mieszają się różne kultury i tradycje.
M.C.: Warto podkreślić, że w Hiszpanii jest ogromna różnica pomiędzy Costa del Sol a innymi wybrzeżami. Zupełnie inne osoby przyjeżdżają na południe Hiszpanii, do Benalmadeny czy właśnie do Marbelli, gdzie mieszkamy. Tu jest też inny klient niż np. w Alicante. Jedno wybrzeże, ale konkretne miejscowości i przebywający tam turyści różnią się od siebie i to znacznie. Marbella ma niską zabudowę i od razu wygląda to bardziej luksusowo. Co chwilę są parki, zielone skwerki, palmy, po prostu przeważa dużo zieleni. Dla ciekawostki – to było pierwsze zagospodarowane wybrzeże w całej Hiszpanii, więc roślinność miała dużo czasu, aby wybujać i wzbogacić swoim pięknem okolicę. Specyfiką Marbelli jest też posiadanie i morza, i gór. Nawet jeśli w Sewilli jest latem 45 st. w cieniu, to u nas – dzięki takiemu idealnemu położeniu – jest zawsze minimum 10 stopni mniej. W ubiegłe lato przeważała temp. 32-33 stopnie, a najwięcej pokazały termometry 36 st. w cieniu. To w Polsce często jest bardziej gorąco. Marbella ma swój mikroklimat – latem nie jest upalnie, a zimą jest przyjemnie ciepło. Ponadto w tym nadmorskim mieście nie znajdzie się tzw. „betonozy”, jaka przeważa w tego typu lokalizacjach, gdzie deweloperzy prześcigają się w stawianiu coraz to wyższych apartamentowców.

Plano Spain nieruchomości w Hiszpanii Beata Cieślukowska
Mariusz Cieślukowski

W PlanoSpain rynek pierwotny przeważa nad wtórnym?

M.C.: Na naszej stronie są również oferty z rynku wtórnego, ale jako PlanoSpain specjalizujemy się w szczególności w rynku pierwotnym. To ponad 80 procent naszej oferty sprzedażowej.
B.C.: Edukujemy też naszych klientów, którzy kontaktują się z nami z zamiarem zakupu nieruchomości na rynku wtórnym. Studzimy ich zapał i często po prostu tłumaczymy, że nie warto… Klient już za sam apartament z rynku wtórnego płaci bardzo dużo, do tego trzeba doliczyć koszty remontu. Ponadto części wspólne tych miejsc z rynku wtórnego są w niskim standardzie. To jest budownictwo np. z lat 2009-2010 lub wcześniejsze, gdzie widać ząb czasu, brak renowacji i remontu klatek, brak odnowy wspólnych basenów. Akustyka w takich miejscach szwankuje, hałasy i odgłosy zza ściany słychać bardzo dobrze, a dodatkowo odgłosy w pionie – ze względu na gorszej jakości wykorzystane materiały budowlane. Naprawdę jest wiele zalet kupna nieruchomości z rynku pierwotnego, do czego szczerze namawiamy.
M.C.: W 2010 roku wiele się zmieniło w hiszpańskim ustawodawstwie, w prawie budowlanym, wzięto pod uwagę normy cieplne, zaczęto stosować lepsze i korzystniejsze dla inwestorów materiały budowlane. Wstawiać wyższej jakości okna, izolować ściany. Rozpoczął się cały proces budowy z większymi benefitami dla kupujących, co w Polsce od wielu lat jest standardem i normą, a w Hiszpanii dopiero zaczęło to kiełkować. Zatem bez namysłu polecamy nieruchomości z rynku pierwotnego. Przede wszystkim korzystna jest cena za nowe mieszkanie, a przy tym plan płatności, który rozłożony jest w czasie. Bo nawet jeśli trzeba wydać 500 tys. Euro, czym innym jest wyjęcie ich dzisiaj i położenie na stół, a czym innym gdy harmonogram płatności jest rozbity na 30 % przy umowie przedwstępnej, a reszta następuje dopiero przy odbiorze kluczy w perspektywie do 1,5 roku. Ponadto kupujący ma wybór, oglądając plany, rzuty apartamentów od dewelopera, czyli kupuje to, co chce, a nie to, co zostało na rynku.

Sprzedaż z rynku pierwotnego odbywa się, gdy jest tylko przysłowiowa dziura w ziemi?

M.C.: Głównie właśnie na tak wczesnym etapie. W Polsce jesteśmy przyzwyczajeni, że jest dużo wybudowanych budynków, mieszkań, które czekają na swoich właścicieli. Nierzadko ceny można jeszcze negocjować u dewelopera. W Marbelli czy innych częściach Costa del Sol na etapie stojących już murów wszystkie mieszkania są wykupione. Zakup rozpoczyna się wraz z wbiciem łopaty w ziemię, czyli właśnie wraz z robieniem przysłowiowej dziury.

W swojej ofercie macie nieruchomości o różnej powierzchni, od mniejszych 50- czy 60-metrowych, przez ponad 100-, 200-, 300-metrowe apartamenty, aż po luksusowe wille np. ponad 1400 metrów kw. Jaka powierzchnia mieszkalna jest najbardziej poszukiwana, jaka jest najbardziej na topie wśród zainteresowanych kupnem?

B.C.: Mały metraż w Hiszpanii oznacza co innego niż w Polsce. 40-, 50-metrowe mieszkanie to swoisty ewenement, czegoś takiego się po prostu nie buduje na rynku hiszpańskim. Standardem przy dwóch sypialniach jest ok. 80 m kw., a przy trzech sypialniach – ok. 130 m kw.
M.C.: Co istotne, w Hiszpanii – podobnie jak w USA – najważniejsza jest ilość sypialni. 60-metrowe mieszkania można na palcach jednej ręki przedstawić w naszej ofercie.
Polacy są przyzwyczajeni zadawać pytanie, „ile za metr kwadratowy?”, a na rynku hiszpańskim funkcjonuje inna wytyczna, czyli liczba sypialni. Cena uzależniona jest od ich ilości, oraz usytuowania apartamentu w danej inwestycji.

Kto jest Waszym głównym klientem?

M.C.: W 90 procentach są to Polacy, ale nie tylko Polacy mieszkający w Polsce, również ci ze Szwecji, z Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych, Kanady. Aktualnie mamy kilku Holendrów zainteresowanych naszymi ofertami. Wchodzimy też na rynek niemiecki, stale poszerzając nasz target.
Podchodzimy do naszej pracy z wielkim profesjonalizmem, a do klientów z ogromnym szacunkiem. Skupiamy się na konkretnym miejscu, jakim jest Costa del Sol – i robimy to najlepiej, jak tylko potrafimy, szukając dla klientów nieruchomości skrojonych pod ich oczekiwania i portfel. Postawiliśmy na wyspecjalizowanie się w tym regionie. To jest podobnie jak z restauracyjnym menu – lepiej mieć w karcie mniej dań, ale dobrej jakości niż szeroką kartę menu z byle jakimi potrawami.
B.C.: I co niezwykle istotne, mamy klientów najczęściej z polecenia. W naszej branży działa stary sposób przekazywania dobrych wiadomości i to nas bardzo cieszy. (śmiech) Miło słuchać pozytywnych opinii i rekomendacji na temat naszej pracy, wiedząc, że marketing tzw. szeptany ma sens.

Czy Polak w Hiszpanii może łatwo otrzymać kredyt?

M.C.: Wielu z naszych klientów, kupując nieruchomość w Hiszpanii, posiłkuje się kredytem, ponieważ jest on zdecydowanie tańszy niż w Polsce. Ja osobiście nadzoruję cały proces związany z ubieganiem się o kredyt, pilnuję wszelkich dokumentów, terminów itp. W PlanoSpain staramy się przeprowadzić tak sprzedaż, aby była ona jak najmniej czasochłonna i stresogenna dla naszego klienta. Do ubiegania się o kredyt potrzebujemy PIT za zaszły rok, zaświadczenie z BIKu i wyciąg z konta przynajmniej z 6 miesięcy.

A jak klient jest zaopiekowany pod kątem prawnym w PlanoSpain?

B.C.: Współpracujemy z wybitną prawniczką, której usług absolutnie nie narzucamy naszym klientom, jedynie rekomendujemy. Klient sam wybiera do jakiej kancelarii prawnej chce się udać. Ze względu na nasze doświadczenie i długoletnią współpracę z czystym sercem polecamy tę właśnie osobę do obsługi kwestii prawnych.
M.C.: Klient musi głównie wybrać apartament, wpłacić zaliczkę, a resztą już zajmujemy się my – osoby do zadań specjalnych. (śmiech) Współpracujemy z doskonałą prawniczką Marią Ruiz Lopez. Ma ona rozeznanie zarówno na rynku polskim, jak i hiszpańskim. I oczywiście świetnie mówi po polsku. Ma licencję prawną na obu rynkach, polskim i hiszpański. Posiada szeroką wiedzę i uprawnienia, doradza klientom, co warto zrobić, jakie są obwarowania prawne, na co warto zwrócić uwagę podczas kupna czy wynajmu itp.

Plano Spain nieruchomości w Hiszpanii Beata Cieślukowska

Klienci kupują hiszpańską nieruchomość najczęściej z myślą o sobie, swojej przyszłości, czy jednak pod wynajem, aby mieć źródło dochodu?

M.C.: To zależy… W zdecydowanej większości klienci kupują apartament, żeby dla nich zarabiał i był lokatą kapitału. To też świetna dywersyfikacja portfela o nieruchomość w walucie Euro. Nie ma co też ukrywać, że w okresie naszej polskiej zimy chcą przyjeżdżać i korzystać z własnego apartamentu.
B.C.: Ponadto widzimy taki trend, że nasi klienci meblują i aranżują mieszkania z myślą o sobie, pod swój gust, więc później jest im szkoda oddawać to wynajmującym. Choć jest określona grupa klientów, którzy od samego początku wiedzą, że zakupiona nieruchomość będzie ich inwestycją pod wynajem. Co bardzo ważne – my jako PlanoSpain również zajmujemy się wynajmem lokali. Wiemy, że większość agencji nieruchomości tego nie robi, my jednak wzięliśmy na swoje barki to zadanie, aby sprostać wymaganiom i oczekiwaniom klientów. Budujemy poprzez to relacje i zaufanie z naszymi partnerami biznesowymi, dając im szerokie spectrum usług i możliwości wyboru. Jestem bardzo dokładna, zatem skrupulatnie doglądam wszystkich detali, które mogą umknąć kupującym. Doradzam też klientom jak urządzić nieruchomość pod wynajem bądź pod odsprzedaż, bo z doświadczenia wiem, co się dobrze sprzedaje, z dużym potencjałem wzrostu cen.

Bierzecie na siebie dużo różnych obowiązków, jak czasowo dajecie radę? Czy Wasza doba trwa więcej niż 24 godziny, jest bardziej elastyczna?

M.C.: Dobre pytanie! (śmiech) Nieustannie poszerzamy nasz zespół, dobieramy zaufane osoby. Aktualnie zatrudniliśmy kolejną osobę, która odciąży nas w temacie najmu.
B.C.: Mamy team, który zajmuje się zarządzaniem nieruchomościami pod wynajem, czyli uzgadnia pracę np. pań sprzątających, wydawania i odbierania kluczy do posesji. Cała logistyka jest przez nas opracowana, co w dużej mierze ułatwia pracę już na innych etapach.

Czyli pomagacie klientom w wynajmie, ale również w odświeżaniu powierzchni mieszkalnej oraz w generalnym remoncie.

M.C.: Tworzymy z naszymi partnerami pakiety pod każdą inwestycję. Prezentujemy klientom zazwyczaj trzy wersje, trzy propozycje umeblowania oraz finalne wykończenie z tapetami, obrazami, dekoracjami wypełniającymi wnętrze. Mamy również pakiety dostosowane dla klientów wynajmujących konkretne mieszkanie, tzn. czajniki, małe AGD, sztućce itd. Dla klienta cały proces jest nieinwazyjny – to my zajmujemy się wszystkim. Klient ma jedynie wybrać lokum i podpisać umowę oraz wpłacić zaliczkę.
B.C.: Jeśli chodzi o wynajem – kiedyś braliśmy apartamenty z rynku, teraz tylko opiekujemy się apartamentami naszych klientów. Mocno się angażujemy, aby zrobić jak najwyższą rentowność dla klientów. Jeśli u nas kupią nieruchomość pod wynajem, to mają pewność, że zajmiemy się wszystkim, co związane z formalnościami i dopracowaniem szczegółów, dopieszczeniem wnętrz. Mamy dużo klientów-golfistów, klientów kulturalnych, na poziomie, którzy u nas wynajmują apartamenty. Są to klienci głównie z polecenia.
M.C.: Nie wynajmujemy brytyjskim imprezowiczom (śmiech), po których trzeba często organizować remont mieszkania. U nas na szczęście ich nie ma.

Costa del Sol czy nasz polski Bałtyk – gdzie nieruchomość można kupić taniej?

M.C.: Naprawdę w Hiszpanii można kupić taniej nieruchomość niż nad Morzem Bałtyckim. Oczywiście, bierzemy pod uwagę lokalizację, okolicę, odległość od linii brzegowej, dodatkowo wyposażenie mieszkania, pomieszczenia wspólne, komórkę lokatorską, miejsca parkingowe – bo to jest w cenie oferty w stanie deweloperskim. Jedynie trzeba wstawić swoje meble i można zamieszkać. Myślę, że na rynku pierwotnym można w Hiszpanii zaoszczędzić nawet ok. 100 tys. Euro, kupując podobną powierzchnię nad wybrzeżem Costa del Sol niż nad Bałtykiem.

Polecacie Costa del Sol, w szczególności Marbellę, ale macie też kompletnie inny kierunek na hiszpańskie wyjazdy…

B.C.: Oprócz wybrzeża Costa del Sol próbujemy zainteresować klientów również atrakcyjnym terenem górskim, idealnym na narty, o czym mało kto wie… Sierra Nevada jest pominięta i mało znana jako górska alternatywa. W okresie tegorocznej Wielkanocy było tam mnóstwo śniegu.
M.C.: Najwyżej położony ośrodek narciarski w Hiszpanii znajduje się w Andaluzji, dwie godziny drogi od Malagi. Jest to pasmo górskie Sierra Nevada z najwyższym szczytem Mulhacen 3478 m n.p.m. Znajduje się tam wiele możliwości dla turystów, zarówno idealnie przygotowane stoki, kolejki linowe, jak i wiele ofert zakwaterowania z niezbędnymi usługami.
B.C.: Jest tam 96 km tras i co najważniejsze, że nie ma kolejek na stokach, jak w innych krajach europejskich.

Wspomnieliście, że macie klientów z różnych stron świata. Każdy z nich ma inny gust, inne upodobania. Od czego zaczynacie rozmowę, aby poznać ich oczekiwania?

M.C.: Jeszcze przed przylotem konkretnego klienta dużo z nim rozmawiamy, zaznajamiamy z rynkiem nieruchomości na Costa del Sol, organizujemy video konferencje.
B.C.: Przygotowujemy zawsze agendę spotkania, zaznaczamy na mapie miejsca, które będziemy oglądać, które chcemy pokazać naszemu klientowi. Staramy się zrobić wywiad/rozeznanie dużo wcześniej przed przylotem klienta na Costa del Sol. Dlatego przekazujemy zdjęcia i krótkie informacje nt. proponowanych przez nas nieruchomości, które na ten moment są idealne dla klienta, spełniają jego oczekiwania.
M.C.: Zależy nam na tym, aby klient był zorientowany w temacie, znał lokalizację, mógł zerknąć sobie na Google Maps, a nieruchomość zawsze się do jego preferencji dobierze. Pokazujemy kilka nieruchomości w jeden dzień, to takie zdrowe podejście i standard, aby nie przeciążyć kupującego informacjami. Choć mieliśmy ostatnio klienta, który koniecznie w jeden dzień chciał obejrzeć aż 12 nieruchomości (śmiech), a potem miał problem z oceną każdej zaprezentowanej lokalizacji.

Czy można Was nazwać butikową agencją nieruchomości?

B.C.: Bez wątpienia tak! Naszym mottem nie jest sprzedaż za wszelką cenę. Sprzedać byle sprzedać i mieć z głowy, wprost przeciwnie – sprzedajemy, aby klient był zadowolony. Aby do nas powrócił, dał dobrą rekomendację wśród rodziny, znajomych i przyjaciół. Tworzymy przyjazną, wręcz rodzinną atmosferę, aby każdy czuł się przez nas dobrze zaopiekowany.
M.C.: Kluczem jest relacja z naszymi klientami. Odbieramy od nich wiadomości i telefony z podziękowaniami. Rekomendują nas dalej, to bardzo budujące i mobilizujące do dalszej pracy.
Polecamy tylko takie lokalizacje, gdzie deweloperzy są przez nas sprawdzeni. Sprzedajemy klientom tam, gdzie też sami kupiliśmy – to jest kolejna nasza wartość dodana do oferty i budująca zaufanie.

Plano Spain nieruchomości w Hiszpanii Beata Cieślukowska
EscargoFoto.pl

Oprócz nieruchomości pasjonujecie się golfem, dziedziną sportu bardzo popularną w Hiszpanii. Czy to kolejny atut wybrzeża Costa del Sol?

B.C.: W ogóle całe wybrzeże Costa del Sol jest zielone dzięki swoim polom golfowym. Jest energetyczne, przyjazne mieszkańcom i turystom. Przepełnione pozytywną energią, duchem optymizmu i chilloutu. Marbella ma swój specyficzny klimat, ma dobrą aurę, można wręcz rzec, że jest tam pewna magia (śmiech), która przyciąga ludzi do tego miejsca, ale i do siebie. Naprawdę ludzie są uśmiechnięci, pogodni, uprzejmi – to dużo pozytywów!
M.C.: Costa del Sol to jest po prostu mekka dla golfistów. Na tak niedużym terenie jest ponad 100 pól golfowych, więc często turyści nazywają go Costa del Golf. (śmiech) Jesteśmy zakochani w tym sporcie. Miłość do golfa staramy się rozpowszechniać w Polsce, organizując wyjątkowe wyjazdy golfowe. Współpracujemy również z polem golfowym Black Water Links w Tarnowie Podgórnym, gdzie jesteśmy partnerem driving range. Byłoby naprawdę dobrze, żeby jak najwięcej osób dowiedziało się, że to nie jest sport dla elit i każdy może grać bez względu na wiek czy możliwości fizyczne.

Reasumując, dlaczego warto inwestować w nieruchomości na Costa del Sol?

M.C.: Jest wiele powodów, ale jeśli mówimy o ekonomicznych, to po pierwsze dywersyfikacja swego majątku, bo jednak polskie PKB stanowi ułamek światowego procenta. Obecnie mamy w Polsce najniższy kurs Euro, co jeszcze bardziej jest korzystne do zakupu nieruchomości w Hiszpanii.
Costa del Sol ze względu na swoje walory ma dwa sezony idealne na wynajem, tzn. jeden letni, który jest w większości regionów, a drugi – zimowy, bo wówczas przyjeżdżają tu golfiści, aby pograć i spędzić miło czas. W tym zimowym okresie na Costa del Sol przybywają naprawdę dziesiątki tysięcy dodatkowych turystów. Na skalę Hiszpanii tego nie ma nigdzie indziej! Zatem jeśli myślimy o dobrym najmie i szybkim zwrocie zainwestowanych pieniędzy, to powinniśmy wybrać to wybrzeże. Na Costa del Sol wynajem trwa bezustannie cały rok, a nie tylko 4 m-ce.
B.C.: Ponadto od kwietnia br. uruchomiono bezpośrednie loty z Poznania do Malagi, co nas ogromnie cieszy! Poznaniacy mogą zatem w krótkim czasie i w bardzo dobrych cenach biletów zmienić otoczenie i wylądować na hiszpańskim wybrzeżu przepełnionym słońcem oraz pozytywną energią do życia.
Costa del Sol to jest bardzo międzynarodowe wybrzeże, więc jeśli zechcemy sprzedać nasz apartament, to w tym regionie mamy nieustannie duże grono zainteresowanych kupnem nieruchomości. Tu kupuje i sprzedaje cały świat.

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
Plano Spain nieruchomości w Hiszpanii Beata Cieślukowska
REKLAMA
REKLAMA

Elżbieta Janik – Krause | Księgowość to jak czytanie książki

Artykuł przeczytasz w: 11 min.
Elżbieta Janik - Krause, prezes zarządu Kancelaria Rachunkowa Denarius z Poznania

Poznań – miasto przedsiębiorcze, biznesowe – oferuje również swoim klientom wsparcie w zakresie szeroko rozumianej księgowości. Takim miejscem jest Kancelaria Rachunkowa na poznańskim Chwaliszewie, której klientami są w szczególności firmy z branży spedycyjnej, budowlanej, deweloperskiej, a także kancelarie prawne, handlowcy oraz styliści fryzur. Elżbieta Janik-Krause, prezes zarządu Kancelarii Rachunkowej Denarius, opowiedziała, z jakimi problemami borykają się obecnie poznańscy przedsiębiorcy, dlaczego tak popularny jest outsourcing usług księgowych i jak ważną rolę w jej życiu odgrywają relacje.

Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: archiwum prywatne EJ-K

Jak zaczęła się Pani przygoda z rachunkami i cyframi?

ELŻBIETA JANIK-KRAUSE: Zaczęłam studia informatyczne w trybie zaocznym i szukając pracy, trafiłam do biura. Tam posadzono mnie przy komputerze, a jednym z moich głównych zajęć było wprowadzanie faktur do systemu – i choć niektórzy mogą w to wątpić – zaczęło mi się to naprawdę podobać. (śmiech) Ponadto, gdy moi rodzice prowadzili własną firmę, to pamiętam jak interesowała mnie wielka księga przychodów i rozchodów, i jak na prośbę mamy wpisywałam faktury.
Uwielbiam cyferki, choć skończyłam studia inżynierskie na Politechnice Poznańskiej. Skończyłam również e-commerce i jakbym poszła w tym kierunku, to dzisiaj nie musiałabym się tak męczyć ze zmianami przepisów. (śmiech)

Ta zmienność w przepisach to zapewne nie lada wyzwanie…

Jestem księgową od 20 lat i nie pamiętam tak galopujących zmian jak obecnie. Dawniej jak księgowałam coś według ustalonego harmonogramu i zgodnie z wytycznymi, to tak działaliśmy przez kilka lata. Dzisiaj nie jest to tak stałe i powtarzalne… Ponadto zawsze gdy przychodzi nowa władza, wprowadzane są nowelizacje ustaw i zmieniane są przepisy. Odczuwamy to w Kancelarii Rachunkowej, bo obsługujemy również klientów dofinansowanych z budżetu państwa. Nieraz słyszę pytanie: jak Ty się w tym wszystkim nie pogubisz? Udaje mi się to, dzięki wytężonej pracy, doświadczeniu i skrupulatności.

Oprócz aktualizacji ustaw, z jakimi zagadnieniami najczęściej się Pani spotyka?

Gdy przychodzi klient i pyta się, jak nie płacić podatków (śmiech), albo je obniżyć. Zawsze zaczynam od rozmowy z klientem, jakie ma plany, jak jego działalność wyglądała wcześniej. Często musimy skorzystać z usług doradcy podatkowego, aby mieć szerszy pogląd na zaistniałą sytuację. Mamy wówczas typową burzę mózgów. (śmiech) Do tego muszą być konkretne liczby, wyliczenia w tabelach. Czasami się klientom wydaje, że taka optymalizacja będzie dla nich korzystana, ale jak przeanalizujemy liczby – to wtedy może wyjść inaczej i wspólnie z klientem stwierdzamy, że to wcale nie jest opłacalne. Ludzie mając działalność gospodarczą, wiedzą, że na spółce nie płaci się ZUS-u, ale płaci się więcej za księgowość, bo jest tzw. pełna księgowość. Jeżeli ktoś nie jest obeznany z Kodeksem spółek handlowych i nie wie jak to wszystko działa, że jest uchwała, zarząd, rada nadzorcza, wspólnicy – tzn. wszystkie organy, to nie zdaje sobie sprawy, że pewne przesunięcia są nieopłacalne, bo nic więcej się nie zyska.

Outsourcing usług księgowych jest bardzo popularnym rozwiązaniem wśród polskich przedsiębiorstw. Z usług biur rachunkowych korzysta bowiem aż 72% przedsiębiorców, podczas gdy księgowego na etacie zatrudnia zaledwie 8% firm. Dlaczego tak się dzieje?

Według mnie to nie jest zwykła moda, tylko czysta ekonomia. Outsourcing jest po prostu tańszy, bo zatrudnienie księgowej na pełen etat to są już większe koszty. Np. jak nam ktoś płaci za książkę przychodów i rozchodów 300 zł netto, to nie zatrudni się księgowej za taką kwotę. Obsługujemy naprawdę dużych klientów, którzy mogliby wejść w swoją wewnętrzną księgowość. A dlaczego nie wchodzą? Bo oni nie mają problemu, czy pracownik zachoruje, nie przyjdzie do pracy, ktoś zrezygnuje itp. U nas w Kancelarii Rachunkowej Denarius prowadzimy rekrutacje, non stop szkolimy nowych pracowników, bo chcemy być na bieżąco. Mamy wykupione dwie stałe platformy szkoleniowe, ponadto ubezpieczenie jako Kancelaria Rachunkowa. Wiele rzeczy załatwiamy za klienta, a jeśli on chciałby zapłacić za swój program do księgowości, licencje, dodatkowo poświęcić swój czas na załatwianie tych spraw – często dochodzi do słusznego wniosku, aby przerzucić te obowiązki na nas. Nawet jak ktoś ma nadzór samodzielnej księgowej, wewnątrz firmy, a chce przekazać obowiązki głównej księgowej – również to oferujemy. Np. dwa razy w tygodniu odwiedzamy swojego klienta, jego księgowa ma kontakt z naszymi pracownikami, a my wysyłamy i sprawdzamy informacje, co się zmienia. Taka forma jest też preferowana przez naszych klientów.

Elżbieta Janik - Krause, prezes zarządu Kancelaria Rachunkowa Denarius z Poznania

Czy ludzie w obecnej dobie decydują się na zakładanie swoich firm?

Tak, po pewnym przestoju, jest teraz wielki ruch w tym temacie. Dużo osób chce po prostu przejść na swoje, być dla siebie „sterem, żeglarzem, okrętem”, bez odgórnych wytycznych od szefa. Nie chcą być zależni i ograniczeni godzinowo, np. od 8 do 16. Ale z drugiej strony, zauważam też, że zmiany przepisów spowodowały pozamykanie się mniejszych firm, mniejszych biznesów. To też wynika z takiego niedopatrzenia i braku dokładności. Często ludzie prowadzący działalność gospodarczą nie patrzą na jedną podstawową rzecz, tzn. na przepływ pieniądza. Oni się skupiają na tym, że rachunek zysków i strat jest zadowalający, ale gdy ich klient nie zapłacił, albo zapłacił bardzo późno – to powoduje, że zaczyna się robić krótka kołderka z finansami. I to w efekcie przyczynia się do podjęcia decyzji o zamknięciu firmy. Dlatego zawsze namawiam do skrupulatnego przyglądania się przepływom pieniędzy.

Jakie firmy obsługuje Denarius, z jakich branż?

Mamy dużo firm spedycyjnych, kancelarii prawnych, a na drugim biegunie stylistów fryzjerów. Ponadto dużo z regionu jest handlowców, firm budowlanych i deweloperskich, którym służymy pomocą i radą. Także i organizacje Skarbu Państwa, których siedziby nie są ulokowane w Poznaniu.

Korzysta Pani ze swojej wiedzy z czasu studiów, świadcząc usługi księgowe?

Oprócz skończonych studiów z programowania, zrobiłam również studia podyplomowe z Zarządzania produkcją. Zanim założyłam Biuro Rachunkowe pracowałam w Cegielskim, byłam kierownikiem w dziale księgowym. Pamiętam jak za zgodą szefa weszłam na produkcję, bo bardzo chciałam zobaczyć jak przebiega cały proces tworzenia i montowania olbrzymich silników do statków, na podstawie licencji MAN-a. Sądziłam, że taki silnik jest wielkości pokoju, ale gdy założyłam kask i weszłam na halę produkcyjną, to oniemiałam z wrażenia… (śmiech) Bo silnik do statku przypominał wielkością blok dwupiętrowy i trzeba było po nim chodzić po drabinie, która została przymocowana na stałe. Potem jak pracowałam w branży automotive, to też szef mnie zabrał i obeszliśmy produkcję. Zobaczyłam, na czym polega system 5S, że np. młotka nie odkłada się w inne miejsce jak tylko to obrysowane. Taki system potem wprowadzono w biurach, gdzie team leaderzy mieli napisy na segregatorach w kształcie łuku. I wówczas gdy wyciągali segregator np. z nr 3, nie musieli się zastanawiać, aby pomiędzy 2 a 4 odłożyć – tylko ta wizualizacja im w tym pomagała.

W ogóle z kimkolwiek bym nie pracowała, zawsze proszę o pokazanie mi produkcji. To takie zamiłowanie produkcyjne. (śmiech) Ale tak na serio – dzięki wizualizacji, zobaczeniu hali produkcyjnej, cyfry, które mam na fakturze, stają się dla mnie bardziej materialne, układam to sobie jak przysłowiowe puzzle. Techniczne wykształcenie mi bardzo pomaga i bardzo lubię wszystko posprawdzać, poza tym nie boję się programów komputerowych, systemów. Jak uruchamiałam firmę 13 lat temu, to byłam i sprzedawcą, księgową, informatykiem… (śmiech) Księgowość to jak czytanie książki, krok po kroku, rozdział po rozdziale. Wszystko ma swoje etapy…

Elżbieta Janik - Krause, prezes zarządu Kancelaria Rachunkowa Denarius z Poznania

Czyli księgowość to nie tylko cyfry, ważne są relacje międzyludzkie?

Zdecydowanie tak. Żeby dobrze prowadzić księgowość, trzeba poznać przedsiębiorcę, jaki ma charakter pracy, jakie ma zamierzenia, w jakiej dynamice będzie prowadzona jego firma, co może się dziać w firmie, co ma realny wpływ przede wszystkim na podatki. Jak zbudujemy dobre relacje z klientem, to my możemy więcej wybaczyć klientowi i on nam. To działa w obie strony. Ponadto trzeba mieć wyobraźnię w księgowości.

Przeprowadza Pani z klientami szczere rozmowy, wykładacie przysłowiowe karty na stół. Ważna tu jest lojalność i otwartość. Ma Pani poczucie, że klienci trochę się spowiadają przed Panią ze swoich niedociągnięć, większych czy mniejszych grzeszków?

Szybko wychodzi ukrywanie przede mną niektórych faktów i zaciemnianie prawdziwego obrazu firmy. Choć muszę przyznać, że takich przypadków mam naprawdę niewiele. Przedsiębiorcy obecnie inaczej podchodzą do kwestii rozmów otwartych, bez tendencyjnego „owijania w bawełnę”. Mówią, jak u nich jest, że mają np. trudności z płatnościami, że spadła im sprzedaż. Prowadzę też firmy w restrukturyzacji. Chcąc nie chcąc, klient musi być ze mną szczery. (śmiech) Księgowy przecież czarno na białym, widzi, jaki jest zysk, obrót, przychód, a przedsiębiorcy nierzadko udają, że tego nie widzą.

Z jakimi problemami aktualnie zmagają się przedsiębiorcy?

Przede wszystkim z nieterminową płatnością, czyli, że klienci im nie płacą w terminie. Nieraz właściciel firmy spedycyjnej czeka 2-3 miesiące na swoje pieniądze, jak tak przeciągane są płatności. A on przecież musi zapłacić swoim pracownikom, zakupić nowy towar, zapłacić za paliwo – a to wszystko są jego koszty.

Jak Pani patrzy na osoby prowadzące działalność gospodarczą, to czy można rzec, iż „biznes rodzi biznes”?

Oczywiście, własny biznes daje szerokie możliwości rozwoju, poznawania nowych osób. Powstają nowe firmy na bazie tej pierwszej lub po prostu ludzie przebranżawiają się, szukając nowych wyzwań zawodowych. Jeden z moich klientów jest prawnikiem z zawodu, a w czasie pandemii się przebranżowił i stał się handlowcem. Informatycy, programiści często przechodzą do branży deweloperskiej, to pewna fala nowych zmian na rynku pracy. Inny mój klient, który zarządzał w branży telekomunikacyjnej też poszedł w handel, wybrał to jako bardziej intratne i szybsze źródło zarobku.

Handel, przedsiębiorczość, praca u podstaw – to trwałe i niezmienne wartości kultywowane w stolicy Wielkopolski.

To prawda. Z pokolenia na pokolenie… Widzę tę żyłkę przedsiębiorczości u wielu moich klientów, co mnie bardzo cieszy.

Elżbieta Janik - Krause, prezes zarządu Kancelaria Rachunkowa Denarius z Poznania

Biznesmeni, przedsiębiorcy wiedzą, że „kto nie ryzykuje, ten nie ma”?

Nie muszę im tego tłumaczyć, oni to doskonale wiedzą. Choć ja sama nie należę do osób ryzykujących i umiejących postawić wszystko na jedną kartę. I za to podziwiam innych… Zanim coś kupię do firmy, muszę to przeanalizować, wcześniej – musiałam jeszcze uzbierać na dodatkowe zakupy, komputery itp. Jestem ostrożna, bardziej zdystansowana do wydatków. Racjonalnie podchodzę do spraw. Według mnie kobiety są mniejszymi ryzykantkami w biznesie niż mężczyźni – i tak to faktycznie jest.
Nie uczę przedsiębiorców, że warto ryzykować. Uczę zrozumieć podstawy księgowości, to, co jest potrzebne do prowadzenia własnej firmy. Lubię tłumaczyć krok po kroku – to też swego rodzaju umiejętność. Według mnie prezes danej firmy zanim podejmie newralgiczną decyzję powinien to skonsultować ze swoją księgową. Mam stałych klientów, którzy tak właśnie funkcjonują w biznesie, dzwonią do nas z konkretnym zapytaniem, czy warto, czy można…

Gdy napatrzy się Pani na cyferki, statystyki, tabele, jak Pani odreagowuje swoją pracę i obowiązki zawodowe?

Regularnie trenuję od 8 lat, miałam też taki epizod w swoim życiu, że organizowałam Fit Campy dla kobiet. Przynajmniej dwa razy do roku sama jestem uczestniczką takich sportowych zjazdów, podczas których zmęczymy się wtedy razem, (śmiech) ale te kobiece relacje, endorfiny pomagają mi w czyszczeniu głowy z wielu codziennych myśli.
Coraz mniej już siedzę, aby księgować, po prostu musiałam nauczyć się rozdysponować moje obowiązki i przekazać je dalej… choć to nie było dla mnie łatwe. (śmiech)

denarius logo2020
Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
Elżbieta Janik - Krause, prezes zarządu Kancelaria Rachunkowa Denarius z Poznania
REKLAMA
REKLAMA

Bożena Nawrocka i Zefiryn Grabski | Klubokawiarnia Pod Papugami buduje relacje

Artykuł przeczytasz w: 13 min.
Bożena Nawrocka, Zefiryn Grabski, Klubokawiarnia Pod Papugami

Przez ponad 20 lat wspólnie działali w branży automotive, zajmując się dealerstwem. Teraz Bożena Nawrocka i Zefiryn Grabski postawili przed sobą nowe wyzwanie, realizując znów jako wspólnicy nieszablonowy projekt na poznańskim rynku. Klub Pod Papugami to wyjątkowa przestrzeń spotkań biznesowych, towarzyskich i rodzinnych, gdzie najważniejsze są relacje, ich budowanie, podtrzymywanie oraz szacunek do rozmówcy. Wysoka klasa, dobry styl, jakość usług i propozycji kulturalnych – wszystko to daje znakomite tło do nawiązywania nowych kontaktów międzyludzkich, co w obecnych czasach jest niezwykle potrzebne.

Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: Materiały prasowe klubu

Co zainspirowało Państwa do stworzenia tak niezwykłego i oryginalnego miejsca, które łączy w sobie klimat dawnych lat z wysublimowanym luksusem?

BOŻENA NAWROCKA: Pomysł na tego typu miejsce narodził się z obserwacji, z życia społecznego mieszkańców Poznania, aktywnych, którzy już mają za sobą pewien dorobek zawodowy. Odpowiedź na pytanie, co byśmy chcieli robić na emeryturze, była zaskakująca dla naszych najbliższych. Zapragnęliśmy stworzyć klub z muzyką na żywo, trochę soulu, trochę bluesa, takie miejsce dla siebie, które nas będzie uskrzydlało. A dodatkowo, postanowiliśmy z Zefirynem wykreować przestrzeń, w której zapanuje przyjazna atmosfera, pomocna w nawiązywaniu nowych znajomości i relacji międzyludzkich, aby ludzie ze sobą więcej rozmawiali niż wpatrywali się w ekrany swoich telefonów. Tu można poplotkować, porozmawiać, posłuchać dobrej muzyki, odreagować codzienne stresy, napięcia i obowiązki. Ma być luźno, wesoło, ale ze smakiem i wyczuciem stylu. Kulturalnie i na poziomie.

Sama nazwa klubu rodzi już pierwsze skojarzenia. Czy ona nawiązuje świadomie do piosenki wykonywanej przez Czesława Niemena?

B.N.: Mieliśmy swoisty dylemat z nazwą. (śmiech) Ostateczną wersję wymyślił Zefiryn.
ZEFIRYN GRABSKI: Tak, wszystkim nazwa klubu kojarzy się z piosenką wykonywaną przez Czesława Niemena, ale mnie szczególnie inspirował tekst napisany przez warszawskich poetów. Pokazali oni szczególne miejsce beztroskich spotkań i muzyki – takie miejsce sprzed lat. Jak w tekście piosenki, tak i u nas stworzony jest doskonały entourage, sceneria przyjazna relacjom, gdzie goście siedzą i plotkują, jak papugi (śmiech), gdzie wymieniają się poglądami, opiniami w przyjaznym wnętrzu.

„Tu przed dziewczętami kolorowa słodycz stoi w szkle
Wraz z papużkami chcą szczebiotać i kołysać się”.

Pragnę, aby w tym miejscu szczebiocące głosy kobiet przy kolorowych drinkach mieszały się z męskimi rozmowami przy wytrwanych i wyselekcjonowanych trunkach czy dobrych jakościowo cygarach. Niewątpliwie chcemy przybliżyć gościom spotkania w dobrym znaczeniu tego słowa, a nazwa Pod Papugami ma odzwierciedlać relacje międzyludzkie, spotkania w dobrym klimacie i wspaniałym wnętrzu.

Bożena Nawrocka, Zefiryn Grabski, Klubokawiarnia Pod Papugami
Wysoka klasa, dobry styl, jakość usług na najwyższym poziomie, to wizytówka klubu Pod Papugami

Pod Papugami to zarówno klub, kawiarnia, palarnia cygar, jak i miejsce sztuki – można rzec, że tu przenikają się różne sfery życia. Tu przeplatają się biznes z szeroko pojętą sztuką: malarstwem, muzyką, rzeźbą. Czy takie jest pierwotne założenie?

B.N.: Ani ja, ani mój wieloletni wspólnik, Zefiryn, nie jesteśmy związani ze sztuką, ze światem artystycznym, co wynika z naszych wielu lat pracy w branży automotive, w dealerstwie. Praca w salonie samochodowym powodowała, że trzeba było się skupić na innych zagadnieniach biznesowych. Nigdy wcześniej nie mieliśmy czasu na własne artystyczne upodobania i preferencje. Choć muzyka w dzieciństwie i wczesnych latach młodości była dla mnie całym światem, ukończyłam szkoły muzyczne w Poznaniu, przez wiele lat grałam na fortepianie. Natomiast Zefiryn ma wiele artystycznych zalet, potrafi zorganizować wartościowe spotkania i fantastyczne show, a ponadto ma niezwykłą wrażliwość artystyczną. Rzadko się zdarza, aby natrafić na mężczyznę rozróżniającego kolory, barwy, kombinacje i zestawienia kolorystyczne.
Z.G.: Aktualnie Pod Papugami to nasz social club. Przez wirtualny świat i życiowy pęd, pośpiech odeszło się od słuchania muzyki na żywo, słuchania drugiego człowieka. Ludzie boją się kontaktów, relacji, otwartości. Po to właśnie stworzyliśmy to miejsce, aby tu królowały relacje, aby celebrować wspólnie spędzone chwile czy w otoczeniu najbliższych, rodziny, przyjaciół, czy w firmowym gronie rozmawiać o sprawach biznesowych, ale nie tylko… Pragnąłem wykreować tzw. social club – łączący muzykę, biznes, sztukę – który jest otwarty od godz. 9 do 23, aby w ciągu dnia i o różnych porach popołudniowych czy wieczornych wciąż się coś działo. Nie możemy zamykać się wcześniej czy otwierać później, bo ludzie mają rozmaity tryb pracy, a my z założenia chcemy być klubem dla różnych grup wiekowych czy zawodowych.

Na jakie uroczystości i spotkania jesteście przygotowani?

Z.G.: Można tutaj zorganizować integracje firmowe, biznesowe śniadania czy lunche, spotkania towarzyskie, takie jak urodziny, jubileusze z dobrymi trunkami sprowadzanymi z różnych stron świata. Można wypalić eleganckie cygara, degustując trunki. Można przenieść się w klimat poprzednich epok lub poczuć się jak James Bond palący cygaro i popijający dobrą whiskey. (śmiech) Mamy też odrębną salkę tzw. VIP, na potrzeby spotkań firmowych, ale nie zamierzamy z tego miejsca zrobić przestrzeni z rzutnikami. Wierzymy, że to będzie centrum spotkań w dobrym stylu, w dobrym klimacie i korzystnej aurze, gdzie relacje i rozmowy będą wiodły prym. Jesteśmy otwarci na życzenia i podpowiedzi ze strony naszych gości. Ktoś będzie chciał tańczyć – proszę bardzo, obejrzeć dobry film – również to planujemy, porozmawiać i pośmiać się wspólnie w towarzystwie – dajemy naszą pozytywną przestrzeń.

Planujecie również seanse filmowe?

B.N.: Tak, mamy szerokie plany związane z rozwojem tego miejsca, aby Pod Papugami tętniło życiem i dobrą energią, aby było wartościowym i cenionym przez gości miejscem spotkań, aby każdy znalazł tu coś interesującego dla siebie. Istnieje u nas możliwość odtworzenia płyt DVD na dużym ekranie z osobną muzyką. Jesteśmy teraz na etapie układania harmonogramu wydarzeń, na które będziemy zapraszać naszych gości. Mam na myśli seans filmowy, koncerty, potańcówki. Będziemy inspirować ludzi do przyglądania się naszej ofercie, jak to będzie przebiegało chronologicznie, np. spotkania „w starym dobrym kinie” planujemy raz w miesiącu. Wówczas będzie możliwość wysłuchania krytyka filmowego, jego opinii dotyczącej konkretnego filmu. To też czas na rozmowy po seansie, czyli znów dajemy pole do nawiązywania nowych znajomości, relacji międzyludzkich. Chcemy zaciekawić i sprowokować do dialogu.

Bożena Nawrocka, Zefiryn Grabski, Klubokawiarnia Pod Papugami
Palarnia cygar

Podnosicie tym samym standardy i jakość świadczonych usług…

B.N.: W naszym założeniu to ma być miejsce wyzbyte bylejakości, bez głośnej muzyki, podczas której nie da się rozmawiać. Miejsce eleganckie i na poziomie. To dopiero nasze początki jako właścicieli, bo klub Pod Papugami otworzył swoje drzwi dla gości z dniem 1 marca br. Po zamknięciu lokalu ADRIA, gdzie ludzie chodzili raz w tygodniu na tzw. potańcówki czy dancingi, my pragniemy zachęcać gości do swobodnego tańczenia u nas, Pod Papugami.
Z.G.: Ta atmosfera tutaj ma tworzyć pole do imaginacji, do nowych pomysłów, rozwiązań. Naszym hasłem jest RELAX – GOOD MOOD – GOOD VIBRATIONS, czyli relaksuj się, czuj się dobrze i słuchaj dobrej muzyki. W taki sposób chcemy naszych gości wprawić w dobry i pogodny nastrój. Istotą sprawy jest, aby relacja pomiędzy ludźmi została nawiązana i aby nasze hasło zaczęło się urzeczywistniać i procentować. Stawiamy oczywiście na jakość serwowanych przystawek, przekąsek, które przygotowywane są pod indywidualne zamówienia, na świeżo. Ja, jako fan zdrowej żywności, chcę, aby tu serwowano klientom to, co jest zdrowe, smaczne i świeże. Poza tym, mamy jednego z najlepszych w Polsce barmanów, który potrafi zaserwować wyszukane smakowo drinki, tak aby przy nich siedzieć, rozmawiać i degustować.
B.N.: Przewija się taka zasada, że im dojrzalsi ludzie, to jedzą mniej, ale dobrze, piją mniej, ale dobre jakościowo trunki. (śmiech)

Czy wyodrębnione miejsce na palenie cygar to również Państwa autorski pomysł?

Z.G.: Wyszliśmy naprzeciw oczekiwaniom rynku. Bo ludzie, którzy uwielbiają palenie cygar lub fajki, łączą ten zwyczaj z kosztowaniem dobrego trunku. Jedno napędza drugie i odwrotnie…
B.N.: Jestem nałogowym palaczem, zaczęłam więc myśleć jak połączyć jedno z drugim, aby dym tytoniowy nie przeszkadzał gościom. Wytyczyliśmy więc małą przestrzeń, z innowacyjnym systemem wyciągów, wentylacji, w której nie czuć dymu. Nawet osoby, które nie palą, mogą siedzieć i uczestniczyć w kuluarowych rozmowach. Wypalenie cygara, a przy tym wypicie dobrego drinka również rozluźnia, wprowadza atmosferę bez zadęcia i sztywnych reguł. Zawiązują się przyjaźnie, kontakty biznesowe. Dlatego zainicjowaliśmy w klubie również takie miejsce, wyodrębnione, oszklone, zamknięte.

Wystrój wnętrz, dobór kolorów, wyszukany styl – wszystko to ze sobą idealnie współgra. Czemu służy ta doskonała kompilacja elementów?

Z.G.: Przemyślane wnętrze, z wyodrębnionymi strefami, zakątkami, stylowymi lożami ma – w naszym założeniu – przede wszystkim sprzyjać kontaktom, relacjom, o które najbardziej nam tu chodzi. Nawet ta kompozycja rzeźb na ścianie, pomiędzy oknami, nazywa się Relacje. Ludzie dzisiaj ze sobą nie umieją rozmawiać, nie umieją lub nie chcą wchodzić z kimś w głębsze relacje, w dłuższe rozmowy. Przeszkadza w tym bez wątpienia postęp technologiczny, ciągłe zanurzenie się w telefonach komórkowych, tabletach, laptopach. Non stop rolujemy, przewijamy informacje w Internecie. Mamy ogromną ilość bodźców zewnętrznych, które nie dają nam wytchnienia i zaburzają normalne, prawidłowe funkcjonowanie, oparte właśnie na kontaktach z drugim człowiekiem. Spotkania z innymi ludźmi to dla wielu przywilej. My naprawdę chcemy naszych gości otworzyć, wręcz nauczyć rozmawiać i być częścią większej społeczności.
B.N.: Po prostu brakowało nam powrotu do dawnych lat i dlatego w tym stylu zaaranżowaliśmy przestrzeń Pod Papugami. Siedzimy właśnie w takim wyznaczonym zakątku klubu, które nazwaliśmy z Zefirynem plotkarnią. Chcielibyśmy łączyć ludzi, zapraszać ich do dysputy, do ciekawych dyskusji, aby nie siedzieli sami w domu czy sami przy klubowym stoliku.

Bożena Nawrocka, Zefiryn Grabski, Klubokawiarnia Pod Papugami

Jakich artystów chcecie zapraszać na scenę Pod Papugami, gdzie ma rozbrzmiewać muzyka na żywo?

B.N.: Postawiliśmy na młodych twórców i młodych artystów. Nie szykujemy tu sceny dla celebrytów, wielkich gwiazd estrady i znanych wykonawców muzycznych. Stawiamy na młode talenty, nikomu do tej pory nieznane, na młodych ludzi będących w szkołach muzycznych, albo II stopnia, albo w Akademii Muzycznej, którzy nie mają wielkich nazwisk, ale już dobrze grają i jak to studenci pragną trochę zarobić. (śmiech) Mam za sobą 15 lat grania na fortepianie i pamiętam zawsze paraliżujący strach przed jakimkolwiek występem i egzaminem. Dlatego, mając za sobą doświadczenie, chcę tu stworzyć młodym ludziom przestrzeń do pokazania się przed publicznością, przełamywania swoich obaw i realizowania własnych standardów muzycznych lub własnych improwizacji.

Fortepian to symbol luksusu, dobrego stylu. Tutaj również ma swoje miejsce…

B.N.: Dźwięki wydobywające się z fortepianu genialnie wpływają na podświadomość i komfort psychiczny człowieka. Może on wówczas odpocząć przy melodii wydobywającej się spod białych i czarnych klawiszy. Fortepian wprowadza konieczność muzyki na żywo, jest to instrument zapraszający nas do odpoczynku. Poza tym dajemy zielone światło osobom chcącym zabrać ze sobą ulubione płyty, mamy tutaj ogólnodostępny gramofon. To jest znowu kolejny zabieg, aby stworzyć ciepłą, przyjazną aurę, aby goście czuli się u nas swojsko, przytulnie, jak w domu. Cały system nagłośnienia klubu jest tak przygotowany, aby wydzielić pewne strefy na słuchanie muzyki, nie przeszkadzając przy tym pozostałym gościom.
Z.G.: Co warte podkreślenia, mamy tu fortepian z systemem samogrającym 15 tysięcy utworów, który można używać, gdy nie koncertuje nikt na żywo. Brzmienie fortepianu zostaje. Możemy przy tym również włączać światowe koncerty na dużym ekranie i tak zaprogramować fortepian, aby zaczynał wówczas dogrywać. Myślimy o takim zintegrowanym projekcie, który oczywiście zaprezentujemy bywalcom Pod Papugami. Fortepianu o takim szerokim zasięgu nie ma w Poznaniu nikt poza nami.

Kto jest zatem głównym odbiorcą tego nowo powstałego miejsca?

B.N.: Poprzez klubokawiarnię Pod Papugami pragnęliśmy zagospodarować nasz czas, tzn. ludzi, którzy nie są na etapie dyskotek, głośnej muzyki czy dziwnej linii melodycznej, która jest wszechobecna i wręcz obowiązująca w wielu lokalach rozrywkowych. Niewątpliwie w zamyśle to miejsce dla ludzi dojrzałych, kulturalnych, którzy mają już swój bagaż rozmaitych życiowych doświadczeń. Pod Papugami ma wypełnić dziurę na rynku, jeśli chodzi o ofertę miejsc dla osób 40-, 50- i 60-letnich, a może i starszych, których serdecznie zapraszamy.
Z.G.: Na poznańskim rynku mamy w dużej mierze minimalistyczne wnętrza z okropnie głośnymi dźwiękami, przygotowane w szczególności dla ludzi młodych. A przecież są ludzie nieco starsi, którzy siedzą w domach, a chcieliby wyjść, spotkać się, a nie mieli do tej pory gdzie. Tutaj jest klimatyczna przestrzeń dzięki różnym strefom, oddzielonym częściom. Jedna grupka osób nie przeszkadza w rozmowie innym. Wszystko jest zorganizowane ze smakiem i jest wynikiem długich naszych rozmów, jak widzimy to miejsce. Pragnęliśmy stworzyć miejsce przepełnione relaksem, wolne od głośnych rozmów przez telefony oraz wolne od tematów politycznych, aby nie prowokować i zaostrzać atmosfery. Dziś samotność jest bardzo dotkliwa, potrzebny jest kontakt międzyludzki dla dobrego stanu zdrowia i własnej psychiki.

Bożena Nawrocka, Zefiryn Grabski, Klubokawiarnia Pod Papugami
Bożena Nawrocka, Zefiryn Grabski

Dużo planów i zamierzeń macie Państwo związanych z rozkwitem klubu Pod Papugami. A co zamierzacie w najbliższej przyszłości?

Z.G.: Naszym celem jest zbudowanie stałej bazy klientów, do których będziemy wysyłać newslettera z informacją o nadchodzącym programie wydarzeń. Aby goście byli na bieżąco z naszymi aktualnościami, mogli sobie zaplanować przyjście czy na wieczorny koncert czy na seans filmowy. Będziemy również wysyłać powiadomienia w formie SMS-a, bo nie każdy codziennie sprawdza swoją prywatną skrzynkę mailową. Każdy, kto napisze bezpośrednio do nas, właścicieli na: vip@klubpodpapugami.pl lub na marketing@klubpodpapugami.pl może zapisać się do newslettera lub podać nr telefonu, na który mają przychodzić informacje o wydarzeniach Pod Papugami. Każdy potencjalny klient, gość ma możliwość rozmowy z nami, aby podzielić się swoimi spostrzeżeniami, opiniami. Można też składać swoje propozycje czy życzenia odnośnie wydarzeń artystycznych lub zostawiać nam kontakt np. do animatorów życia kulturalnego. Tak jak mówiłem – jesteśmy otwarci na sugestie, pytania i propozycje z zewnątrz.

Pod Papugami: ul. Dominikańska 9

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
Bożena Nawrocka, Zefiryn Grabski, Klubokawiarnia Pod Papugami
REKLAMA
REKLAMA

PROF. UAM DR HAB.IWONA SEPIOŁO JANKOWSKA | Jestem, by pomagać ludziom

Artykuł przeczytasz w: 17 min.
prof. Iwona Sepioło -Jankowska

Ambitna, asertywna, z niezwykłą pamięcią do dat, ludzi i zdarzeń. We wczesnych latach dzieciństwa szykowana przez rodzinę na lekarza, jednak pomysł na studia medyczne zamieniła na studia prawnicze w Toruniu. Sama wybrała własną drogę zawodową, świadomie łącząc praktykę z teorią, prowadząc trzy kancelarie adwokackie sygnowane swoim nazwiskiem oraz będąc wykładowcą akademickim w Katedrze prawa karnego na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Prof. dr hab. Iwona Sepioło-Jankowska – teoretyk i praktyk w jednej osobie, kocha Poznań i uważa to miasto za swoje miejsce na ziemi. Z wielką pasją uczy studentów i aplikantów, a jednocześnie ratuje oskarżonych i ma duży procent wyroków uniewinniających.

Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: Maciej Sznek, Escargofoto, archiwum własne ISJ

Ma Pani bogate doświadczenie, wiedzę i wieloletnią praktykę w pracy adwokackiej. Jakie cechy – według Pani – powinien posiadać dobry adwokat?

PROF. IWONA SEPIOŁO-JANKOWSKA: Na pewno potrzebna jest empatia w tym zawodzie, skupienie i cierpliwość podczas długich i częstych rozmów z klientami. Musimy poznać ich życie, w szczególności przy sprawach rodzinnych, rozwodowych, których obecnie jest bardzo dużo. Jak żyją? Z kim żyją? I co chcieliby w sądzie uzyskać? Pragnę też podkreślić, że dzisiejsze sądy nie sprzyjają naszej pracy, pracy adwokata. Na rozprawę czeka się bardzo długo, sprawy trwają po kilka lat. Zdarzają się też takie sytuacje, że przychodzą do mnie klienci, którzy są bardzo zdeterminowani i pragną rozwodu, wybierają tę trudniejszą drogę, czyli chcą rozwód z orzekaniem o winie małżonka i nagle odechciewa im się tej walki i rezygnują z orzekania o winie, chcą ugodowego rozwodu. Zdarzają się też sytuacje, że małżonkowie się dogadują i wracają do siebie. Ostatnio miałam taki przypadek kobiety 70-letniej, która bardzo pragnęła być rozwódką, koniecznie chciała przyspieszać procedury – co jest niemożliwe – a finalnie zeszła się ze swoim mężem. W takich wypadkach adwokat musi dostosować się do istniejących zmian, to też swego rodzaju umiejętność – być elastycznym w tym zawodzie, być dla ludzi, wsłuchiwać się w życzenia i prośby klientów, którzy nieraz sami decydują się na krok wstecz lub odwracają całą sytuację o 180 stopni. Życie jest zmienne, tak jak i klienci są przeróżni.

Co daje gwarancję wysokiej skuteczności w tym zawodzie?

Empatia, o której wspomniałam i umiejętność słuchania klienta. Czas, jaki poświęcamy na zgłębienie problemu, konkretnej sprawy. Mi taką skuteczność zapewnia łączenie pracy zawodowej – czyli praktyki w kancelarii w Poznaniu oraz obu filiach, w Warszawie i Gdańsku – z teorią, czyli wykładami na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Konkretne sprawy, które prowadzę, ludzkie dramaty, którymi się zajmuję, stają się dla mnie odnośnikiem podczas wykładów. Nie opowiadam studentom o suchych faktach, nie recytuję przepisów, tylko mówię o sytuacjach z życia wziętych. Wykładam prawo karne, tłumaczę młodym adeptom prawa o przestępstwach kryminalnych, grupach przestępczych, karuzelach podatkowych – o wszystkim tym, czym zajmuję się w kancelarii. Oczywiście, bez podawania szczegółów. Mam o czym opowiadać na wykładach, robię wszystko, aby uciec od stereotypów i rutyny w prowadzeniu takich zajęć. Studenci – co mnie bardzo cieszy – z chęcią przychodzą na prowadzone przeze mnie wykłady, a aplikanci – na szkolenia.

prof. Iwona Sepioło -Jankowska


Duże znaczenie dla mnie w zawodzie adwokata ma praca naukowa, czysta teoria. Na początku mojej pracy zawodowej byłam bardziej skupiona na pisaniu monografii, książek, podręczników dla studentów etc. Bardzo szybko zajęłam się pisaniem, bo chciałam uzyskać stopień naukowy. Byłam na tym skoncentrowana. Teraz jest mi łatwiej wykonywać zawód adwokata, gdy mam podstawy stricte teoretyczne. Teorii się nie zapomina, ona niewątpliwie pomaga mi w kancelarii. Ciężko jest mnie zaskoczyć na sali sądowej, bo jestem zawsze bardzo dobrze przygotowana. Ponadto mamy bardzo dużo spraw. Od dwóch lat posiadamy specjalistyczny program prawniczy, w którym wpisujemy sprawy na bieżąco przyjmowane do kancelarii – i wynik jest zdumiewający. Wpisaliśmy do systemu aż 650 prowadzonych spraw. Tu kłania się kolejna cecha charakteru potrzebna w zawodzie prawnika, czyli dobra pamięć. Kiedyś przyszli studenci prawa na egzaminach wstępnych musieli zdawać historię, zapamiętać ogrom dat i faktów – to naprawdę w zawodzie adwokata jest bardzo potrzebne. Raz – gdy trzeba szukać odpowiednich paragrafów, a dwa – ilość spraw, którą się prowadzi w kancelarii, wymaga dobrej pamięci. Gdy rozmawiam z sędziami w Wydziale Cywilnym, z tymi, którzy prowadzą sprawy frankowe, ale i rozwodowe, mówią, że jeden sędzia ma tak przynajmniej 500 spraw. A ja mam ich ponad 600. Oczywiście podczas tych dwóch lat takie mniejsze sprawy już się zakończyły, ale większość z nich jest w toku. Jeżdżę do Warszawy, Gdańska, Szczecina, Wrocławia – to jest norma i specyfika mojej pracy. Przyjeżdżają też do mnie klienci z Krakowa. Mam aktualnie klientkę ze stolicy Małopolski i wierzę, że jej sprawa zakończy się uniewinnieniem.

Rozpoczęła Pani Mecenas temat, o który chciałam zapytać… Występuje Pani jako obrońca osób podejrzanych o popełnienie przestępstwa, osób już oskarżonych. Czy często zapada w prowadzonych przez Panią sprawach wyrok uniewinniający? Jak to wygląda z Pani doświadczenia, w praktyce, a jak w skali kraju na przestrzeni ostatnich lat?

Niedawno, bo w lutym, na swoich mediach społecznościowych opublikowałam statystyki z ostatnich kilku lat, jeśli chodzi o wyroki uniewinniające w naszym kraju. Statystyki są – niestety – od lat na tym samym poziomie, tj. 2-3 % wyroków uniewinniających w Polsce. Bardzo mało. Utarło się takie przekonanie, że jak sprawa wychodzi z prokuratury z aktem oskarżenia, to już praktycznie zapada wyrok skazujący, więc o jakimkolwiek uniewinnieniu nie ma mowy. Adwokat ma zatem dużo pracy, żeby starać się ratować ludzi, ich sytuacje życiowe i materialne.
Ja tymi wyrokami uniewinniającymi zaczęłam się chwalić (śmiech) w mediach społecznościowych, na różnych platformach i w różnych środowiskach – bo jest czym. Prowadzę też sprawy, które dobrze rokują, czyli w nich również jestem nastawiona na wygraną i wynik uniewinniający. Prowadzę naprawdę medialne i duże sprawy, chociażby takie jak ta w Wągrowcu, gdzie zatrzymano rodzinę, która stworzyła dom zastępczy, rodzinny dom dziecka. Tym osobom zabrano 12 dzieci z podejrzeniem znęcania się nad nimi – ja właśnie bronię te osoby oskarżone. Na początku byłam zdystansowana i nie wiedziałam, gdzie leży prawda. Ale jak zaczęłam wnikliwie czytać akta, przyglądać się całej rodzinie – moim zdaniem w tym przypadku nie ma mowy o żadnym znęcaniu się, poznałam tych rodziców zastępczych, poznałam każde ich dziecko. Często w takich newralgicznych sytuacjach dochodzi do konfliktu pomiędzy rodzicami zastępczymi a rodzicami biologicznymi – w tej sprawie jest podobnie.

prof. Iwona Sepioło -Jankowska

Jak Pani podchodzi do prowadzonych spraw? Przeżywa je Pani, rozmyśla o nich?

Nie uodparniam się na ludzkie tragedie, jestem zbyt wrażliwa. Nie ma u mnie rutyny. Przeżywam jak coś się nie udaje – i długo sama ze sobą walczyłam, wręcz zadręczałam się niepowodzeniem. Ale z doświadczenia i nabytej wiedzy już wiem, że niekiedy racja jest po stronie mojego klienta, ale pewnych spraw nie jestem w stanie przeskoczyć, bo taki jest w Polsce mechanizm wymiaru sprawiedliwości. Mówię do moich pracowników, że ja po prostu wcześniej przejdę na emeryturę (śmiech) i taki mam plan.
Puentując odpowiedź na to pytanie – wolę sprawy moich klientów przeżywać, bo to jest ludzkie, jest oznaką empatii i uczuć, a ja nie jestem robotem.

Ponad 600 spraw w ciągu dwóch lat, o których Pani wspomniała, które zaprzątają Pani myśli – to ogrom poświęconego czasu. Kiedy znajduje Pani czas na odpoczynek?

Mówię całkiem szczerze, ja nie mam życia prywatnego. Muszę sobie radzić tak jak umiem i na ile starcza mi właśnie tego cennego czasu. Kiedy wyjeżdżam w celach zawodowych, do moich filii, w Warszawie czy Gdańsku, bądź podróżuję w konkretnej sprawie do innego miasta, wówczas mam kierowcę. Poza Wielkopolskę zawsze jadę z kierowcą, siadam do auta, odpalam laptopa, odbieram mnóstwo telefonów i pracuję. Np. czeka mnie rozprawa godzinna w Warszawie, a 6 godzin w aucie, 3 godziny w jedną stronę i 3 godziny w drugą. To dla mnie sześć godzin pracy podczas drogi. Tempo życia od nas tego wymaga, nieustannej gotowości, przygotowania, znajomości zagadnienia itp.

Kiedy zrodził się pomysł, aby pójść na studia prawnicze?

Do połowy liceum ogólnokształcącego wiedziałam, że idę na medycynę. Tak też postrzegali mnie najbliżsi, że będę pracowała w zawodzie lekarza. Jednak, gdy zaczęłam trzecią klasę ogólniaka, stwierdziłam, że medycyna nie jest dla mnie. Zmieniłam swoje plany, a że zawsze byłam ambitna – wybrałam prawo. Bardzo lubiłam historię, nawet jeździłam na olimpiady, konkursy wiedzy historycznej. Na studiach prawniczych byłam zdeterminowana, od początku wiedziałam, że chcę wykładać, pracować na uczelni jako wykładowca akademicki. To, co postanowiłam, zrealizowałam w pełni i to w bardzo krótkim czasie. Na studiach miałam też sprecyzowaną aplikację – wiedziałam, że chcę być adwokatem. Nie zastanawiałam się nad inną specjalizacją w tym zawodzie.

Czym jest znieważenie, a czym zniesławienie? Często w mediach słyszymy o tego typu sprawach. Jakie są podobieństwa obu tych terminów?

Zniesławienie polega na pomówieniu innej osoby. Chodzi o pomówienie dotyczące postępowania, właściwości, które mogą ją poniżyć w opinii publicznej. Natomiast znieważenie to naruszenie czyjejś godności. Polega na użyciu słów obelżywych i ośmieszających.

prof. Iwona Sepioło -Jankowska

Oferuje Pani Mecenas swoim klientom pomoc z zakresu prawa karnego, rodzinnego, cywilnego i gospodarczego. Jakie są dla Pani najtrudniejsze sprawy?

Najtrudniejsze są dla mnie sprawy karne, bo statystyki wyroków uniewinniających nie sprzyjają, nie pomagają ani samym klientom, ani mi pracującej jako adwokat. Często przychodzą do mnie klienci w sprawach karnych, gdzie już przeszli przez jedną instancję, z innym adwokatem, i źle ich sprawa wygląda, albo mają już wyrok pierwszej instancji i proszą mnie o to, aby coś próbować zmienić na etapie drugiej instancji, czyli na etapie apelacji. Z mojej perspektywy sprawy karne są trudniejsze niż rodzinne.

Czy posiłkowanie się pracą detektywa w zawodzie prawnika jest już pewnego rodzaju normą, czymś wymaganym i niezbędnym?

Jest różnie. Przychodzą do mnie klienci, którzy mają już gotowy materiał dowodowy, najczęściej jakieś nagrania, zdjęcia. To klienci, którzy już korzystali z usług detektywa, posiadają wartościowe dowody na winę współmałżonka i chcą rozwodu. W większości przypadków mam klientów, którzy chcą rozwód z orzekaniem o winie, np. chcą wskazać zdradę małżonka. Wtedy klientom daję namiary na detektywa, z którym współpracuję, oni się kontaktują, ustalają szczegóły. Ja również mam kontakt z moim detektywem a propos konkretnej sprawy i mojego klienta/klientki i mówię, co mi jest potrzebne.
Nieraz ludzie nie wiedzą, na co zwrócić uwagę, nawet gdy przychodzą z ich zdaniem gotowym materiałem dowodowym, ja mówię „potrzebuje jeszcze tego”, „to by nam się przydało”. Patrzę na sprawę z innej perspektywy i analizuję ją w szerokim spektrum, z korzyścią dla mojego klienta. Najlepsza jest dla mnie jednoczesna współpraca klienta i z detektywem, i ze mną jako adwokatem. Wspólne ustalenia najlepiej rokują. Często sprawie rozwodowej towarzyszy sprawa o znęcanie czy fizyczne, czy psychiczne. Więc klientka jednocześnie składa pozew o rozwód i składa zawiadomienie do prokuratury o wszczęciu postępowania o znęcanie. I tu, i tu są potrzebne dowody, które umiejętnie może zebrać współpracujący ze mną detektyw.

Jest pani profesorem, wykładowcą akademickim na UAM w Poznaniu. Czy podczas rozmów ze studentami, aplikantami przewijają się podobne zagadnienia, tematy, które frustrują, wręcz irytują młodych prawników, adeptów prawa?

Młodzi prawnicy widzą problem nasyconego rynku prawniczego i dużej konkurencji. Zdają sobie sprawę, że mają małe szanse, aby otworzyć własną kancelarię. Nie mówię tylko o Poznaniu, bo mam kontakt ze studentami i aplikantami z innych polskich miast. I tam jest podobnie. Od kilku dobrych lat prawnicy są nastawieni na to, aby zatrudnić się w jakiejś kancelarii, czyli liczą na prace u kogoś, a nie na samozatrudnienie i otworzenie działalności gospodarczej. Może za kilka lat to się zmieni, gdyż rynek pracy wciąż ewoluuje. Podobnie było z zawodem psychologa, aktualnie z zawodem informatyka czy programisty. Jak ja kończyłam studia, to był zgoła inny problem, czyli taki, aby się dostać na aplikację adwokacką, bo było to środowisko hermetycznie zamknięte. A dla mnie – osoby niepochodzącej z rodziny prawniczej, tym bardziej z rodziny adwokackiej – było to marzenie i wysoki cel, który udało mi się zrealizować. Kliki adwokackie – jak to się mówiło – miały swoich kandydatów, wytypowanych z rodziny i znajomych. Pamiętam, że kończyło studia w moim roczniku około 300 osób, a tylko niewielki procent dostał się na aplikację adwokacką. Teraz studenci dostają się na aplikację, ale nie mają widoków na przyszłość co do kancelarii sygnowanej ich własnym nazwiskiem. Duża konkurencja na rynku – to jest aktualny problem dla adeptów prawa.

prof. Iwona Sepioło -Jankowska

A co Panią nurtuje w obecnej prawnej rzeczywistości?

Funkcjonowanie wymiaru sprawiedliwości, jak działają sądy, to że sędziowie są przepracowani, mają za dużo spraw. Nie da się, będąc sędzią i mieć dwa dni w tygodniu wokandy, skrupulatnie i wnikliwie przygotować się do sprawy. Każdy jest tylko człowiekiem, nie maszyną, a czasu nie da się rozciągnąć. Czas jest potrzebny na zagłębienie się w problem, w konkretną sprawę. Trzeba mieć czas, aby dokładnie przeczytać akta. Tu powinny nastąpić zmiany w wymiarze sprawiedliwości, co pomogłoby i samym oskarżonym, ale i nam, adwokatom.

Jakie skargi do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu Pani przygotowała? Bo wiem, że w ramach prowadzonej działalności z prawa gospodarczego takie skargi Pani przygotowuje.

Skargi składa się głównie z uwagi na naruszenie przez sąd polski art.6 Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, czyli prawa do rzetelnego procesu. I jeśli ja widzę, że taka zasada rzetelnego procesu nie została spełniona przed sądem, to formułuję taką skargę do Trybunału w Strasburgu. Wykazuję w niej w jaki sposób – według mnie – sąd polski naruszył tę zasadę i w jakim zakresie.

Jak ustosunkowuje się Pani do spotkań on-line z klientem, do pomocy prawnej udzielonej przez Internet?

W kancelarii udzielamy porad prawnych, głównie dla klientów spoza Poznania. Z nimi łączymy się on-line. Ponadto jeszcze odbywają się rozprawy w sądach on-line. Nawet w zeszłym tygodniu prowadziłam rozprawę rozwodową w Warszawie w takim trybie niestacjonarnym. Nie musiałam być na miejscu w stolicy, dla mnie dobrze, bo zaoszczędziłam czas na podróż. Łączyłam się z sądem w Warszawie, moja klientka też była z Warszawy – dla mnie to, nie ukrywam, wielka wygoda, taka praca zdalna, którą nie ja wymyślam, tylko narzuca sąd.

prof. Iwona Sepioło -Jankowska

Reasumując, czy lubi Pani te prawne wyzwania, które przed Panią kreuje życie, ale i samo prawo?

Nieskromnie powiem, że lubię, choć to ciężka praca. To mój zawód, który wybrałam świadomie. Nikt mi niczego nie narzucił, nie pchał mnie na aplikację adwokacką. A życie samo napisało scenariusz, dając mi wielką szansę zaistnieć w tym zawodzie. Jacy klienci się do mnie zgłaszają z prośbą o pomoc? Wszyscy, którzy szukają ratunku i porad prawnych czy to w kwestiach stricte rodzinnych, czy karnych, czy w zakresie prawa cywilnego i gospodarczego. Podejmuję się obrony w ciekawych dla mnie sprawach karnych, czy to w Poznaniu, Warszawie, Gdańsku – tam gdzie mam swoje kancelarie. I ja te sprawy sobie sama wybieram. Skupiam się na sprawach najtrudniejszych, sprawach karnych, ale nie ukrywam, że połowę szafy zajmują akta spraw rodzinnych, którymi również się zajmuję, najlepiej jak potrafię, i które są w toku. Muszę mieć silną psychikę, inaczej nie funkcjonowałabym na rynku prawniczym.
Sporo mam klientów, którzy dziękują za pomyślnie przeprowadzoną sprawę, za sukces, wyrok uniewinniający. Zadowoleni klienci – nie tylko z Wielkopolski, ale i z całego kraju – piszą maile, pochlebne opinie, dzwonią i dziękują za ratunek, za pomoc prawną. To mnie niezwykle raduje, napełnia satysfakcją i daje poczucie, że to, co robię, jest potrzebne.

Jakie ma Pani marzenia?

Uważam, że jestem w dobrym miejscu swojego życia. Zadowolona z tego, co osiągnęłam zawodowo, z kim współpracuję, jaki zespół pracowników stworzyłam, ile spraw prowadzę, bo to znaczy, że ludzie we mnie wierzą, mi ufają. Jako kancelaria mamy program pt. „ROZPRAWA” w telewizji lokalnej WTK, dwa razy w miesiącu, w którym wyjaśniamy sprawy trudne, nurtujące społeczeństwo, tj. kwestie związane z rozwodami, sprawy spadkowe, omawiamy wszystkie zagadnienia ciekawe dla odbiorców, np. testamenty, zachowek, jak się rozwieść, jak zapisać porozumienie rodzicielskie. Mamy rozwinięte portale społecznościowe, funkcjonujemy w mediach, tłumaczymy zawiłości i meandry prawne. Chcemy pokazać się od strony nietypowej, sztywnej kancelarii, do której klienci boją się wejść z zapytaniem czy prośbą o poradę – wprost przeciwnie. Jesteśmy dla ludzi.
Oczywiście, pragnę się rozwijać, nie stać w miejscu, dlatego teraz kładę nacisk na rozwój mojej filii w Warszawie. I liczę na to, że to marzenie się spełni. (śmiech)

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
prof. Iwona Sepioło -Jankowska
REKLAMA
REKLAMA

Marzena Roszak, PropertyForYou | Sprzedaję marzenia, nie nieruchomości

Artykuł przeczytasz w: 16 min.
Marzena Roszak Property for U, Nieruchomości w Hiszpanii

Bliskość plaży czy widok na góry? Centrum miasta czy zaciszne wiejskie gospodarstwo? Mieszkanie pod wynajem czy drugi dom? Ilu klientów, tyle preferencji. To, co ich łączy, to chęć posiadania nieruchomości w Hiszpanii. Marzena Roszak z PropertyForYou przeprowadza potencjalnego nabywcę przez wszystkie etapy zakupu wymarzonego miejsca w kraju flamenco, paelli i La Ligi, pomagając spełniać marzenia.

Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: archiwum własne MR

Jakie są główne czynniki, które przyciągają polskich nabywców do rynku nieruchomości w Hiszpanii?

MARZENA ROSZAK: Pomijając najbardziej prozaiczny czynnik, jakim jest pogoda – bo na Costa Blanca w ciągu roku jest około trzystu dni słonecznych i temperatury w zimie w okolicach 16-20 stopni – to na pewno możemy mówić o całym szeregu powodów, dla których inwestycje na rynku nieruchomości w Hiszpanii cieszą się tak dużym powodzeniem wśród naszych rodaków. Kiedy wybuchła wojna w Ukrainie, mieliśmy do czynienia z szukaniem tzw. „bezpiecznego azylu”, stosunkowo daleko od potencjalnego zagrożenia. Był to moment, w którym nie do końca wiedzieliśmy, co przyniesie przyszłość i wówczas nastąpił pierwszy boom inwestycyjny. Drugi natomiast tuż po pandemii, kiedy to nasi klienci zaczęli szukać bezpiecznych inwestycji w obawie przed negatywnymi skutkami gospodarczymi wywołanymi Covid-19. Lokowanie swoich oszczędności w hiszpańskie nieruchomości było jednym ze sposobów na ucieczkę przed spadkiem wartości pieniądza. Dodatkowo nie możemy zapominać o czynniku, jakim są ceny. Tuż przed wybuchem wojny w Ukrainie chcieliśmy kupić nieruchomość pod wynajem. Co prawda nie w Hiszpanii, a w Polsce. Ale kiedy zaczęłam porównywać ceny, okazało się, że ich poziom w Polsce i w Hiszpanii jest bardzo porównywalny. Z jednym „ale”. W tej samej cenie co w Polsce, w Hiszpanii możemy kupić mieszkanie, które jest gotowe do zamieszkania.

Czyli w pełni wyposażone? 

Możliwości mamy wiele, mieszkanie w Hiszpanii w tzw. standardzie developerskim ma wykończone podłogi, wykończone dwie łazienki, wyposażone w armaturę i szafki. Dodatkowo w takim mieszkaniu znajdują się szafy wnękowe, kuchnia jest wyposażona w meble, a często nawet w sprzęt AGD. Jest rozprowadzony system klimatyzacji, instalacja elektryczna oraz alarmowa. Pozostaje kupić meble i można mieszkać. W tej chwili około 80 proc. nieruchomości w Hiszpanii trafia w ręce obcokrajowców. Powstał więc cały sektor firm, które specjalizują się w wykończeniu mieszkań. Łącznie z przywiezieniem i skręceniem mebli oraz zainstalowaniem sprzętu RTV, a nawet lamp. Mało tego, te firmy wyposażą również naszą kuchnię w sztućce czy zastawę stołową, a sypialnię w pościele, koce i narzuty na łóżko. Z punktu widzenia nabywcy nieruchomości, który nie jest stale obecny w Hiszpanii to bardzo wygodne rozwiązanie.

Zatem jak kształtują się ceny w Hiszpanii?

Znajdą się pośrednicy, którzy oferują mieszkania w Hiszpanii w przedziale od 30-70 tys. euro. To są ceny netto, do których należy doliczyć w przypadku rynku pierwotnego 10 proc. podatku VAT, tzw. IVA. Natomiast w przypadku rynku wtórnego tzw. ITP – czyli podatek od przeniesienia. Do wysokości 10% wartości nieruchomości w zależności od regionu i gminy oraz jeśli cena całkowita nie przekracza 1 mln euro i nie dotyczy umów sprzedaży z VAT-em. Zdarzają mi się klienci, którzy mówią, że znaleźli dom za 70 tys. euro. Jednak bardzo staram się uczulać na niskie ceny w Hiszpanii ze względu na problem tzw. ocupas, czyli dzikich lokatorów. Bo niskie ceny często wiążą się z tym, że nasze domy czy mieszkania znajdują się w dzielnicach lub regionach potencjalnie niebezpiecznych dla naszych nieruchomości, właśnie ze względu na ocupas, którzy mogą do nich wejść i zaanektować naszą nieruchomość dla własnych potrzeb. Jeśli nie zauważymy tego w ciągu 48 godzin, to niestety hiszpańskie prawo stanowi, że mogą oni się tam osiedlić. Wydostanie ich stamtąd, działając zgodnie z prawem, czyli z pomocą policji i sądu, potrafi trwać nawet kilka lat. I stąd tak ważna jest współpraca z wykwalifikowanym biurem nieruchomości, które zweryfikuje wybraną nieruchomość, przeprowadzi rzetelny audyt. Dotyczy to szczególnie rynku wtórnego, gdyż kupując taką nieruchomość właśnie na rynku wtórnym, narażamy się na jej kupno z długami poprzedniego właściciela. Oczywiście nie oznacza to, że mamy się bać kupna mieszkania z rynku wtórnego. Od lat współpracuję z lokalnymi pośrednikami i prawnikami, którzy są w stanie sprawdzić stan prawny konkretnej nieruchomości i sprawić, że transakcja będzie bezpieczna. Natomiast jeśli mówimy o cenach mieszkań nowych, od developerów, to ich ceny rozpoczynają się od 120-150 tys. euro w górę. I w ich przypadku problem ocupas właściwie nie występuje, gdyż są to mieszkania w nowych, monitorowanych budynkach z kodami dostępu, kamerami i alarmem. Developerzy, znając problem ocupas, swoje inwestycje realizują w miejscach, które z zasady dzikich lokatorów nie przyciągają. Ocupas to problem głównie dużych miast oraz mieszkań, które są własnością banków czy funduszy inwestycyjnych. Natomiast nie zwalnia nas to z zachowania ostrożności przy wyborze wymarzonej nieruchomości.

Marzena Roszak Property for U, Nieruchomości w Hiszpanii

Jakie regiony Hiszpanii są obecnie najbardziej atrakcyjne dla potencjalnych nabywców nieruchomości?

To się nie zmienia od lat. Wśród najpopularniejszych miejsc króluje Barcelona, Wyspy Kanaryjskie, Majorka, Alicante. Moje biuro specjalizuje się w regionie Costa Blanca, bo wyznaję zasadę, że nie można być dobrym we wszystkim. (śmiech) Costa Blanca wybrałam z pełną premedytacją dlatego, że z Polski do Alicante, z większości polskich miast dolecimy bez żadnych przesiadek. Rejon Alicante jest bardzo popularny wśród nas Polaków, dobrze znany i wiemy, jak się po nim poruszać.

Jakie są typowe etapy i procedury zakupu nieruchomości dla międzynarodowych klientów w Hiszpanii? Jakie dokumenty są potrzebne?

Moja droga z klientem rozpoczyna się od spotkania i wybadania jego potrzeb. Bardzo świadomie podchodzę do swojej oferty. W moim portfolio klient nie znajdzie tysiąca propozycji, bo wychodzę z założenia, że im więcej ofert, tym trudniej na coś się zdecydować. Tę praktykę wyniosłam z polskiego rynku nieruchomości, na którym od 2009 roku sprzedawałam zarówno mieszkania, domy, jak i obiekty komercyjne. I tam, kiedy klient nie znalazł satysfakcjonującej dla siebie oferty na pierwszych pięciu stronach mojego portfolio, to albo umawiał się na indywidualną konsultację, albo po prostu rezygnował. Według mnie zbyt duża ilość ofert powoduje trudność w ostatecznym wyborze i co za tym idzie opóźnienie decyzji zakupowej. Ale to nie oznacza, że jeśli klient nie znalazł na stronie biura wymarzonej nieruchomości, to nie jestem w stanie jej znaleźć. Jak najbardziej szukam dla klienta indywidualnych ofert, spełniających jego wymagania. Po drugie ustalamy budżet. I jeśli te dwa punkty mamy za sobą, wówczas procedura jest bardzo podobna jak w Polsce. Jeśli mówimy o rynku pierwotnym – podpisujemy umowę rezerwacyjną, która wiąże się z opłatą gwarantującą nam, że wybrana nieruchomość została dla nas zarezerwowana. Ta opłata jest ściśle związana z wartością wybranej przez nas nieruchomości. Drugim etapem jest przygotowanie tzw. umowy przedwstępnej i na tym etapie sugeruję klientowi wybranie prawnika, który znajduje się na miejscu w Hiszpanii. Ta praktyka wynika z mojego osobistego doświadczenia przy zakupie nieruchomości w Hiszpanii. Siłą rzeczy nie jesteśmy obecni non stop na miejscu, a będziemy potrzebowali osoby, która w naszym imieniu może podpisać dokumenty, negocjować warunki umowy czy płatności. Prawnik lub pośrednik pomoże nam też założyć konto w banku, ponieważ wszystkie płatności za mieszkanie czy dom, w przyszłości muszą być dokonywane właśnie z konta hiszpańskiego. Dodatkowo, działając na podstawie upoważnienia od nas, prawnik złoży w naszym imieniu wniosek o nadanie tzw. numeru NIE ((Número de Identificación de Extranjero – przyp. red.), czyli odpowiednika naszego numeru NIP, który jest niezbędny do tego, aby założyć konto bankowe, a także aby w ogóle na rynku hiszpańskim funkcjonować jako właściciel mieszkania. Numer NIE wymagany jest także przy podpisywaniu m.in. umowy zakupu nieruchomości, umowy o korzystanie z energii elektrycznej, wody etc. Udzielając prawnikowi odpowiedniego pełnomocnictwa, zostanie to zrobione w naszym imieniu i bez konieczności naszej obecności. Na koniec pozostaje podpisanie aktu notarialnego u notariusza w Hiszpanii, przelanie ostatniej transzy na konto developera lub właściciela nieruchomości. 

Marzena Roszak Property for U, Nieruchomości w Hiszpanii

Z jakiego rzędu kosztami dodatkowymi musimy się liczyć, decydując się na zakup nieruchomości w Hiszpanii?

Oscylują one w granicach 13-15 proc. wartości nieruchomości. W ich skład wchodzi obsługa prawna i notarialna, 1,5 proc. podatku od czynności cywilno-prawnych, tzw. AJD (impuesto de Actos Juridicos Documentados), a także koszty wpisu do księgi wieczystej, czyli Rejestru Własności Nieruchomości (El Registro de la Propiedad) ustalane na podstawie wartości nieruchomości.
Jeśli nieruchomość jest finansowana z kredytu, koszt wyceny w banku wynosi od 300 do 600 euro w zależności od wielkości nieruchomości. Jako biuro jesteśmy także w stanie pomóc w uzyskaniu takiego kredytu. Hiszpańskie banki umożliwiają kredytowanie do 70 proc. wartości nieruchomości, a zakres dokumentów niezbędnych do przeprowadzenia procedury uzyskania tego typu finansowania jest podobny jak w Polsce. Niezbędne jest dostarczenie wyciągów z konta, weryfikacja w BIK, oświadczenie o majątku oraz formie zatrudnienia. W tej chwili kredyt w hiszpańskim banku oprocentowany jest przez pierwszy rok 2,75 proc. W kolejnych latach wzrasta o wskaźnik Euribor + 0,60%. W chwili obecnej koszt uzyskania kredytu wynosi ok. 1-1,5% wnioskowanej kwoty.

Jeśli zdecydujemy się na zakup nowego mieszkania w Hiszpanii, jak długo będziemy czekać na odbiór? I czy zakup przysłowiowej „dziury w ziemi” jest bezpieczny?

Współpracuję z developerami, którzy na rynku nieruchomości są obecni od co najmniej 20 lat. Przeżyli kryzys finansowy w 2008 roku, pandemię i zawirowania gospodarcze z nią związane. I ciągle funkcjonują na rynku i wciąż budują nowe mieszkania. Stąd nie ma obaw o to, aby nagle zniknęli z rynku. Warto także dodać, że mieszkania w Hiszpanii w tej chwili przeżywają boom inwestycyjny, a około 80 proc. z nich trafia w ręce obcokrajowców. A to oznacza, że ceny rosną. Od momentu przedstawienia przez developera wizualizacji do momentu wbicia pierwszej łopaty, cena potrafi wzrosnąć o 30 proc. Stąd spore zainteresowanie nieruchomościami już na początkowym etapie. Na gotowe mieszkanie – czyli od „dziury w ziemi” do jego odbioru, poczekamy od roku do dwóch lat. Jeśli się ktoś spieszy, na rynku dostępne są mieszkania tzw. „key ready”, ale wybór tych mieszkań jest ograniczony, no i są po prostu droższe.

Marzena Roszak Property for U, Nieruchomości w Hiszpanii

Mieszkanie do odbioru i mieszkanie do zamieszkania? To tożsamy termin?

To dwie różne rzeczy. Po tym jak mieszkanie zostanie wykończone przez developera, musi zostać wpisane do ksiąg wieczystych, czyli Rejestru Własności Nieruchomości (El Registro de la Propiedad). Musi zostać w nich zarejestrowane i ta procedura trwa od miesiąca do dwóch. I dopiero, kiedy ten element zostanie spełniony oraz będziemy mieć podpisane umowy ze wszystkimi mediami, możemy zacząć w nim mieszkać. 

A jak wyglądają opłaty za mieszkanie w Hiszpanii?

Podobnie jak w Polsce, właściciel płaci czynsz administracyjny i jest on uzależniony od standardu budynku oraz całego osiedla. I kształtuje się od ok. 60 euro. Jeśli mamy mieszkanie na osiedlu, na którym znajdują się baseny, strefa SPA, sporo terenów zielonych, place zabaw dla dzieci, mini golf czy siłownia dla mieszkańców, to oczywistym jest, że czynsz za takie mieszkanie będzie wyższy, niż za takie na osiedlu, które takich udogodnień nie ma. Z moich obserwacji wynika, iż czynsze kształtują się wtedy od 100-150 euro w górę. Warto jednak wspomnieć, że tzw. czynsz administracyjny funkcjonuje w Hiszpani w podobnym zakresie i wysokościach jak w Polsce.

Marzena Roszak Property for U, Nieruchomości w Hiszpanii

Czy możesz podać przykłady trendów w rynku nieruchomości w Hiszpanii? Jakie rodzaje nieruchomości są najbardziej popularne wśród kupujących?

Trendy oczywiście są widoczne w nowo powstających inwestycjach i są to wszystkie te wspomniane przeze mnie wcześniej udogodnienia. Jednak dla mnie ważniejsze od trendów są potrzeby klienta. Klientem z Polski jest klient najczęściej w wieku 45+. Nie jest to zatem klient, który ma małe dzieci, ale taki, który jest na pewnym stabilnym etapie swojego życia, z zabezpieczoną finansowo przyszłością. Jego priorytetem przy zakupie nieruchomości w Hiszpanii jest chęć odpoczynku. Bardzo często pada wówczas pytanie, w jakiej odległości proponowana przeze mnie nieruchomość jest usytuowana od morza. I tu rozpoczyna się dyskusja. Bo choć oczywiście, mam w swojej ofercie nieruchomości położone bezpośrednio nad morzem, jednak czy bezpośrednio nad morzem klient będzie miał szansę wypocząć? Musimy sobie zdawać sprawę, że Hiszpania jest szalenie popularnym kierunkiem wakacyjnym dla ludzi z całego świata i każdego roku odwiedza ją kilkadziesiąt milionów turystów. Od października do marca czy nawet kwietnia Hiszpanię odwiedzają ludzi starsi z Niemiec, Belgii, Holandii czy Polski, szukający kolokwialnie mówiąc ciepła. Latem przyjeżdżają młodzi Skandynawowie z dziećmi, Polacy z dziećmi i nie ukrywajmy – jest głośno i tłoczno. Więc powstaje pytanie, czy to bezpośrednie sąsiedztwo morza jest tak bardzo wskazane, jeśli chcemy naszą nieruchomość traktować jako typowy dom wakacyjny? Czy nie lepszy będzie pas w odległości 5-10 kilometrów od morza, z łatwym do niego dostępem, ale jednak nie w pierwszej, bardzo turystycznej linii? Na te pytania musimy sobie odpowiedzieć, zanim zdecydujemy się na zakup wymarzonego domu czy mieszkania.

A jeśli chcemy kupić mieszkanie na wynajem?

Wówczas lokalizacja i często wykończenie czy umeblowanie mieszkania odgrywa nieco mniejszą rolę. Mam klientów, którzy zdecydowali się na zakup mieszkania w Hiszpanii stricte pod wynajem długo- i krótkoterminowy. Ale w samym procesie wynajmu ja już nie biorę udziału. Od tego są wyspecjalizowane firmy, które zajmują się zarządzaniem takimi nieruchomościami i ich bieżącym administrowaniem na miejscu oraz lokalni pośrednicy, którzy poszukają klientów. Ale co ważne dla wszystkich, którzy posiadają nieruchomości w Hiszpanii pod wynajem, albo myślą o takiej inwestycji – potrzebna jest tam na miejscu lokalna księgowość, ponieważ powstają wówczas obowiązki podatkowe dla nierezydentów.
Co doradziłabyś klientom, którzy przymierzają się do kupna swojej pierwszej nieruchomości w Hiszpanii?
Przede wszystkim, aby odpowiedzieli sobie na pytanie o cel i potrzeby. To punkt wyjścia do dalszych poszukiwań. Musimy mieć świadomość, że jeśli kupujemy mieszkanie na wynajem wakacyjny, w tym okresie sami z niego nie skorzystamy, a jego stan po jednym sezonie może wymagać remontu. Po drugie cena – podejrzanie niska powinna wzbudzić naszą czujność. Po trzecie lokalizacja, która jest ważna, chociażby właśnie ze względu na ocupas. Ale to już moja rola, aby nieruchomość, a także całość transakcji była bezpieczna i nieobarczona ryzykiem.

Marzena Roszak Property for U, Nieruchomości w Hiszpanii

Czyli korzystając z usług agencji nieruchomości, możemy być pewni, że jesteśmy zabezpieczeni?

W Polsce zarówno na rodzimym rynku nieruchomości, jak i na rynkach zagranicznych pokutuje przeświadczenie, że pośrednik jest zbędnym ogniwem procesu zakupowego. Bo to za co trzeba mu zapłacić, można przecież zrobić samemu. To jednak nie do końca prawda, na rynku hiszpańskim niepisaną zasadą dobrych biur pośrednictwa w obrocie nieruchomościami jest niepobieranie opłat za usługę od strony kupującej. Moje wynagrodzenie pochodzi od developera lub pośrednika, od którego ściągam ofertę. Pośrednik z założenia zna lokalny rynek nieruchomości i jego zadaniem jest zapewnić jak największe bezpieczeństwo transakcji. Pośrednik zweryfikuje dostępne oferty, pomoże wybrać odpowiednią lokalizację, znaleźć prawnika oraz przejść przez ścieżki administracyjne, a co za tym idzie pozwoli oszczędzić czas i stres. Dodatkowo współpracuję z lokalnymi biurami pośrednictwa oraz prawnikami, którzy na miejscu zweryfikują i sprawdzą wybraną nieruchomość.

Jedziesz z klientem oglądać wybrane przez niego nieruchomości?

Kiedy jesteśmy już na etapie wybierania z konkretnych ofert, oczywiście lecimy do Hiszpanii, oglądamy, obwożę klienta po nieruchomościach. I ta jedna podróż jest wliczona w cały proces. Jeśli klient życzy sobie, abym brała udział w kolejnych etapach, pojechała do prawnika, banku czy notariusza, wówczas ustalamy koszty mojego tam dojazdu.

Marzena Roszak Property for U, Nieruchomości w Hiszpanii

Dużo mówisz o dokładnym poznaniu potrzeb swoich klientów. A co jeśli te potrzeby w obrębie rodziny, która poszukuje domu w Hiszpanii, są rozbieżne?

Zdarzają się takie sytuacje! Bardzo często pierwszy wybór jednego z małżonków zupełnie nie odpowiada preferencjom drugiego. Żona czy partnerka chce mieszkać blisko morza, ale też mieć blisko do centrum miasta, mieć w pobliżu sklepy i restauracje, a mąż czy partner marzy o częstych wypadach w góry i ciszy. Moim zadaniem jest wypośrodkować te potrzeby, znaleźć kompromis. Mam klienta, który marzy o miejscu blisko mariny, bo ma skutery wodne i takiego miejsca mu szukam. Inny chciałby realizować swoje hobby, jakim jest jazda na rowerze szosowym i dla niego idealnym miejscem jest rejon Calpe, mniej więcej 40 minut od Alicante w stronę Walencji, piękny, górzysty, będący mekką europejskiego kolarstwa. Kolejny myśli o zakupie jachtu morskiego, więc szukam jemu miejsca, gdzie mariny żeglarskie spełnią jego oczekiwania. Ważnym aspektem dla wielu klientów jest ilość i jakość restauracji w danym regionie. Więc jadąc do Hiszpanii, zwiedzam restauracje, aby mieć pełen obraz tego, co może interesować klienta. Uwielbiam odkrywać nowe miejsca i szukać tych nieoczywistych, bo ilu klientów, tyle potrzeb. Poznaję hiszpańskie święta, festiwale, zwyczaje, aby prezentować klientowi nie tylko mieszkanie czy dom. Zależy mi na tym, aby poznał on tamtejszą kulturę, zwyczaje czy kuchnię. Aby zamieszkując w Hiszpanii, pokochał tamten styl bycia i aby ten styl bycia był zbieżny z jego potrzebami. Sprzedając nieruchomości, sprzedaję marzenia. W momencie, gdy nabywamy nieruchomość, dokonujemy więcej niż tylko transakcji finansowej. To nie jest jedynie zakup ścian i dachu. To moment, w którym stajemy się częścią społeczności, regionu, tworzymy przestrzeń do życia, zbliżamy się do spełnienia marzeń. I ta filozofia przyświeca mi od początku mojej przygody z hiszpańskim rynkiem nieruchomości.

REKLAMA
REKLAMA
Marzena Roszak Property for U, Nieruchomości w Hiszpanii
REKLAMA
REKLAMA

IGOR DROZDOWSKI | Zdjęcia wypełnione miłością

Artykuł przeczytasz w: 5 min.
IGOR DROZDOWSKI | Zdjęcia wypełnione miłością

Przede wszystkim fotograf. Od 20 lat związany głównie z branżą modową. Współpracuje z najlepszymi modelkami i magazynami w Polsce. Portretuje ludzi kultury i sztuki, zwłaszcza związanych ze światem muzyki. Często podkreśla, że najlepsi fotografowie są także malarzami. Dziś potrzebuje pomocy, bo diagnoza którą usłyszał wywróciła życie jego i jego rodziny do góry nogami.

Zebrała: Alicja Kulbicka | zdjęcia:Igor Drozdowski | zdjęcie Krzysztofa Antkowiaka – Joanna Wizmur

Urodzony w Olsztynie, od ponad 30 lat związany z Poznaniem, fotograf, muzyk, kompozytor, artysta. Ekonomista z wykształcenia, jednak szybko zdał sobie sprawę, że jego zawodowa kariera musi być związana z pasją, jaką stała się w jego życiu fotografia. To ona wprowadziła Igora do szeroko pojętego świata mody. Zafascynowany pięknem pracował z modelkami i projektantami z różnych stron świata. Realizował sesje zdjęciowe w Los Angeles, Paryżu, Seulu, Sankt Petersburgu, Szanghaju i Mediolanie. Przez szereg lat był akredytowanym fotografem na konkursach Miss Polski i Miss Supranational. Modelki z jego fotografiami w portfolio pracują z powodzeniem na całym świecie. W Polsce jego zdjęcia można było podziwiać w licznych magazynach, takich jak Viva, Elle, Pani, Uroda Życia, Machina, Exclusive, Gentleman czy Fashion. Gdy nie zajmuje się fotografią modową, portretuje ludzi kultury i sztuki, zwłaszcza związanych ze światem muzyki, która od zawsze była jego drugą wielką miłością. Czarno-biała sesja portretowa poświęcona ludziom szeroko rozumianej sceny artystycznej jest hołdem dla kreatorów. Widzimy tu osobistości takie jak: Tomasz Stańko, Jan Nowicki, Jan AP Kaczmarek, Soyka, Maciej Maleńczuk czy Justyna Steczkowska.

Niestety, choroba uniemożliwiła mu pracę, diagnoza jest okrutna – glejak mózgu. Pod koniec października przyjaciele, zorganizowali charytatywny koncert, połączony ze zbiórką na pomoc dla Igora. Zagrali Krzysztof Antkowiak, Michał Kowalonek, lider Snowman i były wokalista Myslovitz, Luka Rychlicki & Wojtek Hoffman, legendarny gitarzysta Turbo, Ania & Bolo Pietraszkiewicz & Bartosz Melon Melosik oraz Zuza Babiak & Łukasz Gronowski. Wydarzenie połączono z wystawą prac Igora Drozdowskiego.

Krzysztof Antkowiak / wokalista, pianista, kompozytor, producent
Z Igorem spotkałem się u mojego kolegi, z którym kiedyś razem graliśmy i tworzyliśmy muzykę. Niesamowicie otwarty i ciepły człowiek pomyślałem. Wybitny talent w fotografii, ale też bardzo zdolny kompozytor i muzyk. Potem kilka razy tworzyliśmy razem piosenki i razem nagrywaliśmy. Mógłbym dużo na ten temat opowiadać, ale najważniejsze jest to jak Igor patrzy na ludzi, a przede wszystkim, ile ciepła i pozytywnych emocji w nich zostawia…

Krzysztof Antkowiak 3 fot. Joanna Wizmur 2 1

Izabela Kajkowska / Agencja Artystyczna Ikart
Jak się poznaliśmy? Właśnie tego nie pamiętam, bo mam poczucie, jakbym znała Igora od zawsze. Poznaliśmy się dzięki niezwykłej uprzejmości Mikołaja Jaroszyka, 
który był łaskawy podzielić się swoim Skarbem – Igorem. Obu Panom jestem dozgonnie wdzięczna. Od tego czasu Igor, z właściwą sobie łagodnością, nonszalancją i dystansem obecny jest w moim życiu zawodowym i osobistym. Jako wrażliwy profesjonalista, i jako foto-kronikarz. Niewidoczny, ale bez niego nic by nie zostało. Zrealizowaliśmy szereg sesji, eventów i filmów, wiele osobistych foto albumów, odzwierciedlających mój dany nastrój, chwilę, moment w życiu. Igor dając mi wolność, zawsze subtelnie, „tylko” łapał chwile, tymczasem to on tworzył! To w jego imieniu zawsze odbieram komplementy od klientów i zachwyconych modeli, artystów. On skromny. Nie ma takich ludzi w naszej branży, Igor jest wyjątkiem! „Ci, którzy są utalentowani, nie rzucają się w oczy. Wydają się prostoduszni. Kto o tym wie, potrafi rozpoznać wzory Absolutu…”  (cyt.D.R.Hawkins) Bardzo mi brakuje Twojego… „Jak tam Szefowa? Co robimy kolejnego ?”  …Przyjacielu

Iza Kajkowska foto Igor Drozdowski 2

Gerhard Parzutka von Lipiński
/ prezes Nowa Scena Sp. z o.o., producent Festiwalu Piękna

Igor przez wiele lat współpracował z konkursem Miss Polski i Miss Supranational.
Pracował z najpiękniejszymi kobietami z całego świata podczas zgrupowań i dokumentował ich emocje podczas finałowych konkursowych gali.
Potrafił uchwycić emocje i oryginalną urodę każdej z kandydatek. Podczas sesji zdjęciowych tworzył wyjątkową atmosferę, dzięki czemu każda z finalistek czuła się pięknie i swobodnie. Wiele z nich miało później okazję pracować z Igorem, stając na planie zdjęciowym w roli modelki. Z pewnością dla wielu finalistek konkursu zdjęcia Igora to wspaniała pamiątka.

Gerhard Parzutka

Mikołaj Jaroszyk / songwriter, producent, wokalista, gitarzysta 
Razem z moją siostrą Natalią Safran, Igora poznaliśmy, kiedy robił dla nas sesję zdjęciową do magazynu „Take Me”, przy okazji premiery naszej płyty: „Natalia Safran. High Noon”. Z tej sesji zostały nie tylko wyjątkowe zdjęcia, ale – co najważniejsze – przyjaźń na całe życie. Bo oprócz niesamowitej artystycznej wrażliwości i wybitnego talentu do zaklinania rzeczywistości w fascynujących kadrach, co wiedzą wszyscy, którzy mieli okazję stanąć przed jego obiektywem, Igor jako człowiek to idealny materiał na przyjaciela. Kolorowa wyobraźnia, błyskotliwe poczucie humoru, otwarta głowa, gorące serce, renesansowe zainteresowania i lojalność – i jak takiego gościa nie kochać jak brata i nie podziwiać jako artysty. Razem nakręciliśmy kilkanaście klipów, a towarzysząc sobie wzajemnie w podróżach przez muzyczne studia nagraliśmy mnóstwo piosenek. I w Polsce, i w Los Angeles, gdzie pracował ze mną i Natalią, jak rewolwerowiec „ustrzelił’ dla nas tysiące budzących najlepsze wspomnienia zdjęć. Czy pracowaliśmy, czy dla zwykłej  przyjemności spędzaliśmy razem czas, zawsze mieliśmy świetną zabawę. Bo Igor to nie tylko najwyższej klasy artysta fotografik, ale – po prostu – artysta życia.

Natalia Safran Mikolaj Jaroszyk foto Igor Drozdowski 2
Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
IGOR DROZDOWSKI | Zdjęcia wypełnione miłością
REKLAMA
REKLAMA

Blanka Jordan i Zuzanna Wachowiak | BIZUU x Polski Komitet Olimpijski – kolejny krok w drodze na modowy szczyt

Artykuł przeczytasz w: 9 min.
Blanka Jorda, Zuzanna Wachowiak, założycielki marki BIZUU

Do współpracy przy projektowaniu strojów olimpijskich zapraszani są najwybitniejsi twórcy mody z całego świata, tacy jak Stella McCartney, Ralph Lauren czy Armani. Kiedy zatem pod koniec października świat mody zelektryzowała wiadomość, że oficjalne stroje dla polskich olimpijczyków na ceremonię otwarcia Igrzysk XXXIII Olimpiady Paryż 2024 roku uszyje poznańska marka BIZUU, wielbicielki marki nie posiadały się z radości. O tym ogromnym wyróżnieniu, współpracy z Polskim Komitetem Olimpijskim oraz wyzwaniach, jakie postawiło przed marką to zadanie, opowiadają Blanka Jordan i Zuzanna Wachowiak, siostry i założycielki BIZUU, marki którą z miłości do mody tworzą wspólnie od prawie trzynastu lat.

Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: Jakub Pleśniarski i Artur Cieślakowski

Dziewczyny, po pierwsze bardzo gratuluję Wam tego sukcesu. Myślę, że wszystkie miłośniczki Waszej marki, a już szczególnie te w Poznaniu poczuły dumę, że oficjalne galowe stroje dla polskich olimpijczyków na ceremonię otwarcia Igrzysk XXXIII Olimpiady Paryż 2024 roku uszyje BIZUU. Zdradźcie nieco kulis. Czy to był konkurs, do którego stanęłyście, czy po prostu zadzwonił telefon z Warszawy?

BLANKA JORDAN: Powiem zupełnie jak Olga Tokarczuk, która po odebraniu telefonu ze Sztokholmu informującego ją o przyznaniu literackiej nagrody Nobla, „myślałam, że to żart”. Ja zareagowałam podobnie, bo to Polski Komitet Olimpijski zdecydował, że faktycznie chce współpracować z marką BIZUU. PKOl chciał zmian w doborze projektantów odzieży dla sportowców i pierwsze zmiany nastąpiły na polu strojów sportowych, gdzie oficjalnym sponsorem naszych olimpijczyków została firma adidas. O ile adidas jest marką stricte sportową, to jak wiadomo, nie jest firmą polską. A założeniem PKOl-u jest to, że stroje galowe, w których występują sportowcy podczas ceremonii otwarcia igrzysk olimpijskich, powinny zarówno odzwierciedlać kulturę, charakter, tożsamość danego kraju, jak również zapadać w pamięć, wyróżniać się fasonem, krojem, stylem czy kompozycją kolorystyczną. Dodatkowo istotny jest fakt, że Olimpijska Reprezentacja Polski będzie obchodzić 100-lecie występu na igrzyskach i PKOl bardzo chciał zadbać o elegancki wygląd naszych olimpijczyków. Zaczęli więc swoje wewnętrzne poszukiwania i to, że wybór padł na BIZUU, było tylko i wyłącznie ich decyzją. Także nie był to konkurs. Był to wybór PKOl.
ZUZANNA WACHOWIAK: Ten telefon był dla nas dużym zaskoczeniem, a jednocześnie z dość sporym niedowierzaniem podeszłyśmy do tego tematu. Kiedy to już do nas dotarło, ogarnęło nas wzruszenie, że zostałyśmy przez PKOl dostrzeżone. Okazało się, przedstawiciele komitetu doskonale znają naszą markę i nasze projekty. Postawili przed nami nie lada wyzwanie, ubrania na ceremonię otwarcia igrzysk olimpijskich całej drużyny olimpijskiej, czyli zarówno olimpijek, jak i olimpijczyków.

Była chwila wahania?

Z.W.: Nie miałyśmy wątpliwości, że sprostamy temu zadaniu. Jedynym elementem, który nie dawał nam spokoju była moda męska, która nie jest tym, czym zajmujemy się na co dzień, na tak dużą skalę. Natomiast na swojej drodze zawodowej realizowałyśmy już współprace licencyjne z takimi firmami jak Mattel, Cartoon Network czy Bravado, dla której powstała kolekcja BIZUU x The Rolling Stones z elementami mody męskiej. I fakt, że mamy na koncie tak duże współprace z ogromnymi, zagranicznymi korporacjami spowodował, że nie bałyśmy się podjąć rękawicy we współpracy z PKOl.

Polski Komitet Olimpijski ogłosił współpracę z poznańską marką modową BIZUU, która zaprojektuje i uszyje oficjalne galowe stroje dla polskich olimpijczyków na ceremonię otwarcia Igrzysk XXXIII Olimpiady Paryż 2024. Tym samym Olimpijska Reprezentacja Polski będzie reprezentować kulturę, styl i tradycje rodzimych projektantów na międzynarodowej scenie sportowej.

Jesteście kojarzone raczej z modą kobiecą, niebanalnymi printami, kolorem i nieszablonowymi motywami. A jak same mówicie, do ubrania są nie tylko olimpijki – kobiety, ale i olimpijczycy – mężczyźni.

B.J.: O wyborze naszej marki zaważyły dwie podstawowe kwestie. Jesteśmy dzisiaj już dużą firmą i mamy know-how, zarówno projektowe, jak i wykonawcze. Przyznajemy, że jest to dla nas duże wyzwanie. Mamy do ubrania prawie 300 osób, zarówno kobiet jak i mężczyzn, których figury nie są klasyczne. I choć faktycznie w naszej pracy skupiamy się na kobietach, to moda męska jest również dla nas istotna. Po prostu nigdy nie chciałyśmy podejmować się projektowania mody męskiej komercyjnie. Jednak lata przebywania w środowisku modowym sprawiły, że mamy pewność, że męska część naszej drużyny olimpijskiej będzie ubrana tak elegancko jak i damska.
Z.W.: Jak słusznie zauważyła Blanka, sporym wyzwaniem jest zaprojektowanie ubrań na sylwetki, które nie mieszczą się w kategoriach standardowej rozmiarówki. Musimy pamiętać o tym, że zawodowe uprawianie sportu zmienia ciało, powoduje, że różni się ono w istotny sposób od budowy ciała osób nietrenujących. W naszej firmie mamy kilku konstruktorów, którzy zajmują się modą damską w jej klasycznych rozmiarach, ale mamy także takich, którzy tworzą ubrania dla indywidualnych klientek. I to połączenie projektowania oraz wykonawstwa powoduje, że jesteśmy w stanie sprostać temu zadaniu.

Uniformy dla olimpijczyków na przestrzeni lat przygotowywało wiele uznanych firm i nazwisk. Reprezentację Stanów Zjednoczonych ubierała marka Ralph Lauren, dla Włochów stroje zaprojektował sam Giorgio Armani, dla Wielkiej Brytanii – Stella McCartney, a reprezentację Holandii wyposażała firma Suitsupply. Jak to jest stanąć w jednym szeregu z mistrzami mody?

B.J.: Kiedy już dotarło do nas, że wybór PKOl-u padł właśnie na nas, uzmysłowiłyśmy sobie, że jesteśmy dzisiaj marką silną i rozpoznawalną. Pomimo że wywodzimy się z Polski, kraju, który nie jest jednoznacznie kojarzony z modą czy kreowaniem trendów, to jednak jesteśmy w stanie przygotować taką kolekcję, która postawi naszą polską modę w jednym szeregu z największymi. Jednocześnie promując nasz rodzimy rynek modowy. To zresztą jest nasz globalny cel jako marki, zapisany w naszej strategii długoterminowej, aby wyjść poza granice naszego kraju i igrzyska olimpijskie są takim idealnym momentem, trampoliną, która pozwoli nam na międzynarodową ekspansję.
Z.W.: Naszą przygodę z projektowaniem ubrań rozpoczęłyśmy w 2011 roku dlatego, że brakowało nam w ówczesnej modzie… mody. Naszym celem było stworzenie marki, która będzie w stanie konkurować z markami włoskimi czy francuskimi. Na ten moment punktem odniesienia dla nas są Red Valentino, Pinko czy Liu Jo. Od samego początku chciałyśmy być dla nich polską alternatywą. Zaczęłyśmy od projektowania sukienek, miałyśmy mały butik, w którym sprzedawałyśmy właśnie tylko zaprojektowane przez siebie modele sukienek. Takim naszym mikromarzeniem było posiadanie logowanych guzików. Teraz to się wszystko dzieje łącznie z tym, że mamy własne podszewki, przygotowywane specjalnie dla nas. Nasza oferta rozszerzyła się o buty, okulary, torebki. Rozwinęłyśmy markę tak bardzo, że dzisiaj jesteśmy w stanie być konkurencją dla innych globalnych brandów.

Internet 2023 10 26 bizuu 018 Foto Szymon Sikora

Igrzyska olimpijskie rozpoczną się już w lipcu 2024, ale myślę, że z Waszej perspektywy nie tylko data jest ważna, ale przede wszystkim miejsce, w którym się odbędą. Paryż uznawany za jedną ze światowych stolic mody. To bardzo symboliczne, że pojawicie się ze swoją kolekcją w miejscu, który jest domem największych projektantów mody na świecie, takich jak Coco Chanel, Christian Louboutin czy Saint Laurent. 

B.J.: Współpraca z PKOl-em otworzyła nam drzwi nie tylko na Paryż. Będziemy również obecne ze swoimi projektami w Mediolanie, bo nasza umowa opiewa także na przygotowanie strojów dla olimpijczyków na zimową edycję Igrzysk Olimpijskich w 2026 roku.

Czy musiałyście przygotować dla PKOl’u jakieś prototypy strojów, w które chcecie ubrać naszą drużynę olimpijską?

B.J.: Nie, przedstawiciele komitetu obdarzyli nas ogromnym zaufaniem i o wyborze BIZUU zdecydowali na podstawie naszego, za chwilę już trzynastoletniego dorobku zawodowego. Doskonale znali nasze dotychczasowe projekty, przeanalizowali naszą stronę internetową, a także odwiedzili nasz butik. Choć oczywiście nie miałyśmy o tym pojęcia. Zrobili bardzo dogłębny research i w sposób bardzo przemyślany podjęli decyzję.

Untitled

Czy są jakieś wytyczne, których trzeba się trzymać przy projektowaniu strojów na takie wydarzenie?

Z.W.: Wytycznych nie ma, możemy poszaleć! Niestety nie możemy dzisiaj zdradzać żadnych szczegółów dotyczących naszych projektów, bo ich oficjalna prezentacja odbędzie się na sto dni przed igrzyskami, na wspólnym pokazie wraz z marką adidas.

To powiedzcie chociaż, czy będziemy mieli okazję podziwiać Wasze niebanalne printy na strojach olimpijczyków?

B.J.: Powiem tylko tyle. Z jakiegoś powodu zostałyśmy wybrane! (śmiech)

Jak rozumiem intensywnie pracujecie już nad tą kolekcją. Czego zatem Wam życzyć?

B.J.: Czas biegnie nieubłaganie, organizujemy w firmie cotygodniowe spotkania aktualizujące status poszczególnych tematów. Pamiętajmy, że cały czas trwają kwalifikacje do igrzysk, więc na ostatnich olimpijczyków jeszcze trochę poczekamy. W znakomitej większości przypadków zdejmujemy miarę z każdego ze sportowców indywidualnie. Także życzmy sobie, aby kwalifikacje przebiegały szybko i sprawnie, bo to pozwoli nam przejść płynnie przez cały proces.

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
Blanka Jorda, Zuzanna Wachowiak, założycielki marki BIZUU
REKLAMA
REKLAMA

Marek i Mateusz Plucińscy | Wrażliwość przekazywana z pokolenia na pokolenie

Artykuł przeczytasz w: 19 min.
Mateusz i Marek Plucińscy Jubiler Pluciński

Plac Wolności 5 to adres od zawsze związany z branżą jubilerską. I nie ma tu cienia przesady, bo od samego początku swego stuletniego istnienia, salon z widokiem na plac stanowi biżuteryjną kolebkę miasta. Od przeszło 30 lat jest też drugim domem dla wyjątkowej rodziny Plucińskich, która pielęgnując złotnicze tradycje zapoczątkowane przez seniora rodu Romualda, właśnie w tym miejscu prowadzi jeden z najbardziej rozpoznawalnych w Poznaniu salonów jubilerskich. Marek i Mateusz Plucińscy. Ojciec i syn w rozmowie o historii, rodzinnych wartościach, przywiązaniu do dobrych kupieckich zasad oraz pasji, która pozwoliła im pracować z największymi biżuteryjnymi markami świata.

Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: Jakub Wittchen

Panie Mateuszu, jak to jest uczestniczyć w konferencji koronacyjnej Króla Karola III? 

Mateusz Pluciński: Nie ukrywam, że było to dla mnie duże zaskoczenie i wyjątkowe wyróżnienie. Przygoda z marką Fabergé jest w naszym salonie, można powiedzieć, dwuetapowa. Już 20 lat temu, na podstawie licencji uzyskanej przez firmę Victor Mayer z Pforzheim, wprowadził ją do naszego salonu mój ojciec. Licencja trwała określony czas i wraz z jej zakończeniem Fabergé przestało funkcjonować w salonie. Natomiast marka sama w sobie zyskując miano kultowej, ciągle stanowiła przedmiot pożądania naszych klientów. I kiedy nastąpiła zmiana struktury właścicielskiej i Fabergé zostało zakupione przez firmę Gemfields, postanowiła ona wskrzesić markę i uczynić ją bardziej dostępną dla różnych grup wiekowych. Bo nie ukrywajmy Fabergé cechuje się mocno imperialną stylistyką, która trafiała do tej pory raczej do starszego użytkownika. I tak powstała kolekcja Locked. Wykonane ręcznie z 18-karatowego złota medaliony z jajkami-niespodziankami Fabergé, wysadzane rubinami, szmaragdami, szafirami, diamentami i emalią giloszową. I kiedy po zmianie właściciela, powstały nowe, odmłodzone kolekcje, zdecydowaliśmy, że będziemy się starać o przedstawicielstwo marki Fabergé na Polskę. I to się udało, dzisiaj jesteśmy jedynym, oficjalnym przedstawicielem marki w kraju. To stąd nasza obecność na konferencji koronacyjnej Króla Karola. Fabergé od wielu lat wykonuje część insygniów oraz wyrobów biżuteryjnych dla rodziny królewskiej, a że czas był taki, że zbliżała się ceremonia koronacyjna króla, to jako jeden z dwudziestu przedstawicieli zostałem zaproszony na prezentację biżuterii upamiętniającej to wydarzenie.

Ale Fabergé to nie tylko insygnia królewskie, doczekały się także swoich odniesień w popkulturze. Inspirują kreatorów mody, zagrały w kilku filmach. Chociażby w Jamesie Bondzie.

Mateusz Pluciński: I to także zostało zaakcentowane podczas konferencji, a nam dealerom został zaprezentowany produkt, który „zagra” w kolejnej części przygód najsłynniejszego agenta świata. Całe to wydarzenie odbyło się naprawdę w niesłychanie podniosłej atmosferze, obecna była wnuczka samego Fabergé, Sarah, która jest w radzie nadzorczej firmy i przybliżyła nam obecnym historię marki, jej zawirowane dzieje, nieodłącznie związane z historią carskiej Rosji i jej upadkiem. Muszę też dodać, że marka Fabergé stanowi wyjątek na biżuteryjnej mapie świata, bo pozwala swojemu użytkownikowi naprawdę na wiele, zaprasza go do procesu produkcyjnego, daje możliwość personalizacji biżuterii. I to wręcz w taki sposób, że klient może wybrać się do Londynu, usiąść z designerami marki i wraz z nimi zaprojektować unikalny dla siebie przedmiot. 

fabege

Miejsce, w którym się znajdujemy, salon jubilerski przy Placu Wolności 5, od samego początku istnienia związane jest z biżuterią. Przybliżmy historię tego miejsca. 

Marek Pluciński: Przed II wojną światową, w 1923 roku, powstała tutaj firma jubilerska Szulc, która wcześniej funkcjonowała w budynku Bazaru Poznańskiego. Walerian Szulc chcąc poszerzyć zakres swojej działalności, zdecydował o kupnie kamienicy usytuowanej przy Placu Wilhelmowskim, czyli dzisiejszym Placu Wolności. Filozofia, jaka mu przyświecała, to nie tylko sprzedaż biżuterii i wyrobów jubilerskich, ale także ich serwis i naprawa. A do tego potrzebna była przestrzeń. I tak została dobudowana oficyna, której budowa rozpoczęła się od zamontowania sejfu. Krążą anegdoty o tym, że podczas II wojny światowej Rosjanie próbowali się do tego sejfu dostać, ale nie dali rady. (śmiech) Szulc prowadził swój zakład w tym miejscu do 1939 roku, potem został pracownikiem u Niemców, którzy przejąwszy jego zakład, kontynuowali biznes w tej branży. Po II wojnie światowej Pan Szulc wrócił w to miejsce, komunistyczny aparat władzy mu na to pozwolił, niestety tylko po to, aby za chwilę całość jego firmy upaństwowić i powołać w tym miejscu przedsiębiorstwo PHU Jubiler. A przypomnijmy, że w Polsce do 1989 roku istniał ustawowy zakaz obrotu dobrami luksusowymi oraz metalami szlachetnymi dla przedsiębiorców prywatnych. I kiedy w 1989 roku kamienicę odzyskali jej prawowici właściciele, do mojego ojca, jednego z najbardziej znanych złotników w Poznaniu zwrócili się przedstawiciele rodziny Szulc, właścicieli nieruchomości, z propozycją poprowadzenia przy Placu Wolności 5 salonu jubilerskiego. Więc taki wybór dla mojego ojca, jako kontynuatora tradycji jubilerskiej w tym miejscu, był dużym wyróżnieniem. Nasza rodzina prowadziła już wówczas zakład jubilerski przy ulicy Głogowskiej, a że były to czasy, kiedy do jubilera stały kolejki, to nie do końca mieliśmy głowę do tego, aby myśleć o drugiej lokalizacji. Ale z drugiej strony, historia tego miejsca związana od zawsze z jubilerstwem, nie dawała nam spokoju i zdecydowaliśmy się spróbować. I tak równolegle przez prawie 20 lat prowadziliśmy dwa salony, ten przy ulicy Głogowskiej i ten przy Placu Wolności. 

I co się stało z Głogowską?

Marek Pluciński: Po 20 latach prowadzenia salonu na Głogowskiej, zdecydowaliśmy o jego zamknięciu, gdyż podupadła sama ulica, ale też Poznań jest tym miastem, w którym zniszczono, zdeprecjonowano handel w jego centrum. To, co historycznie mogłoby być perełką, jego wizytówką jak chociażby ulica Paderewskiego, gdzie mogłyby znajdować się największe światowe marki, zostało stłamszone poprzez decyzje włodarzy o budowaniu galerii handlowych. I to niestety zniszczyło jakość prywatnego handlu detalicznego.

A czy zatem nie mieliście pokusy, aby otworzyć lokal w którejś z galerii handlowych?

Mateusz Pluciński: Mieliśmy krótki epizod w Starym Browarze, chcieliśmy spróbować handlu galeryjnego i w zasadzie tylko Stary Browar pasował nam koncepcyjnie. Tam wszystko się, kolokwialnie mówiąc, spinało. Architektura, dobór marek, a także osoba pani Grażyny Kulczyk, która pełniła pieczę nad całością koncepcji galerii. Zależało nam na dotarciu do osób spoza Poznania, którzy czas na zakupy mają tylko w weekendy, a wówczas handel odbywał się przez wszystkie siedem dni w tygodniu.

3F3A2291

Marek Pluciński: Za wyborem Starego Browaru stała też jego lokalizacja, jeśli czegoś akurat zabrakło w salonie, w ciągu kilkunastu minut mogliśmy ten towar tam dowieźć. Jednak chyba byliśmy zbyt przyzwyczajeni do bardzo indywidualnej obsługi klienta w salonie, do osobistego ściskania im ręki, żebyśmy dobrze czuli się z tym, że w salonie w Starym Browarze nie jesteśmy w stanie tego robić. I ostatecznie zrezygnowaliśmy z obecności tam. To chyba taka stara szkoła handlu, że jeśli się chce jak najlepiej, to trzeba samemu w tym procesie uczestniczyć. 
Mateusz Pluciński: Dodatkowo sprzedajemy produkty naprawdę drogie, unikalne, wartościowe, więc i podejście do klienta musimy zapewnić wyjątkowe. Mamy też tę przewagę nad innymi markami, że sami jesteśmy użytkownikami tych dóbr. Możemy „wejść w buty” klienta i zrozumieć jego wahanie, odpowiedzieć na zastrzeżenia czy wątpliwości, bo znamy te produkty od podszewki. Przez te wszystkie lata naszej działalności wytworzyliśmy z naszymi klientami, gośćmi relacje często wręcz przyjacielskie i bardzo często wpadają oni do nas porozmawiać czy po prostu napić się kawy. Zachęcamy też naszych klientów, aby przynieśli do nas swoją złotą piękną biżuterię, abyśmy mogli ją przejrzeć, czasem naprawić, bo element pielęgnacji jest również bardzo ważny.

Dzisiaj współpracujecie Państwo z największymi, najbardziej renomowanymi markami jubilerskimi na świecie. Jak do tego doszło?  

Marek Pluciński: Mój ojciec miał taką maksymę „lepiej mało a dobrze, niż dużo a średnio”, więc moim założeniem było od zawsze pracować z największymi i najlepszymi. Co wcale z początku nie było łatwe. Jesteśmy jednoadresowym salonem, bez rozbudowanej sieci punktów handlowych, dodatkowo w Poznaniu, co czasem wywoływało konsternację u naszych partnerów i nasze długie tłumaczenia, gdzie ten nasz Poznań leży na mapie Polski. (śmiech) Na szczęście dla nas firmy, z którymi mamy zaszczyt dzisiaj pracować, szukają takich szaleńców emocjonalnych jak my. (śmiech) Ludzi, którzy mają prawdziwą pasję do tego, co robią i swoją głową ręczą za jakość obsługi w salonie. A dodatkowo nasze przygotowanie warsztatowe pozwala nam opowiadać o produkcie w najdrobniejszych szczegółach. 

3F3A2431

Panie Mateuszu, czy wejście w rodzinny biznes było oczywistym wyborem, czy bywały chwile wahania?

Mateusz Pluciński: Moje życie od małego oparte było o tę branżę. Mieszkaliśmy w domu bliźniaczym razem z dziadkiem, w ogrodzie była jego pracownia, więc ta filozofia życia była dla mnie codziennością. Ludzie, którzy nas odwiedzają w salonie, czy też nasi pracownicy znają mnie często dłużej niż ja ich. (śmiech) Bo oni często pamiętają mnie jako tego małego dzieciaka, który kręcił się po salonie w towarzystwie ojca. 

Dogadujecie się?

Mateusz Pluciński: Od kiedy zapadła decyzja o moim współdziałaniu w biznesie, trzeba było na nowo poukładać kompetencje, bo Tato traktuje firmę i salon jak respirator niezbędny do przeżycia. (śmiech) Dzień bez pracy, to dzień stracony!  Na szczęście mam wyjątkowego sojusznika w osobie mojej mamy, która potrafi tupnąć nogą i każe Tacie trochę odpocząć. (śmiech)
Marek Pluciński: Zaakceptowałem sytuację i zyskałem niesamowitego partnera w biznesie, który podobnie jak ja ma pasję do tej pracy i duma mnie rozpiera, kiedy widzę jak doskonale wszedł w branżę i z jakim powodzeniem rozwija biznes. 
Mateusz Pluciński: Przede wszystkim szanujemy się nawzajem. Wiemy, że gramy do jednej bramki. Mój syn jest jeszcze mały, ale marzyłbym o takiej relacji z nim w przyszłości, jaką ja mam ze swoim Tatą. 

Mówicie Panowie dużo o bardzo indywidualnej obsłudze, o swoich klientach mówicie per „goście”. Jak zatem odnajdujecie się w nowym świecie handlu internetowego. Czy tak luksusowe dobra, jakie oferujecie, da się w ogóle sprzedać przez Internet? 

Marek Pluciński: Trochę już wspomniałem o tym, że bardzo żałuję, że w centrum Poznania tak mało zostało prywatnych biznesów handlowych. Jestem pod tym kątem trochę staromodny. (śmiech) I nie wyobrażam sobie nie usiąść z klientem, nie porozmawiać, nie podzielić się swoją wiedzą, nie odpowiedzieć na nurtujące go pytania. Nie za bardzo mogę sobie wyobrazić przysłowiowe „wrzucenie do koszyka” zegarka Chopard, zupełnie tak samo jak wrzuca się chociażby proszek do prania. Choć są tacy klienci. 
Mateusz Pluciński: Bardzo podzielam tu opinię Taty, bo osobiście zupełnie nie rozumiem, jak zobaczenie zdjęcia w Internecie może mnie zainspirować do zakupu, a nie potrzeba, którą mam. To jest dla mnie trudne, bo dzielenie się wiedzą z klientami, doradzanie, bycie swego rodzaju przewodnikiem po tym świecie, jest stałym elementem naszej pracy. 
Marek Pluciński: Pracownicy, którzy z nami pracują, są z nami od wielu, wielu lat, często od samego początku istnienia salonu. I od zawsze powtarzam im, żeby obsługiwali klientów tak, jak sami chcieliby zostać obsłużeni. Dzisiaj jesteś po tej stronie lady, jutro będziesz po drugiej u kogoś innego, więc zastanów się, czego oczekujesz. Elegancji? Profesjonalizmu? Jeśli sam tego pragniesz, daj to swojemu klientowi, to przecież takie proste. Nie ma u nas zgody na bylejakość. 

4K

Ale standardy w salonie Jubiler Pluciński nie ograniczają się tylko do obsługi, bardzo dbacie też o jakość produktów, które sami wytwarzacie. 

Mateusz Pluciński: Od początku postawiliśmy na jakość. W Atelier Pluciński zatrudniamy wykwalifikowanych mistrzów złotnictwa, którzy tworzą luksusową biżuterię najwyższej jakości. Nie zależy nam na tym, aby klient wyszedł od nas z produktem, na którym jako salon najwięcej zarabiamy, ale z takim, który będzie faktyczną odpowiedzią na jego potrzeby. 
Marek Pluciński: To nasze podejście do klientów, nasza misja i filozofia działania, którą od wielu lat praktykujemy umożliwiła nam współpracę z tymi największymi. I to właśnie nas wybrali na swoich partnerów. W przypadku diamentów staramy się nie obniżać ich jakości, jeśli chodzi o inkluzję i szlify, bo choć oczywiście można na rynku kupić podobne wyroby biżuteryjne w różnych cenach, to jednak są one podobne tylko na pierwszy rzut oka. Bardzo zwracamy uwagę na jakość kamieni, z których wykonujemy biżuterię. Dzisiaj technologie pozwalają na użycie kamieni w jakości  EEE (Excellent, Excellent, Excellent – przyp.red) oraz IF (Internally Flawless), VVS ( Very Very Very Small Inclusion) i VS  (Very Small Inclusion – przyp. red), a także powyżej pewnej masy nasze kamienie posiadają zewnętrzne certyfikaty potwierdzające ich jakość. Podobnie jest w złocie. Nie wykonujemy złotej biżuterii w próbie 333. Mało tego, odchodzimy powoli od próby 585, ponieważ dzisiaj żadna firma premium nie wykonuje już złotej biżuterii poniżej 18. karatowego złota, więc w próbie 750. Czy to Chopard, Cartier czy Tiffany. I my chcąc trzymać ten sam poziom, dostosowujemy się do trendu światowego. 

Zatem produkty jakich marek można znaleźć w salonie?

Marek Pluciński: Żeby zrozumieć genezę tego, dlaczego dzisiaj w naszym salonie znajdują się takie, a nie inne marki, cofnę się nieco w czasie, do momentu, w którym mój Tata, wybitny, uznany złotnik w Poznaniu zgrzytał zębami. (śmiech) A dlaczego? Najważniejsza dla niego zawsze była jakość, a dostępne wówczas w Polsce narzędzia – niezbędne do wytwarzania jakościowej biżuterii – wołały o pomstę do nieba. Były po prostu siermiężne. Tata wykorzystując swoją pozycję, wszelkimi dostępnymi metodami starał się pozyskiwać jakościowe pilniki czy papier ścierny zza granicy. A że czasy były takie jakie były i na wyjazd za granicę trzeba było mieć zaproszenie, to odświeżał swoje znajomości z Niemcami, z którymi jako dziecko bawił się na jednym podwórku i prosił ich o zaproszenie do siebie. Te wyjazdy wykorzystywał do tego, aby kupować lepszej jakości narzędzia niezbędne w procesie produkcji. I kiedy okazało się, że dzięki narzędziom pozyskanym na zachodzie Europy, możemy wytwarzać lepszą biżuterię, zaczęły nam się podobać zupełnie inne jakościowo rzeczy. I kiedy jako szesnastolatek pojechałem z ojcem do dawnego NRF (Niemcy Zachodnie), to jak urzeczony stałem z nosem przyklejonym do wystawy sklepowej, oglądając niedostępne wówczas dla nas produkty, powietrze wydawało mi się czystsze, pogoda lepsza, a stacje benzynowe były niczym luksusowe sklepy. Nieprawdopodobnym było dla mnie, że niemieckie sklepy jubilerskie sprzedawały wówczas pierścionki! Całe, gotowe pierścionki! Bo w Polsce wówczas mogliśmy jedynie przerabiać obrączkę na pierścionek lub na odwrót. I tam chyba narodziła się moja miłość do luksusowych marek biżuteryjnych, napatrzyłem się na nie wystarczająco, żeby wiedzieć, że one w ogóle istnieją. Lata później, kiedy w naszej ofercie była głównie nasza własna biżuteria i srebrne sztućce, udało mi się nawiązać współpracę z firmą Seiko, która miała w swoim portfolio takie marki jak Lorus, Pulsar czy Jean Lassale. I z tym zaczęliśmy. Potem pojawiła się Omega, Longines i Rado. Wprowadzenie tych marek wiele zmieniło. Aby sprostać wizerunkowo, przebudowaliśmy salon, szybko zrezygnowaliśmy ze srebra. I wtedy pojawiło się zaproszenie z Genewy. Od króla jubilerów – firmy Cartier. Na to spotkanie pojechałem przygotowany jak nigdy wcześniej. Nauczyłem się historii każdego produkowanego przez Cartier zegarka, kupiłem garnitur od najlepszych krawców i… udało się. Cartier zawitał w naszym salonie. No i Chopard – ogromna firma, rodzinna, wielopokoleniowa, założona w 1860 roku, z którą połączyły nas te same wartości. Oprócz tego wspomniana już marka Fabergé, mało znana w Polsce firma Niessing, jeden z największych w Europie producentów obrączek, biżuteria raczej ascetyczna, ale coraz częściej znajdująca swojego konesera w Polsce. Dodatkowo w zegarkach jesteśmy dealerem marki Czapek, a w perłach australijskiej firmy Autore. Jesteśmy także jedynym w Polsce dystrybutorem bardzo luksusowej biżuterii marki Rota e Rota, której ceny sięgają niejednokrotnie setek tysięcy złotych. Oferujemy również bogatą gamę produktów naszego własnego wyrobu, które powstają w Atelier Pluciński. Przyjmujemy także indywidualne zamówienia na kamienie, także te, które nie znajdują się obecnie w naszej ofercie.
Mateusz Pluciński: Wracamy do korzeni, wywodzimy się ze złotnictwa i bardzo chcielibyśmy być kojarzeni także z naszymi własnymi wyrobami, bo to, co sami możemy zaoferować naszym klientom, jest absolutnie unikatowe i inne niż produkcja masowa. 

A jakie macie plany na przyszłość?

Mateusz Pluciński: Bijemy się dzisiaj z myślami o otwarciu kolejnego salonu w innym dużym mieście. Poznań jest naszą kolebką, ale nie ukrywam, że tak jak Tata wspomniał, nasza lokalizacja właśnie tutaj, w stolicy Wielkopolski czasem stanowi przeszkodę we współpracy z największymi. Choć już dzisiaj nasza działalność wykracza daleko poza nasze miasto, bo mamy klientów w całym kraju. Nie jest dla mnie problemem wsiąść w samochód i przejechać w nocy pół Europy, po to, aby rano być w Wiedniu, odebrać biżuterię i dostarczyć ją klientowi z Krakowa. Ale też pomni jesteśmy wcześniejszych doświadczeń z dwoma lokalizacjami. Znamy siebie i swoje podejście do jakości oraz nadzoru właścicielskiego. A być w dwóch lokalizacjach jednocześnie, jest niestety niemożliwym. Więc te decyzje jeszcze przed nami. Ale na pewno chcemy się rozwijać w markach niszowych, bo widzimy trend poszukiwania wyrobów nieoczywistych. Szczególnie widać to w zegarkach, gdzie trend dyskretnego luksusu jest dzisiaj wiodącym. I klienci poszukują alternatywy dla dość już często widywanych Rolexów czy Breitlingów. Jubiler Pluciński ma być butikowym miejscem, z najlepszą w mieście obsługą i produktami z najwyższej półki. 
Marek Pluciński: Nasz salon firmujemy własnym nazwiskiem, a co za tym idzie czujemy się odpowiedzialni za każdy aspekt procesu sprzedaży. To może jest trochę staromodne, ale tacy jesteśmy. Jakość jest dla nas najważniejsza. 

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
Mateusz i Marek Plucińscy Jubiler Pluciński
REKLAMA
REKLAMA

AGNIESZKA DUBILEWICZ | Obcowanie ze sztuką i kulturą od małego!

Artykuł przeczytasz w: 6 min.
Agnieszka Dubilewicz, kuratorka Projektu Dzieciaki Na Piętrze

Kontakt z różnymi formami sztuki oraz dziedzictwem kulturowym dostarcza dzieciom nie tylko rozrywki, ale także edukuje i kształtuje ich wartości. W rozmowie z Agnieszką Dubilewicz, kuratorką Projektu Dzieciaki Na Piętrze, dowiemy się, jakie znaczenie ma sztuka i kultura w życiu dziecka oraz jakie możliwości rozwoju kreatywności i wyobraźni daje rodzinne wyjście na warsztaty, do teatru lub na koncert.


Rozmawia: Zuzanna Kozłowska | Zdjęcie i plakaty: Materiały prasowe

Dlaczego warto dbać o rozwój wyobraźni dziecka?

AGNIESZKA DUBILEWICZ: To dla mnie pytanie z kategorii „dlaczego warto oddychać”. Kontakt ze sztuką od najmłodszych lat rozwija inteligencję emocjonalną, buduje wrażliwość, empatię, wpływa na poczucie estetyki. Kształtuje krytyczne myślenie, a także poczucie sprawczości, podmiotowości, widzialności czy wyjątkowości osób uczestniczących w wydarzeniach artystyczno-kulturalnych. W perspektywie długofalowej kształtuje postawy społeczne i głęboko wpływa na nasze podejście do świata zewnętrznego, w tym przede wszystkim do innych ludzi. Edukacja poprzez sztukę, przy wykorzystaniu narzędzi teatru, tańca, sztuk performatywnych czy wizualnych wyraźnie podnosi jakość naszego życia. Jako kulturoznawczyni głęboko wierzę, że kultura i sztuka ma moc stopniowych mentalnych przemian, a regularne obcowanie ze sztuką od najmłodszych lat buduje w nas nawyki na całe życie. Wracając do pytania o rozwój wyobraźni – kreatywne, nieszablonowe myślenie pozwala nam na zrozumienie swojej własnej indywidualności, wyjątkowej i niepowtarzalnej ekspresji. Tworzy autonomiczne, silne i niezależne jednostki. Dziecięca wyobraźnia jest przeogromna i nieograniczona sama z siebie. Wystarczy jej nie przeszkadzać i nie próbować zamykać jej w szablonach skrojonych przez dorosły świat.

Co dzieciaki zyskują poprzez udział w koncercie, warsztatach lub spektaklu? Co daje obcowanie ze sztuką?

Kontakt ze sztuką dla dzieci jest tym wyjątkowym momentem, w którym budujemy i wzmacniamy więzi i relacje. W końcu mamy dla siebie czas. Jesteśmy tu i teraz. Obserwuję to na każdym wydarzeniu, to jak emocjonalny i natychmiastowy potrafi być odbiór sztuki przez dzieci. Ich twarze są autentycznie przejęte. Można na nich dostrzec cały wachlarz emocji. Kiedy się śmieją, śmieją się w głos, nie przejmując się tym, że zburzą ciszę na widowni. Kiedy ze sceny pada jakiekolwiek pytanie – śmiałkowie odpowiadają natychmiast. Kiedy muzycy rozdają instrumenty, większość chce spróbować swoich sił i grać najgłośniej jak tylko się da – najodważniejsi wchodzą na scenę. O tym są każdorazowe spotkania ze sztuką. O próbowaniu nowych rzeczy, robieniu czegoś po raz pierwszy, o inspirowaniu się światem, który jest efemeryczny i zniknie po godzinie, ale jego fragmenty: kształty, kolory, myśli, słowa, melodie i emocje zostaną z nami na dłużej w naszych głowach. Myślę sobie, że każdy z nas jest swoistym kolażem obejrzanych spektakli czy filmów, przeczytanych książek, odwiedzonych galerii sztuki. Agnès Varda wypowiedziała kiedyś poniższe zdanie „If we opened people up, we’d find landscapes” („Gdybyśmy otworzyli ludzi, znaleźlibyśmy krajobrazy”). Utożsamiam się z jej podejściem do świata i ludzi.

Agnieszka Dubilewicz, kuratorka Projektu Dzieciaki Na Piętrze

Dzieciaki na Piętrze to inicjatywa, która od kilku edycji odnosi sukcesy, jakie są jej główne cele? Jaka idea towarzyszy tegorocznej edycji?

Nowy sezon projektu oparłam w głównej mierze o idee: inkluzywności, dostępności, sprawczości i różnorodności. Różnorodności rozumianej wielorako, wielopoziomowo i horyzontalnie. Począwszy od różnorodności repertuarowej, wydarzeń dedykowanych zróżnicowanej wiekowo dziecięcej publiczności, jak i różnorodności edukacyjnej, tematycznej, metodologicznej, warsztatowej i artystycznej. Od września do czerwca zaplanowałam i wciąż planuję, szereg spotkań o wysokiej wartości artystycznej. Spektakli ruchowych, teatralnych, lalkowych, cyrkowych. Koncertów familijnych: folkowych, żydowskich, współczesnych i klasycznych. Każdy miesiąc posiada inny motyw przewodni odnoszący się, nomen omen, do zróżnicowanych i zmiennych potrzeb dziecięcej widowni. Sztuka dla dzieci często bywa infantylizowana. Tegorocznym programem staram się udowodnić, że mamy w Polsce wiele oryginalnych projektów artystycznych dedykowanych najmłodszej widowni i że Scena na Piętrze pomieści w sobie rozmaity i ambitny repertuar, a w dalszej perspektywie ukształtuje bardziej wymagającą i świadomą swoich potrzeb publiczność.

Agnieszka Dubilewicz, kuratorka Projektu Dzieciaki Na Piętrze

Jakie wartości przekazywane są pomiędzy wierszami w trakcie wydarzeń organizowanych w ramach cyklu Dzieciaki na Piętrze? Czy to coś więcej niż rozrywka?

To zdecydowanie więcej niż rozrywka. To edukacja poprzez sztukę. Alternatywne metody nauczania odgrywają bardzo ważną rolę w kształtowaniu nowych pokoleń. Większość osób wychowanych w klasycznych systemach edukacji nie wspomina tego okresu jako najszczęśliwszego czasu w ich życiu.
Myślę, że program skierowany do zorganizowanych grup szkolnych stworzyłam właśnie po to, aby odrobinę rozszczelnić systemowe podejście i zaproponować spędzenie wartościowego czasu z uczniami poza murami szkoły, jednocześnie nie rezygnując z aspektu edukacyjnego. Każdemu wydarzeniu towarzyszą bowiem warsztaty kontekstowe, rozszerzające tematykę poruszaną w spektaklu lub w trakcie koncertu. W najbliższych miesiącach będę dążyć do tego, aby do Sceny na Piętrze trafiło jak najwięcej dzieci. A warto! Gdyż po Nowym Roku gościć będziemy między innymi zespół CZEREŚNIE, Olsztyński Teatr Tańca czy wrocławski Teatr Układ FormaLny – artystów, którzy w Poznaniu bywają rzadko, a wręcz w ogóle.

Dotychczas w projekcie wzięło udział ponad 20 000 dzieci? Skąd tak ogromne zainteresowanie sztuką wśród młodych i ich rodziców?

Myślę, że coraz więcej rodziców świadomie poszukuje miejsc, w których będą mogli spędzić produktywny i wyjątkowy czas ze swoimi dziećmi. Szukają oferty, która odpowie na ich potrzeby ciekawości, różnorodności, da im coś, czego jeszcze nie widzieli. W Poznaniu pojawia się coraz więcej inicjatyw dedykowanych tej konkretnej grupie odbiorców, co bardzo mnie cieszy. Statystyki to jedno, ale relacje są w moim odczuciu o wiele istotniejszym aspektem tego projektu. To ludzie tworzą miejsca. Artyści nie istnieją bez publiczności, przestają istnieć bez odbiorców swojej sztuki, dlatego tak ważne jest budowanie relacji z publicznością w perspektywie długofalowej. Marzy mi się świat, w którym kultura i sztuka przestaną być traktowane po macoszemu, jako najmniej istotny aspekt codziennego życia, a zaczną odgrywać podobnie ważną rolę, co inne sektory gospodarki. I mam tu na myśli również aspekt finansowania kultury i sztuki.

Zuzanna Kozłowska

Zuzanna Kozłowska

REKLAMA
REKLAMA
Agnieszka Dubilewicz, kuratorka Projektu Dzieciaki Na Piętrze
REKLAMA
REKLAMA

Dominika Bońkowska | Bez zaufania nic by nie powstało

Artykuł przeczytasz w: 18 min.

Ekonomistka z wykształcenia, handlowiec z zamiłowania. Fascynatka japońskiej kultury biznesu. Swoją pierwszą pracę w Urzędzie Miasta dostała przez przypadek, jednak wrodzony gen przedsiębiorczyni nie pozwolił jej tam długo zagrzać miejsca. Wraz z mężem Darkiem zdecydowała się odpowiedzieć na ogłoszenie zamieszczone w Gazecie Wyborczej i pomimo, że z trzech zawartych z nim warunków spełniali tylko jeden, w 2003 roku powstała pierwsza autoryzowana stacja dealerska – salon i serwis Toyoty w Poznaniu, przy ul. Polskiej 112. Dziś współtworzy Grupę Bońkowscy, mającą szerokie portfolio marek motoryzacyjnych i caravaningowych. Dominika Bońkowska – współwłaścicielka Grupy Bońkowscy w szczerej rozmowie o początkach biznesu, zarządzaniu przez pryzmat wartości oraz zaufaniu, bez którego nic by nie powstało.


Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: Bogusz Kluz, materiały prasowe Toyota Bońkowscy

Zacznijmy od liczb. 20 lat, 5 marek motoryzacyjnych, 5 marek caravaningowych, 8 obiektów, 3 województwa. Pani obszar działalności w firmie to inwestycje, rozwój, utrzymanie infrastruktury i administracja budynków oraz sprzedaż. A doba ma tylko 24 godziny. Wystarcza czasu na wszystko?

DOMINIKA BOŃKOWSKA: Czasem myślę, że moja doba trwa znacznie dłużej niż 24 godziny. (śmiech) Ale mówiąc całkiem serio, czasu wystarcza, a to dlatego, że mam wokół siebie kompetentny zespół, który wspiera mnie w realizacji zadań strategicznych. I choć oczywiście wraz z mężem te cele strategiczne nakreślamy, nic by się nie wydarzyło, gdyby składające się na strategię cele szczegółowe nie były realizowane przez pracujące z nami grono profesjonalistów. Zresztą dzisiaj rola zespołu nie sprowadza się tylko do wykonywania poszczególnych zadań, ale bardzo często to właśnie ludzie w firmie stanowią dla mnie źródło inspiracji, odkrywają przede mną pola, których być może sama bym nie odkryła. To nieoceniona wartość.

A który z tych obszarów z szerokiego zakresu Pani działalności jest Pani najbliższy?

To po pierwsze inwestycje. Wraz z mężem od 20 lat prowadzimy działalność motoryzacyjną i od samego początku jesteśmy bardzo ściśle podzieleni kompetencjami. Mąż patrzy na biznes bardzo strategicznie i długofalowo. Dobór marek i naszego portfolio jest jego autorstwa, natomiast kiedy już zapada decyzja o rozwoju w ustalonym kierunku, wówczas pojawiam się ja i weryfikuję zarówno możliwości inwestycyjne, jak i koszty takiego przedsięwzięcia, które, chcąc nie chcąc, muszą znaleźć swoje odzwierciedlenie w biznes planie. Dodatkowo odpowiedzialna jestem za fizyczną realizację danego zadania. Moją rolą jest także znalezienie wykonawców, inspektorów, czyli spinam te wszystkie elementy, które pozwalają nowemu obiektowi powstać zgodnie z prawem i potem w sposób bezpieczny go użytkować. Ale moje serce najmocniej bije w sprzedaży. Zaczynałam jako sprzedawca i tak naprawdę to jest to, co powoduje, że dzisiaj, jeśli tylko mam sposobność, chętnie do tego wracam.

Dominika Bońkowska

Miłość do samochodów wyniosła Pani z domu? Pani ojciec prowadził w Poznaniu stację dealerską Fiata i Alfy Romeo, jak rozumiem to właśnie on wprowadził Panią w świat motoryzacji?

Zdecydowanie tak! Nigdy nie byłam typową dla moich czasów dziewczynką bawiącą się lalkami, do dzisiaj muszę się zastanowić, czym różni się sukienka od spódniczki. (śmiech) Sporo czasu spędzałam z ojcem w warsztacie samochodowym i z lubością zanurzałam się w świat części samochodowych czy skrzynek z akcesoriami motoryzacyjnymi. Kiedy ojciec rozpoczął pracę w ówczesnym Polmozbycie, bardzo często jeździłam do niego po szkole, obserwować go w pracy. W trakcie studiów trochę mi się to zmieniło i nie do końca widziałam się w tej branży. Szukając swojej drogi zawodowej, zdecydowałam się na pracę w Urzędzie Miasta. Trafiłam tam trochę przypadkiem, gdy jako zewnętrzny dostawca pojawiłam się z gotowym projektem identyfikacji wizualnej miasta i zostałam zatrudniona. I choć nie była to moja wymarzona praca, bo moje patrzenie na miasto jak na przedsiębiorstwo, które musi generować zysk, różniło się od powszechnie przyjętego, to dało mi to nieocenione doświadczenie i pozwoliło zrobić późniejszy duży krok naprzód.

Zatem, w którym momencie zapadła decyzja o powrocie do branży motoryzacyjnej?  Wspólnie z mężem, nota bene poznanym na targach motoryzacyjnych, postanowiliście pójść własną drogą. Jak wspomina Pani początki działalności? I dlaczego wybór padł właśnie na Toyotę?

Ta decyzja przyszła dość szybko, bo mniej więcej w rok po moim zatrudnieniu się w Urzędzie Miasta. Rodzinnie byliśmy akurat świeżo po narodzinach naszej drugiej córki i zastanawialiśmy się z mężem nad przyszłością. I z racji tego, że nasze kompetencje się uzupełniają, zdecydowaliśmy coś wspólnie stworzyć. Bardzo bliska była nam japońska filozofia życia. Hasła takie jak kaizen, omotenashi, japońskie zwyczaje kulturowe, które wplata się w filozofię biznesu szalenie nas fascynowały, często wręcz zaskakiwały. Pamiętam swoje zdziwienie po przeczytaniu książki „The Toyota Way”, w której to Toyota odkrywała wszystkie swoje sekrety, przedstawiała unikalny zestaw wartości, fundamenty kultury korporacyjnej, które pozwalają jej stale się rozwijać, doskonalić i dotrzymywać kroku konkurencji, jednocześnie pozwalając dojść na biznesowy szczyt. To w Polsce wówczas było nie do pomyślenia! Pojawiały się oczywiście biznesowe poradniki pisane przez praktyków, jednak najczęściej po zakończeniu ich biznesowej kariery. Ale zdradzanie wszystkich swoich tajemnic przez przedsiębiorstwo aktualnie istniejące na rynku? To było wręcz surrealistyczne, a dla mnie fascynujące. A najbardziej przemówiła do mnie filozofia „kaizen”, czyli proces permanentnego doskonalenia, nawet w rzeczach drobnych, pozwalający optymalizować procesy i mający kluczowe znaczenie dla produktu końcowego. I to wcale nie muszą być fundamentalne poprawki. To właśnie te drobne, łatwe do wprowadzenia zmiany nakreśliły nasze marzenie, jakim była wówczas współpraca z Japończykami. Na tamtym etapie nie myśleliśmy jeszcze o powrocie do branży motoryzacyjnej i tu zadecydował przypadek. W Gazecie Wyborczej pojawiło się ogłoszenie, że Toyota Motor Poland szuka dealera w Poznaniu. I choć z trzech warunków zawartych w ogłoszeniu spełnialiśmy tylko jeden, obydwoje mieliśmy doświadczenie w branży, uznaliśmy, że spróbujemy. Bo pozostałe warunki, czyli pieniądze na biznes można zdobyć, działkę kupić, ale doświadczenia i pasji nikt nie może nam odmówić. Dodatkowo myślę, że podczas podejmowania decyzji przez Toyotę Motor Poland o wyborze zaważyło też nasze wykształcenie. Mąż jest prawnikiem, ja jestem ekonomistką i razem tworzymy uzupełniający się kompetencyjnie tandem. I udało się. Japończycy nam zaufali i dzisiaj jesteśmy tu gdzie jesteśmy. 

Dzisiaj w 2023 roku jesteśmy w pięknym salonie Toyota Professional w Sadach, drugi salon Toyoty znajduje się w Komornikach, ale dzisiaj nie tylko Toyota znajduje się w Państwa portfolio. Skąd pomysł na dywersyfikację biznesu?

W skład naszego portfolio wchodzi dziś 5 marek motoryzacyjnych i są to Toyota, BMW, Mini Cooper, Jaguar i Land Rover oraz 5 marek caravaningowych skupionych pod marką Hymer. Także śmiało możemy już dzisiaj mówić o Grupie Bońkowscy. Decyzja o poszerzeniu portfolio, była podyktowana naszą chęcią do zaistnienia w segmencie premium. I nie wynika to z naszego ego, czy pociągu do luksusu, tylko z tego, że motoryzacja premium daje inne możliwości. Klient biznesowy w tym segmencie jest nieco inny, ale także cała filozofia tych aut, oparta na wartościach, innowacyjności i niesamowitej często historii pasowała do naszego biznesu. I w Grupie jako pierwsza pojawiła się marka BMW z salonem w Szczecinie, krótko potem dołączył MINI, który był moim dziecięcym marzeniem i który swoją „royalskością” idealnie wpisał się w nasz model biznesowy. Do tego Jaguar i Land Rover rodowodowo brytyjskie marki premium.

Dominika Bońkowska

Zaciekawiły mnie te kampery. Czy wejście w ten segment rynku było podyktowane osobistą miłością do podróżowania w ten sposób?

Zawsze mówiłam mojemu mężowi, że nie trzeba kupować browaru, jeśli chce się napić piwa. (śmiech) Ale tak, jesteśmy kamperowcami i lubimy podróżować w ten sposób. To zresztą nasze drugie podejście do tej branży. Na ten rynek weszliśmy już w 2004 roku i dzielnie walczyliśmy na nim do roku 2013. Ale kampery, które oferowaliśmy były bardzo luksusowymi, a nie było wówczas na to rynku. Podchodziliśmy do ich sprzedaży zupełnie tak samo jak do sprzedaży samochodów osobowych. Okazało się jednak, że ta grupa klientów jest zupełnie inna niż ta, która kupuje auto osobowe i kieruje się zupełnie inną filozofią. I poddaliśmy się. Restart w branży jak wiele rzeczy w naszym życiu zdarzył się przypadkiem. Podczas targów w Düsseldorfie spotkaliśmy przedstawiciela producenta, który namówił nas do powrotu na ten rynek. I choć początkowo, pomni wcześniejszych doświadczeń podchodziliśmy do tego pomysłu dość sceptycznie, po wielu rozmowach, rozpoznaniu rynku zdecydowaliśmy się spróbować jeszcze raz.

Grupa liczy dzisiaj prawie 400 zatrudnionych osób we wszystkich salonach wszystkich marek. Jak się zarządza tak dużym, rozproszonym zespołem?

To na pewno nie jest łatwe. A przynajmniej nie było łatwe dla mnie. Rozwój firmy, a zarazem skokowy wzrost zatrudnienia w Grupie był dużym wyzwaniem mentalnym. Jestem bardzo relacyjna i zawsze zależało mi na interpersonalnych, osobistych relacjach z pracownikami, co wraz ze wzrostem liczby osób zatrudnionych stało się po prostu niemożliwe. A to oznaczało, że oprócz wykonania pracy mentalnej musieliśmy znaleźć niezbędne narzędzia, aby cały czas zaspokajać potrzeby komunikacyjne w zespołach i po prostu nauczyć się delegować zadania kadrze zarządzającej poszczególnych salonów. I to, co było dla mnie bardzo trudne, to zrozumienie, że choć cały czas jestem bardzo emocjonalnie związana z firmą, że ta firma mnie ukształtowała i jest całym moim życiem, to jednak nie mogę być na wszystkich etapach jej zarządzania. Nie mogę osobiście podejmować każdej decyzji, bo jest to po prostu fizycznie niemożliwe. Ten etap w swojej głowie porównuję do momentu, który zna każdy rodzic, czyli do chwili, w której dziecko rozpoczyna samodzielne życie. Z jednej strony cieszymy się, że się usamodzielnia i sobie radzi, z drugiej – odcinanie pępowiny bywa trudne i bolesne dla rodzica. I aby przejść przez ten proces z miarę łatwo, potrzebne jest zbudowanie zaufania, które pozwoli dać mandat do samodzielnego podejmowania decyzji i podążać za myślą zespołu, który ma swoją wizję i stosuje wypracowane przez siebie narzędzia pomagające osiągnąć cel. 

Wartości, to słowo, które bardzo często pada z Pani ust w kontekście zarządzania biznesem. Zaczęło się od filozofii marki Toyota, która ukształtowała Państwa myślenie o biznesie, dziś mamy do czynienia z Grupą, w której znajdują się różne marki z różną filozofią działania. Czy zarządzanie przez wartości w tak zróżnicowanej społeczności jest możliwe?

Kiedy ponad 20 lat temu, podejmowaliśmy decyzję o rozpoczęciu biznesu to żadne z nas nie miało pojęcia jak zbudować firmę od początku. Na szczęście ta wiedza jest dostępna w książkach, więc otworzyliśmy je na odpowiednich stronach i rozrysowaliśmy firmę w najdrobniejszych szczegółach. I oprócz biznes planu, co jest oczywiste, powstał dokument o nazwie „Etyka i kultura”. Był to swego rodzaju przewodnik po wartościach, jakimi chcemy się kierować, łącznie z takimi detalami, w jaki sposób będziemy się witać w firmie czy jak powinniśmy dbać o miejsce pracy. I tak powstała misja naszej firmy, która brzmi – NIEZAWODNE ZAUFANIE. Ta misja wiedzie nas przez ostatnie 20 lat, a każde kolejne pokolenie, które trafia do firmy, jest z nią zaznajamiane. Z lubością słucham, jak starsi stażem pracownicy instruują tych młodszych, jakie wartości panują w naszej firmie. Ta niezawodność, zawarta w naszej misji tak naprawdę dotyczy relacji, jakie budujemy z klientem, ale także wewnątrz zespołów czy z naszymi dostawcami bądź sąsiadami. Opieramy nasze działania na zaufaniu, bo to podstawa każdego działania. Zaufanie jest bardzo pojemnym pojęciem. Aby relacja międzyludzka była zdrowa, powinien znaleźć się w niej element zaufania. I tak od 20 lat te dwa słowa – „niezawodne zaufanie” prowadzą nas zarówno przez życie zawodowe, jak i prywatne. Bez zgody na poziomie wartości prowadzenie biznesu byłoby niemożliwe. 

Dziś przy tylu markach tworzycie Grupę Bońkowscy. W 2022 r. sprzedaż nowych samochodów wzrosła w grupie o prawie 18 proc., osiągając poziom 3,84 tys. sztuk. Tym samym poprawiliście swoją pozycję na Liście TOP50 o 8 miejsc i zajęliście 26 pozycję wśród największych polskich firm dealerskich pod względem sprzedaży nowych aut. Również w rankingu dotyczącym pojazdów używanych Grupa Bońkowscy przesunęła się o jedno miejsce w górę – na 18 pozycję. Czy mając tak różnorodne portfolio, różną politykę różnych marek, da się w sposób ujednolicony prowadzić Grupę? Zakładam, że niemieckie podejście w marce BMW może różnić się od japońskiego realizowanego przez Toyotę.

Zarządzanie poprzez pryzmat wartości daje nam ten przywilej, że nie musimy stawać się innymi ludźmi, w zależności od tego, którego salonu próg przekraczamy. Tak jak wcześniej wspomniałam, oczywiście to my jako właściciele wyznaczamy kierunki rozwoju, patrzymy na biznes strategicznie, jednak na poziomie szczegółu to zespoły z ich przełożonymi są bezpośrednio odpowiedzialne za realizację polityki producenta czy importera. I jestem przekonana, że właśnie zbudowanie naszego biznesu w oparciu o etyczne wzorce, spowodowało, że poszczególne marki wybrały nas na swoich dealerów. Nasza autentyczność w działaniu przekonała ich do tego, żeby nam zaufać.

Dominika Bońkowska -Toyota Bońkowscy

Polityka, którą prowadzicie jak widać sprawdza się, bo Grupa Bońkowscy, podczas odbywającego się w tym roku Kongresu Dealerów, została ogłoszona zwycięzcą w kategorii Dealer Flotowy. Duże wrażenie robi suma sprzedanych samochodów flotowych w całej Grupie – jest to ponad 2800 sztuk. Wielkie wrażenie robią dwie ostatnie transakcje – sprzedaż blisko 1000 aut dla sieci Żabka oraz kilkudziesięciu hybryd Toyoty dla firmy GLS. Sprzedaż flotowa to chyba długi proces? Z Żabką rozmowy trwały parę lat…

Pomimo że mam duszę sportowca, nagrody nigdy nie są dla mnie celem samym w sobie. Miło jest je otrzymywać, stanowią piękne ukoronowanie jakiegoś etapu, jednak to nie one powodują, że codziennie przychodzę do pracy. Jednakże do dwóch otrzymanych przez nas wyróżnień mam wyjątkowy sentyment. Pierwsza z nich to Mecenas Kultury Miasta Szczecin. Kultura jest mi szczególnie bliska, więc od początku powstania Filharmonii Szczecińskiej konsekwentnie ją wspieraliśmy, później Operę na Zamku, teraz Willę Lentza. To sztandarowe instytucje kultury niezmiernie ważne dla Szczecina i bliskie także naszemu sercu. Cieszę się, że mamy wpływ na ofertę kulturalną tego miasta. A drugą bardzo ważną dla mnie nagrodą jest właśnie Dealer Flotowy. Dlaczego? Sprzedaż flotowa to efekt pracy bardzo wielu ludzi, floty nie wygrywa jeden człowiek. To praca zespołowa, choć nieocenionym wkładem właśnie w tę nagrodę odznaczył się Witek Talarczyk, który w zespole Toyoty tematami flotowymi zajmuje się od 20 lat. Bycie dealerem flotowym to bycie partnerem w relacji B2B. To, co jest najpiękniejsze w sprzedaży flotowej, to wcale nie jest ostateczny podpis kontrahenta na umowie sprzedaży. To cały proces rozpoznania jego potrzeb i to nie tylko tych stricte motoryzacyjnych. W cały proces sprzedaży flotowej bardzo często włączamy osoby nieoczywiste, które pozornie nie mają nic wspólnego z przebiegiem sprawy. W naszym przypadku jest to HR Manager, który w firmie oprócz twardych spraw kadrowych ma za zadanie dbać o dobrostan naszych pracowników. Wychodzimy z założenia, że samochód służbowy jest swego rodzaju benefitem dla pracownika, a więc elementem, za który odpowiada właśnie dział HR. Skoro działa to po naszej stronie, to po stronie kontrahenta działa dokładnie tak samo. Samochód służbowy może pełnić funkcję motywatora czy nagrody, więc coraz częściej zdarza się, że jesteśmy proszeni o rozpisanie przez potencjalnego klienta korzyści dla pracowników płynących z zakupu aut służbowych. Już nie tylko parametry stricte techniczne mają znaczenie, ale cała otoczka HR-owa. Bo zadowolenie pracownika w sposób bezpośredni przekłada się na zadowolenie klienta. I to faktycznie nie są krótkie transakcje. Rozmowy z Żabką trwały bardzo długo, jednak każdemu życzę takiego klienta. Bo dzięki niemu wiele się nauczyliśmy, także cierpliwości i odpowiadania na stawiane przed nami wyzwania. A że jesteśmy długodystansowcami i na biznes patrzymy długofalowo, to z pokorą przyjmowaliśmy każde z nich, układając je w procesy, które pomogły nam ostatecznie sfinalizować transakcję.
 

Jest Pani w biznesie motoryzacyjnym od przeszło 20 lat. Zatem zapytam o przyszłość motoryzacji. Dokąd jedziemy?

Bezsprzecznie jedziemy w stronę elektromobilności. Czy to jest dobra droga? Nie wiem. Dziś świat potrzebuje rozwiązań, które pozwolą nam zadbać o niego w kontekście zmian klimatycznych, jednak mam nieodparte wrażenie, że rynkiem elektromobilności w ogromnej mierze rządzi polityka, a nie autentyzm ekologiczny. Intuicyjnie czuję, że samochody elektryczne będą tylko małym przystankiem na drodze do wodoromobilności. Oczywiście ta droga nie jest usłana różami, wciąż nie ma dobrego sposobu na magazynowanie wodoru, a co za tym idzie jego dystrybucji. Ale pewnie sobie z tym prędzej czy później jako ludzkość poradzimy, tak jak poradziliśmy sobie z przechowywaniem i dystrybucją ropy naftowej.
 

A dokąd jedzie Grupa Bońkowscy? 

Motoryzację w najbliższej przyszłości czekają zmiany i my jesteśmy na nie gotowi. Zmieniające się prawo, nowe modele sprzedaży, zmieniające się napędy w naszych samochodach, to wszystko powoduje, że ten rynek czeka rewolucja. Dlatego ogromny nacisk położyliśmy na dostosowanie się do nowych standardów. Od zawsze, wręcz do znudzenia powtarzam w firmie, że mamuty pomimo braku naturalnych wrogów i dobrej diety wyginęły dlatego, że nie były elastyczne. My jako duże przedsiębiorstwo z 400 osobami na pokładzie musimy być przede wszystkim elastyczni. I bardzo mocno pracujemy nad tym, aby ta elastyczność cechowała nas na każdym poziomie organizacji.  

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Weronika Hołowczyc | Butikowa kancelaria rozwodowa

Artykuł przeczytasz w: 22 min.
Weonika Hołowczyc Butikowa kancelaria rozwodowa, Kancelaria w Poznaniu od rozwodów, prawniczka od rozwodów, Poznań rozwody|Weonika Hołowczyc Butikowa kancelaria rozwodowa, Kancelaria w Poznaniu od rozwodów, prawniczka od rozwodów, Poznań rozwody|Weonika Hołowczyc Butikowa kancelaria rozwodowa, Kancelaria w Poznaniu od rozwodów, prawniczka od rozwodów, Poznań rozwody|Weonika Hołowczyc Butikowa kancelaria rozwodowa, Kancelaria w Poznaniu od rozwodów, prawniczka od rozwodów, Poznań rozwody|Weonika Hołowczyc Butikowa kancelaria rozwodowa, Kancelaria w Poznaniu od rozwodów, prawniczka od rozwodów, Poznań rozwody|Weonika Hołowczyc Butikowa kancelaria rozwodowa, Kancelaria w Poznaniu od rozwodów, prawniczka od rozwodów, Poznań rozwody


Jako adwokat dużą uwagę przywiązuje do detali, bo doskonale wie, że „diabeł tkwi w szczegółach”. Profesjonalnie i rzetelnie podchodzi do spraw swoich klientów, nie pozwala, aby jej emocje wzięły górę, posiłkuje się literą prawa i racjonalizmem. Weronika Hołowczyc stworzyła kancelarię na miarę naszych czasów, gdzie bezpośrednio pomaga osobom w trudnych sytuacjach życiowych. Praca daje jej satysfakcję, jest pełna wyzwań, ale i odpowiedzialności.

Dlaczego – według Pani – mamy tak zatrważająco dużą liczbę rozwodów? Skąd taki trend? Czy ludzie się za szybko poddają w konfrontacji z problemami, za szybko się sobą nudzą, w porównaniu z pokoleniami naszych rodziców, naszych dziadków, czy jednak samoświadomość jest większa?

WERONIKA HOŁOWCZYC: Nie chciałabym nazywać tego zjawiska „trendem”, bo trend to coś, do czego pragniemy dążyć, co nam się podoba. W odniesieniu do rozwodów to niezbyt pasuje. Bardziej odpowiednim słowem jest w tym wypadku „świadomość” i to zarówno po stronie kobiet, jak i po stronie mężczyzn. Pary, dochodząc do momentu, w którym zdają sobie sprawę, że ich związek nie funkcjonuje prawidłowo, najczęściej po kilku próbach jego ratowania, ostatecznie podejmują decyzję o rozstaniu. I to, że potrafią zdobyć się na taki krok, jest rozwiązaniem o wiele bardziej dojrzałym i świadomym niż trzymanie się pozorów, udawanie, że wszystko gra i poddawanie się oczekiwaniom rodziny, przyjaciół, znajomych. Jeszcze do niedawna tak przecież właśnie było, bo problemy w związku, to coś, o czymś nie wypadało mówić. Przed decyzją o rozstaniu powstrzymywały nas oceny innych, obawa przed reakcją rodziny, fakt, że mamy dzieci, czy też liczba lat przeżytych razem. Natomiast w dzisiejszych czasach ludzie są bardziej świadomi, że po rozwodzie, po nieudanym związku, mogą być jeszcze szczęśliwi, że mogą ułożyć sobie życie na nowo. I czasami to rozstanie jest najlepszym wyjściem – dla wszystkich, nie tylko dla małżonków, ale wbrew pozorom także i dla dzieci.

Czy kobiety częściej składają pozew o rozwód, podejmują pierwszy krok?

Nie powiedziałabym tego, mam wrażenie, że w tym zakresie proporcje są wyrównane. Natomiast wynika to na pewno z faktu, że kobiety mają coraz większą odwagę w podejmowaniu tego rodzaju decyzji, jednocześnie, mówiąc wprost, coraz częściej mogą sobie na to pozwolić, także pod względem finansowym. Dzięki temu, że są aktywne zawodowo, budują własne kariery, nie muszą się obawiać, czy poradzą sobie same po rozwodzie. Jednocześnie, są na tyle silne, pewne siebie, że są w stanie podjąć taki krok, nawet gdy wiąże się to z krytycznymi głosami z ich najbliższego otoczenia lub z rozczarowaniem i niezrozumieniem drugiej strony, która niekoniecznie jest na taką decyzję gotowa.

Weonika Hołowczyc Butikowa kancelaria rozwodowa, Kancelaria w Poznaniu od rozwodów, prawniczka od rozwodów, Poznań rozwody

Jak to się stało, iż z mnogości tematów wybrała Pani prawo rodzinne i postanowiła się tym zajmować?

Na początku studiów kompletnie nie wiedziałam, jaką dziedziną prawa chciałabym się w przyszłości zajmować. Byłam po prostu zachwycona tym, że dostałam się na wymarzone studia prawnicze na UAM w Poznaniu. Było to dla mnie ogromnym przywilejem, radością i dumą. Czas nauki na studiach nie do końca odzwierciedla to, co dzieje się na co dzień w pracy w kancelarii. Także w trakcie pierwszych praktyk zawodowych, powierzane nam czynności i zadania niekoniecznie należą do tych ważnych. Cała droga zazwyczaj rozpoczyna się więc w momencie podjęcia aplikacji – w moim przypadku – adwokackiej. Kancelaria, w której pracowałam podczas aplikacji, miała bardzo szeroki wachlarz usług. I dzięki temu, byłam w stanie poznać przeróżne dziedziny prawa, sprawdzić się w nich – co teraz z perspektywy czasu, bardzo sobie cenię. To właśnie w czasie aplikacji przyszedł taki moment, gdy poczułam, że sprawy rodzinne to są te tematy, które mi najbardziej odpowiadają. Choć miałam wcześniej do czynienia ze sprawami karnymi, prawem pracy czy sprawami stricte z zakresu prawa cywilnego, to jednak ten aspekt emocjonalny, z jakim wiąże się prowadzenie spraw rodzinnych, najbardziej przypadł mi do gustu. Dzięki niemu mam wrażenie, że mogę komuś naprawdę pomóc, że moja praca ma realne znaczenie dla innych osób. Jedna z Klientek, którą reprezentowałam w postępowaniu o rozwód, po zakończonej sprawie powiedziała do mnie: „Pani Weroniko, była Pani ze mną w najtrudniejszych momentach mojego życia”. I faktycznie pomyślałam sobie, że to duży przywilej, odpowiedzialność, ale również to, co daje mi ogromną satysfakcję. To, że mogę realnie pomóc, zaopiekować się klientami oraz ich rodzinami w bezdyskusyjnie trudnym dla nich okresie. To ma dla mnie nieocenioną wartość i sprawia, że ta praca jest dla mnie stale niezwykle ciekawa i wciąż daje mi mnóstwo motywacji i wyzwań.

W nazwie Pani kancelarii pojawia się słowo „butikowa”, które implikuje nastrój kameralny, przyjazną atmosferę, ale najczęściej stosowane jest w odniesieniu np. do hoteli, ośrodków spa itp. Skąd pomysł na taką nazwę?

Kiedy zakładałam swoją kancelarię, po zdaniu egzaminu adwokackiego, zastanawiałam się, co chciałabym i co powinnam zapewnić moim klientom, żeby oni zechcieli zwrócić się do mnie ze swoją sprawą, ze swoim problemem. Już wtedy – gdy miałam do czynienia ze sprawami rodzinnymi – wiedziałam, jak ważny jest ten osobisty kontakt pomiędzy klientem a jego pełnomocnikiem, adwokatem. W toku prowadzenia sprawy dowiaduję się bardzo dużo o moim kliencie, często są to rzeczy prywatne, intymne. Wiedziałam, że klientom będzie zależeć na tym, aby mieli bezpośredni kontakt ze mną, żeby ich sprawa nie była przerzucana od jednego prawnika w kancelarii do drugiego. Zależało mi na tym, aby moi klienci darzyli mnie zaufaniem i abym to właśnie ja była tą osobą, z którą odbędą pierwsze spotkanie w kancelarii i która będzie im później towarzyszyć na każdym etapie sprawy, w szczególności zaś podczas tej najtrudniejszej rozgrywki, jaką zazwyczaj jest sama rozprawa. Stąd też mój pomysł na nazwę – Kancelaria butikowa i jej hasło przewodnie: Twój osobisty adwokat. Chciałam także poprzez nazewnictwo podkreślić mój personalny stosunek do każdej prowadzonej przeze mnie sprawy i do moich klientów.

Weonika Hołowczyc Butikowa kancelaria rozwodowa, Kancelaria w Poznaniu od rozwodów, prawniczka od rozwodów, Poznań rozwody

Co w Pani kancelarii najbardziej cenią sobie klienci?

Myślę, że otwartość i szczerość. Zawsze staram się być bardzo racjonalna. Patrzę na sprawy kompleksowo, oceniam co może wydarzyć się na każdym ich etapie i o tych moich przemyśleniach od razu klientów informuję. Dzięki mojemu doświadczeniu, w większości przypadków jestem w stanie przewidzieć końcowy rezultat danej sprawy i zależy mi na tym, aby klienci tych moich przewidywań również byli świadomi. Nigdy – choć jest to duża pokusa – nie kieruję się życzeniowym myśleniem moich klientów i nigdy nie utwierdzam ich w przekonaniach i oczekiwaniach, których wiem, że nie osiągniemy. Oczywiście moje założenia także nie mają stuprocentowej gwarancji, jednak staram się nie mydlić oczu i nie obiecywać, rzeczy, co do których wiem, że się nie wydarzą, tylko dlatego, że takie jest wyobrażenie mojego klienta. Stawiam na profesjonalizm i racjonalne podejście do sprawy. Dzięki temu wiem, w jaką stronę powinnam prowadzić postępowanie i w którym momencie szukać kompromisu. Bo sprawy rozwodowe to także sztuka negocjacji i kompromisu, do którego bardzo często zachęcam klientów. Pragnę podkreślić, że rozwód nie musi być traumą, nie musi być ciężkim, niekończącym się stresem i do tego także powinniśmy w swoich działaniach dążyć, zwłaszcza gdy ze związku małżeńskiego pochodzą dzieci. Zdaję sobie przy tym sprawę, że pójście na ugodę, na kompromis jest często bardzo trudne, ale tłumaczę moim klientom, że to zaprocentuje w przyszłości. Wypowiedzianych słów, wykonanych gestów nie będziemy mogli cofnąć, a taka jest niestety ludzka natura, że często pozwalamy, aby emocje brały górę nad zdrowym rozsądkiem. Moim zadaniem, jako profesjonalnego pełnomocnika, jest to, aby te emocje tonować i w żadnym razie nie pozwalać sobie, aby i mnie się one udzielały. Klienci mają do tego pełne prawo, to są ich osobiste, prywatne dramaty. Ja muszę być buforem, który te emocje neutralizuje, więc jak tylko widzę szansę, aby strony się porozumiały, aby odpuścić pewne rzeczy, które ostatecznie i tak nie będą miały większego znaczenia, to staram się realnie i szczerze rozmawiać o tym z moimi klientami. Oczywiście, ostateczna decyzja należy zawsze do klienta, natomiast ja staram się przekonywać klientów do tego, aby zatrzymać się na chwilę, spojrzeć na sprawę trochę z innej perspektywy, bardziej na spokojnie. Nie ukrywam, że upływ czasu też robi swoje – gdy sprawa się przeciąga, strony są bardziej skłonne do porozumienia i zawarcia kompromisu, bo są całym postępowaniem po ludzku zmęczone.

Czy zdarzyły się w Pani karierze takie przypadki, że podczas postępowania rozwodowego małżonkowie postanowili się pojednać, powrócić do siebie, dać sobie ostatnią szansę? Czy nie ma już takich sytuacji, to tylko idylla?

Taka sytuacja zdarzyła mi się tylko raz. Zazwyczaj jest tak, że, gdy powiemy przysłowiowe „A”, to konsekwentnie już dążymy do powiedzenia „B”, zrobienia kolejnego kroku, tym bardziej, że decyzja o rozwodzie nie jest decyzją, którą podejmujemy z dnia na dzień. To cały proces przesłanek, walka z własnymi emocjami, myślami, wyobrażenie o naszej przyszłości itp. To, z czym mam do czynienia dość często, to sytuacja, w której klienci przychodzą do mnie po poradę, po wstępną konsultację, w momencie, w którym jeszcze zastanawiają się nad rozstaniem, odejściem. Potem okazuje się, że pewne sprawy udało się poukładać i małżonkowie wracają do siebie. Jeżeli jednak konkretnych elementów poskładać się nie da, gdy ten upływ czasu, który sobie daliśmy, okazał się bezskuteczny, decyzja o rozwodzie nierzadko okazuje się być tą najlepszą. I to także jest w porządku, trzeba jednak mieć odwagę, aby to sobie uświadomić.

Weonika Hołowczyc Butikowa kancelaria rozwodowa, Kancelaria w Poznaniu od rozwodów, prawniczka od rozwodów, Poznań rozwody

W dzisiejszym świecie, gdy każdy każdemu coś chce udowodnić, jaka forma rozwodu jest najbardziej popularna: z orzekaniem o winie czy bez orzekania o winie, ten kompromis, o którym Pani wspomniała?

Coraz częściej zdarza się, że strony odpuszczają sobie temat obwiniania się, postanawiają zakończyć związek polubownie, na zasadzie kompromisu. Natomiast z orzekaniem o winie mamy jednak zazwyczaj do czynienia w sytuacjach skrajnych, gdy doszło do zdrady, do aktów przemocy, wobec małżonka czy wobec dzieci. Co ciekawe, rozwody częściej orzekane są z winy mężczyzn – potwierdza to nie tylko moja praktyka, ale chociażby statystyki Głównego Urzędu Statystycznego.

Z jakimi problemami – oprócz kwestii rozwodowych – najczęściej przychodzą do Pani klienci?

Punktem zapalnym na pewno są alimenty na rzecz dzieci, a w dalszej kolejności wykonywanie władzy rodzicielskiej, choć widzę tendencję wśród klientów, aby szukać porozumienia także i w tych kwestiach. W przypadku alimentów, jest to jednak zadanie dość trudne. Z jednej strony mamy bowiem do czynienia z określonymi oczekiwaniami rodzica, który zajmuje się dziećmi na co dzień, a nierzadko także jego obawą, co do tego jak samodzielnie sprosta on ich utrzymaniu. Bardzo często zatem takie a nie inne żądanie w zakresie ustalenia wysokości świadczenia jest po prostu dążeniem do zapewnienia i sobie, i dzieciom poczucia bezpieczeństwa. Z drugiej zaś strony, oczekiwania te konfrontowane są z możliwościami i wyobrażeniami rodzica zobowiązanego do alimentacji, który z kolei nierzadko obawia się, czy przekazywane przez niego środki faktycznie przekazywane są na utrzymanie małoletnich. Jednocześnie bierze na siebie stałe i istotne zobowiązanie finansowe, które w jakimś stopniu może determinować i inne aspekty jego życia (jak choćby możliwość uzyskania kredytu). W takiej sytuacji warto wspólnie zastanowić się nad tym, jakie wydatki związane z wychowywaniem dzieci musimy co miesiąc pokryć i proporcjonalnie do osobistego wkładu, jaki każdy z rodziców wkłada w opiekę nad nimi, obliczyć także nasz wkład finansowy. Jeśli nie uda nam się tego zgodnie zrobić, o wysokości alimentów rozstrzygnie sąd.

Z Pani doświadczenia, najtrudniejsze kwestie w sferze rodzinnej jakiego dotyczą tematu?

Właśnie wspólnych dzieci/dziecka. Sprawy o rozwód dotyczące związków, z których nie ma małoletnich dzieci, zazwyczaj należą do najprostszych i najczęściej kończą się na jednej rozprawie. Zdarza się nawet, że w takich sytuacjach małżonkowie zgłaszają się do mnie wspólnie, choć formalnie wolno mi reprezentować tylko jedną ze stron. Takie przypadki ja sobie bardzo cenię, bo to świadczy o dużej dojrzałości emocjonalnej małżonków i wzajemnym szacunku. To, że potrafimy rozejść się z klasą, podziękować za wspólnie spędzone lata i nie żywić przy tym urazy, jest naprawdę wyjątkowe.
Natomiast kwestie związane z dziećmi są najtrudniejszymi, w szczególności w sytuacji, gdy któryś z małżonków zaczyna traktować dzieci jako „kartę przetargową”, na przykład uzależniając liczbę spotkań dzieci z drugim rodzicem, od wysokości przekazywanych przez niego alimentów. Takie momenty są bardzo przykre, bo ostatecznie ich negatywne konsekwencje będą w największym stopniu odczuwać właśnie najmłodsi członkowie rodziny. Często jest też tak, że każdy z rodziców uważa, że to on ma lepsze kompetencje rodzicielskie, lepiej wie, co dla dzieci jest właściwe. Rodzice prześcigają się w obrzucaniu się zarzutami, starają wzajemnie się upokorzyć. Nie zapominajmy, że takie dziecko, uwikłane w konflikt rodziców, także ma swoje emocje, przemyślenia, potrzebuje poczucia bezpieczeństwa, które już i tak zostało zachwiane podczas decyzji o rozstaniu rodziców. Dodatkowe kłótnie nie poprawiają ich sytuacji. Staram się zawsze o tym pamiętać i przypominać o tym swoim klientom.

Weonika Hołowczyc Butikowa kancelaria rozwodowa, Kancelaria w Poznaniu od rozwodów, prawniczka od rozwodów, Poznań rozwody

A co jeśli rodzice postanawiają się rozstać, w związku jest dziecko, ale związek jest nieformalny? Jak uregulować opiekę nad dzieckiem?

Jeżeli para nie pozostaje w związku małżeńskim, nie mówimy w tym przypadku o rozpadzie rodziny i uporządkowaniu tych kwestii w toku sprawy rozwodowej. Nadal jednak rodzic ma prawo zwrócić się do sądu o uregulowanie władzy rodzicielskiej, uregulowanie kontaktów oraz o zasądzenie należnych alimentów. W przeciwieństwie do rozwodu i rozpadu małżeństwa – te sprawy w przypadku związków nieformalnych toczą się jednak w osobnych postępowaniach. I tak, jeśli pozostawaliśmy w związku partnerskim, niesformalizowanym, po rozstaniu nasze uprawnienia w stosunku do dziecka pozostają niezmienione – każdy z rodziców zachowuje pełnię władzy rodzicielskiej. To, co jest istotne w takim przypadku, to ustalenie sposobu jej wykonywania i formalne określenie miejsca zamieszkania dziecka. Najczęściej wygląda to tak, że rodzicowi, z którym dziecko zamieszkuje na co dzień, sąd powierza wykonywanie bieżącej władzy rodzicielskiej, ustalając tym samym miejsce zamieszkania dziecka/dzieci przy tym właśnie rodzicu. Jeśli jednak zapewnimy sąd o naszej pełnej współpracy, najlepiej za pomocą pisemnego porozumienia, wykonywanie władzy rodzicielskiej w dalszym ciągu może zostać pozostawione obojgu rodzicom, nawet jeśli miejsce zamieszkania dziecka jest przy jednym z nich. Istnieje także możliwość, aby uregulować kontakty drugiego rodzica z dzieckiem – jeśli oczywiście jest taka potrzeba. Takie rozwiązanie nie zawsze się bowiem sprawdza – sztywne uregulowane dni i godziny odwiedzin najczęściej mają sens, gdy rodzice nie potrafią się dogadać. Jeśli jesteśmy w stanie dojść na tym polu do porozumienia, o spotkaniach możemy decydować na bieżąco, dowolnie. W przypadku uregulowania tej kwestii przez sąd, pamiętajmy o tym, że to, co sąd orzeknie w wydanym postanowieniu, to jest pewne minimum, podstawa, która powinna być dla nas wytyczną, ale nie musi wcale zamykać drogi do rozszerzania tych kontaktów, jeśli tylko jest ku temu wola rodzica i dziecka. Życie wszystko weryfikuje.

Miała Pani w swojej karierze zgłoszenie Child Alert?

Na szczęście do tego nie doszło w sytuacjach moich klientów, ale coraz częściej zdarzają się sprawy z tzw. konwencji haskiej, dotyczące uprowadzenia dziecka za granicę. Są to przypadki, gdy jeden z rodziców wyjeżdża na stałe do innego kraju, zabierając ze sobą dziecko, nie powiadamiając o takim zamiarze, nie uzgadniając tego wcześniej z drugim rodzicem. W tej kwestii liczy się jednak przede wszystkim dobro dziecka i w takiej sytuacji rodzice decyzję muszą podjąć wspólnie. Gdy porozumienia brak, w momencie zainicjowania sprawy z konwencji, kraj, do którego dziecko zostało uprowadzone, nie bada żadnych innych okoliczności, jak tylko takie, że doszło do wyjazdu bez zgody drugiego rodzica. I najczęściej nakazuje powrót. Wtedy ewentualna kwestia przesłanek przemawiających za takim wyjazdem może zostać zbadana przez sąd w Polsce.

Zdrada, kłamstwo, prywatny detektyw… rysuje się życie jak scenariusz jakiegoś filmu. Czy Pani bądź Pani klienci podejmujecie współpracę z prywatnym detektywem?

Oczywiście, gdy jest podejrzenie zdrady, bardzo często w sprawę zostaje zaangażowany detektyw. Zdarza się, że klienci przychodzą do mnie już z gotowym materiałem, zebranym właśnie przez biuro detektywistyczne. Klienci decydują się zlecić detektywowi śledzenie małżonka, kiedy pojawiają się u nich podejrzenia co do niewierności. W momencie, kiedy zjawiają się u mnie z takim materiałem dowodowym, wiem, że oznacza to, że są już gotowi, aby zacząć sprawę o rozwód. Rzeczywiście wtedy taki materiał załączamy do pozwu o rozwód i zazwyczaj drugiej stronie trudno z nim dyskutować. Bardzo często zdjęciom wykonanym przez detektywów towarzyszą wiadomości, często w formie smsów lub wiadomości wymienianych przez social media, do których klienci także uzyskali dostęp. Taki sposób dowiedzenia się o zdradzie oraz sam fakt niewierności powoduje zazwyczaj długotrwały ból i ogromne rozczarowanie, z którymi klienci nierzadko radzą sobie za pomocą psychoterapii. W takich przypadkach wspieram moich klientów w dążeniu do orzeczenia o winie – zdaję sobie sprawę, że uzyskanie wyroku o takiej właśnie treści może mieć dla nich istotne znaczenie – jest potwierdzeniem ich przeżyć i odczuwanych emocji.
Nie zawsze jednak do takich wspomnień chcemy wracać i przeżywać je ponownie na sali sądowej. Niejednokrotnie zdarza się, że nawet pomimo udowodnionej zdrady, klienci decydują się nie dochodzić winy, co także doskonale rozumiem. Każdy człowiek jest inny, podobnie jak sposób odczuwania naszych emocji i radzenia sobie z nimi.

Z jakiej prowadzonej ostatnio sprawy jest Pani dumna?

To z pewnością sprawa, w której udało nam się uzyskać orzeczenie sądu o opiece naprzemiennej, w sytuacji, w której stroną wnioskującą był ojciec. Klient zwrócił się do mnie w 2020 roku, zaś postanowienie kończące sprawę sąd wydał dopiero w roku 2023, a więc po niemal trzech latach postępowania. Klient chciał sprawować nad dzieckiem opiekę w systemie tydzień na tydzień, na co nie zgadzała się matka dziecka, próbując wykazać, że pomiędzy rodzicami jest konflikt i że ten konflikt uniemożliwia harmonijne wykonywanie władzy rodzicielskiej. Mój klient od zawsze był bardzo zaangażowanym ojcem i spędzał z dzieckiem sporo czasu, ale zależało mu także na tym, aby uczestniczyć w codzienności dziecka – odrabiać z nim lekcje, podawać kolację, kłaść spać, budzić rano itp. To są detale, które jednak stanowią bardzo ważny element dzieciństwa i w których ojcowie często nie uczestniczą w takim wymiarze jak matki. W naszej sprawie wypowiadali się biegli, którzy potwierdzili, że kompetencje obojga rodziców są bardzo dobre, co otworzyło nam drogę do uzyskania oczekiwanego przez nas rezultatu. Jestem szczęśliwa, bo udało nam się osiągnąć rozstrzygnięcie, które mój klient sobie wymarzył. To była sprawa, co do wyniku której absolutnie nie byłam pewna. Mam jednak przekonanie, że wydane orzeczenie jest sprawiedliwe i poza uwzględnieniem interesu mojego klienta, uwzględnia interes dziecka.

Wspomniała Pani o roku 2020. Od kiedy zajmuje się Pani stricte tematami rodzinnymi?

Od roku 2017, bo to był ten moment, kiedy otworzyłam swoją kancelarię. Jeszcze przez rok po zdaniu egzaminu adwokackiego, który zdałam w 2015 roku, pracowałam w kancelarii, w której odbywałam aplikację. Kiedy już poczułam, że czuję się na siłach, aby otworzyć własną działalność, wiedziałam, że chcę skupić się tylko na sprawach rodzinnych. Zdawałam sobie sprawę z tego, że zakładając kancelarię samodzielnie, nie będę w stanie zajmować się wszystkimi tematami, choć mogłoby to być kuszące i na początku tej samodzielnej drogi dawać większe poczucie bezpieczeństwa finansowego. Mimo wszystko, nie chciałam tego robić i z tej decyzji dziś bardzo się cieszę. Wierzyłam, że mi się uda i że dzięki ciężkiej, rzetelnej pracy, utrzymam się na rynku – ta moja konsekwencja i wiara doprowadziły mnie do miejsca, w którym obecnie jestem. Zależało mi także na jakości moich usług. Zajmując się wyłącznie prawem rodzinnym, stale pogłębiam swoją wiedzę w tej jednej dziedzinie, a zdobytą w ten sposób naukę wykorzystuję w każdej kolejnej sprawie. Wiem, że moi klienci są ze mną bezpieczni, a to poczucie w naszym zawodzie jest niezwykle cenne.

Jakby nie była Pani adwokatem, jaki zawód by Pani wykonywała?

Byłabym podróżniczką, zwiedzałabym świat, choć nie wiem, za co bym żyła. (śmiech) Podróże są moją największą pasją i odskocznią od obowiązków. Cieszę się nawet z krótkich, kilkudniowych wyjazdów, gdzieś niedaleko, w Europie. Mam to szczęście, że prowadząc własną firmę, jestem w stanie tak sobie poukładać swoje obowiązki, aby moje wyjazdy nie kolidowały z żadną z prowadzonych przeze mnie spraw. Zdarza się, że na wyjazdy zabieram ze sobą laptopa i pracuję zdalnie, jestem dostępna dla moich klientów pod telefonem czy pod mailem i taką możliwość połączenia pracy z przyjemnością także bardzo sobie cenię. Korzystam z takich momentów, bo to daje mi siłę i energię do dalszego działania. Przecież świat nie kręci się tylko wokół sal sądowych i pism procesowych. (śmiech) Trzeba potrafić żyć i czerpać z życia to, co najpiękniejsze. Podróże dają mi szersze spojrzenie na wiele spraw i możliwość przyjrzenia się im, a także sobie, z zupełnie innej perspektywy.

W jakim innym miejscu mogłaby Pani mieszkać?

Moim ukochanym miejscem jest Lizbona i ogromnie cieszę się na loty z Ławicy. To przepiękne, słoneczne miasto, z cudownymi, uśmiechniętymi ludźmi. Pełne kolorytu, pełne smaku, z niezwykłą atmosferą, która do mnie przemawia i w której bardzo dobrze się czuję. Lizbona jest mniej oblegana turystycznie niż Paryż czy Rzym, jest spokojniejsza, co jest jej ogromną zaletą. Tam czuję się szczęśliwa.

To może za jakiś czas otworzy Pani filię kancelarii w Lizbonie. Tego Pani życzę.

Kto wie, może tak się stanie. (śmiech)

REKLAMA
REKLAMA
Weonika Hołowczyc Butikowa kancelaria rozwodowa, Kancelaria w Poznaniu od rozwodów, prawniczka od rozwodów, Poznań rozwody|Weonika Hołowczyc Butikowa kancelaria rozwodowa, Kancelaria w Poznaniu od rozwodów, prawniczka od rozwodów, Poznań rozwody|Weonika Hołowczyc Butikowa kancelaria rozwodowa, Kancelaria w Poznaniu od rozwodów, prawniczka od rozwodów, Poznań rozwody|Weonika Hołowczyc Butikowa kancelaria rozwodowa, Kancelaria w Poznaniu od rozwodów, prawniczka od rozwodów, Poznań rozwody|Weonika Hołowczyc Butikowa kancelaria rozwodowa, Kancelaria w Poznaniu od rozwodów, prawniczka od rozwodów, Poznań rozwody|Weonika Hołowczyc Butikowa kancelaria rozwodowa, Kancelaria w Poznaniu od rozwodów, prawniczka od rozwodów, Poznań rozwody
REKLAMA
REKLAMA

Marta Klepka | Siła kobiet

Artykuł przeczytasz w: 8 min.
|

Jakie czynniki są kluczowe w rozwijaniu kompetencji pracowników? Jak obudzić w kobietach pewność siebie i pomóc im spojrzeć na swoją karierę z innej perspektywy? „Potrzebujemy większej wiary w swoje kompetencje i umiejętności, ale przede wszystkim otwartej rozmowy o naszych pragnieniach i oczekiwaniach” – mówi Marta Klepka, dyrektor generalna Heron Live Hotel, pomysłodawczyni i organizatorka projektu #byckobietaontour – inspirujących spotkań dla kobiet z udziałem autorytetów życia publicznego. Jubileuszowa edycja tego wydarzenia odbędzie się w Poznaniu już w październiku.

Uczestniczki i uczestników projektu #byckobietaontour można już liczyć w tysiącach. Co możemy powiedzieć o tej społeczności?

MARTA KLEPKA: To jest projekt, który cały czas się rozwija i rośnie w siłę. Organizując pierwszą konferencję w Poznaniu, nie myślałyśmy o kolejnych edycjach ani o innych lokalizacjach. To uczestniczki projektu, który początkowo nazywał się #byckobieta, zaczęły nas zapraszać do mniejszych miejscowości i wsi, do swoich hoteli i świetlic. Przez 6 lat na terenie całej Polski odbyły się 42 konferencje, w tym 9 w Poznaniu.

Co to za społeczność? Statystycznie przeważają kobiety w przedziale wiekowym 35–50 lat, które prowadzą własne biznesy lub zarządzają dużymi zespołami, ale nie brakuje też kobiet 70+, które cały czas chcą się rozwijać, czy uczestniczek, które odkładają pieniądze przez cały rok, żeby być z nami.

To jest projekt, który ma edukować, motywować, ale też wspierać, dodawać otuchy. Dlatego – obok networkingu, który ma bezpośrednie przełożenie na biznes – na #byckobietaontour zawsze jest dużo emocji, łez wzruszenia i radości. Udało nam się zbudować społeczność, która się wspiera, mobilizuje do działania, bez zazdrości i niezdrowej rywalizacji. Szefowa TVN-u, kiedy była z nami na scenie, powiedziała, że dawno nie spotkała się z tak ambitną, wymagającą publicznością, która nie boi się zadawać trudnych pytań i oczekuje konkretnych odpowiedzi.
Jednak to, co z perspektywy organizatorek napawa nas największą satysfakcją i dumą, to możliwość obserwowania progresu – widzimy, jak zmieniają się uczestniczki tego projektu, jak doskonalą swoje kompetencje, podnoszą swoje kwalifikacje i zaczynają mówić o sobie inaczej. Pierwiastek wiary w siebie zostaje obudzony.

byckobietaontour fot. Wittchen Jakub 2 1024x564 1

Jubileuszowa, 10. poznańska edycja odbędzie się już 13–14 października w Starym Browarze. Jaki będzie motyw przewodni tego spotkania i kogo zobaczymy na scenie?

Przyjrzymy się bliskości z różnych perspektyw – w biznesie, partnerstwie, przyjaźni. Bliskość to – obok zdrowia, przyjaźni i miłości – najważniejszy czynnik decydujący o dobrostanie. Mimo że coraz więcej mówimy o work-life balance, o wyciszeniu, o uważności, to cały czas pędzimy, coraz szybciej tracimy cierpliwość i nie rozumiemy siebie nawzajem, więc ta rozmowa o bliskości jest nam bardzo potrzebna. Jeśli chodzi o gości jubileuszowej edycji #byckobietaontour – na naszej scenie ponownie pojawi się Grażyna Kulczyk, która przez wiele lat była moją szefową, mentorką i bardzo wiele jej zawdzięczam. Dziesiąta poznańska edycja naszego projektu, który zaczął się w Starym Browarze, zbiega się z jubileuszem 20-lecia tego wyjątkowego miejsca. Będzie też z nami Magdalena Kowalak, prezes Starego Browaru, która mocno uwierzyła w ten projekt i jest z nami na każdym spotkaniu. Nie mogło też zabraknąć Alicji Majewskiej – to właśnie piosence tej artystki projekt zawdzięcza swoją nazwę.
Nie sposób wymienić wszystkich gości, ale na scenie zobaczymy też m.in. kobiety, które z sukcesem prowadzą swoje biznesy w Internecie – Dominikę Żak, Magdę Pawłowską i Anię Stoitsi. Będzie Beata Drzazga – bizneswoman, filantropka z wielką miłością do ludzi starszych i niesamowitą wiedzą o opiece długoterminowej, oraz oczywiście wspaniała Dorota Wellman, moja serdeczna przyjaciółka, która jest z nami od samego początku.

Kto jest Pani numerem jeden na liście gości, których nie udało się do tej pory zaprosić i która z prelekcji najbardziej zapadła Pani w pamięć?

Moim marzeniem jest zobaczyć na naszej scenie Krystynę Jandę, bardzo chciałybyśmy posłuchać także Martyny Wojciechowskiej. Na niektóre prelegentki musimy trochę dłużej poczekać, ale wszystko w swoim czasie. Jedną z osobowości, która gościła na #byckobietaontour, a którą zapamiętam na długo, z pewnością był Aleksander Kwaśniewski, charyzmatyczny lider, ale też wspaniały ojciec i mąż – w czasie jego prelekcji na sali panowała niezwykła cisza, co nie jest wcale takie łatwe przy 400 kobietach na sali.

na zdjeciu m.in . Lukasz Jemiol Iza Kuna Dagmara Brzezinska Dorota Wellman Lidia Kazen Marta Klepka Omenaa Mensach fot. Wit 1024x683 1

Jak wiele zmieniło się przez te sześć lat trwania projektu jeśli chodzi o obecność kobiet w biznesie, przebijanie szklanego sufitu?

Sytuacja kobiet na rynku pracy i w życiu publicznym cały czas się zmienia, jesteśmy coraz silniejsze, ale wciąż bardzo wiele jest jeszcze do zrobienia.
Ta siła jest widoczna na naszych spotkaniach, w grupie, ale ciągle brakuje nam odwagi w bezpośredniej rozmowie, np. z szefem czy prezesem, kiedy chcemy poruszyć temat podwyżki, czy z partnerem, kiedy uzgadniamy równy podział obowiązków. Jest nas za mało na scenie publicznej, bo ciągle mamy za dużo do zrobienia w domu. Potrzebna nam większa wiara w swoje kompetencje i umiejętność szczerej, otwartej rozmowy o swoich pragnieniach, odczuciach i oczekiwaniach. Kobiety często mają tendencję do przeciągania tego procesu, zastanawiania się co, kiedy i jak powiedzieć, a najtrudniej jest zacząć tę rozmowę. Potrzeba nam też więcej odwagi w podejmowaniu ryzyka. Ja zaryzykowałam opuszczając Poznań, gdzie jest mój mąż i dom, gdzie miałam ugruntowaną pozycję, znajomości, przyjaciół, ulubione knajpki… Chciałam się sprawdzić, postawić przed sobą nowe wyzwanie. I choć było ono 600 km od domu, ani przez chwilę nie żałowałam tej decyzji.
Przyglądamy się kobietom, które – często jeszcze przed czterdziestką – sięgają po najwyższe stanowiska w polityce czy biznesie i zazdrościmy im sprawczości. Żeby zbliżyć się do osiągnięcia swoich celów trzeba jednak spróbować osadzić się w innych realiach, zwizualizować sobie inne otoczenie, a wcześniej znaleźć czas na refleksję: na co mam ochotę, co mi sprawia przyjemność, czego w życiu chcę spróbować.

Iza Kuna w rozmowie z Marta Klepka fot. Wittchen Jakub 1024x683 1

Jak z perspektywy menedżerki, dyrektora 5* Heron Live Hotel, patrzy Pani na procesy HR – rekrutację i rozwijanie zespołów? Czy istnieje kobiecy styl zarządzania?

Choć mówi się, że szef nie powinien mieć płci, to cechy zwykle wysoko rozwinięte u kobiet-liderek, takie jak empatia czy dbałość o relacje, mają ogromny wpływ na funkcjonowanie zespołów. Obowiązkiem lidera czy liderki jest towarzyszenie pracownikowi w procesie rozwojowym, ale tak naprawdę, a nie tylko na poziomie deklaratywnym. A żeby osiągnąć ten cel trzeba pracownikowi poświęcić więcej uwagi, dowiedzieć się, jakie ma cele i o czym marzy.
Być może to efekt pandemii, ale mam wrażenie, że jesteśmy obecnie nieco słabsi, mniej odporni na krytykę, co wymaga od menedżerów jeszcze lepszego wyczulenia na emocje w zespole. Moja praca jest niezwykle intensywna, hotel nigdy nie śpi, nigdy nie wiadomo, na jakie szalone pomysły wpadną goście, dlatego niezwykle istotna jest ścisła współpraca wszystkich działów. Zawsze jednak znajduję czas na rozwijanie kompetencji zespołu, choćby zapewniając indywidualne coachingi, których jestem wielką zwolenniczką, czy podsuwając wartościowe książki.

Co jest dla Pani największą motywacją do rozwijania #byckobietaontour?

Wszystkie te wzruszające historie, którymi dzielą się z nami uczestniczki. Taka konferencja, jeden wykład, jedna rozmowa z kuluarach często jest początkiem wielkiej zmiany. Przed nami jeszcze tyle nieodkrytych miejscowości, kobiet, które możemy zmotywować do działania, pomóc im się rozwijać. Osiem tysięcy dotychczasowych uczestniczek projektu to ogromne wyróżnienie, ale też spore zobowiązanie.

REKLAMA
REKLAMA
|
REKLAMA
REKLAMA

Poznańscy rzemieślnicy– połączenie tradycji i pasji

Artykuł przeczytasz w: 6 min.
|Projekt Poznańscy Rzemieślnicy|Projekt Poznańscy Rzemieślnicy|Projekt Poznańscy Rzemieślnicy|Projekt Poznańscy Rzemieślnicy

Poznańskie tradycje rzemieślnicze stanowią dumę oraz dziedzictwo naszego miasta. Pracownie – z których wylewa się zamiłowanie do rękodzieła i wyjątkowych, potrzebnych usług rzemieślniczych – to miejsca magiczne, które warto odkrywać. O stanie rzemiosła w Poznaniu opowiada Andżelika Jabłońska – koordynatorka projektu Poznańscy Rzemieślnicy.

Tekst: Zuzanna Kozłowska | Zdjęcia: Poznań Design Festiwal / fot. Marek Zakrzewski

Jakie znaczenie mają tradycje rzemieślnicze dla społeczności lokalnej?

ANDŻELIKA JABŁOŃSKA: Tradycje rzemieślnicze to fascynujący rozdział opowieści o Poznaniu, jego korzeniach i tożsamości. Stanowią ciekawą i istotną część niematerialnego dziedzictwa miasta. Rzemieślnicy pozostawali w bliskich relacjach ze stanem kupieckim, ale przede wszystkim zaspokajali przeróżne potrzeby mieszczan. Dziś powiedzielibyśmy, że zaopatrywali najbliższe otoczenie w dobra luksusowe. Moim zdaniem, współczesne rzemiosło i tworzący je ludzie nadają Poznaniowi wyjątkowego charakteru i są żywym łącznikiem historii z tradycją, dawnego i obecnego miasta.

Czy rzemiosło ma szansę przetrwać, czy jest skazane na powolne wymarcie?

Rzemiosło jest wielowymiarową i czasem trudno uchwytną materią. Już sama liczba branż zaliczanych do rzemieślniczych oraz odpowiadających im zawodów, może nam uświadomić olbrzymie zróżnicowanie, jakim rzemiosło się charakteryzuje. Uważam, że większość z nas docenia unikalność pracy rzemieślniczej i jest skłonna zapłacić więcej za niepowtarzalne przedmioty. Być może to jest właśnie element, który uchroni rzemiosło przez „wymarciem”. Sądzę, że niepowtarzalność osobowości, talentu i zamiłowania do materii, z którą rzemieślnicy pracują, a także zmiana przyzwyczajeń konsumenckich sprawiają, że rzemiosło na przestrzeni ostatnich lat nie tylko ponownie zyskuje na ważności, ale także staje się istotnym elementem codzienności. Jeśli nie gaśnie potrzeba, jest również szansa, że rzemiosło nie tylko przetrwa, ale będzie się rozwijało, dostarczając nam nowych wrażeń i emocji.

Jak zmieniające się trendy wpływają na rynek rzemieślniczy?

Wzrastające trendy, w tym zrównoważony rozwój, nurty: DIY, zero-waste, up-cycling, re-cycling, powrót do zainteresowania lokalnością i rękodziełem, sprawiają, że pojawiają się coraz to nowe formaty praktykowania rzemiosła. Przedstawiciele poznańskiego rzemiosła to reprezentanci rodzinnych pracowni o bogatych tradycjach, ale również przedstawiciele ginących zawodów. Na szczęście są również młodzi rzemieślnicy, którzy wzbogacają Poznań, proponując unikalne dzieła i usługi oraz kreując niepowtarzalne miejsca. Kiedy pracownie znikają z centrum miasta, na peryferiach pojawiają się inicjatywy, które w interesujący sposób promują się wśród mieszkańców. Wiele z nich korzysta z mediów społecznościowych, ma ciekawe strony internetowe. Choć oczywiście bezpośrednie doświadczenie i spotkanie jest tym najważniejszym czynnikiem, by doświadczać rzemiosła.

Projekt Poznańscy Rzemieślnicy
20230923 Poznań Design Festiwal 2023 foto: Marek Zakrzewski

Czy zwiększa się szacunek do rzemieślniczej pracy?

Zdecydowanie. Możemy to zobaczyć nie tylko w sensie deklaratywnym, ale także poprzez zainteresowanie obiektami wychodzącymi z pracowni rzemieślniczych oraz z chęci uczestnictwa w kursach i spotkaniach, na których można zgłębić swoją wiedzę w danym aspekcie. W ramach projektu “Poznańscy rzemieślnicy” manifestuje się to w liczbie chętnych, by uczestniczyć w warsztatach, pokazach, otwartych pracowniach. Dzięki dofinansowaniu z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz we współpracy z Urzędem Miasta są one bezpłatne dla uczestników.

Co jest największym wyzwaniem dla rzemieślników w Poznaniu?

Te problemy najczęściej dotyczą aspektów prawnych. Poznańscy rzemieślnicy to zazwyczaj jednoosobowe albo rodzinne działalności gospodarcze, regulowane tymi samymi prawami co duże korporacje. Ich oferta nigdy, i może na szczęście, nie będzie konkurencyjna względem centrów handlowych, gdzie kupuje się szybko, tanio i od ręki. Powtarzającym się tematem, nie tylko w środowisku poznańskim, są problemy z sukcesją, a także poprzez zaburzony system edukacji, szczególnie na poziomie branżowych szkół zawodowych, brak osób z choćby podstawowym przeszkoleniem.
Są wyjątki oczywiście. W Poznaniu mamy Introligatornię Lewandowscy, gdzie o ponad stuletnią tradycję pracowni introligatorskiej dba ojciec i syn, jest także Krawiectwo Miarowe Krupa i Rzeszutko, gdzie matka wspólnie z synem prowadzi pracownię z ponad wiekową tradycją.

Czy zostanie rzemieślnikiem nadal może być dobrym pomysłem na połączenie pasji i kariery zawodowej?

Zdecydowanie tak. Właśnie ta pasja jest kluczowym ogniwem, która wraz z wykształceniem, przyciąga do rzemieślników klientów, kontrahentów oraz uczniów. W ramach Poznań Design Festiwal i projektu „Poznańscy rzemieślnicy” widzimy ogromne zainteresowanie warsztatami. Ludzie chcą się uczyć od mistrzów, chcą pozyskiwać unikatową wiedzę, podglądać, dowiadywać się i to jest wspaniałe. Ciekawym aspektem jest także połączenie umiejętności, kreatywności i samego momentu tworzenia. Pasja może być siłą sprawczą, która nadąży za zmieniającym się światem. W ramach festiwalu mieliśmy okazję uczestniczyć np. w warsztatach organizowanych przez pracownię Dr. Shoes. To świetny przykład budowania społeczności, wokół pracowni, w której można nadać swojemu obuwiu indywidualnego charakteru.

Projekt Poznańscy Rzemieślnicy
20230923 Poznań Design Festiwal 2023 foto: Marek Zakrzewski

Gdzie można znaleźć pracownie rzemieślnicze w Poznaniu? Jak odkryć unikatowe usługi/produkty?

Poznań jest naszpikowany pracowniami rzemieślniczymi. Są one ukryte (czasem dosłownie) w różnych częściach miasta. W przeszłość odchodzą duże witryny sklepowe z wyrobami rzemieślniczymi przy głównych, zatłoczonych ulicach. Teraz pracownie kryją się w małych osiedlowych uliczkach z korzyścią dla lokalsów. W Poznaniu działa Zaułek rzemiosła – projekt realizowany przez Urząd Miasta Poznania. Zapisane do projektu pracownie promują swoje usługi na wspólnej stronie internetowej. Liczę, że projekt “Poznańscy rzemieślnicy”, stanie się jedną z platform, na której będzie można znaleźć grupę rzemieślników, także tych niezrzeszonych w Zaułku.

Jak projekt „Poznańscy rzemieślnicy” wspiera lokalną społeczność rzemieślników?

„Poznańscy rzemieślnicy” to projekt, który ma na celu przede wszystkim popularyzację rzemiosła jako jednego z unikatowych elementów budujących tożsamość Poznania. Jego esencją i głównymi bohaterami są rzemieślnicy. Nasze działania od samego początku mają przede wszystkim charakter edukacyjny i promocyjny.
W trakcie przygotowywania Poznań Design Festiwal po raz pierwszy pojawiła się myśl, by zorganizować serię warsztatów i otwartych pracowni rzemieślniczych. Miałam przyjemność zainicjować i do dziś współrealizować serię filmów pt. „Poznańscy rzemieślnicy”. Po 3 latach, jako Fundacja Made in Art, rozbudowaliśmy jego formułę i od tego roku w ramach Poznań Design Festiwal, przy wsparciu finansowym MKiDN oraz w partnerstwie z Zaułkiem Rzemiosła i Poznańskim Centrum Dziedzictwa, projekt stał się wydarzeniem popularyzującym wiedzę o poznańskich rzemieślnikach, o ich miłości do swojego fachu, a także o prowadzonych przez nich pracowniach.
Więcej o projekcie można przeczytać na www.poznanscyrzemieslnicy.pl, a także na naszych mediach społecznościowych.

REKLAMA
REKLAMA
|Projekt Poznańscy Rzemieślnicy|Projekt Poznańscy Rzemieślnicy|Projekt Poznańscy Rzemieślnicy|Projekt Poznańscy Rzemieślnicy
REKLAMA
REKLAMA

Michał Kaczmarczyk | Melodia jest dla mnie bardzo ważna

Artykuł przeczytasz w: 13 min.
Michał Kaczmarczyk|Michał Kaczmarczyk|Michał Kaczmarczyk|Michał Kaczmarczyk|Michał Kaczmarczyk

Z wielką pasją i błyskiem w oku opowiada o melodiach, które zachwycają, np. „Green Dolphin Street” i „Invitation”, i kompozytorach, o których warto pamiętać. Docenia tradycje jazzową oraz piękne jazzowe standardy. Michał Kaczmarczyk, wybitny młody gitarzysta, założyciel Trio oraz Kaper Quartet, wspomina swoją drogę muzyczną, mówi, za co kocha jazz, jakie ma plany koncertowe i o co niebawem wzbogaci się rynek muzyczny.

Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: Anna Dulnik, Ewa Kahl, Szymon Konieczny, Tomasz Potemkowski

Michale, jak zaczęła się Twoja przygoda z gitarą?

MICHAŁ KACZMARCZYK: Mając 8 lat, zobaczyłem u swojego kolegi zepsutą gitarę. Nawet, że była bez strun, to i tak bardzo mi się spodobała.
Ponadto mój tata grał na gitarze, kontrabasie i na klarnecie, choć nigdy nie był zawodowym muzykiem, ale chodził do szkoły muzycznej. Gdy wyjawiłem mu moją fascynację gitarą, to już następnego dnia przyniósł mi nową ze sklepu, abym mógł się uczyć. Na początku tata pokazał mi kilka akordów, które jeszcze pamiętał, a później już uczyłem się w szkole prywatnej. Najwięcej jednak czasu sam poświęcałem na naukę gry na gitarze. Dwa lata przed maturą podjąłem decyzję, że będę zdawał na Akademię Muzyczną, bo nic mi nie daje tyle radości i satysfakcji, co właśnie muzyka. Przed egzaminami na studia grałem już z kilkoma świetnymi muzykami, np. z pianistą Markiem Raczyckim, on był moim nauczycielem i mentorem w tamtym czasie. Dużo rzeczy o jazzie i o improwizacji mi przekazał, a później jak już dostałem się na Akademię Muzyczną, to moja droga jako muzyka przybrała szybsze tempo.

Studia najpierw zacząłeś w Katowicach…

Tak, tam zrobiłem licencjat, a na studia magisterskie przybyłem do Poznania. Po ukończeniu szkoły średniej podjąłem studia na Wydziale Kompozycji, Interpretacji, Edukacji i Jazzu Akademii Muzycznej w Katowicach, w klasie gitary prowadzonej przez absolwenta Berklee College Of Music w Bostonie – Marka Dyktę. To świetny pedagog, którego nauki i cenne rady wywarły duży wpływ na kształtowanie się mojej scenicznej osobowości. Akurat wtedy, gdy ja dostałem się na Akademię, on był w Polsce jako wykładowca. Miałem ogromne szczęście, że do niego trafiłem. Bo gdy ja kończyłem licencjat, on wracał do Stanów Zjednoczonych. Stwierdziłem też, że zmienię środowisko muzyczne i dlatego kontynuowałem edukację na studiach magisterskich z zakresu gitary jazzowej na Wydziale Instrumentalnym Akademii Muzycznej w Poznaniu. Poznań jest blisko Kalisza, mojego rodzinnego miasta. Dostałem się również na studia magisterskie do Bydgoszczy, ale wybrałem Poznań i ani przez moment nie żałuję mojej decyzji. Poznań to piękne miasto i dobrze mi się tu żyje.

Michał Kaczmarczyk

Występujesz od lat z poznańską orkiestrą symfoniczną CoOperate Orchestra, współpracujesz również z Krystyną Prońką. Jak zaczęła się ta znajomość z wielką gwiazdą polskiej sceny muzycznej?

Gdy zaczynałem studia w Katowicach, pani Krystyna występowała tam z big bandem Akademii Muzycznej, do którego ja jeszcze nie należałem. I pamiętam, że będąc na tym koncercie, pomyślałem sobie „fajnie byłoby tak razem zagrać”. I parę lat później, gdy byłem już studentem Akademii Muzycznej w Poznaniu, pani Krystyna zagrała koncert z big bandem poznańskiej uczelni i tu już z nią wystąpiłem. A dwa lata później zagrałem w zastępstwie kolegi, który grał z panią Prońko i tak się stało, że dostałem propozycję, aby wejść na stałe do jej zespołu. To był 2018 rok, kiedy zaczęliśmy razem grać. Ostatnio nie mam zbyt wielu okazji do akompaniowania pani Krystynie, bo gra ona w zmniejszonym składzie, głównie z pianistą. Ale w grudniu br. ukaże się płyta z piosenkami świątecznymi, którą miałem przyjemność nagrywać z panią Krystyną Prońko.

W 2016 roku stworzyłeś Trio… Jaka myśl Tobie przyświecała?

To była naturalna konsekwencja tego, że od kilku lat poświęcałem cały swój czas, aby grać na gitarze i pragnąłem mieć w końcu taką przestrzeń, aby móc pokazać, jak ja czuję muzykę, co jest dla mnie ważne. Chciałem stworzyć wypadkową wszystkich moich inspiracji. Wiadomo, że pisząc swoją muzykę, mogę stworzyć taką, która odda to, co czuję. Ten projekt trwa nieprzerwanie od 2016 roku, trio tworzą obecnie: Bartek Kucz na kontrabasie, Maciej Burzyński na perkusji oraz ja na gitarze. Teraz zdecydowałem się na nagranie płyty.

Czyli idziecie o krok dalej?

Materiał, który znajdzie się na płycie, dojrzewał sukcesywnie. Mam dużo przemyśleń a propos repertuaru, zmieniam, modyfikuję. (śmiech) Płytę będziemy nagrywać już za dwa tygodnie w WerMik Studio w Warszawie u mojego przyjaciela z czasów studiów w Katowicach, u Mikołaja Poncyliusza. To bardzo świeży temat. Finalnie to, co się znajdzie na naszej płycie, przyniósł głównie ten rok. Do jej realizacji zaprosiłem perkusistę Patryka Dobosza oraz kontrabasistę Mateusza Szewczyka, których poznałem podczas konkursów i festiwali muzycznych.

Michał Kaczmarczyk

To będą utwory Twojego autorstwa?

Na płycie znajdzie się dziewięć utworów, z czego siedem to moje kompozycje, a dwa to standardy jazzowe. W listopadzie br. powinien ukazać się pierwszy singiel z promocyjnym video, a płyta będzie dostępna na rynku wydawniczym w grudniu.

Jaki jazz najbardziej Cię fascynuje?

Mam ogromny szacunek i przywiązanie do tradycji jazzowej. Bardzo mnie interesuje jak muzyka ewoluowała. Muzyka jazzowa jest tak specyficznym gatunkiem, który wręcz wymaga znajomości historii, czyli jak muzycy grali np. w latach 40. czy 50. ub.w. Mamy rok 2023, a prawdę mówiąc, nadal nie słyszałem muzyki bardziej innowacyjnej niż dokonania artystów tamtych lat. Według mnie doskonale słychać na współczesnych płytach jazzowych, który z muzyków taką drogę w przeszłe pokolenia i w tradycję przeszedł, a który niestety nie… To słychać. Najbardziej cenię tych artystów, u których można doszukać się całego bagażu muzycznych doświadczeń i ten szacunek do starych nagrań. Większość czasu, który poświęciłem na ćwiczenie, to była właśnie nauka standardów jazzowych. Dlatego od zawsze marzyłem, aby one też znalazły się na mojej płycie.

I marzenia się spełniają…

Właśnie to jest wspaniały przykład! (śmiech)

Jedziesz samochodem, masz przed sobą daleką podróż. Czego słuchasz?

Inspiruje mnie niezliczona ilość muzyki i artystów z pogranicza wielu gatunków, ale najczęściej włączam stare nagrania jazzowych klasyków. To po prostu nigdy nie jest zły wybór!

Wspaniale jest uczyć się od najlepszych! Za co więc kochasz jazz?

Trochę pokrętnie odpowiem (śmiech) – pokochałem ten gatunek muzyczny za jego różnorodność, za wychodzenie poza utarte schematy, niepoddawanie się ramom i regułom. Takim człowiekiem się czuję i po prostu jazz mnie sam do siebie przyciągnął. To muzyka, w której w pełni mogę pokazać swoją wrażliwość. Wydaje mi się, że w muzyce popularnej – popowej, rockowej, funkowej – jest trochę tak, że trzeba ją grać w określony sposób, w jaki oczekuje to publiczność, producent itp. Ilość scenariuszy jest tam mocno ograniczona, natomiast w muzyce jazzowej jest odwrotnie… Można zająć się jazzem i wymyślić coś, czego jeszcze wcześniej nie było. Króluje tu swoboda twórcza! (śmiech) Nie ma w jazzie kanonu, który podsuwa określone sposoby grania. Można tu być bardzo nowatorskim.

Michał Kaczmarczyk

Jazz wciąż jest postrzegany jako muzyka niepopularna, elitarna, nawet trudna. Czy spotkałeś się z takimi opiniami?

Tak – niestety – dość często. I z ogromną determinacją próbuję to niewłaściwe spojrzenie zmieniać. Utwory, które dziś nazywamy standardami jazzowymi to po prostu często piosenki z dawnych lat, które kiedyś ludzie nucili na ulicach, a dziś duża część słuchaczy uważa, że to muzyka trudna i nieprzystępna. Grałem ostatnio wiele koncertów w małych miejscowościach w Polsce, gdzie często zdarzało się, że osoby przychodzące na nasz koncert nie wiedziały, czego się spodziewać, a już na pewno nie podejrzewały, że będą uczestniczyć stricte w jazzowym występie. Osoby, które do nas podchodziły, mówiły np. „że jazz jest ciężki – tak im się wydawało”, a wychodziły wzruszone, poruszone i szczęśliwe. To jest dla mnie najpiękniejszy widok – przełamywanie zatartych stereotypów!
Pragnę przybywających na moje koncerty otwierać na nowe rzeczy w muzyce, pokazywać im inne muzyczne ścieżki, którymi warto podążać. To, co dla mnie zawsze było ważne, to melodia. Chciałbym, aby publiczność wychodziła z moich koncertów z muzyką w pamięci, mogła podśpiewywać zasłyszane dźwięki, nucić je.
Byłem na koncercie nowojorskiego gitarzysty, izraelskiego pochodzenia, Gilada Hekselmana, który grał materiał dziewięć miesięcy przed jego zarejestrowaniem i wydaniem na płycie. Czekałem bardzo na tę płytę i pamiętałem z jego koncertu każdy kawałek, każdą melodię, bo były tak piękne. To jest ogromny dowód jakości tych melodii.

Wielu poznańskich artystów, absolwentów Akademii Muzycznej w Poznaniu odwołuje się do twórczości Krzysztofa Komedy, wspomina jego utwory i osiągnięcia. Ty ze swoim zespołem poszedłeś nieco w innym kierunku. Stworzyłeś projekt Kaper Quartet, do którego zaprosiłeś saksofonistę, laureata ubiegłorocznej Ery Jazzu, Dawida Tokłowicza. Co Ciebie inspiruje w twórczości Bronisława Kapera, do utworów którego sięgali najwybitniejsi przedstawiciele światowej muzyki jazzowej?

Są dwa utwory Kapera – „Green Dolphin Street” i „Invitation” – które stały się wielkimi jazzowymi standardami, nagrywanymi przez Milesa Davisa, Johna Coltrana czy Elle Fitzgerald. Przez wiele lat sięgałem po te utwory, przeglądałem nuty, uczyłem się, widziałem nazwisko Kaper – i wcześniej nie podejrzewałem, że to kompozytor pochodzący z Polski. Jest u nas praktycznie nieznany, chociaż był pierwszym polskim kompozytorem, który otrzymał Oscara! Urodził się w 1902 roku, wykształcił w Warszawie, a w 1933 r. uciekł z okupowanej Polski, aby potem podbić Hollywood. Historia życia Bronisława Kapera sama w sobie byłaby znakomitym materiałem na film. Stwierdziłem, że wypada pochylić się nad tym nazwiskiem i jego twórczością. Kupiłem biografię Bronisława Kapera autorstwa Andrzeja Krakowskiego. To książka napisana w formie wywiadu, nierzeczywistego, bo Kaper już nie żył. Ale bardzo realna i prawdziwa. To pierwsza monografia na świecie poświęcona temu wybitnemu kompozytorowi muzyki filmowej i teatralnej.
Życie Bronisława Kapera to też przekrój historii Hollywoodu, dlatego na stronach książki odnajdziemy gwiazdy filmowe, wielkich producentów filmowych, genialnych reżyserów. Cała historia życia i twórczości tego wybitnego artysty dogłębnie mnie poruszyła. Jak zacząłem poznawać jego utwory, wyszło, że jest autorem aż 150 ścieżek dźwiękowych do filmów. Jego wkład w polską kulturę, polską kinematografię, jest ogromny. To nie tylko to, co napisał, skomponował, ale co zrobił… Był również członkiem Amerykańskiej Akademii Filmowej i zapewne gdyby nie on, to prawdopodobnie polskie filmy nie zostałyby zauważone w tamtym czasie w Stanach Zjednoczonych.
Zabolało mnie, że Kaper jest nieznany lub mało znany w Polsce, postanowiłem to zmienić wraz z moimi kolegami: Bartkiem Kuczem, Maciejem Burzyńskim i Dawidem Tokłowiczem. Według nas twórczość Kapera jest niesamowita, wyprzedzająca swoją epokę. Mamy zaaranżowanych kilkanaście utworów, które gramy w ramach projektu Kaper Quartet. Jak jest miesiąc przerwy w koncertach, to tęsknimy za nimi (śmiech), bo utwory Kapera to po prostu świetnie napisana muzyka!

Michał Kaczmarczyk

Uczestniczyłeś w licznych kursach i warsztatach, takich jak chociażby „New York Jazz Masters”, poznałeś wybitnych artystów światowego jazzu. Co Tobie najbardziej zapadło w pamięć?

To były bardzo wartościowe tygodniowe warsztaty. W jednym ośrodku byliśmy my, uczestnicy, i wykładowcy, co dało poczucie takich przyjacielskich więzi. Pamiętam jak w któryś wieczór wszyscy wykładowcy weszli na scenę i zagrali jazzowego bluesa, to mi ugięły się nogi z zachwytu. Czułem jakbym lewitował. (śmiech) Brzmienie było tak dobre!
Zaskoczyło mnie też podejście do nauki muzyki. U nas w Polsce dużo czasu poświęca się na naukę materiału dźwiękowego, skal, techniki – tego jest bardzo dużo. To przeważa. Proporcje są kompletnie odwrotne w stosunku do tego, co mówili na warsztatach wykładowcy „New York Jazz Masters”. Według Amerykanów największy nacisk w procesie edukacji powinien być kładziony na uczenie się utworów. Oni uczą się tylko standardów z nagrań mistrzów i znają ich ogromnie dużo. To jest ich wykładnia, ich źródło wiedzy, jak trzeba grać. Wszystkie te problemy techniczne, dźwiękowe, rozwiązują się – według wykładowców – same, jeśli się gra kolejne i kolejne utwory. Na zajęciach z gitarzystą Mikiem Moreno doznałem wielkiego zaskoczenia. Gdy pytał, co zagramy i padały odpowiedzi – on znał każdy tytuł, a dodatkowo dopytywał się, jaką wersję tego standardu jazzowego wybieramy, z którego roku, przez kogo zagraną, czy np. z 1963 czy z 2003. To coś niesamowitego, jaka wiedza i talent! Standard to materiał dźwiękowy, do którego odwołuje się wielu twórców, standard ewoluuje i należy znać każdą jego wersję – to nauka, którą wyniosłem z nowojorskich spotkań z muzykami.

Przed Tobą jesienne koncerty, np. Epic Game Music czy Visual Concert, wraz z CoOperate Orchestra. Jakie utwory melomani będą mogli posłuchać?

Visual Concert – to muzyka filmowa, hity największych produkcji hollywoodzkich, a Epic Game Music – to projekt z muzyką z gier komputerowych, bardzo ciekawy. Mieliśmy te koncerty do kwietnia, potem przerwa wiosenno-letnia i wznawiamy je 6 października koncertem w Poznaniu. Zapraszam więc na jesienno-zimowe spotkania z muzyką.

REKLAMA
REKLAMA
Michał Kaczmarczyk|Michał Kaczmarczyk|Michał Kaczmarczyk|Michał Kaczmarczyk|Michał Kaczmarczyk
REKLAMA
REKLAMA

Tomasz Fiedor | Dobry design wzbudza emocje

Artykuł przeczytasz w: 11 min.

Skandynawski design to jego konik. Od zawsze zakochany w rzeczach ładnych, którymi otacza się zarówno w życiu prywatnym, jak i zawodowym. Jego przygoda z pochodzącym z krajów Europy Północnej wzornictwem trwa już 15 lat. Tomasz Fiedor – właściciel usytuowanego na poznańskim Grunwaldzie sklepu z designem Design for Home opowiedział mi o tym jak rozpoznać dobry design, o miłości Polaków do skandynawskiego stylu oraz o tym, która z ikon wzornictwa zajmuje w jego sercu szczególne miejsce.

Czy nasze wnętrza są coraz bardziej designerskie? Czy zwracamy uwagę na to, aby otaczające nas przedmioty były po prostu ładne?

TOMASZ FIEDOR: Zdecydowanie tak i jest to tendencja wzrostowa! Od 15 lat prowadzę sklep z designem i z każdym rokiem zainteresowanie designerskimi, starannie zaprojektowanymi przedmiotami stale rośnie. I to mnie bardzo cieszy, że Polacy coraz chętniej otaczają się niebagatelnymi dodatkami do wnętrz. To widać choćby na przykładzie galerii handlowych, gdzie jak grzyby po deszczu wyrastają sklepy z dekoracjami do naszych mieszkań. Myślę, że w trakcie tych piętnastu lat bardzo wzrosła świadomość i znajomość marek, tzw. ikon designu i chyba wyrobiliśmy sobie dobry gust. Chcemy mieć koszyk na owoce, świecznik, może jakąś rzeźbę. Cieszy nas gustowny dozownik do mydła czy designerski wazon z kwiatami.

Wspomniał Pan o guście. Z ostatnich badań przeprowadzonych na zlecenie firmy Westwing przeszło 30 proc. Polaków, gdyby miało urządzać swój dom, mieszkanie wybrałoby styl scandi. Dlaczego tak pokochaliśmy skandynawski design?

Na pewno niebagatelną rolę odegrała tu IKEA, która pokazała Polakom styl skandynawski i wiele lat stanowiła wyznacznik tego, jak ładnie, ale też mądrze i praktycznie urządzić swoje cztery kąty. Mieszkanie urządzone w stylu IKEA było mieszkaniem plasowanym w kategorii premium. Dzisiaj mamy do wyboru wiele innych marek, reprezentujących styl scandi i co ciekawe, nie zawsze są to marki wywodzące się ze Skandynawii. Prostota i minimalizm, jakościowe materiały, ceramika, metal, drewno – to przede wszystkim główne powody triumfu stylu skandynawskiego.

Tomasz Fiedor Designforhome

Czym zatem dla Pana jest dobry design?

Mam na to jedno określenie, które zresztą jest hasłem sklepu. Dobry design jest emocją. To szybsze bicie serca na widok czegoś, co chciałbym mieć, postawić w swoim domu. Dobry design to taki, który cieszy.

A jak rozpoznać dobry design?

W latach siedemdziesiątych projektant Dieter Rams sformułował 10 zasad, według których można skategoryzować dobry design. Wśród nich wymienił jakość, użyteczność, estetykę. Ale także zrozumiałość produktu, dyskrecję, ponadczasowość, kompletność, przemyślenie produktu w najmniejszych detalach, przyjazność środowisku i minimalizm. Ja do tego dorzucę jeszcze swoją zasadę – czyli osobę projektanta. W sklepach sieciowych oczywiście możemy kupić rzeczy ładne, ale najczęściej są one kopią produktów stworzonych przez projektantów pracujących dla firm typowo designerskich. Za projektami produktów markowych stoją często artyści, których te firmy chętnie pokazują, promują ich twórczość, zamieniając ich projekty w produkty użytkowe. Osoby wrażliwe na design na pewno wyczuwają tę subtelną różnicę, chwytając do ręki wazon z sieciówki, a wazon od projektanta, za którym stoi historia i dorobek artystyczny. Można wówczas prześledzić inne projekty danego twórcy. I co bardzo cieszy, dla naprawdę dużych marek designerskich pracuje wielu polskich projektantów.

Wspomniał Pan o ponadczasowości dobrego designu. Ale zakładam, że jakieś trendy jednak na tym rynku się pojawiają. Jak za nimi nadążać?

Ponadczasowość designu to jeden z tych elementów, dla których możemy mówić o ikonach. Lata istnienia na rynku spowodowały, że wiele z nich zyskało status legend. I żaden z producentów ani myśli wyrzucać je ze swojej oferty. Pomimo że co sezon pojawiają się katalogi z nowościami, są przedmioty tak silnie identyfikowane z konkretnym producentem, że ich zniknięcie byłoby niemal równoznaczne z końcem marki. Spójrzmy na Juicy Salifa od Alessi. Dziś mówiąc Alessi – myślimy od razu o wyciskarce do cytryn, która stanowi DNA marki. Ale oczywiście istnienie ikon designu nie oznacza, że nie pojawiają się nowe produkty w ofercie marek. Czasem to produkty już funkcjonujące na rynku pojawiają się w edycjach limitowanych czy nowej kolorystyce. Ale też powstaje naprawdę mnóstwo nowości, za którymi warto nadążać. Bo a nuż pojawi się wśród nich kolejna ikona?

Juicy Salif od Alessi
Juicy Salif od Alessi

Co skłoniło Pana do otwarcia sklepu z designem?

Przypadek. (śmiech) Wiele rzeczy w moim życiu zawdzięczam przypadkowi. (śmiech) Na szczęście tylko w dobrym tego słowa znaczeniu! Kończyłem studia i szukałem swojej życiowej drogi. A że zawsze lubiłem otaczać się ładnymi rzeczami, to w ramach wycieczki udałem się do mekki skandynawskiego designu – Kopenhagi. I tam jak typowy turysta nakupowałem gadżetów, którymi po powrocie ustroiłem swój dom. Cieszyłem się tymi produktami jakiś czas, ale w pewnym momencie trochę już mi się znudziły i postanowiłem je sprzedać w jednym z serwisów aukcyjnych w Internecie. I traf chciał, że to ogłoszenie odnalazł dystrybutor tych produktów na Polskę – firma Rodan i otrzymałem od nich propozycję współpracy. I pomyślałem wówczas, dlaczego nie połączyć przyjemnego z pożytecznym i swojej miłości do designu nie zamienić w codzienne funkcjonowanie i drogę zawodową. I tym samym powstał sklep internetowy Design for Home.

Jak wspomina Pan początki?

Dzisiaj patrzę na to dwojako. Było i łatwiej, i trudniej. Łatwiej, bo konkurencja w Internecie była mniejsza. Trudniej, bo świadomość konsumentów była strasznie niska. I niewiele osób miało potrzebę posiadania, ale przede wszystkim nie miało wiedzy na temat dobrego designu. To zaczęło się z czasem zmieniać. Sporo pracy wykonały czasopisma wnętrzarskie czy programy telewizyjne pokazujące dobre wzorce. I ludzie pomyśleli, że można odesłać do lamusa stare, ciężkie, ciemne meble i mieszkać ładniej. A miłość do skandynawskiego designu tylko pomogła.

To ciekawe, co Pan mówi i trochę wbrew biegowi historii. Wiele sklepów niezależnie od branży rozpoczynało swoją działalność od sklepu stacjonarnego, dopiero w drugiej kolejności, budując internetowy. U Pana było odwrotnie.

Jestem z pokolenia internetowego. Osobiście uważam, że zakupy w internecie to najwygodniejsza forma handlu, ale sprzedaję produkt premium, który wymaga czasem specjalnej oprawy, dotknięcia go, czy rozmowy. Jest całkiem spora grupa ludzi, którzy lubią przyjść do sklepu, porozmawiać, zobaczyć produkt na żywo. I mimo że bardzo się wzbraniałem przed stworzeniem showroomu stacjonarnego, dzisiaj uważam, że był to dobry pomysł. Oczywiście w naszej przestrzeni na ulicy Malwowej prezentujemy ledwie wycinek tego, co oferujemy, bo oferta sklepu internetowego to 50 tysięcy pozycji.

To przyznaję – robi wrażenie. W jakich kategoriach klient może znaleźć z Design for Home produkty i jakich marek?

Clue działalności sklepu stanowi skandynawski design, a krajem, który przoduje w jego projektowaniu, jest Dania. Stamtąd też pochodzi większość produktów, które mamy w swojej ofercie. To dzisiaj przeszło sto marek. Ale oczywiście jest też wspomniane przeze mnie włoskie Alessi, a także Philippi, bardzo dobrze w Polsce znany, niemiecki producent designu. Polacy bardzo lubią rzeczy błyszczące – więc Philippi ze swoimi produktami metalowymi, lustrzanymi czy szklanymi doskonale wpisał się w nasze gusta. Natomiast jeśli chodzi o kategorie produktów, to Design for Home oferuje wszystko do wnętrz. Od mebli i oświetlenia, po akcesoria, w które wyposażamy swój salon, łazienkę czy kuchnię. Czyli te wisienki na torcie, które tworzą klimat i charakter wnętrza.

Tomasz Fiedor Designforhome

Ale nie tylko ludzie znajdą dla siebie coś miłego. Całkiem sporą reprezentację w sklepie mają produkty dla zwierząt.

Skandynawowie słyną z miłości do przyrody i zwierząt. Więc i nasz milusiński może zostać dopieszczony dobrym designem. A jest tych produktów naprawdę szeroka gama. Od ubranek, przez miski, pojemniki na karmę, po smycze czy legowiska. Nie brakuje też w naszej ofercie produktów dla zwierząt dziko żyjących, czego przykładem są piękne karmniki dla ptaków.

Produkty, które ma Pan w swojej ofercie nie należą do najtańszych. Czy jako konsumenci rozumiemy dlaczego musimy zapłacić czasem całkiem spore pieniądze za przysłowiową solniczkę czy podajnik do mydła?

Wiele lat pokutowało w nas przeświadczenie, że musimy mieć w naszych domach wszystkiego dużo. Wazonów, świeczników, młynków do pieprzu, mydelniczek. Dobry design charakteryzuje się ponadczasowością, więc wybierając jeden jakościowy produkt możemy stworzyć wiele aranżacji, które będą odporne na zmiany trendów. I tego staram się uczyć swoich klientów.

Wiele firm mówi dzisiaj o zrównoważonym rozwoju, ochronie środowiska czy dbałości o powtórne wykorzystanie surowców. Zastanawia mnie rola designu w tym procesie. Dla wielu kupno kolejnego gadżetu do domu to pochwała konsumpcjonizmu…

Kraje skandynawskie wiodą prym w zakresie świadomości ekologicznej. I projektowany przez nich design doskonale wpisuje się w trend zrównoważonego rozwoju. Trwałość, ponadczasowość i minimalizm produkowanych przez nich przedmiotów powoduje, że gotowi są zapłacić więcej za produkt, który będzie im służył przez lata. Bez konieczności jego częstej wymiany. Zgodnie z zasadą – nie stać mnie na kupno tanich przedmiotów. Dobry design cechuje się także funkcjonalnością, zatem skoro spełnia swoją funkcję, a dodatkowo jest piękny i nie starzeje się wizualnie – to nie ma potrzeby go zmieniać. Wiele z przedmiotów skandynawskiego designu przechodzi z pokolenia na pokolenie, nabierając wręcz szlachetności i stając się powodem do dumy kolejnych generacji. Czy zatem to właśnie nie jest świadome podejście do planety i jej zasobów?

Ulubiony produkt, bez którego nie wyobraża Pan sobie swojego domu?

No, małpa! (śmiech) Małpa od Kay’a Bojesena. To potwierdzenie tego, co powiedziałem na początku. To miłość od pierwszego wejrzenia. Przedmiot pożądania, który kiedy tylko na niego spojrzałem, uśmiechnął się do mnie i już nie mogłem bez niego żyć. (śmiech) Moja prywatna małpa towarzyszy mi w podróżach, ma zdjęcia w różnych miejscach i jest całkiem niekłopotliwym pasażerem. (śmiech) Ale to przede wszystkim jej historia jest tym, co mnie w niej najbardziej urzekło. Choć w Polsce traktowana jest jako dekoracja, tak naprawdę wyszła spod ręki tego jednego z najbardziej utalentowanych duńskich projektantów jako… zabawka dla dzieci. Sposób, w jaki jest wykonana, drewno z jakiego pochodzi, jej kształty i ponadczasowa, niestarzejąca się forma, jest tym, co powoduje, że choć dzieckiem już nie jestem, przysparza mi ona mnóstwo radości. Do tego stopnia, że znalazła swoje miejsce na moim przedramieniu w formie tatuażu.

Małpa Kaj Bojesen

Są przedmioty, których projekty powstały kilkadziesiąt lat, a nadal stanowią przedmiot pożądania. Takie jak wspomniana wyciskarka do cytrusów Juicy Salif, wieszak „Hang It All” Ray i Charlesa Eamesów, czy lampa Artichoke. A jakie są ikony designu według Tomasza Fiedora? Oczywiście zaraz obok małpy.

Na pewno termosy Stelton, piękne w swojej prostocie i od lat produkowane w niezmienionej formie, są najlepiej sprzedającym się produktem firmy Stelton. A przypomnijmy, że to projekt z 1977 roku… Korkociąg Anna G. od Alessi i jej towarzysz Alessandro. To produkty, których nie wolno chować do szuflady! Są tak dekoracyjne i niebanalne, że stanowią przepiękną dekorację każdej kuchni. Kultowa seria porcelany Lyngby to uosobienie minimalizmu i odpowiedź na panującą na przełomie XIX i XX wieku modę na zdobienia i ornamenty. Wystarczy do takiego wazonu wstawić kwiaty, suszki czy zimowe gałązki i już otrzymujemy różne aranżacje. Pięknych produktów jest cała masa i wybór tylko kilku to nie lada wyzwanie. Mam w domu swoje „pudełko radości” będące kompilacją pięknych przedmiotów.

Hit sprzedażowy?

Chyba nie ma jednego produktu, który mógłbym nazwać sprzedażowym hitem. Design jak wiele innych branż cechuje sezonowość. Czas wesel to okres poszukiwania prezentów, podobnie jest przed Bożym Narodzeniem. Latem dobrze sprzedają się produkty do ogrodu. Gdybym jednak miał postawić na jeden produkt byłyby to młynki butelki od AUDO Copenhagen.

Audo Copenhagen młynki
Młynki AUDO Copenhagen

Plany na przyszłość?

Nieustanny rozwój! Poszukiwanie nowych pięknych, niebanalnych rozwiązań na rynku produktów użytkowych, takich, na widok których serce zabije jeszcze mocniej niż dotychczas.

Design for Home ul. Malwowa 37a, Poznań

REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Natalia Kaczmarek i Rafał Kosiński | Doskonalenie jazdy to inwestycja w bezpieczeństwo

Artykuł przeczytasz w: 15 min.
|ODTJ Akademia Kierowcy Natalia Kaczmarek Rafał Kosiński foto: Maciej Sznek Escargofoto|ODTJ Akademia Kierowcy Natalia Kaczmarek Rafał Kosiński foto: Maciej Sznek Escargofoto|ODTJ Akademia Kierowcy Natalia Kaczmarek Rafał Kosiński foto: Maciej Sznek Escargofoto|ODTJ Akademia Kierowcy Natalia Kaczmarek Rafał Kosiński foto: Maciej Sznek Escargofoto|ODTJ Akademia Kierowcy Natalia Kaczmarek Rafał Kosiński foto: Maciej Sznek Escargofoto|ODTJ Akademia Kierowcy Natalia Kaczmarek Rafał Kosiński foto: Maciej Sznek Escargofoto

Początek 2013 roku miał być dla Akademii czarnym koniem. Rokiem, w którym nowo wybudowany obiekt szkoleniowy stanie się, zgodnie z mającym wejść w życie prawem, miejscem szkolenia świeżo upieczonych kierowców. Ustawa trafiła do kosza, plan biznesowy wziął w łeb i trzeba było na nowo rozpisać przyszłość Akademii. Natalia Kaczmarek i Rafał Kosiński obecnie tworzą jeden z najnowocześniejszych ośrodków doskonalenia techniki jazdy – Akademię Kierowcy. Dziś opowiadają o 10-letniej historii, wyzwaniach, jakie stanęły przed nimi na samym początku działalności, o tym jak jeżdżą Polacy i miłości do motocykli.

To od początku – rozszyfrujmy skrót ODTJ?

NATALIA KACZMAREK: Skrót ten oznacza „ośrodek doskonalenia techniki jazdy”. Przede wszystkim musimy sobie wyjaśnić, że nie jest to nazwa przypadkowa. Jest uregulowana przepisami, a dokładnie rozporządzeniem ministra infrastruktury. W tym rozporządzeniu zawarte są bardzo konkretne informacje na temat tego, jak taki ośrodek powinien być zbudowany, kto może szkolić i kogo my możemy szkolić. To jest szalenie ważne, bo dotyczy jednego z ważniejszych dla wszystkich tematów. Mianowicie – tematu bezpieczeństwa. Jesteśmy ośrodkiem doskonalenia jazdy stopnia wyższego, co pozwala nam na realizację szkoleń w każdej kategorii – od motocykli, poprzez samochody osobowe, ciężarowe, po autobusy.
RAFAŁ KOSIŃSKI: Rozporządzenie jasno określa też kwalifikacje instruktorów, mówi o tym, kto może pracować jako szkoleniowiec w ODTJ – czyli mówiąc precyzyjnie jako instruktor doskonalenia techniki jazdy. Aby zdobyć takie uprawnienia, należy zdać państwowy egzamin przed Komisją powołaną przez Ministerstwo Infrastruktury, a to nie jest łatwa ścieżka. Ale pozwala zdobyć konkretną kompetencję i wykonywać ten zawód.

Kogo szkolicie? Komu dedykowane są szkolenia w ODTJ-ach?

N.K.: Szkolenia są dla każdego, kto posiada prawo jazdy w danej kategorii i chce podnieść swoje umiejętności w zakresie prowadzenia pojazdów. Swoją ofertę kierujemy dla klientów indywidualnych, firm, instytucji państwowych, sieci warsztatów. Często pytają nas – czym w takim razie różnimy się od ośrodków nauki jazdy? To bardzo proste – nauka jazdy przygotowuje do egzaminu, my podnosimy kompetencje tym wszystkim, którzy ten egzamin mają już za sobą.
R.K.: Nauka uczy, a doskonalenie – udoskonala. Tak chyba najkrócej można rozróżnić szkołę nauki jazdy od ODTJ. W naszym ośrodku pojawiają się ludzie z konkretnym oczekiwaniem, dotyczącym chęci podniesienia swoich umiejętności. I wówczas podejmujemy bardzo szerokie działania oparte między innymi o procesy andragogiki czy procesy psychologii w nauczaniu.

ODTJ Akademia Kierowcy Natalia Kaczmarek Rafał Kosiński foto: Maciej Sznek Escargofoto

Zatem zakładając, że mam prawo jazdy, ale nie jeździłam samochodem i chcę się doszkolić, powinnam skorzystać z ODTJ, a nie z instruktora nauki jazdy?

N.K.: Z ustawy jasno wynika – instruktor nauki jazdy nie może szkolić osoby posiadającej prawo jazdy, natomiast instruktor techniki jazdy nie może uczyć osoby, która uprawnień do prowadzenia samochodu nie ma. Bo instruktor nauki jazdy i techniki jazdy to dwa różne stanowiska, a co z tym idzie – kompetencje.
R.K.: Niestety brakuje edukacji w tym zakresie, ustawa weszła w życie, a w powszechnej społecznej świadomości panuje przekonanie, że jeśli chcesz się doszkolić – wracasz do swojej szkoły nauki jazdy. To błędny tok myślenia.

Polacy deklarują, że są świetnymi kierowcami i nie popełniają błędów na drodze. Takie zdanie ma o sobie aż 90 proc. kierowców. Jak wygląda to z Waszej perspektywy, kiedy trafiają do ośrodka?

R.K.: Jesteśmy najlepszymi kierowcami na świecie. (śmiech) To oczywiście sarkazm, bo rzeczywistość pokazuje, że jesteśmy świetnymi kierowcami dopóki nie musimy awaryjnie hamować czy ominąć przeszkody, która nagle znalazła się na naszej drodze. Nasze doświadczenie pokazuje, że wiele osób pojawiających się w ośrodku nie bardzo nawet wie, jak prawidłowo ustawić fotel, czy trzymać kierownicę. A to wszystko ma wpływ na nasze bezpieczeństwo na drodze!
N.K.: Samozadowolenie to jedno, a statystyki pokazują inaczej. Ostatnie wypadki młodych kierowców wskazują, że ta statystyka nie bierze się znikąd. Największe zagrożenie na polskich drogach niezmiennie sprawiają kierowcy z najniższej grupy wiekowej 18-24 lata, czyli dalej nie dbamy o prewencję, kształcenie i uświadamianie.

Wspomniałaś o braku ustawy. Ale miała być!

N.K.: Powstał projekt ustawy, która miała obligować wszystkich nowych kierowców do odbycia szkolenia z techniki jazdy w czasie od 4 do 8 miesiąca od wydania prawa jazdy w ramach tzw. okresu próbnego. Przepisy pierwotnie miały wejść w życie już w 2013 r., termin wejścia był jednak kilkukrotnie przesuwany. Polski, ustawowy program szkolenia techniki jazdy został opracowany w oparciu o doświadczenia w tego typu szkoleniach z innych państw, a w szczególności o model szwedzki. Tam szkolenia prowadzone są już od kilkudziesięciu lat, co przynosi doskonałe efekty. Szwecja jest obecnie najbezpieczniejszym państwem w Europie, na drogach tego kraju ginie 27 na milion mieszkańców, a w Polsce 79 – trzy razy więcej! Czynników wpływających na taki stan rzeczy jest wiele, ale bez wątpienia jednym z nich są obowiązkowe szkolenia z techniki jazdy, w których musi uczestniczyć każdy nowy szwedzki kierowca. Ale u nas ustawy niestety nie ma do dziś.

Dlaczego?

N.K.: Zbudowanie ODTJ to spory koszt. Trzeba spełnić wiele rygorystycznych norm, których wdrożenie po prostu jest kosztowne. Powstało zbyt mało ODTJ-otów w kraju, a to oznacza, że kursanci na szkolenia musieliby jeździć czasem setki kilometrów. I to spowodowało przesunięcia wdrożenia ustawy. Na kiedy? Nie wiadomo.

ODTJ Akademia Kierowcy Natalia Kaczmarek Rafał Kosiński foto: Maciej Sznek Escargofoto

Ośrodek z myślą o nadchodzących nowych przepisach powstaje, ustawa trafia do kosza. I co?

N.K.: Musieliśmy zaczynać wszystko od początku, przemodelować cały biznesplan. Szukać nowych produktów i nowych grup odbiorców.
R.K.: Pomógł nam w tym projekt „Motoryzacja w praktyce”, który poświęciliśmy technice motoryzacyjnej, spięliśmy to z ODTJ i tak powstały zupełnie nowatorskie produkty szkoleniowe, uwzględniające technikę motoryzacyjną. Początki nie były łatwe. Wiele osób stukało się w głowę, kiedy mówiliśmy o szkoleniach w warsztacie. Że przecież są doświadczeni mechanicy, technicy i co my możemy im zaproponować. Okazało się, że był to strzał w dziesiątkę i dzisiaj, kiedy mówimy o działaniach stricte szkoleniowych, to mówimy też o zapleczu, które jest związane z częścią warsztatową, po to, aby tę diagnostykę można było przeprowadzić. Ale na tym nie poprzestaliśmy – poszliśmy w tym kierunku znacznie dalej i dzisiaj jesteśmy jedynym w Polsce, o ile nie w Europie ośrodkiem, który łączy możliwość sprawdzenia poszczególnych elementów samochodu w warunkach bezpiecznych z możliwością diagnozowania części układu bezpieczeństwa, tudzież układu jezdnego.
N.K.: To także jest nasza odpowiedź na zmieniającą się motoryzację. W bliższej lub dalszej przyszłości kierowca nie będzie miał już takiego wpływu na jazdę, jaki ma dzisiaj. Technologicznie zbliżamy się do samochodów autonomicznych, które same będą decydowały o tym, kiedy hamować i jak wyjść z poślizgu. Jednak nadal będą wymagały diagnostyki, naprawy i wiedzy, na temat tego jak zamontowane w nich systemy działają.

Z tego, co mówicie wyłania się całkiem odpowiedzialna misja. Co napędza Was do działania?

R.K.: Chcemy podnosić świadomość każdego użytkownika jakiegokolwiek środka transportu indywidualnego. Czy jest to samochód, hulajnoga czy betoniarka. Nie jesteśmy torem wyścigowym, nie konkurujemy z ośrodkami wywodzącymi się z motosportu, jesteśmy jednostką szkoleniową i idziemy w kierunku doskonalenia umiejętności. Mamy za sobą profesjonalny ośrodek, wyszkoloną kadrę, wszystkie wymagane uprawnienia i kompetencje.

To zatem skoro przy ośrodku i kadrze jesteśmy. Z czego mogą skorzystać przyjeżdzający do Was kursanci?

N.K.: Nasz ODTJ to przede wszystkim 16 hektarów zamkniętego obiektu w Międzychodzie nieopodal Śremu. Jesteśmy pierwszym ośrodkiem w Polsce, który zastosował płyty betonowe. Płyty oczywiście wyposażone są w nawodnienie. I nasza wisienka na torcie – offroad, przystosowany z sekwencją trasy pod motocykle, samochody osobowe oraz z osobnymi trasami dla ciężarówek. To, co nas wyróżnia to zróżnicowanie terenu. W naszym obiekcie można jeździć na kilku wysokościach. Do tego oczywiście dochodzi cała infrastruktura związana z częścią teoretyczną szkoleń. Dysponujemy szerokim zapleczem sal konferencyjnych, w których kursanci zdobywają wiedzę, z którą później idą na zajęcia praktyczne.
R.K.: Jesteśmy w czołówce ośrodków cenionych za aspekty techniczne. Prowadzone są u nas na przykład badania w zakresie homologacji pojazdów w sferze bezpieczeństwa. Dodatkowo jesteśmy jedynym ośrodkiem, na który można wjechać wszystkim. Począwszy od lekkiego motocykla, skończywszy na 40-tonowym pojeździe ciężarowym – i to, mówiąc kolokwialnie, się nie zarwie. Niezależnie od warunków pogodowych, nie ma znaczenia czy panuje afrykański upał, czy sroga zima.

PP moto 07 2

Czy takie szkolenia dla pojazdów ciężarowych to częsta praktyka?

R.K.: Zdecydowanie za rzadka. To, że kierowcy zawodowi spędzają wiele godzin za kółkiem nie oznacza, że mają wypracowane odruchy, które pomogą im wyjść z niebezpiecznej sytuacji na drodze. Zresztą nie dotyczy to tylko kierowców pojazdów ciężarowych. Dotyczy to także przedstawicieli handlowych, kurierów, kierowców pojazdów uprzywilejowanych czy autobusów. To grupy, które relatywnie dużo jeżdżą, więc statystycznie są bardziej narażone na nieprzewidziane sytuacje. Każda z tych grup w naszym ośrodku znajdzie program dostosowany do jej indywidualnych potrzeb.

Ciekawi mnie, czy kierowcy pojawiający się w Waszym ośrodku „oddają się” łatwo w Wasze ręce, czy w nawiązaniu do tego, o czym mówiliśmy wcześniej, są przekonani o własnej nieomylności i stają okoniem, próbując dyskutować?

N.K.: Często gościmy w ośrodku zorganizowane grupy, kierowane przez firmy. Nasz plan szkoleniowy, oprócz oczywiście potężnej dawki wiedzy, zakłada dużo dobrej zabawy. Po to, aby każdy uczestnik rozluźnił się i przyswoił niezbędne informacje, przy okazji dobrze się bawiąc.
R.K.: Dorosły uczy się w modelu poznawczym. Czyli nie może być to sztywna relacja ławka – wykładowca, to musi być forma interakcji dwukierunkowej, która zapewnia im z jednej strony na początku strefę komfortu, a z drugiej strony daje możliwość weryfikacji tego, co wiedzą, z tym, co poznają.

A są tacy kierowcy, czy też grupy, które świadomie wybierają kurs doskonalenia jazdy?

N.K.: Grupą, która najchętniej i najczęściej się szkoli są motocykliści. To bardzo świadoma społeczność, która chyba najszerzej widzi zagrożenia na drodze. Głównie ze strony innych użytkowników szos. Przyjeżdżają do ośrodka, chcąc podszkolić swoje umiejętności, aby wiedzieć jak wyjść z trudnej, niebezpiecznej sytuacji na drodze, którą może im stworzyć inny pojazd, inny kierowca. Natomiast jeśli chodzi o kierowców samochodów osobowych, ciężarówek czy autobusów, to wymagają oni zdecydowanie więcej pracy, aby przekonać ich, że to, co chcemy im przekazać, może im tylko pomóc na drodze. Ale zdanie „30 lat jeżdżę na ciężarówce i wypadku nie miałem” jest chyba najczęściej słyszanym w naszym ośrodku. (śmiech). I to dla nas spore wyzwanie, z pasji przechodzimy do nie lada sztuki, aby tak ich zaciekawić programem, aby wyszli ze szkolenia zadowoleni.

ODTJ Akademia Kierowcy Natalia Kaczmarek Rafał Kosiński foto: Maciej Sznek Escargofoto

I udaje się?

R.K.: Kupują szkolenie dla syna, córki lub kogoś sobie bliskiego. To dla nas najlepsza rekomendacja.

A które z zadań wykonywanych przez kursantów sprawia im największe problemy?

R.K.: Hamowanie awaryjne. 9 na 10 osób nie potrafi awaryjnie hamować. A druga kwestia to zrozumienie działania systemów. Kierowcy mają taką tendencję, że myślą, że wiedzą lepiej. Ale nie w dobie dzisiejszych samochodów i zamontowanej tam elektroniki. Samochody są nią dzisiaj tak naszpikowane, że czasem trudno się połapać, który system do czego służy. I tego właśnie uczymy na naszych szkoleniach.

ODTJ Akademia Kierowcy Natalia Kaczmarek Rafał Kosiński foto: Maciej Sznek Escargofoto

W Waszym ośrodku szkolą się też zagraniczne służby.

N.K.: Tak, przyjeżdżają do nas grupy z całego świata. Głównie ze względu na autorskie programy szkoleniowe skierowane do komandosów, ochrony VIP-ów. Za tym wszystkim stoi wąsko wyspecjalizowana anglojęzyczna kadra dydaktyczna. To są szkolenia, które osobiście najbardziej lubię planować, są ciekawe, z bogatym programem, a do tego w praktyce bardzo widowiskowe. Cieszymy się ogromnie, że nasza Akademia zostala uznana na rynkach zagranicznych. Mamy wśród klientów ochronę rządową Dubaju, Portugalii czy Meksyku.

Czyli programy dla potencjalnych kursantów szyjecie na miarę?

R.K.: Siadamy, zbieramy oczekiwania i tworzymy autorski program wedle potrzeb klienta.

Najbardziej wymagający program jaki stworzyliście?

N.K.: Zdecydowanie programy dla służb specjalnych.

ODTJ Akademia Kierowcy Natalia Kaczmarek Rafał Kosiński foto: Maciej Sznek Escargofoto

Wspomnieliście o motocyklach – to także Wasza pasja. Od kiedy ona trwa?

N.K.: Rafał zaraził mnie tą pasją i miałam do wyboru – jeździć albo nie jeździć. (śmiech) A skoro uwielbiamy spędzać ze sobą czas, to wybrałam „jeździć”! Początki nie były łatwe, wyobraźnia bardzo pracowała, zresztą do dzisiaj pracuje i miałam naprawdę spore obawy. Wspomnę tylko, że pierwsza moja jazda na motocyklu skończyła się urwaniem kierownicy przy prędkości 5 km/h… A mówili, że się nie da… (śmiech) Rafał miał dla mnie dużo cierpliwości, czasami miałam wrażenie, że chce tego bardziej ode mnie. Ale ostatecznie udało się i dzisiaj jeździmy wspólnie. Postawiliśmy sobie za cel zwiedzanie Polski, w myśl „cudze chwalicie, swego nie znacie”. Motocykle dają dużą swobodę zwiedzania, więc robimy sobie kilkudniowe, weekendowe wyprawy, przejeżdżając podczas takiej wycieczki około 2000 kilometrów. W ciągu roku odbywamy takich wycieczek kilka, łącznie robiąc jakieś 15 do 20 tysięcy kilometrów.
R.K.: Jeśli są obawy, to dobrze. Ja jeżdżę, bo się boję. Jakbym się nie bał, to bym sobie zrobił krzywdę. W jeździe na motocyklu musi być element szacunku do maszyny, to nie są urządzenia, które w przypadku jakiegokolwiek zdarzenia na drodze pozostawiają margines błędu. Jeśli coś przyspiesza do 200 km/h w siedem sekund, to warto znać swoje umiejętności, ograniczenia i możliwości swojej maszyny. Ważne jest też wiedzieć, co się dzieje dookoła nas. Jaka jest temperatura, jaką mamy przyczepność, ciśnienie w oponach, bo to może być kluczowe dla uzyskania pewnych parametrów.
N.K.: I bardzo ważny jest też strój. Nie warto oszczędzać na kasku, butach, kurtce z ochraniaczami. Na szczęście dzisiaj jest tak szeroki wybór ubrań dla motocyklistów i co ważne – także dla motocyklistek! Więc nie jesteśmy już zdane tylko na jeden kolor czy fason. Na motocyklu także można być modną!
R.K.: Niezależnie od pogody jeździmy zawsze w stroju motocyklowym. Skrajną głupotą jest jazda w lecie w klapkach czy szortach. Strój jest tym, co ma za zadanie ochronić motocyklistę w przypadku jakiegoś zdarzenia. Więc nie wolno tego lekceważyć.

Wspólna jazda na motocyklach wzmocniła Waszą relację?

N.K.: Bardzo! Jakbyśmy się poznawali na nowo, w nowych trudnych sytuacjach, bo takie też bywały… nocna kilkugodzinna jazda w deszczu. Z każdej podróży wracamy z innym doświadczeniem, silniejsi i pełni pozytywnych emocji, bo to właśnie dostarcza nam jazda motocyklami.

Jakie plany na kolejne lata?

N.K.: Pomysły na nowe tematy mamy codziennie! (śmiech) Ale nasza historia pokazuje, że jeśli „chcesz rozśmieszyć Boga, powiedz mu o swoich planach” … Weryfikacja naszego planu sprzed 10 lat spowodowała, że dzisiaj bardzo ostrożnie podchodzimy zarówno do nowych inwestycji, jak i do partnerów, których wybieramy do współpracy.
R.K.: Naszym celem jest tworzenie największego centrum w Europie specjalizującego się w badaniach i kształceniu w obszarach samochód – technika motoryzacyjna. I de facto dzisiaj już to robimy, ale na pewno chcemy jeszcze na większą skalę.

A wymarzona wycieczka motocyklowa?

N.K.: Skandynawia! To nasz wymarzony kierunek, o którym myślimy już od dawna. I w kolejnym roku to na pewno nasz „must have”!

I tego Wam życzę!

REKLAMA
REKLAMA
|ODTJ Akademia Kierowcy Natalia Kaczmarek Rafał Kosiński foto: Maciej Sznek Escargofoto|ODTJ Akademia Kierowcy Natalia Kaczmarek Rafał Kosiński foto: Maciej Sznek Escargofoto|ODTJ Akademia Kierowcy Natalia Kaczmarek Rafał Kosiński foto: Maciej Sznek Escargofoto|ODTJ Akademia Kierowcy Natalia Kaczmarek Rafał Kosiński foto: Maciej Sznek Escargofoto|ODTJ Akademia Kierowcy Natalia Kaczmarek Rafał Kosiński foto: Maciej Sznek Escargofoto|ODTJ Akademia Kierowcy Natalia Kaczmarek Rafał Kosiński foto: Maciej Sznek Escargofoto
REKLAMA
REKLAMA

Hanna Szumińska | Puzzle w moim życiu zawsze się układają

Artykuł przeczytasz w: 21 min.
Hanna Szumińska - prezes Komandor Wielkopolska fot. Jakub Wittchen|Hanna Szumińska - prezes Komandor Wielkopolska fot. Jakub Wittchen|Hanna Szumińska - prezes Komandor Wielkopolska fot. Jakub Wittchen|Hanna Szumińska - prezes Komandor Wielkopolska fot. Jakub Wittchen|Hanna Szumińska - prezes Komandor Wielkopolska fot. Jakub Wittchen|Hanna Szumińska - prezes Komandor Wielkopolska fot. Jakub Wittchen|Hanna Szumińska - prezes Komandor Wielkopolska fot. Jakub Wittchen|Hanna Szumińska - prezes Komandor Wielkopolska fot. Jakub Wittchen

Wychowana w rzemieślniczej, stolarskiej rodzinie, od najmłodszych lat nauczona szacunku do pracy i prywatnej przedsiębiorczości. Analityczna, opanowana, rozważnie, ale szybko podejmująca decyzje. Jest entuzjastką kształcenia ustawicznego i kiedy tylko może swój wolny czas poświęca na naukę i szkolenia. Dziś mówi, że meble zawsze do niej wracają i choć porzuciła branżę na długie 15 lat, decyzję o powrocie podjęła w cztery i pół minuty – Hanna Szumińska – prezes Komandor Wielkopolska S.A.


Muszę na początek o to zapytać. Czy masz szafę Komandor w domu?
HANNA SZUMIŃSKA
: Oczywiście, że mam! Mam garderobę i przepiękny system Mocca, drzwi do garderoby i łazienki w systemie Lumi. Do tego wbudowaną we wnękę szafę, ale nie z drzwiami przesuwnymi, ale normalnie otwieranymi. Bo choć Komandor kojarzy się głównie z drzwiami właśnie przesuwnymi, normalnie otwierane też mamy w swojej ofercie. Cała moja kuchnia zbudowana jest z systemów Komandora – Opal, z przepięknym szkłem matowym. Z kolei w łazience mam szafę z białego akrylu, która mieści wszystkie sprzęty niezbędne przy sprzątaniu. Wszystkie te meble zostały zrobione na wymiar i dostosowane do mojego wzrostu, co szczególnie ważne jest przy projektowaniu i późniejszej budowie zabudowy kuchennej. Takie możliwości dają nasze systemy Komandora.

Zamiłowanie do stolarki wyniosłaś z domu?
Pochodzę ze Swarzędza, jestem córką stolarza. Mój Tato miał zakład rzemieślniczy i produkował przepiękne meble. I tym samym cała rodzina była zaangażowana w ten nasz rodzinny interes. Mama prowadziła tacie księgowość, ja już w wieku sześciu lat składałam fornir, a nieco później zostałam „asystentką biurową” Taty, pisałam umowy z klientami, przygotowywałam poczęstunek dla kontrahentów. Pamiętam, że szczególnym uznaniem cieszyła się wśród nich herbata z róży. (śmiech) A Tato zajmował się wszystkim – od zaopatrzenia, przez rekrutację młodych stolarzy, czeladników po wykonawstwo, transport i montaż u klienta.

Swarzędz w czasach poprzedniego ustroju był swoistą mekką meblową – jak wspominasz tamte czasy?
Biznes meblowy w tamtych czasach można podzielić na dwie grupy. Pierwszą stanowiły meble produkowane przez Swarzędzką Fabrykę Mebli, w drugiej znajdowali się rzemieślnicy, którzy prowadzili firmy, zrzeszeni w cechu stolarzy. To oni odpowiadali za kształcenie uczniów, czeladników. Tam odbywał się cały proces zawodowy. I tak jak wyglądała nasza rodzinna firma, tak wyglądał de facto cały prywatny biznes meblowy. Był to pewien model – wówczas firma produkująca meble zajmowała się całym procesem ich tworzenia. A to wymagało niezwykle rozbudowanego parku maszynowego i ludzi z umiejętnościami ich obsługi. Często wiele z tych maszyn było robionych samodzielnie, bo po prostu nie można było ich kupić. W naszym zakładzie większość z nich została wykonana przez mojego dziadka ślusarza, takie jak pucówka, frezownia, tarczówka i wyrówniarka. Prowadzenie działalności w tamtych czasach nie należało do popularnych. Wymagało ciężkiej pracy, ale też pozwalało godnie żyć. Kiedy rozpoczęły się zmiany ustrojowe – zaczęły się prawdziwe „przetasowania”. Pewne procesy okazały się nieopłacalne, pojawili się na rynku pseudohandlarze, także problemy z płatnościami, czego nie doświadczało się do tej pory, czy zupełnie nowy system podatkowy, żony stolarzy już nie były w stanie same prowadzić ksiąg rachunkowych. I stary model po prostu z dnia na dzień przestał działać w obliczu przychodzących nowych warunków rynkowych. Większość firm ratowała się i szukała nowych rozwiązań, ale fakt jest taki, że niewiele z nich działa do dzisiaj.

Hanna Szumińska - prezes Komandor Wielkopolska fot. Jakub Wittchen

Kiedy stwierdziłaś, że chcesz sprofesjonalizować swoje zainteresowania?
Szczerze powiedziawszy nigdy nie myślałam, że będę pracować w tej branży. Zajęć, które wykonywałam w ramach pomocy w rodzinie nie postrzegałam w kategoriach „pracy”. To była naturalna sprawa, że wszyscy w rodzinie zajmujemy się naszym biznesem. Na to należy nałożyć ówcześnie panujący światopogląd, że stolarstwo jest typowo męskim zajęciem. Gdyby mój ojciec miał synów, naturalnym byłoby przeświadczenie, że to oni w ramach sukcesji przejmą po nim schedę. Stety lub niestety mój Tato miał trzy córki i nikomu nie przychodziło w tamtych czasach do głowy, że kobieta może prowadzić biznes w tej profesji. To było poza zasięgiem czyjejkolwiek wyobraźni. I ja dopiero całkiem niedawno zdałam sobie sprawę, że te szafy, meble całe życie do mnie wracają. Nawet moje panieńskiego nazwisko – Szafoni, skłoniło moich kolegów z klasy do nadania mi przezwiska „Szafa”. (śmiech) I mimo wielokrotnych prób odchodzenia z moimi planami i marzeniami w inne branże, meble ciągle do mnie wracają. Meblarstwo najprawdopodobniej jest mi pisane. (śmiech)

Komandor to dziś synonim szaf z drzwiami przesuwnymi, firma powstała w Polsce w 1992 roku z inicjatywy jej obecnego właściciela Jacka Kozłowskiego. Dołączyłaś do firmy niewiele później. Jak wspominasz lata 90.?
Dość szybko wyszłam za mąż, urodziłam troje dzieci. Późne lata 90. to był czas mojego powrotu na rynek po urlopach wychowawczych. A tak się stało, że Komandor tworzył wówczas swoją pierwszą sieć dealerską i prezentował nowe modele szaf na targach w Poznaniu. Modele, które wzbudzały niemało kontrowersji. Bo mało kto wówczas wierzył w sukces szafy, która nie ma klasycznie otwieranych drzwi, nie ma „pleców” czy boków. Czas pokazał, że Komandor miał rację, a ich produkty stały się hitem rynkowym i doczekały się szerokiego grona naśladowców. Drugim argumentem, jakim Komandor przyciągał potencjalnych franczyzobiorców, był brak konieczności posiadania zaplecza maszynowego. Przypomnijmy, że były to późne lata 90., a Komandor postawił na zupełnie innowacyjny model biznesu w tamtych czasach – tzn. na oprogramowanie. I pamiętam, kiedy poszłam na spotkanie dla przyszłych partnerów firmy, rozgorzała tam dyskusja, że taki schemat na polskim rynku na pewno się nie przyjmie. Że może to w Stanach lub w Niemczech, ale u nas – nie ma mowy. Po roku od wprowadzenia tego modelu na rynek okazało się, że dzięki biznesowym wskazówkom spisanym przez właściciela firmy w tzw. „żółtej książeczce” – do prowadzenia firmy wystarczy laptop, drukarka i chęci. Na pewno wielu czytelników pamięta czasy, kiedy przedstawiciel firmy pojawiał się w domu klienta, robił pomiary, rysował „od ręki” szafę z wyceną w komputerze i jeśli Klient podpisał umowę, to umawiał się już tylko na montaż. Początkowo stolarz wysyłał projekt na dyskietce, potem już poprzez Internet do działu produkcyjnego i jedyne co robił to odbierał gotowe elementy, które montował w domu u Klienta.

Hanna Szumińska - prezes Komandor Wielkopolska fot. Jakub Wittchen

Czyli zmiana modelu niosła ze sobą bunt zwolenników starego modelu?
Nie tylko to stanowiło punkt zapalny. Dość spore kontrowersje budziło też wprowadzenie płyty laminowanej jako wypełnienia szaf. Dla nas rzemieślników ze „starej szkoły” było to takie nieco urągające. Laminat nie był postrzegany jako materiał wysokiej klasy. Dzisiaj wydaje się to aż śmieszne, bo laminaty potrafią być naprawdę wysokiej jakości, ale wówczas były materiałem drugiej kategorii. Na to wszystko nakładała się obawa o proces, który dzisiaj nazywamy cyfryzacją. Nie za bardzo rozumieliśmy istotę Internetu. Przypominam, że jesteśmy w latach 90. i trudno było zaufać czemuś, czego nikt nie znał, co dopiero raczkowało. Ale traf chciał, że mniej więcej w tym samym czasie brałam udział w otwartym wykładzie profesora Wojciecha Cellarego na ówczesnej Akademii Ekonomicznej dotyczącym innowacyjności. I pamiętam, że profesor powiedział dokładnie to samo, co usłyszałam na spotkaniu Komandora, że od procesu cyfryzacji nie ma odwrotu i że tak będzie wyglądał rynek w przyszłości. To stanowiło dla mnie swoistą kropkę nad „i”, która zadecydowała o tym, że zostałam partnerem firmy Komandor. Z punktem w Tesco przy ulicy Serbskiej. Co też było zupełnym novum, istnym szaleństwem, bo kto wpadł na pomysł, aby w sklepie spożywczym sprzedawać meble?! (śmiech) Ale ten model się sprawdzał.

Byłaś w firmie kilka lat, zrobiłaś sobie przerwę na 15 lat, po to… aby ostatecznie do niej wrócić. Komandora się nie porzuca?
Myślę, że wszystko w moim życiu miało swój czas. Zawsze czułam, że w pierwszej kolejności chcę postawić na rodzinę, dzieci, a potem dopiero na tzw. karierę. Dzieci zawsze stanowiły dla mnie priorytet i chciałam im poświęcić tyle czasu, ile potrzebowały. W miarę ich dorastania, siłą rzeczy potrzebowały tego czasu coraz mniej i mogłam, kolokwialnie mówiąc, zająć się sobą i swoim rozwojem. Zawsze marzyłam o tym, aby zostać nauczycielką. Poszłam na studia o kierunku psychopedagogika pracy, swoją pracę pisałam o procesach pracy w małej firmie, chwilę później pojawiła się propozycja, aby przejść w ramach spółki Komandor do fundacji, która zajmowała się rozwojem przedsiębiorczości. Ale gdzieś podskórnie czułam, że potrzebuję zmiany. I trafiłam na rynek zarządzania nieruchomościami, aby finalnie zarządzać Centrum Wyposażenia Wnętrz przy ulicy Głogowskiej. Ta branża chyba musi mnie kochać i ja ją chyba też! (śmiech) Zawsze w moim sercu zajmowała szczególne miejsce, więc kiedy w 2019 roku o 8:15 rano zadzwonił telefon od właściciela firmy z propozycją objęcia stanowiska prezesa zarządu Komandor Wielkopolska S.A., decyzję podjęłam w cztery i pół minuty.

Szybko…
Generalnie w swoim życiu staram się szybko podejmować decyzje. I staram się być w tym wszystkim mocno analityczna. W trakcie tych czterech i pół minuty musiałam sobie odpowiedzieć na kluczowe pytania – o własne kompetencje, o to czy jestem przygotowana merytorycznie do tego, aby taki projekt przyjąć i o to, czy mam na to czas. Prowadziłam wówczas swoją działalność i przyjęcie tego stanowiska wymagało reorganizacji dotychczasowej rutyny. Na oba te pytania odpowiedziałam sobie dość szybko i pozytywnie. Tym samym w ciągu dwóch tygodni zostałam powołana na stanowisko prezesa zarządu Komandor Wielkopolska. A między nami mówiąc – chyba kiedyś przez moment o tym marzyłam…

Hanna Szumińska - prezes Komandor Wielkopolska fot. Jakub Wittchen

Mówisz, że około 20 procent Twojej pracy to wolontariat. Rozwiniesz myśl?
To pokłosie moich marzeń związanych z byciem nauczycielem. Zarządzanie nieruchomościami, praca w Termach Maltańskich tuż przed ich otwarciem, gdzie odpowiedzialna byłam za poukładanie wszystkich procesów, które jakby nie było, pewnie z korektami, ale działają do dzisiaj. Zajmowałam się tam organizacją właściwie wszystkiego – od sprzątania, poprzez ochronę, komercjalizację powierzchni. Wszystko to sprawiło, że jeszcze bardziej pokochałam porządkowanie kompetencji w zakresie gospodarki nieruchomościami. Kiedy w 2014 roku trafiłam do ministerialnego projektu o nazwie Zintegrowany System Kwalifikacji – systemu, który daje możliwość zdiagnozowania i porównywania kwalifikacji w ponad 130 krajach na świecie, zupełnie przepadłam. Zakochałam się w tym na zabój. (śmiech) Mogłam wykorzystywać swoją wiedzę i praktykę do tego, żeby porządkować procesy w obszarze kompetencji. To była moja odskocznia od codziennej pracy zawodowej. Sporo też dowiedziałam się wówczas o sobie. Przede wszystkim odkryłam, że moją misją jest „opracowywanie”. Zupełnie nie nadaję się do prac odtwórczych, pasjonuje mnie wdrożenie, uporządkowanie, audyty, inwentaryzacje i szukanie dróg rozwoju. Kiedyś zastanawiałam się, po co mi kolejne szkolenia z rzeczy pozornie niepotrzebnych, niezwiązanych z moją branżą. Dziś już wiem, że wszystkie wykłady, w których uczestniczyłam, wszystkie szkolenia, studia podyplomowe – to wszystko okazało się przydatne. Mam całe półki segregatorów materiałów ze szkoleń, na które poświęcałam swoje wolne dni, urlopy czy weekendy. Jestem entuzjastką uczenia się przez całe życie i kształcenia ustawicznego. Puzzle w moim życiu zawsze się układają.

Jesteś prezesem Komandor Wielkopolska. Wytłumaczmy, gdzie na mapie procesu produkcyjnego czy logistycznego znajduje się właśnie Komandor Wielkopolska?
Na całą firmę składa się Zakład Produkcyjny w Radomiu, w którym projektujemy, produkujemy i testujemy systemy do drzwi przesuwnych oraz uchylnych. Dodatkowo – dział oprogramowania działający pod marką Komandor Software. To bardzo ważna część naszej działalności, gdyż firma Komandor posiada autorski program komputerowy służący do projektowania, ofertowania, przygotowywania zamówień i wysyłania ich na produkcję. A z kolei w dziesięciu miastach Polski znajdują się zakłady takie jak nasz, poznański przy ulicy Jeleniogórskiej, które zajmują się obróbką i przygotowaniem pod montaże mebli dla klienta. Posiadamy najlepsze oprogramowanie w kategorii produktów meblowych na wymiar, z którego korzystają naprawdę wszyscy – projektanci, pomiarowcy, obsługujący oferty i zamówienia, puszczający do produkcji, planiści, pracownicy produkcji czy montażyści.

Hanna Szumińska - prezes Komandor Wielkopolska fot. Jakub Wittchen

Kiedy realizowaliśmy sesję zdjęciową na potrzeby tego wywiadu w Showroomie w Galerii Polskie Meble, powiedziałaś, że to, co tam widzimy, to tylko szafa, produkt, który może być taki czy inny, ale najpiękniejszy jest proces jego tworzenia i maszyny, na których powstaje. To dość niezwykłe. Wydawało mi się, że to dzieło, które powstaje jest tym, co ostatecznie podziwiamy, zachwycamy się – niekoniecznie sam proces…
Dziadek ślusarz, tata stolarz, zapach drewna i płyty na podwórku – to moje zapachy z dzieciństwa. Może z tego to wynika…? Jednocześnie jestem z firmą Komandor związana od wielu lat, byłam przy jej narodzinach, rozwoju. Mam ogromny szacunek do jej prezesa, że potrafił tak poukładać procesy w firmie, że działa ona do dzisiaj. To wszystko powoduje, że patrzę na produkowane przez nas meble z ogromnym sentymentem, widząc nie tylko gotowy produkt, ale wszystko to, co za nim stoi, zanim powstanie.

Wspomniałaś już o wyjątkowym, autorskim oprogramowaniu, na którym bazuje firma Komandor. I to od samego początku jej istnienia. Można powiedzieć, że byliście w latach 90. pionierami cyfryzacji w branży. Opowiedz proszę, jak powstaje szafa Komandor?
Wszystko zaczyna się od pomiaru w domu klienta. Dzięki naszemu oprogramowaniu jesteśmy w stanie stworzyć najbardziej niestandardową szafę czy zabudowę. Nasze oprogramowanie precyzyjnie wyliczy, gdzie mają się znaleźć nawierty, nie pozwoli na kolizje, a do tego zorganizuje naszym partnerom całą produkcję, optymalizując wszystkie procesy produkcyjne związane z przygotowaniem finalnych produktów. To ogromny skok ewolucyjny w stosunku do tego, w jaki sposób kiedyś robiło się meble. Firma Komandor od samego początku swojego istnienia postawiła na cyfryzację, robotyzację, na procesy, które dzisiaj nazywamy Przemysłem 4.0, a dzięki którym, możemy zrobić projekt dokładnie pod zamówienie klienta. Jeśli tylko jest to technicznie do wykonania. I do tego optymalizacja tych procesów nie powoduje zwiększenia ceny finalnego produktu. Często produkty na zamówienie są droższe od standardowych, gdyż wymagają niestandardowych ustawień maszyn czy jakiś wyjątkowych zabiegów powodujących wzrost kosztów. U nas tego nie ma. Właśnie dzięki postawieniu od samego początku na cyfryzację. Dodatkowo dzięki naszemu oprogramowaniu łączymy różne działy – nie musimy biegać z karteczkami, czy przesyłać sobie arkuszy kalkulacyjnych z księgowości na produkcję czy do działu zaopatrzenia. Wszystko znajduje się w jednym systemie i dzięki temu panuje porządek.

Hanna Szumińska - prezes Komandor Wielkopolska fot. Jakub Wittchen

Z jakich rozwiązań cyfryzacyjnych może skorzystać przysłowiowy Kowalski, a z jakich profesjonalista, jakim jest architekt wnętrz?
Dla każdej z tych grup mamy różne rozwiązania. Klientowi ostatecznemu proponujemy rozwiązanie, jakim jest konfigurator Komandor. Darmowa aplikacja, którą każdy może ściągnąć na swój telefon i zwizualizować swój mebel. Właśnie „zwizualizować”, a nie zaprojektować. Do takiej wstępnej wizualizacji potrzeba korekty projektanta, który te zmiany może nanieść w programie Komandor Professional. I ten z kolei wymaga już bardzo dużej wiedzy, mebel jest projektowany od przysłowiowej klapeczki, a samo oprogramowanie wymaga już sporej wiedzy na temat tworzenia mebli. W tej chwili wprowadzamy nowość dla architektów wnętrz i stolarzy – oprogramowanie Komandor SMART, pozwalające na projektowanie na gotowych modułach. To program, który dużą część pracy wykona za projektanta, a ten nie musi się już martwić o odpowiednie nawierty czy obrzeża meblowe. Ale w tym oprogramowaniu znajdują się także informacje o aktualnych cenach czy dostępności poszczególnych płyt, wzorów czy kolorów. To ogromne ułatwienie dla architektów i stolarzy, którzy nie muszą już do nas dzwonić, pytać i sprawdzać.

Komandor słynie z personalizacji swoich mebli. Co zatem zawiera pakiet jak sama mówisz „nieskończenie wielu rozwiązań” i jak zaprojektować szafę idealną?
Żyjemy z szafami. Jest szalenie ważne, jakie potrzeby ma konkretny klient. Dlatego tak istotne jest rozpoznanie własnych potrzeb i odpowiedzenie sobie na parę kluczowych pytań – o swój stan posiadania, ale też o styl życia. Bo istotną kwestią jest to, czy ktoś potrzebuje szafy na 50 sukienek czy 25 par butów, czy lubi szuflady czy półki wysuwane. Szafa ma ułatwiać nam życie. Codziennie ją otwieramy, zaglądamy do niej, zamykamy. To wszystko musi działać. Pamiętam czasy, kiedy nowością był podział szafy na damską i męską część. Po to, aby rano, kiedy wszyscy się spieszymy, nie było kolizji. Aby szafa nie była elementem porannego sporu. Dodatkowo takie elementy jak umiejscowienie na właściwej wysokości drążka na marynarki, aby te nie haczyły o podłogę czy inne półki. Wybór właściwej szafy zależy też od etapów naszego życia. Kiedy mamy małe dzieci potrzebujemy koszy na zabawki, półek na akcesoria i ich ubranka. W miarę dorastania naszych pociech wszystko się zmienia – potrzebujemy więcej miejsca na książki i nieco większe ubrania. Stąd tak ważne jest rozpoznanie potrzeb. Każda z nich ma znaczenie. A dodatkowo – dobrze, kiedy szafa jest ładna i estetyczna, wpasowuje się we wnętrze i po prostu nam się podoba. Bo jak wcześniej powiedziałam, każdy z nas żyje z jakąś szafą. (śmiech)

Jestem też ciekawa jak zmieniały się gusta Polaków na przestrzeni lat? Zauważyłaś jakieś trendy? Co dzisiaj jest na topie?
Specjalnie zapytałam wykonawców o to, jakie meble wykonują ostatnio najczęściej. I na przykład w kuchniach nadal panuje biel, choć powoli wracają do łask beże i brązy. Materiałowy dekor na płytach, to też nowość, która zaczyna być modna. Ale z drugiej strony – ile ludzi, tyle gustów. Jeśli ktoś dobrze czuje się w mocnych kolorach – czerwieni czy różu, to dlaczego na siłę musi mieszkać z białą szafą? Nasze rozwiązania mają tę cudowną właściwość, że aby odmienić wnętrze swojego domu, czasem wystarczy po prostu zmienić drzwi do szafy…

Hanna Szumińska - prezes Komandor Wielkopolska fot. Jakub Wittchen

Ile dziś osób pracuje w Komandor Wielkopolska?
W zakładzie przy ulicy Jeleniogórskiej zatrudnionych jest ponad 30 osób, ale oczywiście sieć naszych współpracowników jest dużo, dużo większa.

Bardzo stawiasz na ich rozwój. Stworzyłaś jako pierwsza system szkoleń dla stolarzy.
To pokłosie mojej pasji do uczenia się. Miłość do stolarstwa wyniosłam z domu i bardzo zależy mi, aby małe, prywatne zakłady tworzące ten rynek przetrwały. I bardzo mnie boli, kiedy te niejednokrotnie niewielkie firmy, pomimo ogromnych kompetencji zawodowych, nie zawsze odnajdują się w gąszczu przepisów prawnych czy podatkowych, kiedy nie zawsze nadążają za galopującą cyfryzacją, czy też nie zawsze dobrze radzą sobie z prowadzeniem działalności gospodarczej. Komandor bardzo partnersko traktuje swoich dealerów czy podwykonawców. Każdy jest tak samo ważny w tym łańcuchu, każdy pełni tak samo ważną rolę. I w żywotnym interesie firmy jest to, aby o każde ogniwo tego łańcucha dbać.

Jakie wyzwania stanęły przed firmą w tych ostatnich latach?
Na pewno czasy nie są łatwe dla nikogo. Mechanizm wojny i pandemii to nic innego jak sytuacja kryzysowa i dzięki mojej pracy w obszarze zarządzania nieruchomościami, dość dobrze opanowałam zarządzanie tym obszarem. Jak już wcześniej wspomniałam, także dość szybko analizuję sytuację. I kiedy w mojej głowie pojawiły się pytania o przyszłość, natychmiast pojawiły się też scenariusze ewentualnościowe. Sytuacje kryzysowe zdarzały się, zdarzają się i zdarzać się będą. Myślę, że my jako społeczeństwo, żyjąc wiele lat w okresie prosperity, stworzyliśmy sobie fikcyjną bańkę złudzenia, że nic złego nigdy się nie wydarzy, a my będziemy się tylko rozwijać na tej fali powodzenia. A życie to sinusoida i najważniejszym jest, aby w tych trudniejszych czasach umieć podjąć decyzję. I potem z nią żyć.

Jakie decyzje zatem przyszło Ci podjąć?
Przez pandemię udało nam się przejść suchą stopą, gdyż mądrość życiowa matki trojga dzieci, kazała zabezpieczyć towar. (śmiech) Do domu kupiłam sporo makaronu, natomiast do firmy kilka tirów płyty, okuć, akcesoriów niezbędnych nam do produkcji. Dzięki temu nie zabrakło nam towaru i firma Komandor była gwarantem stabilności w trudnych czasach. Oczywiście w pandemii wdrożyliśmy procedury bezpieczeństwa zarówno dla naszych klientów, jak i dla naszych ekip montujących, bo choć cały świat przechodził na pracę zdalną, to szafy na odległość nie da się zamontować. I to zdało egzamin. Bardzo niewiele montaży zostało wówczas przełożonych, a to także dzięki temu, że montaż w domu u klienta ze względu na przeniesienie całego procesu produkcyjnego do zakładu, trwa naprawdę krótko. Kiedyś montaż szafy w domu klienta trwał dwa dni, w tej chwili to kilka godzin. Dzisiaj stanęliśmy w obliczu nowego kryzysu, czyli spowolnienia w budowlance i branżach pokrewnych. Jesteśmy ściśle powiązani z branżą mieszkaniową i patrząc na twarde dane liczbowe, zdajemy sobie sprawę z tego, że może być trudniej w nadchodzących miesiącach. Ale wykorzystamy ten czas chociażby na szkolenia naszych współpracowników. Bo każdy kryzys kiedyś się kończy i ważne, aby kiedy znów pojawi się koniunktura, wystrzelić ze zdwojoną siłą.

Jakie są najważniejsze ogniwa firmy Komandor?
To po pierwsze pracownicy i współpracownicy ich otwartość na zmiany i wdrożenia nowych technologii i utożsamianie z firmą. Po drugie to nasi klienci, którzy od tylu już lat kupują oryginalnego Komandora. Także ci z najmłodszego pokolenia, bo młodzież zauważa nowoczesny design i możliwość wykorzystania technologii. A po trzecie – firma Komandor funkcjonuje w ponad 40 krajach na świecie co daje zupełnie inne spojrzenie na trendy rozwojowe i siłę wynikającą z wymiany doświadczeń.

Jakie plany na kolejne lata?
Przede wszystkim kuchnie! To nasz najnowszy projekt bazujący na oprogramowaniu iKOM Kuchnie, czyli narzędziu do szybkiego projektowania pomieszczeń kuchennych na wymiar, przy wykorzystaniu gotowych i sprawdzonych mebli. Bardzo zależy nam na jego upowszechnianiu w studiach kuchennych. Dzięki technologii iKOM Kuchnie będą one mogły oferować wszechstronne zabudowy kuchenne, zgodne z najnowszymi trendami panującymi na rynku, z zachowaniem ich pełnej funkcjonalności i użyteczności. Dodatkowo wprowadzamy szeroki program rozwojowy dla stolarzy – mastermind. Tego typu inicjatywy są mocno upowszechnione w środowiskach przedsiębiorców, managerów, a w naszej branży to nowość. Przygotowaliśmy półroczny program, podczas którego porozmawiamy o bolączkach branży, możliwościach reakcji na zachodzące zmiany. Postaramy się przekazać naszą wiedzę na temat zarządzania. Aby inni mogli uczyć się na naszych błędach. Firma jest tak silna jak jej najsłabsze ogniwo. A nam bardzo zależy, aby łańcuch naszych partnerów był nierozerwalny.

REKLAMA
REKLAMA
Hanna Szumińska - prezes Komandor Wielkopolska fot. Jakub Wittchen|Hanna Szumińska - prezes Komandor Wielkopolska fot. Jakub Wittchen|Hanna Szumińska - prezes Komandor Wielkopolska fot. Jakub Wittchen|Hanna Szumińska - prezes Komandor Wielkopolska fot. Jakub Wittchen|Hanna Szumińska - prezes Komandor Wielkopolska fot. Jakub Wittchen|Hanna Szumińska - prezes Komandor Wielkopolska fot. Jakub Wittchen|Hanna Szumińska - prezes Komandor Wielkopolska fot. Jakub Wittchen|Hanna Szumińska - prezes Komandor Wielkopolska fot. Jakub Wittchen
REKLAMA
REKLAMA

Kamil Sobala | Nie ma dróg na skróty

Artykuł przeczytasz w: 14 min.
Kamil Sobala Pracownia Fryzur Kamil Sobala|Kamil Sobala Pracownia Fryzur Kamil Sobala|Kamil Sobala Pracownia Fryzur Kamil Sobala|Kamil Sobala Pracownia Fryzur Kamil Sobala|Kamil Sobala Pracownia Fryzur Kamil Sobala|Kamil Sobala Pracownia Fryzur Kamil Sobala|Kamil Sobala Pracownia Fryzur Kamil Sobala|

Pochodzi z Tomaszowa Mazowieckiego, fryzjerskie szlify zdobywał w Piotrkowie Trybunalskim, po drodze zahaczył o Irlandię i Warszawę, aby ostatecznie osiąść w Poznaniu, do którego jak sam mówi, przyjechał tylko na imprezę. Rok 2017 był dla niego przełomowy – wygrana w konkursie Goldwell Color Zoom otworzyła mu drzwi do stylizacji fryzur największych gwiazd polskiej sceny artystycznej. Program Dance, Dance, Dance czy coroczny gdyński Festiwal Filmów Fabularnych to miejsca, w których artyści, bez jego pomocy nie pojawiają się na scenie. Ale nie zapomina też o swoich stałych poznańskich klientach, których – przyjmując w swojej Pracowni Fryzur przy ulicy Matejki – traktuje jak dobrych znajomych, nierzadko przyjaciół. Kamil Sobala – stylista fryzur świętuje w tym roku dziesiąte urodziny swojego salonu. 

Fryzjer czy stylista fryzur?

KAMIL SOBALA: Dobrze, że o to pytasz, bo ludzie nie potrafią tego rozgraniczyć. Stylista to osoba, która potrafi dobrać klientowi fryzurę, kolor, doradzić. Fryzjer to osoba, która jest na początku swojej drogi zawodowej i rozwija się jako stylista. Uczy się jak dobrać odpowiednią fryzurę do kształtu twarzy, uczy się doboru koloru do karnacji klienta czy tego, jak konkretny włos „się zachowuje”. Bo inaczej pracuje się z włosem cienkim, a inaczej z grubym. Nie każdy włos pozwoli na zrobienie konkretnej fryzury. Dzisiaj często jest tak, że ludzie przychodząc do fryzjera czy też stylisty, mają swoje wyobrażenia, często zainspirowane instagramowymi zdjęciami, a nie zawsze jest to możliwe do wykonania. Nie zawsze mają do tego odpowiednie włosy, czy też ich styl życia nie pasuje do konkretnej fryzury i trzeba umieć spojrzeć na człowieka jako całość. I od tego właśnie jest stylista. Żeby patrzył na klienta holistycznie. 

Czy trzeba zatem umieć odmawiać, jeśli widzisz, że instagramowe zdjęcie nijak się ma do włosów klienta?

Na pewno trzeba w sobie znaleźć odwagę, aby z klientem rozmawiać i tłumaczyć, dlaczego pewne rozwiązania nie są dla niego. Nigdy „nie, bo nie” – nie jest odpowiedzią. 

Kamil Sobala Pracownia Fryzur Kamil Sobala

Jak rozumiem, Ty jesteś na etapie stylisty fryzur?

Teoretycznie tak, choć sam szkoląc przyszłych adeptów fryzjerstwa, przedstawiam się „cześć, jestem Kamil, jestem fryzjerem”. Mam w sobie dużo pokory, sam się cały czas uczę i dopóki będę wykonywał ten zawód, będę się uczył. Mam wykształcenie kierunkowe do wykonywania zawodu fryzjera, więc nie widzę powodu, aby nadawać tej profesji sztuczne nazewnictwo. Kiedyś w jednym z zakładów fryzjerskich piastowałem stanowisko dyrektora artystycznego. Wykonując oczywiście zawód fryzjera. Zobacz, co stało się z fryzjerstwem męskim. Dzisiaj nikt nie chce już chodzić do „męskiego fryzjera”, ale za to chętnie uda się do barbera. A to przecież to samo… Nazwać się możemy jak chcemy – stylistą fryzur, fryzjerem, barberem. Ale to życie, praktyka i klienci zweryfikują nasze umiejętności. 

Zatem jakie cechy powinien mieć dobry fryzjer? 

Na pewno powinien być w pewnym stopniu psychologiem. Od tego wszystko się zaczyna. Od rozmowy z klientem, rozpoznania jego potrzeb i doradztwa. Mało tego, ta konsultacja nie powinna opierać się tylko o tematy związane z włosami. Uważam, że powinna zahaczać o styl życia, codzienne możliwości czasowe, jakie klient może poświęcić na pielęgnację swojej fryzury, czy o sprzęt „okołowłosowy”, jaki klient posiada w domu. Często wychodzą z tego śmieszne sytuacje. Wiesz, że wielu mężczyzn myśli, że suszarka do włosów służy do suszenia włosów tylko damskich? A przecież to sprzęt do włosów. Jeśli ktoś ma włosy, może używać suszarki. (śmiech) Ja nawet brodę trochę suszę! Oczywiście sytuacją idealną jest, kiedy za doradztwem, konsultingiem, rozmową idą fachowość i umiejętności. Wówczas klient ma pewność, że to, co z fryzjerem ustalił, znajdzie się na jego głowie. 

Kamil Sobala Pracownia Fryzur Kamil Sobala

Jaka jest dzisiaj świadomość ludzi odwiedzających salony fryzjerskie? O używaniu suszarki do włosów przez mężczyzn już trochę opowiedziałeś… Ale czy jednak nie jest tak, że ludzie wiedzą, w czym się dobrze czują i czego oczekują od fryzjera, stylisty? 

W ogromnej większości przypadków tak dokładnie jest. Moje klientki doskonale wiedzą, czy dobrze czują się we włosach długich, czy krótkich. Czy preferują kolory jasne czy ciemne, zimne czy ciepłe. Ale oczywiście są też klienci, którzy przychodzą z tymi słynnymi instagramowymi zdjęciami, często przerobionymi filtrami, czy przedstawiającymi modelki wręcz idealne. I pokazując takie zdjęcie fryzjerowi, styliście, często podoba nam się „całokształt”, jaki widzimy na zdjęciu. Twarz modela czy modelki, zachód słońca nad ciepłym morzem w tle… A takich cudów w salonach fryzjerskich jeszcze nie dokonujemy. (śmiech)

Czy instagramowe inspiracje to zmora stylistów?   

Gdyby za pewnik brać wszystko, co pokazuje nam instagram, okazałoby się, że wszyscy ciągle są na wakacjach. (śmiech) Na wystylizowanych zdjęciach w social mediach modelki wiele godzin są przygotowywane do sesji. Często noszą doczepione włosy, a ich koloryzacja potrafi trwać nawet 8-9 godzin. I to wszystko jest do zrobienia, metamorfozy są możliwe i bywają naprawdę spektakularne, ale wymagają czasu i pieniędzy. Bardzo szanuję fryzjerów, którzy otwarcie mówią, że czegoś nie zrobią. Ja na przykład nie czuję się w upięciach ślubnych, czy na jakiekolwiek inne okazje. Dlatego chętnie oddaję to pole lepszym ode mnie. Nie chciałbym, aby przeze mnie ktoś czuł się niekomfortowo na jednej z najważniejszych dla siebie uroczystości. 

Kamil Sobala Pracownia Fryzur Kamil Sobala

Fryzjerstwo to kawałek mody?

Oczywiście! To forma „rzeźby na chwilę”. To proces tworzenia, swego rodzaju artyzm. Jeśli kupisz sobie T-shirt, który nie do końca Ci pasuje, zawsze możesz go zdjąć. Z włosami już tak nie jest. I dlatego tak ważnym jest, aby ktoś, kto zajmuje się włosami, umiał przyznać, że czegoś nie umie. Bo fryzura to część naszego wizerunku, na który często przeznaczamy większe fundusze niż na dbałość o swoje zdrowie. 

Czy kiedy poznajesz nowe osoby, odruchowo patrzysz na ich włosy?

Na szczęście nauczyłem się odcinać życie zawodowe od prywatnego. Kiedyś faktycznie tak robiłem i zwracałem uwagę na fryzury ludzi w sklepach czy komunikacji miejskiej. Ale przestałem, bo nie da się wszystkich naprawić. (śmiech)

Czy fryzura mówi coś o człowieku?

Hmmm…Pewnie tak. Ale nie zawsze dobrze. (śmiech) Na pewno pierwsze wrażenie jest bardzo ważne, ale też nie wolno oceniać książki po okładce. Sytuacje życiowe są różne, problemy z jakimi się zmagamy, czasem nie pozwalają nam zadbać o siebie tak, jakbyśmy tego chcieli. A zdarza się, że po prostu nie trafimy na dobrego fryzjera. (śmiech) Jeśli ktoś chodzi do fryzjera dwa razy w roku i dwa razy nie trafił, to przez cały rok nie miał dobrej fryzury. 

Jak wobec tego nosi się polska ulica? Jesteśmy dobrze ostrzyżeni?

W Polsce jest dużo dobrych fryzjerów, odbywa się sporo szkoleń, nacisk na edukację jest ogromny. W porównaniu z rynkiem niemieckim jesteśmy bardzo rozwinięci. Potrafisz sobie wyobrazić strzyżenie bez mycia, mycie bez odżywki, a modelowanie bez lakieru? A akurat na niemieckim rynku to standard. Kiedy idziesz do restauracji, nie dostajesz niedogotowanych ziemniaków lub tylko jednego sztućca. Usługi, jakie proponują dobre salony fryzjerskie, są kompleksowe. Nie da się wykonać dobrego strzyżenia bez mycia włosów. A wracając do Twojego pytania – patrząc na polską ulicę, mogę powiedzieć, że jest dobrze. (śmiech) Ale też warto pamiętać, że „dobry fryzjer” nie oznacza „tani fryzjer”. Z jednej strony, tak jak każdy inny przedsiębiorca ponosimy wysokie koszty wynajmu, płacimy horrendalne stawki ZUS-u oraz inne obciążenia, z którymi borykają się wszyscy przedsiębiorcy w Polsce. Z drugiej strony – dobre produkty do stylizacji, umiejętności fryzjera, stylisty, który chce się doszkalać – to wszystko kosztuje. A szkolenia pod okiem najlepszych, światowej klasy fachowców to niemały koszt.  

Zawsze wiedziałeś, że chcesz być fryzjerem?

Będąc dzieckiem, wymyśliłem fryzurę, której nie da się zrobić. Miała to być prosta grzywka z przerwą na oczy i dalej miały być włosy. (śmiech) Nie wiem, jak chciałem uzyskać taki efekt, ponieważ to fizycznie niemożliwe. Włosy poniżej linii oczu po prostu spadną. Kiedy miałem 15 lat na pytanie mojej mamy, co chciałbym robić, nie miałem gotowej odpowiedzi. To nie jest czas na podejmowanie decyzji o swoim życiu zawodowym. Zdecydowałem się na szkołę zawodową o kierunku fryzjerskim i po pierwszych dwóch tygodniach praktyk przeżyłem niemały kryzys. Wydawało mi się, że tej wiedzy jest za dużo, że nie ma szans, abym ją przyswoił. Ale mama mnie uspokoiła, że będę miał całe życie na to, żeby się uczyć. Jej słowa okazały się prorocze. Dziś nie dość, że sam się ciągle uczę i doszkalam, to jeszcze szkolę innych. 

Trafiłeś chyba też na dobry okres rozwoju fryzjerstwa w Polsce? 

Zdecydowanie! Kiedyś funkcjonowało nawet takie powiedzenie, którym rodzice nagminnie straszyli swoje dzieci – „jak nie będziesz się uczył, zostaniesz sprzedawczynią lub fryzjerką”. Zawód fryzjera postrzegany był jako mało prestiżowy, niedający perspektyw. Bardzo się to zmieniło na przestrzeni ostatnich kilku lat. Dzisiaj możesz czesać znanych i lubianych ludzi, ale nie tylko. Generalnie, dzięki swojej pracy spotykam wiele fantastycznych osób, które pozostają ze mną na dłużej. Nie tylko w relacji fryzjer – klient, ale często też w relacji towarzyskiej. Spotykanie się z ludźmi jest siłą rzeczy wpisane w ten zawód i to jest bardzo otwierające na inne, nowe doświadczenia. Sam także mogę wykonywać swoją pracę w każdym miejscu na świecie. Miewam zresztą takie propozycje, ale Poznań to mój dom, czuję się tu dobrze i nie chciałbym zostawiać swoich klientów bez opieki. 

Cieszę się, że użyłeś słowa „fryzjerka”. Mam wrażenie, że fryzjerstwo kiedyś kojarzyło się tylko z kobietami pracującymi w zakładach fryzjerskich. Jeśli fryzjer był mężczyzną, to specjalizował się tylko w cięciach męskich, ewentualnie doglądał też zarostu. Dziś oczywiście bardzo się to zmieniło i mężczyzn fryzjerów jest w światowych czołówkach stylistów naprawdę wielu. 

To wbrew pozorom zawód, w którym dominują kobiety. Mężczyźni, jeśli pracują w salonach fryzjerskich, są po prostu niejako bardziej widoczni. Może to pokłosie właśnie tego przekonania, że fryzjerstwo to typowo kobiece zajęcie? 

Kamil Sobala Pracownia Fryzur Kamil Sobala

W tym roku obchodzisz dziesięciolecie swojego salonu. Jak wspominasz początki?

Nie dowierzam! Nie dowierzam, że ten czas tak szybko zleciał! Kiedy patrzę na siebie i na salon 10 lat temu, a teraz, to przede wszystkim widzę ogromny rozwój. Ale jeśli mam wrócić do samego początku, to zadecydował o tym trochę przypadek. W kamienicy, w której mieści się salon(przy ulicy Matejki 48 – przyp.red.) po prostu kiedyś mieszkałem. I kiedy zwolnił się lokal na parterze, pomyślałem – czemu nie… Czemu nie stworzyć miejsca, w jakim zawsze chciałem pracować, czemu nie dać sobie szansy na stworzenie czegoś własnego? 

To była łatwa decyzja?

Bycie dobrym fryzjerem, a bycie dobrym managerem to dwa różne światy. I niełatwo jest je pogodzić. Obowiązki przedsiębiorcy pożerają mnóstwo czasu i zdarzało się, że nie wystarczało go na robienie tego, co kocham i tego, co jest moim zawodem. Ale w miarę rozwoju w salonie pojawił się manager i znów mogę skupiać się tylko na włosach, pozostawiając kwestie organizacyjne innym. 

Zaczynałeś sam? 

Tak, natomiast ilość klientów, która pojawiała się w moim salonie zdecydowanie przewyższała moje moce przerobowe i dzisiaj w salonie wraz ze mną pracuje czterech fryzjerów. Chciałbym, aby było ich jeszcze więcej, ale nie ma już u nas miejsca na więcej stanowisk.  

Rok 2017 – przełomowy rok, wygrana w konkursie Goldwell Color Zoom. Dało Ci to wiatr w żagle?

Pochodzę z Tomaszowa Mazowieckiego, swoją pierwszą pracę w zawodzie fryzjera wykonywałem w Piotrkowie Trybunalskim. Potem na półtora roku pojechałem do Irlandii i przez Warszawę, w której nie do końca mi się podobało, trafiłem ostatecznie do Poznania. Do salonu fryzjerskiego, gdzie zaczynałem tworzyć swoje pierwsze autorskie kolekcje dla firmy Goldwell i postanowiłem wziąć udział w jednym z organizowanych przez nich konkursów dla fryzjerów. I choć moje prace były wysoko punktowane, zawsze trochę brakowało do tego upragnionego pierwszego miejsca. I kiedy w 2017 roku, podczas warszawskiego finału konkursu okazało się, że to właśnie moja praca jest najwyżej oceniana przez światowych stylistów i jadę na finał do Barcelony, poczułem że spełniłem marzenie. Czy to był wiatr w żagle? Na pewno ogromny motywator do dalszego rozwoju. 

SON07988 3

Czy to po tej wygranej pojawiła się propozycja współpracy przy programie Dance, Dance, Dance?

Tak, wówczas zostałem zauważony i pojawiła się propozycja stylizowania biorących udział w tym programie gwiazd.  

Jak ją wspominasz? 

To chyba bardziej zabawa niż praca. Zresztą ja właśnie tak podchodzę do mojej pracy. To w ogromnej mierze spotkania towarzyskie, podczas których mogę porozmawiać z moimi klientami, napić się kawy, a przy okazji wystylizować komuś włosy. (śmiech) I tak też trochę jest z tymi programami. Poznanie nowych ludzi, zobaczenie realizacji takiego programu „od kuchni” jest świetną przygodą, czymś, czego się nie zapomina. Można zobaczyć ludzi znanych z pierwszych stron gazet, aktorów, piosenkarzy takimi, jacy są i poznać ich jako zwyczajnych ludzi.   

Celebryci narzucają swoją wolę, czy ufnie oddają się w Twoje ręce? 

Oni doskonale wiedzą, że fryzjerzy, styliści pracujący przy tego typu wydarzeniach nie trafiają tam z przypadku. To starannie wyselekcjonowane grono najlepszych specjalistów z branży, więc z zaufaniem nie ma problemu. Współpracując z aktorami podczas Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych mam już swoją klientelę, która wybiera właśnie mnie, spośród wielu obecnych tam stylistów. 

Zafrapowało mnie zdjęcie, na którym stylizujesz fryzurę Borysa Szyca… Nie powiem, zaimponowało mi to, a jednocześnie nieco skonfundowało. Bo dla mnie jako dla laika – to przy niewielkiej ilości włosów – co tam robić…? 

Ale jakieś włosy ma! Zawsze jest coś do podcięcia! (śmiech)

Uczysz młodych adeptów fryzjerstwa. Jesteś wymagający? 

Na pewno szczegółowy. I chciałbym moim kursantom przekazać, że tylko ciężka praca prowadzi do efektów. Sam, tylko dzięki swojemu uporowi, ambicji i dziesiątkom szkoleń czy kursów przeszedłem drogę od młodego chłopaka z Tomaszowa, gdzie biegałem od salonu do salonu, strzygąc klientów za półdarmo, do miejsca, w którym jestem dzisiaj. Nie ma dróg na skróty. Bycie fryzjerem to naprawdę ciężka praca. Zarówno pod względem fizycznym – cały dzień spędza się na nogach w pochylonej pozycji, ale także pod względem psychicznym. Bo każdy klient jest inny, każdy chce opowiedzieć swoją historię, każdemu trzeba poświęcić sto procent uwagi. Zatem czy jestem wymagający? Jestem, bo wymagam sam od siebie.

Jakie trendy czekają nas w stylizacji fryzur w najbliższej przyszłości? 

Zawsze powtarzam, że pomiędzy modą a kiczem jest cienka granica. Z fryzurą podobnie jak z ubraniami, nie warto przesadzać. Jeśli miałbym postawić na jakiś trend, to stawiałbym na klasykę i użytkowość. I na to, o czym już mówiłem, na całościowe spojrzenie na człowieka.     

Jakie plany na kolejne 10 lat? 

To jest trudne, bo gdyby ktoś mi powiedział 10 lat temu, że będę tu, gdzie jestem, to ciężko byłoby mi w to uwierzyć. Chciałbym, aby rozwój Pracowni przebiegał w sposób ewolucyjny. Ale nie robię tak dalekosiężnych planów, bo życie pokazało, że czas napisał dla nas najlepszy scenariusz.   

REKLAMA
REKLAMA
Kamil Sobala Pracownia Fryzur Kamil Sobala|Kamil Sobala Pracownia Fryzur Kamil Sobala|Kamil Sobala Pracownia Fryzur Kamil Sobala|Kamil Sobala Pracownia Fryzur Kamil Sobala|Kamil Sobala Pracownia Fryzur Kamil Sobala|Kamil Sobala Pracownia Fryzur Kamil Sobala|Kamil Sobala Pracownia Fryzur Kamil Sobala|
REKLAMA
REKLAMA

Tomasz Mrozowski | Beach tenis. Niszowy sport sposobem na zdobywanie świata?

Artykuł przeczytasz w: 5 min.
Beach tenis|Beach tenis|Beach tenis|Beach tenis|Beach tenis|Beach tenis|Beach tenis|Beach tenis

Beach tenis – co to jest i dlaczego powinniśmy się tym zainteresować?
TOMASZ MROZOWSKI
: Połącznie siatkówki plażowej i tenisa! Fantastyczne! To sport rozgrywany na najpiękniejszych plażach na świecie, jeśli chodzi o profesjonalne granie, a dodatkowo można spotkać ciekawe osobistości wywodzące się z tenisa. Jednocześnie jest to bardzo wymagająca dyscyplina, ponieważ samo poruszanie się po piasku jest bardzo męczące i trudne. Warto zainteresować się tym sportem, bo bardzo rośnie popularność tej dyscypliny. Drużynowe Mistrzostwa Świata i mecz Polska – Brazylia obejrzało ponad pół miliona osób! W Brazylii beach tenis, po piłce nożnej, jest to najpopularniejsza dyscyplina, prawdopodobnie z racji tego, że jest fenomenalna atmosfera wokół meczu. Konferansjer, muzyka, plaża, szybkość – wszyscy się świetnie bawią.

WhatsApp Image 2023 05 30 at 08.14.53 1 2 2 1024x869 1

Popularyzacja tego sportu to kolejny krok w stronę zaangażowania ludzi do uprawiania sportu?
Zdecydowanie tak. Popularyzacja tego sportu jest istotna, ponieważ chociażby w porównaniu do klasycznego tenisa, gdzie potrzeba co najmniej kilku miesięcy treningu, aby móc czerpać radość z gry z racji trudności w opanowaniu technicznych elementów, to tenis na plaży można wykonywać niemalże od razu. Będąc na piasku, w słonecznej pogodzie prawie każdy może czerpać natychmiast radość z gry!

Jesteś profesjonalistą, trenerem. To znak, że w Polsce jest osoba, która może pokierować zawodnika do światowego sukcesu?
Zawsze dbałem jako trener o ścieżkę szkoleniową, więc bywałem tak naprawdę we wszystkich akademiach tenisa na świecie. Podpatrywałem, byłem na różnego rodzaju praktykach, prowadziłem zawodników z całego świata i jako trener wychowałem też medalistów Mistrzostw Polski czy zawodników będących w okolicach najlepszej setki na świecie w kategoriach juniorskich. Sam też byłem 12 razy Mistrzem Polski w kategoriach juniorskich, więc tak naprawdę tenis istnieje w moim życiu od dawna. Doszło do tego nawet, że prowadziłem biznes, który był również bezpośrednio związany z tenisem.
Przekładając to na beach tenis, dostałem propozycje ze związku objęcia kadry narodowej, aby niezależnym okiem, ze świeżością spojrzeć na tę dyscyplinę i wprowadzić nowe standardy pracy. Te standardy z klasycznego tenisa, który jest bardzo profesjonalny. Jesteśmy na bardzo dobrej drodze, a dodam, że jest to pewnego rodzaju rewolucja i mam nadzieję, że pierwszym turniejem, na którym będzie widoczny efekt to będą wrześniowe Mistrzostwa Europy.

WhatsApp Image 2023 05 30 at 08.16.23 2 2 1024x752 1


Czy uważasz, że nisza sportowa może być sposobem na zdobywanie świata i osiągnięcie sukcesów na międzynarodowej arenie?
Jest to nisza, ale tylko w Polsce! Na świecie, w miejscach, w których są do tego warunki to beach tenis uprawia mnóstwo ludzi. Jest dużo profesjonalnych graczy, ale też amatorów, którzy idąc na plaże, miło spędzają czas, nie leżąc, a uprawiając sport. Osoby, które mają potencjał, które często grały w tenisa i były dobrymi graczami, ale z różnych powodów nie przebiły się do profesjonalnego grania, mogą teraz wykorzystać te umiejętności do nieco mniej sprofesjonalizowanej dyscypliny, jaką jest beach tenis i na pewno to jest duży plus dla nich, bo nie ma takiej konkurencji. A za tym idzie większa szansa na rywalizacje na całym świecie, międzynarodowe rozrywki i sukcesy na świecie.

Jakie problemy napotykają zawodnicy, którzy mają potencjał na wysokie wyniki w beach tenisie?
Finanse to pierwszy problem. Mamy co prawda wsparcie od Ministerstwa Sportu i od czasu do czasu od lokalnych sponsorów, natomiast patrząc na ilość osób – 4 mężczyzn i 4 kobiety w ścisłej kadrze, to budżet nie wystarcza nam do realizacji wszystkich celów. Drugi problem jest powiązany bezpośrednio również z pierwszym. Reprezentanci nie są dzisiaj w pełni profesjonalnymi zawodnikami z racji tego, że muszą pracować, aby spełniać swoje tenisowe marzenia. Łączą treningi z pracą, rodziną, ale także z działaniami związanymi z finansowaniem tenisowych wyjazdów.
Te dwa wyzwania powodują, że bariera przejścia z amatora na pełnego profesjonalistę, który cały tydzień podporządkowuje się tylko i wyłącznie pod treningi, jest ogromna. Pracujemy i promujemy ten sport, aby to zmienić.

Beach tenis

Jakimi osiągnięciami może pochwalić się dzisiaj polski beach tenis?
Pochwalę się dwoma sukcesami. Drużynowo w 2022 zakwalifikowaliśmy się do Mistrzostw Świata, co już samo w sobie jest fantastycznym osiągnięciem. Zajęliśmy 12 miejsce. Taki wynik napawa dumą i daje nadzieję na jeszcze lepsze rezultaty w następnych latach. Indywidualnie warto zwrócić uwagę na obecność w pierwszej setce rankingu światowego Oli Adamskiej. To duże osiągnięcie, ponieważ jeszcze kilka lat temu obecność na liście pięciuset było świetnym wynikiem, a dzisiaj już zajmujemy miejsca dużo wyżej.

Beach tenis


Jakie plany na przyszłość?
Przede wszystkim zwiększenie budżetu związku. To jest klucz do rozwoju tej dyscypliny. Za tym idzie szereg działań, które musimy wykonać. M.in. otwartość medialna. Chcemy, aby każdy zawodnik profesjonalnie prowadził swoje social media, aby był poniekąd „produktem”, który promuje beach tenis. Gramy na całym świecie, na najpiękniejszych plażach, w ciekawych miejscach, ze świetną oprawą, więc liczymy, że ekspozycja logotypów potencjalnych sponsorów na koszulkach, w internecie, czy na innych nośnikach będzie wartością dodaną dla przedsiębiorców w zamian za wsparcie.
Sportowe plany to przede wszystkim cel zdobycia medalu Mistrzostw Europy oraz kwalifikacja do Igrzysk Olimpijskich sportów plażowych, które odbędą się za 4 lata. Będziemy walczyć, aby nasi utalentowani juniorzy wystartowali tam i walczyli o wysokie rezultaty.

REKLAMA
REKLAMA
Beach tenis|Beach tenis|Beach tenis|Beach tenis|Beach tenis|Beach tenis|Beach tenis|Beach tenis
REKLAMA
REKLAMA

ARES CHADZINIKOLAU | Lubię zaskakiwać sam siebie

Artykuł przeczytasz w: 11 min.
Ares Chadzinikolau|Ares Chadzinikolau|Ares Chadzinikolau|Ares Chadzinikolau|Ares Chadzinikolau|Ares Chadzinikolau|Ares Chadzinikolau

Mówi o duszy i głębi, o tajemnicy życia i ciemnych stronach ludzkiej egzystencji. Wie, że trzeba dobrze traktować i siebie, a błądzić jest rzeczą ludzką. Tworzy wielowymiarowe kompozycje, będące kompilacją wielu gatunków muzyki. Jako człowiek renesansu, wszechstronnie uzdolniony, inspiruje się artystami o różnych talentach, zamiłowaniach i pasjach. Tak właśnie uczynił w najnowszym albumie „Reliefs”. O kim mowa? O Aresie Chadzinikolau.

Powiedziałeś kiedyś, że najbardziej fascynuje Cię w drugim człowieku umysł, który jest nieograniczony i może wyzwalać wizjonerstwo. To dlatego zainspirowałeś się awangardowym twórcą, jakim był, jakim jest dla nas, Henryk Stażewski?

ARES CHADZINIKOLAU: Wizjonizm, tak. Zaskakujące jest zderzanie się z twórczością wielkich polskich awangardzistów, myślicieli, o fantazji życia i braku czasu na przetrzymywanie zadr. Bo istotą jest akt kreacji z nowatorskim językiem i futuryzmem myślowidzenia. Przed koncertem na wernisażu „Reliefy” Henryka Stażewskiego całkowicie zespoliłem się z jego obrazowaniem rzeczywistości i te emocje tak otworzyły moją jaźń, że rozpocząłem koncert zupełnie inaczej, niż planowałem, przenosząc się w metafizyczną podróż. Później poprzez obcowanie z Jego światem, z Jego barwną osobowością, nagrałem 50 minut muzyki wykraczającej poza schematy geometryzacji świata, dbając o szeroką fakturę i sonorystykę. To muzyka emocjonalna, momentami szaleńcza, bo i wewnętrzne życie Stażewskiego było jakoś podobnie burzliwe. Podobnej elektryfikacji doznałem, pracując nad opracowaniem muzyki Komedy, a teraz z albumem inspirowanym Witkacym. To moja ulubiona wielowymiarowa i demoniczna postać. Mocowanie się i współbycie z artystą takiego formatu jednym wskazuje drogę do trumny, innym do uniwersalizmu. Wszystko jednak musi być przeżyte i poparte badaniem całokształtu takich protagonistów.

Wydałeś album „Reliefs” nawiązujący do twórczości Henryka Stażewskiego, reprezentanta konstruktywizmu, współtwórcy nurtu abstrakcji geometrycznej, autora kompozycji reliefowych. Mamy tu niezwykły mariaż sztuk, przenikania się muzyki i malarstwa. Gdzie tu jest wspólny mianownik?

Za każdym razem, gdy pochłania mnie projekt, to tworzywo – którym operuje artysta – staje się moim światem. Transwzrastam i do końca jest trudno określić, czy jest to wizja artysty, o którym piszemy/mówimy, czy jest to już kreacjonizm. Zarówno na płaszczyźnie kompozytorskiej, malarskiej czy translatorskiej. Gdy tłumaczymy Kawafisa, Seferisa czy Herberta to znajdujemy nie tylko bogactwo językowe, epigramatyczność i celność point, ale i swoją duszę, kwintesencję nas samych. Dorastamy w trakcie tworzenia projektu, chodzimy z kształtowaniem myśli. Pamiętam jak tłumaczyłem Yannisa Kalpouzosa „Imaret”, to pół roku wychodząc do miasta, nie widziałem współczesnego Poznania, tylko starą grecką Artę z XIX wieku. To jest właśnie ten mistyczny stan, ta niesamowita podróż, jaką daje akt twórczy.

Ares Chadzinikolau

Co jest trudniejsze, czy ubieranie myśli w słowa, czy nadawanie im dźwięków, czy wyrażanie swoich myśli na płótnie?

Ujarzmianie siebie jest największą trudnością, praca nad sobą. Ostatnio Leszek Możdżer zażartował, że jeśli ktoś stał się mistrzem w danej dziedzinie, to znaczy, że coś z jego charakterem musi być nie tak (śmiech), więc to nie tylko praca nad formą talentu jest ważna czy nad kompozycją szeroko rozumianą, ale właśnie praca nad sobą. Nieraz chodzi się z myślą przez mroki czasu, zanim ujrzy światło dzienne, stąd częsta insomnia. Nie zdajemy sobie z tego sprawy, jakie męczarnie przechodzi nieraz artysta w procesie twórczym (śmiech), i gdy dzieło już jest w końcu gotowe, to jest myślami już często w kolejnym projekcie, w następnym etapie, jak to Stanisław Soyka powtarza w wywiadach, które tutaj realizowaliśmy w Ariston Studio.

Czy Ty – podobnie jak Henryk Stażewski – rozpatrujesz wielowymiarowość sztuki, a wręcz uniwersalizm geometrii, która łączy różne warianty i dziedziny sztuki? Czym się zainspirowałeś?

Oczywiście, ale przede wszystkim odnalazłem w tym siebie, sporo podobieństw połączyło mnie ze Stażewskim, pitagorejczykami, a szalony okres Witkacowski też kiedyś przeżyłem. (śmiech) Poznanie siebie jest przecież kluczem do sensu naszej egzystencji i ponownego odrodzenia. Zainspirowała mnie wystawa Stażewskiego w Akademii Jana Lubrańskiego w Poznaniu. Teraz polecam wystawę Jerzego Nowosielskiego „Ikona i abstrakcja”, którego uwielbiałem od małego, zresztą przyjaźnił się z moim ojcem, a ja z Jego uczniami. Twórczość tego genialnego artysty jest też w kręgu moich zainteresowań, więc pewnie zaiskrzy. Chętnie gram na wernisażach i w przestrzeniach sztuki. To aleatorycznie niepowtarzalne doznanie.

Gdzie powstał album „Reliefs” i jak długo trwała praca nad nim?

Koncepcyjnie w Ariston Studio – Galerii Greckiej, gdzie można podziwiać już ponad 200 obrazów i ikon wystawowych, czy uczestniczyć w warsztatach, zapraszamy do odwiedzin, a w wakacje może na ogrodowe spektakle. „Reliefy” nagrałem w Muzeum Archidiecezjalnym na fortepianie, obcując ze Stażewskim. Świetną okładkę do albumu stworzył oczywiście mój wieloletni przyjaciel prof. Mirosław Pawłowski.

Ares Chadzinikolau

Zrobiłeś sobie fantastyczny prezent na swoje 50. urodziny tym albumem. (śmiech) Czy to był zaplanowany scenariusz?

Niezaplanowany. Dla mnie życie jest zaskakującym splotem wydarzeń. Bardzo lubię niespodzianki i to jak sam siebie zaskakuję. (śmiech) I ten niedosyt, co jeszcze mogę zrobić dla sztuki i dla ludzi.

Co możemy usłyszeć na płycie? Jakie to są utwory, jaki rodzaj muzyki? Bo zaczynałeś od klasyki, od koncertów klasycznych Chopina, Liszta, przez muzykę etniczną, ambient, a od wielu lat skupiasz się na jazzie.

To cały ja! (śmiech) Jazz jest dla mnie wolnością, a ptak jej symbolem. Kiedyś zazdrościłem ptakom otwierania dnia skrzydłami i umierania w locie. To czucie szczęśliwości napędzało mnie. Stąd ta moja tęsknota i ciarki zachwytu niezbędne do odbioru natury, sztuki, by tworzyć. A ornitologią zafascynowali mnie Theodorakis i Visvikis, którzy studiowali u Oliviera Messiaena w Paryżu. Rodzaj muzyki jest więc tylko narzędziem, a liczy się paleta barw, przekaz i ekspresja. Jestem więc ptakiem.

„Żyj piękną chwilą… żyj jakby karnawał był, bo życie tak szybko mija…” To wartościowe słowa z jednego z Twoich utworów, skłaniające do refleksji i zadumy nad życiem. Czy Ty jesteś refleksyjny i sentymentalny?

To niezły tekst z wielu, jakie napisałem. Im starszy człowiek, tym bardziej refleksyjny. I nieustannie uczę się dystansu do siebie, do świata, choć często dźwigam jego ciężar, stąd filozoficzne cykle poetyckie „Rasta mówi”, „Bez rozgrzeszenia” czy „Realistyczne obrazy”. Jestem też człowiekiem, który często się wzrusza. Dzielenie się pięknem i życiem jest niezwykle cennym darem. Grałem też przez 10 lat z zespołem Ares & the Tribe dla Unicef’u, Wośp’u, Monaru, dla dzieci, na rzecz budowy studni w Sudanie, na rzecz budowy szkoły na Haiti po trzęsieniu ziemi. Trzeba mieć w sobie świątynię, która da wytchnienie. Aktualnie jest taka pogoń, o której mówił już Witkacy, przestrzegając przed zbyt szybkim tempem życia i spłycaniem go, a to było 70 lat temu. To co by teraz powiedział w naszej cyber-erze?

Twój najnowszy album „Reliefs” otrzymał już I nagrodę w Londynie oraz Special Prize w Berlinie. Na co jury zwróciło uwagę, dokonując podsumowań i ocen?

Otrzymałem nagrody za kompozycję i wykonanie. Miłe to.

Nagrody dodają Ci skrzydeł?

Teraz mam większy dystans do wyróżnień, ale nie ukrywajmy – tworzenie jest trudną ścieżką życia. To tak jak Herakles, który stanął na rozstaju dróg, zastanawiając się, którą z nich wybrać i wybrał tę najtrudniejszą. Ta mitologiczność we mnie wciąż pulsuje, wiele lat pracowałem z ojcem nad „Mitologią”. Przesiąkłem ją. W dzieciństwie cały czas obcowałem z antycznym światem. Wychowałem się w Delfach, gdzie widnieje napis przed wejściem do świątyni Apollina „poznaj siebie”, a przy wyjściu „zachowaj umiar”. Ta myśl antyczna jest prawdą, ponadczasowym drogowskazem, co nie znaczy, że nie można trochę poszaleć. (śmiech)

Jesteś człowiekiem renesansu o wielu talentach, poetą fortepianu, ambasadorem dwóch krajów: Polski i Grecji, kontynuujesz dialog międzykulturowy zapoczątkowany przez Twego ojca, Nikosa Chadzinikolau. Dionizy Piątkowski, twórca Ery Jazzu, mówił o Tobie, że „masz serducho romantyka”. Które z tych określeń jest najbliższe Twemu sercu?


W tym wszystkim kluczem jest miłość i pasja życia, to mnie scala i pcha dalej. Przepływ energii jest też niezwykle istotny, także w relacjach z publicznością. Mówią, że jestem ulepiony ze sztuki, sprawdziłem się też wielokrotnie w roli organizatora festiwali i wciąż uważam, że jestem tylko człowiekiem, który też popełnia błędy… tak po ludzku.

26 maja obchodziliśmy piękne święto, Dzień Mamy. Wiem, że Twoja przygoda ze słowem rozpoczęła się od poezji, od samotworzenia, kreacji. Napisałeś wiersz dla Mamy, mając 10 lat, który został opublikowany w „Głosie Wielkopolskim”. Wspomnienie Mamy – jak Ją zapamiętałeś z dzieciństwa, kim dla Ciebie jest w dorosłym życiu?

Mama jest naszą westalką, boginią. Pionizowała nas, otoczyła olbrzymim ciepłem, miłością i zrozumieniem. Nauczyła mnie też przydatności i dbania o ład. To niezwykle istotne podczas kształtowania się osobowości młodego człowieka. Mama też jest genialnym przewodnikiem po Grecji i mistrzynią kulinarną, łącząc finezyjnie kuchnię polską z grecką. Tak więc pokochałem gotowanie, często eksperymentując. Moje specialite to ośmiornica i jeżowce pełne ikry zbierane przy pełni księżyca.

A ojciec? Kim dla Ciebie był i jest Nikos Chadzinikolau, poza tym, że był Twoim ojcem?

Przede wszystkim mentorem. Autorytetem. Oczy taty były solarne, jakby rozplatał nimi warkocz światła. Był bardzo wymagający przede wszystkim od siebie, zdyscyplinowany i punktualny. Nauczył mnie pracy nad słowem i afirmacji piękna. Kiedyś napisał celny aforyzm „Kochaj słowo w sobie, a nie siebie w słowie”. Więc godzinami milczeliśmy.
Tata był przepięknym człowiekiem, kochającym ludzi i świat, rozpoetyzował Wielkopolskę, a jak napisał Aleksander Krawczuk: „od Nikosa zaczęła się wiosna grecka w Polsce”. Miasto mogłoby zadbać o jakiś skwer Jego imienia i ławeczkę.

Życie ma dopiero sens jak człowiek ma pasję. Ty masz tych pasji mnóstwo i obdarowujesz nas niczym Święty Mikołaj. Czym aktualnie się zajmujesz, nad czym pracujesz jako człowiek, wciąż poszukujący i niecierpiący nudy?

Moje nazwisko w tłumaczeniu, to najlepszy z Mikołajów, więc zobowiązuje. (śmiech) Staję się coraz to bardziej uniwersalny. Niedawno ukazały się moje bajki greckie. Ponadto ujrzy światło dzienne na Dzień Dziecka audiobook z opowiadaniem „Adimetra i Atydorfa”, które napisałem o moich kochanych córach, czytane przez aktora teatru wrocławskiego Dariusza Bereskiego. Ukaże się też płyta dla dzieci licząca 21 archiwalnych piosenek – mam nadzieję, że mali odbiorcy będą zachwyceni. Kiedyś jeździłem też z maluchami na koncerty. Piosenki nagrałem wspólnie z córkami i uczniami ze szkoły muzycznej. To również była cudowna przygoda, mnóstwo wzruszeń, dziecięca radość, szczerość! Znajdą się na płycie piosenki i o rodzicach, i o sercu, o kłótni, która do niczego nie prowadzi, o zamienianiu zła w dobro, po prostu „Pomalujmy świat, będzie kolorowo”. Piosenki i bajki są ważne i dla dzieci, i dla nas dorosłych, uczą, bawią, uwrażliwiają i dają nadzieję, a tylko nadziei nie oprawisz w drewno – budzimy się z nimi, przypominamy przy codziennych czynnościach, aż stają się nasze. Ale potrzeba też wizji abstrakcyjnych, skomplikowanych w odbiorze. Wystarczy znaleźć na nie czas, by celebrować i pomyśleć choćby o tym, jak trwał proces ich realizacji. Przed „Reliefami” półtora roku pracowałem z Quartetem jazzowym i wyprodukowałem, aż trzy elektryczne albumy studyjne, bardzo dobrze przyjęte: Galaxis, Utopology i Odyssey dostępne w sieci. Niedawno ukazała się też płyta „Sons d’amour” z romantycznymi 24 utworami fortepianowymi z achiwalnych zapisów. Kilka z nich doczekało się nawet choreografii, a ja uwielbiam balet i operę. Ukazały się również audiobooki Taty powieści „Niebieskooka Greczynka” i „Greczynki”, które nagrałem w międzyczasie, a niebawem do Serii Greckiej na audiotece dołączy też antologia noweli greckiej w Jego tłumaczeniu, także z okładką Jull’a Dziamskiego.
Lubię wciąż tworzyć, działać, pielęgnować, dbać jak o ogród, by nie zmarnować życia. Potrzebowałbym jednak managera, który by to wszystko usprawnił. (uśmiech)

REKLAMA
REKLAMA
Ares Chadzinikolau|Ares Chadzinikolau|Ares Chadzinikolau|Ares Chadzinikolau|Ares Chadzinikolau|Ares Chadzinikolau|Ares Chadzinikolau
REKLAMA
REKLAMA

PROFESOR LESZEK ROMANOWSKI | Nie powinniśmy mieć kompleksów

Artykuł przeczytasz w: 11 min.
Profesor Leszek Romanowski|Profesor Leszek Romanowski|Profesor Leszek Romanowski|Profesor Leszek Romanowski|Profesor Leszek Romanowski|Profesor Leszek Romanowski|Profesor Leszek Romanowski|Profesor Leszek Romanowski|Profesor Leszek Romanowski|Profesor Leszek Romanowski|Profesor Leszek Romanowski|

Wzrastał w rodzinie lekarskiej i taką też stworzył dla swoich synów. Ma czwórkę fantastycznych wnuków i cudowną żonę, Elżbietę, którą poznał na Akademii Medycznej w Poznaniu. Po suknię dla niej był skłonny polecieć aż za ocean – jeden dzień w Chicago i powrót z prezentem dla żony. We własnym ogrodzie stworzył wiele przydatnych konstrukcji, które mógłby opatentować, podobnie jak swoje pomysły związane z motoryzacją i szeroko pojętym majsterkowaniem. Uwielbia podróżować, niedawno odkrył urok rejsów cruiserami. Z niezwykłą przyjemnością mogłam wysłuchać fascynujących historii, opowiedzianych przez Profesora Leszka Romanowskiego.

Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: materiały prywatne Profesora L.R.

Panie Profesorze, pochodzi Pan z rodziny lekarskiej, ale jak podejmuje się decyzje w młodości, to człowiek ma wówczas głowę pełną pomysłów i marzeń. Czy ortopedia była pierwszym wyborem, czy rozmyślał Pan również o innej specjalizacji, a może o innym życiowym kierunku?
PROF. LESZEK ROMANOWSKI: Będąc w liceum, nie miałem 100-procentowego przekonania, aby zostać lekarzem. Rozmyślałem o studiach na Politechnice Poznańskiej, o kierunku technicznym, bo lubię majsterkować. Ostatecznie medycyna wygrała i zawdzięczam to Ojcu i jego pracy. Miałem do czynienia z wieloma sytuacjami i obrazami na co dzień, które w tak naturalny sposób przeniosły mnie na studia medyczne. Wówczas nie brałem pod uwagę żadnych minusów tego zawodu, wprost przeciwnie widziałem wielki szacunek otoczenia i pacjentów w stosunku do mojego Ojca. Natomiast gdy byłem jeszcze w liceum, profesor Seyfried i profesor Kabsch, patrząc jak ja pracuję w warsztacie i naprawiam narzędzia niezbędne do pracy mojego Ojca, jednogłośnie stwierdzili, że muszę zostać ortopedą. To oni jako pierwsi dostrzegli we mnie potencjał i talent manualny tak potrzebny w zawodzie chirurga. Jak byłem na 5. roku studiów, to miałem szerokie zainteresowania, a wtedy przyszedł czas wyboru… Trochę przypadek zadecydował o tym, iż zdecydowałem się na chirurgię kończyny górnej. Przypadek – jak to w życiu często bywa. I ten przypadek był dla mnie szczęśliwy.

Profesor Leszek Romanowski

Jest Pan Profesor wybitnym mikrochirurgiem, specjalistą leczenia uszkodzeń nerwów. Opracował Pan własną metodę szwu z odciążeniem. Pracował Pan w Stanach Zjednoczonych, jeździł na kursy i praktyki do różnych krajów. Czy nie kusiło Pana Profesora, aby zostać za granicą, zamieszkać w innym kraju, gdzie na służbę zdrowia i medycynę kładzione są większe fundusze?
Taki scenariusz poważnie rozważaliśmy, bo mieliśmy sytuację komfortową – i ja, i moja małżonka pracowaliśmy na uniwersytecie. W związku z tym mieliśmy pełne ubezpieczenia, dzieci uczęszczały do szkoły. Jeśli podjąłbym decyzję z punktu widzenia nie stricte rodzinnego, co zawodowego, to mógłbym przygotowywać się do nostryfikacji dyplomu, a moja małżonka utrzymałaby rodzinę. Zadecydowaliśmy jednak inaczej, wróciliśmy i wcale tego nie żałujemy. W Polsce rodziła się demokracja, był rok 1991, wiele się zmieniało i my również wpisaliśmy nasze życie w ten projekt zmian.
Zresztą, wszędzie dobrze tam, gdzie nas nie ma… Naprawdę w Polsce można zrobić wiele. Często narzekanie jest pewnego rodzaju wymówką i usprawiedliwieniem siebie. I tak dla równowagi, pragnę podkreślić, że nie ma państwa, gdzie służba zdrowia jest zorganizowana perfekcyjnie. Warto również przypomnieć sobie polskie szpitale jak wyglądały 10-15 lat temu, pachnące lizolem itd. Teraz jest inny świat, widać postęp, technologię. Oczywiście, zawsze mogłoby być lepiej, ale też trzeba docenić to, co mamy i pojechać do takich państw, które nie są w światowej czołówce.

Profesor Leszek Romanowski

Ma Pan Profesor dar w rękach, niezwykłą sprawność manualną, której zapewne zazdroszczą Panu inni lekarze.
Odkąd pamiętam, konstruowałem coś od dziecka, bo sprawiało mi to ogromną radość. Nauczyłem się spawać, mógłbym coś wykuć jak w kuźni – w życiu trafiłem na wiele wspaniałych osób, które poświęcały mi czas i uczyły tzw. manualności. Powtarzam to często młodym ludziom, że taka umiejętność rodzi się w nas, gdy mamy zadania na pierwszy rzut oka nie do wykonania. Gdy trzeba coś zrobić, a brakuje odpowiednich narzędzi i sprzętu, wówczas włącza się tryb kreacji. Trzeba wykombinować, obejść sposób, wykorzystać to, co się ma. Miałem taką sytuację jak z filmu… Interesowałem się mikrochirurgią, ćwiczyłem skrupulatnie i w pewnym momencie firma ETICON i mój szef wytypowali mnie do kursu w Edynburgu. Tam były utytułowane osoby prowadzące zajęcia, które pokazywały kursantom, co należy robić. Wówczas ja byłem świeżo po studiach, to był bodajże 1984 rok. Już po pierwszym dniu zorientowałem się, że porównując umiejętności zebranych uczestników, to ja jestem nieporównywanie lepszy niż inni. Gdy instruktorzy pokazywali krok po kroku, jak należy wykonywać konkretną czynność, dla mnie nie było to nic nadzwyczajnego. Z zamkniętymi oczami mógłbym to zrobić. (śmiech) To doświadczenie sprowokowało mnie, dało odwagę i chęć, aby zastosować wiedzę oraz nabyte umiejętności i przeprowadzić operację pacjenta. Stwierdziłem, że moje umiejętności są na tyle wystarczające, aby podjąć próbę kliniczną. Na szczęście wszystko się powiodło.

Potrzebny też jest łut szczęścia?
Bardzo żałuję, że obecnie młodzież nie gra w brydża, dlatego, bo jest to gra wyjątkowa, która uczy podejmowania decyzji przy niepełnych danych. Uczy szczęścia, gdy mamy pewność jedynie w 50 procentach. Licytujemy, patrząc na twarze współgraczy, kto się uśmiechnął, kto wodził wzrokiem itd. I na takiej podstawie wyciągamy wnioski i obstawiamy 51%, które jest szczęściem zlepionym ze skojarzeń. W brydża można dostać też fatalną kartę, ale nie można się załamywać, trzeba tak odwrócić los, aby otrzymać maksimum. Czyli podobnie jak w życiu – warto mieć takie podejście! A obecne pokolenie stało się za wygodne…

Jako naukowiec, umysł techniczny, stworzył Pan Profesor przydatne narzędzia, np. konstrukcję instrumentarium do endoskopowego odbarczania kanału nadgarstka. Czy Pana zespół korzysta bądź wcześniej korzystał z tych Pana wynalazków?
Ja mam specyficzną dziedzinę, bo najwięcej tu zależy od naszych umiejętności, nie tyle od sprzętu i narzędzi. Oczywiście technika i technologia są potrzebne, ale nie są ponad lekarskie zdolności manualne. Jak spotykam się w międzynarodowych środowiskach lekarskich, wyjeżdżam za granicę, to naprawdę wiem, że polscy studenci medycyny, polscy lekarze nie powinniśmy mieć kompleksów. Oczywiście, Amerykanie będą pół kroku do przodu, ale to nie jest jakaś wielka przepaść.

Podobnie jak Pan, tak i Pana synowie wzrastali w domu przepełnionym medycznymi tematami. I również poszli w Pana ślady – zostając lekarzami. Kolejne pokolenie Romanowskich…
Pamiętam jak Piotr i Michał na pytanie, czy chcą zostać lekarzami, odpowiadali „i będziemy tyle pracować, co Tata?” To jest sedno naszej pracy, poświęcenie dla innych, często kosztem rodziny. O tym doskonale wie moja małżonka, która z dwójką małych dzieci musiała często radzić sobie sama, bo ja albo długo pracowałem, albo wyjeżdżałem za granicę, na praktyki, sympozja itp. Teraz moi synowie, obydwoje, są lekarzami i pracują równie długo jak ja przed laty.

Aktualnie ile czasu zabiera Panu Profesorowi praca? Weekendy ma Pan wolne?
Weekendy całkowicie poświęcam najbliższym. Choć w maju nie było mnie w żaden weekend w domu, (śmiech) byłem na wyjazdach służbowych, zapraszany na kongresy i konferencje. Ale w weekendy nie pracuję w klinice czy w gabinecie. Nieraz zdarzało się, że w ciągu jednego weekendu musiałem być na trzech konferencjach jako prelegent.
Pamiętam taką scenkę sytuacyjną – gdy pracowałem w gabinecie do godz. 23, przyszedł pacjent i pod koniec wizyty zapytał mnie „Panu Profesorowi to chce się tak długo pracować?”, a ja mu odpowiedziałem spontanicznie „wolę tu z Panem rozmawiać niż siedzieć przed telewizorem i pić piwo”. (śmiech)

Pana Profesora pasją – oprócz majsterkowania – jest motoryzacja. Dzięki Pana inicjatywie i zainteresowaniom powstało Muzeum Motoryzacji w Puszczykowie, które jest zatwierdzone przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, a dodatkowo Muzeum jest pod opieką Fundacji Romanowskich, której Pan Profesor przewodniczy. Ile obecnie muzeum liczy eksponatów?
Już od najmłodszych lat interesowałem się motocyklami, samochodami zabytkowymi, a nawet traktorami – i te pojazdy stanowią kolekcję muzeum, która liczy ponad 200 motocykli. A najstarsze pochodzą z czasów przedwojennych. Jak nie zostałbym lekarzem, pewnie byłbym mechanikiem samochodowym! Bardzo mnie to fascynuje i lubię te zajęcia. Może byłbym milionerem dzięki swoim patentom w dziedzinie motoryzacji? (śmiech) Według mnie w samochodzie osobowym nie powinno tak być, że dolewając płyn do spryskiwaczy, trzeba otwierać maskę. Jak to robić w pięknym garniturze, w eleganckim ubiorze, na przykład jadąc do opery czy filharmonii? Inna kwestia: obroty silnika są ważne, ale np. wskazówka świadcząca o braku płynu do spryskiwaczy również powinna być zaprojektowana i zamontowana w każdym aucie. To niby detale, ale niezwykle przydatne w codziennym życiu. Mam w zanadrzu jeszcze inne patenty. (śmiech)

Profesor Leszek Romanowski

Będąc w zarządzie międzynarodowej federacji EFORT zorganizował Pan Profesor dwie ogromne konferencje, właśnie w stolicy Wielkopolski, w 2016 i 2018 roku. Jaka myśl Panu przyświecała?
Zostałem wybrany do EFORT jako drugi człowiek z Europy Wschodniej, a z Polski jako pierwszy. Wtedy gdy trzeba było wygłosić exposé i powiedzieć parę słów, zapragnąłem być reprezentantem Europy Wschodniej. I taką rolę przybrałem, bo wiedza wielu osób, zagranicznych gości, nt. Europy kończyła się na granicy Niemiec.
EFORT nie był przekonany, aby organizować międzynarodowe spotkania właśnie w Polsce. A ja tłumaczyłem, że trzeba dalej sięgać na naszym kontynencie. Dlatego zaaranżowałem wystąpienia w języku angielskim bądź rosyjskim do wyboru. EFORT był patronem tych wydarzeń i zaproszeni byli wówczas najlepsi światowi wykładowcy. Mówiąc nieskromnie, wiem, że te konferencje przyniosły sukces. I jestem usatysfakcjonowany, że wypełniłem swoją misję.

Abstrahując od zawodu lekarza… Czy mógłby Pan Profesor być zawodowym sportowcem, np. ścigającym się w wyścigach, czy jednak tym wspomnianym mechanikiem?
Koledzy w wyścigach byli bez porównania lepsi ode mnie, więc pewnie poszedłbym w konstruowanie, w tworzenie czegoś z niczego. Mając 14 lat skonstruowałem np. pojazd, który poruszał się po łóżku metalowym. Wykorzystałem wówczas silnik od pralki, na kablu. Ten pojazd miał cztery koła i jeździł wokół podwórka.

Profesor Leszek Romanowski

Zajmuje się Pan i interesuje wieloma rzeczami, tematami. Jest Pan Profesor jak Irena Kwiatkowska w serialu „Czterdziestolatek”, która mówiła o sobie, że „żadnej pracy się nie boi”. Ma Pan prawo jazdy na wszystkie pojazdy, na studiach pracował Pan jako motorniczy i prowadził tramwaj.
Praca zawsze sprawiałam satysfakcję, dawała poczucie niezależności finansowej – gdy chociażby zatrudniłem się – jako niepełnoletni – do przeładunku towarów na wagonach, w tajemnicy przed rodzicami. Nasz rekord: przeładowaliśmy we dwóch, dwa razy 24 tony nawozów w ciągu 4 godzin i mieliśmy własne pieniądze… na śrubki. (śmiech)

Czy jest jeszcze coś, czego chciałby Pan spróbować i doświadczyć w życiu?
Chciałbym mieć więcej czasu. Czasu na pasje, np. na motocykle. Myślę, że jeszcze dziś z zawiązanymi oczami byłbym w stanie rozebrać do zera silnik od WSK-i i go ponownie złożyć. Chętnie bym to robił, ale kłopotliwe są dla mnie brudne ręce, których już nie da się domyć. W rękawiczkach nie umiem majsterkować. A jak wiadomo ręce służą mi w pracy zawodowej.

Profesor Leszek Romanowski
REKLAMA
REKLAMA
Profesor Leszek Romanowski|Profesor Leszek Romanowski|Profesor Leszek Romanowski|Profesor Leszek Romanowski|Profesor Leszek Romanowski|Profesor Leszek Romanowski|Profesor Leszek Romanowski|Profesor Leszek Romanowski|Profesor Leszek Romanowski|Profesor Leszek Romanowski|Profesor Leszek Romanowski|
REKLAMA
REKLAMA

Bartłomiej Krukowski | Sukcesja to proces wielowymiarowy

Artykuł przeczytasz w: 16 min.
Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż

Jak mantrę powtarza, że sukcesja dotyczy każdego człowieka. Jego negatywne doświadczenia w procesie spadkobrania dały mu mandat do wprowadzania planów sukcesji w firmach. Podkreśla, że wszystko rozpoczyna się od rzetelnej i szczerej rozmowy. Bartłomiej Krukowski – ekspert ds. sukcesji, właściciel firmy E-SUKCESJA.PL udowadnia, że odpowiednie zaplanowanie i przeprowadzenie tego procesu może determinować przetrwanie i rozwój firmy, sukcesu budowanego przez lata.

Szanse na to, że firma rodzinna przetrwa wystarczająco długo, by przejść w ręce kolejnego pokolenia bez wdrożenia planu sukcesji nie są duże. 30% firm rodzinnych zostanie skutecznie wytransferowanych do drugiego pokolenia, a jedynie 10% firm rodzinnych będzie trwać w trzecim pokoleniu. Czy sukcesja weszła już do powszechnego słownika przedsiębiorców?
Bartłomiej Krukowski: Odpowiedź na to pytanie nie jest prosta, a sytuacja nie jest zerojedynkowa. Zaczynając od tych statystyk, które podałaś, w ciągu ostatnich kilkunastu lat wiele się w tym obszarze zmieniło. Rzeczywistość pokazuje, że przedsiębiorcy zyskali świadomość sukcesyjną i o niej myślą. I to jest słowo klucz – myślą, ale nie do końca wiedzą jak się za nią zabrać. Inna motywacja kieruje 60- czy 40-letnimi przedsiębiorcami, a jeszcze inna tymi, którzy dopiero zaczynają swój biznes. Praktyka pokazuje, że coraz więcej przedsiębiorców myśli dziś o sukcesji. Jedni zaczynają o tym rozmawiać z obawy, natomiast drudzy chcą ochronić swój sukces, bo budowali firmę latami i pragną, aby przetrwała, rozwijała się dalej.

Jakie są motywacje do przeprowadzenia sukcesji w różnych grupach wiekowych?
Każda z tych grup niesie ze sobą swoje wyzwania. Wśród najstarszych przedsiębiorców pokutuje przekonanie o własnej niemylności, niechęć do oddawania kompetencji, jest tam często jednoosobowe zarządzanie naprawdę dużymi firmami. Wśród czterdziestolatków najczęściej spotykam się z sytuacjami, kiedy to ich dzieci – dobrze wykształcone, często mające za sobą praktykę w dużych korporacjach – nie zawsze chcą rodzinny biznes kontynuować. Z kolei ci najmłodsi – zupełnie nie myślą w kategoriach zagrożeń. Temat śmierci i chęć zabezpieczenia biznesu – to temat im zupełnie odległy. Tak naprawdę, każda z tych grup powinna myśleć o tym, aby sukcesję przeanalizować i wdrożyć. Utrzymać przy życiu z takim trudem budowany sukces. Nie tylko biznes, ale i sukces rodzinny.

Wytłumaczmy zatem, czym jest sukcesja?
Mylnie słowo „sukcesja” w dużym skrócie oznacza „przekazanie”. W przypadku przedsiębiorstw chodzi o przygotowanie planu na utrzymanie firmy w rękach kolejnego pokolenia. Nie tu i teraz, tylko w zaplanowany sposób już dziś należy zabezpieczyć cały obszar majątku, aby przetrwał na wypadek naszej śmierci. Tylko 2 firmy na 30 chcą już dziś przekazać stery kolejnemu pokoleniu. Sukcesja to przede wszystkim proces, który rozpoczyna się od rozpoznania i rozpisania indywidualnej sytuacji rodziny. Tzw. mapy biznesowej i prywatnej. W następnym kroku znalezienie odpowiedzi na pytanie „co by było, gdyby…” i zidentyfikowanie punktów zapalnych w konkretnej rodzinie. W efekcie wypracowanie odpowiednich akceptowalnych rozwiązań. Mam też swoją definicję sukcesji. To w mojej opinii kontynuacja sukcesu, który budował latami przedsiębiorca i zapewnienie spokoju, bezpieczeństwa i czasu na emocje, zamiast narażania rodziny na zajmowanie się sprawami urzędowymi, prawnymi, firmowymi, w tak trudnym dla nich czasie. Dobrze wdrożona sukcesja pozwala przejść przez okres żałoby, bez miotania się w panice po właśnie odziedziczonej firmie. Ona ma trwać dalej, bez dnia przerwy, a rodzina ma mieć w pierwszych tygodniach spokój. Poukładane wcześniej klocki na poziomie testamentów, zarządu sukcesyjnego, umów spółek itd. pozwalają płynnie przejść przez ten trudny dla rodziny czas. W konsekwencji dalej z powodzeniem prowadzić firmę.

Twoja droga zawodowa została naznaczona właśnie przez taką sytuację. Kiedy to po śmierci Twojego ojca zostaliście wraz z rodziną z całkiem nieźle prosperującą firmą, ale bez żadnej wiedzy o niej.
Śmierć nestora to taki moment w życiu rodziny, kiedy musi ona uporać się z wieloma emocjami, jednocześnie przestrzegając przepisów prawa. Choćby kodeksu spółek handlowych czy prawa cywilnego. To często pierwszy kontakt rodziny z firmą. W moim przypadku była to właśnie dokładnie taka sytuacja. Ojciec nie edukował ani mnie, ani mojego rodzeństwa w przepisach prawa, nie wtajemniczał nas w sprawy firmowe, zupełnie nie myśląc o tym, że coś może mu się stać. Gdy pewnego dnia „postanowił” odejść okazało się, że w żaden sposób nie przewidział skutków swojej śmierci. Byłem wówczas dwudziestokilkuletnim chłopakiem, miałem swoje plany zawodowe, zupełnie oderwane od jego firmy. Wówczas nie przypuszczałem, że zwiążę swoją przyszłość z tematyką sukcesji, lecz droga, jaką przeszliśmy po śmierci ojca oraz rozmowy z innymi przedsiębiorcami, którzy przeżywali podobne sytuacje – spowodowały, że jestem tu, gdzie jestem i pomagam uniknąć takich sytuacji innym rodzinom. Moją misją jest wdrożenie takich elementów sukcesji w firmach, aby rodziny przedsiębiorców miały czas na przeżywanie emocji, a nie zderzały się z twardymi przepisami prawa.

A jakie to były sytuacje?
Ojciec w wieku 50 lat zmarł na zawał, drugi zresztą. Pierwszy przeszedł dwa lata wcześniej i teoretycznie był czas na to, aby zająć się sprawami sukcesyjnymi. Tak się nie stało. Kiedy jako właściciel jednoosobowej działalności gospodarczej umarł, okazało się, że nie tylko musimy zająć się przygotowaniem pogrzebu, ale ktoś z nas musi zacząć „coś” robić w związku z firmą. Tylko, że nikt z nas nie wiedział, czym to „coś” jest… Firma dobrze prosperowała, wokół nas pojawiało się mnóstwo osób, które owszem, empatycznie chciały nam doradzić, lecz my, nie będąc zaangażowani w proces funkcjonowania firmy, nie mieliśmy pojęcia, który z tych scenariuszy jest właściwy i dla nas dobry. Borykaliśmy się z wieloma problemami jak chociażby ściągalność wierzytelności. Z kolei wierzyciele, wobec których ojciec miał zaciągnięte zobowiązania, dzwonili już następnego dnia. Wprawdzie było to 20 lat temu, lecz z moich obserwacji, ponad 80% polskich rodzin do dziś nie ma wdrożonego planu awaryjnego na wypadek śmierci przedsiębiorcy. Pamiętajmy, że rodzina często nie jest wtajemniczona w sprawy firmy, dodatkowo znajduje się w dużych emocjach i zanim doszuka się istotnych informacji, mija dużo czasu. I tak było w naszym przypadku – wyobraź sobie ten moment, gdy otwierałem szafy i analizowałem jego życie biznesowe. Kartka po kartce. Bo nie było już kogo zapytać. Spędziliśmy kilkanaście miesięcy w sądach, ostatecznie tracąc firmę. A dodam tylko, że był to biznes, który utrzymywał ośmioosobową rodzinę… W planie sukcesji przygotowujemy również taki dokument, zawierający instrukcje, jakie mają wdrożyć bliscy zmarłego. Jest to szczególnie ważne w sytuacji śmierci nagłej i niespodziewanej. U nas niestety tego zabrakło.

Zatem można powiedzieć, że jesteś ekspertem z doświadczenia. Jaka misja Ci przyświeca?
Gwarantuję przeżycie emocji po stracie bliskiej osoby w spokoju i poczuciu bezpieczeństwa. Daję czas rodzinie na spokojne przystosowanie się do nowej rzeczywistości. Po paru latach od śmierci ojca narastała we mnie niezgoda, nie potrafiłem odpowiedzieć sobie na pytanie „dlaczego?”. Dlaczego doświadczony przedsiębiorca, prowadzący działalność gospodarczą, świetnie poruszający się w swoim biznesowym świecie, mający wokół siebie prawników, nie zatrzymał się na chwilę i nie wdrożył dla nas planu sukcesji? Przecież rodzina była dla niego bardzo ważna. Nie w sensie przekazania firmy tylko takiego planu, który pozwoliłby naszej rodzinie płynnie utrzymać firmę, a przede wszystkim dać nam czas na emocje, a nie tułanie się po sądach. Po wielu rozmowach z ludźmi prowadzącymi firmy już wiedziałem „dlaczego”. Codzienne życie biznesowe, praca nad utrzymaniem kontraktów, ich bieżąca obsługa, gonienie z miesiąca na miesiąc, brak osoby, z którą mogliby o tych wszystkich sukcesyjnych sprawach porozmawiać, to powoduje, że przedsiębiorcy myślą, lecz odkładają to na wieczne nigdy. Sukcesja do takich tematów właśnie się zalicza. Powinniśmy pamiętać, że „wieczne nigdy” przytrafia się w końcu każdemu.

Kogo dotyczy sukcesja? Sporo mówisz o przedsiębiorcach, ale chyba nie tylko ich ten temat dotyczy.
Sukcesja dotyczy nas wszystkich. Niezależnie od tego, czy prowadzisz firmę czy nie. Potocznie przyjęło się myśleć, że to temat przynależny tylko firmom, najlepiej dużym i do tego dzieci nestora tak jak w serialowej „Sukcesji” walczą o władzę i wpływy. (śmiech) Prawda jest taka, że każdy, kto umiera, pozostawia swojej rodzinie jakieś konsekwencje. Każdy, kto ma konto w banku, nieruchomość, samochód, niepełnoletnie dzieci – jego także dotyczy sukcesja. Dlaczego? Przede wszystkim, dlatego, aby angażować minimalną liczbę osób w proces spadkobrania. Aby to jedna osoba była odpowiedzialna za realizację naszej pośmiertnej woli, nawet jeśli jest wielu spadkobierców. Wracając do mojej misji – sukcesja zapewnia spokój rodzinie, nie angażując nadmiernie pogrążonych w żałobie jej członków. Oczywiście im więcej majątku, im więcej komplikacji indywidualnych, tym plan sukcesji jest bardziej rozbudowany, ale cel jest jeden – minimalizacja problemów dla rodziny.

Co w procesie planowania sukcesji stanowi największe wyzwanie?
Z perspektywy moich doświadczeń widzę jeden główny problem. To brak rozmów rodziców z dziećmi. Brak tworzenia planów na wypadek śmierci lub tragicznego wydarzenia również małżonka czy partnera. W procesie układania planów sukcesyjnych aranżujemy rozmowy rodziców z dziećmi i często zdarza się, że plan dziecka na życie diametralnie różni się od wyobrażenia rodzica.

I co wtedy? Co, kiedy dziecko nie ma ochoty przejąć biznesu po rodzicach?
To bardzo ważna informacja. Bo jeśli potencjalny sukcesor nie pali się do kontynuowania rodzinnego biznesu, to rodzice muszą to usłyszeć. Ważne, aby w ogóle rozpocząć rozmawiać na te tematy. Bardzo często w trakcie kolejnych spotkań, dzieci zaczynają dopytywać choćby o kondycję finansową firmy, aktualne kontrakty, o możliwości biznesowe. Często wraz z rosnącym stanem ich wiedzy, wzrasta zainteresowanie firmą.

A jednak tylko mniej niż co dziesiąty potomek planuje przejąć rodzinną firmę…
Potencjalni sukcesorzy widzą zmęczonych rodziców wracających ze swojej firmy do domu. Są świadkami rozmów, narzekań, utyskiwań swoich rodziców, budując sobie tym samym wizję firmy jako wiecznej udręki. Nic więc dziwnego, że podczas pierwszej rozmowy rodzica z dzieckiem o ewentualnej sukcesji – w 99 procentach przypadków, odpowiedź na pytanie o chęć przejęcia sterów w firmie jest negatywna. Dlatego praca nad planem sukcesji to również praca psychologów, którzy podejmują próbę zainteresowania kolejnego pokolenia sprawami firmy. Z drugiej strony to też zrozumienie i akceptacja nestora, aby „nie wsadzał dziecka w swoje buty”, tylko umożliwił mu osiągnięcie własnego sukcesu w biznesie, ale też, aby sam doświadczył potknięć i porażek. To dobry sposób na początkową współpracę z firmą rodzica, który w przyszłości płynnie pozwoli firmę przejąć. Jeśli jednak firma znajdzie się w takiej sytuacji, że sukcesorów pomimo wszystko nie będzie, wówczas po śmierci jej właścicieli, wszyscy spadkobiercy staną się jej wspólnikami, gdzie wszyscy będą musieli podejmować decyzje, a to nie jest dobre ani z punktu widzenia firmy ani rodziny. Bo znowu wracając do meritum, zamiast w spokoju przeżywać niełatwe emocje, wszyscy spadkobiercy zostaną zaangażowani w sprawy firmowe.

Kiedy zaplanować sukcesję?
Jeszcze dzisiaj. Nie warto czekać, bo nie wiadomo, co może nam przynieść kolejny dzień. Co ważne i o czym warto pamiętać – raz zaplanowana sukcesja nie musi być ostatecznym planem. Wystarczy, że zmieni nam się układ małżeński, partnerski, biznesowy czy majątkowy, powinniśmy do tego planu wracać. Od czegoś trzeba zacząć i każdy dzień jest do tego odpowiedni. Dlatego podkreślę ponownie: sukcesja w moim rozumieniu to nie tylko przekazanie dziś firmy kolejnemu pokoleniu. To proces długoterminowy, jeśli oczywiście życie da nam na to czas.

Zatem od czego rozpoczyna się układanie planu sukcesji?
Zaczynam od rozmowy. Uniwersalny plan sukcesji nie istnieje. Każdy z nas ma indywidualną sytuację majątkową, partnerską, biznesową, rodzinną i żeby właściwie ułożyć plan sukcesyjny, muszę poznać wszystkie te składowe. Dlatego na mojej stronie www.e-sukcesja.pl umożliwiłem przedsiębiorcom nieodpłatną konsultację, aby mogli od razu zweryfikować, w jaki sposób przygotować u nich odpowiedni plan sukcesji.

Z jakich elementów zatem składa się dobrze ułożony plan sukcesyjny? Przedsiębiorstwo to całkiem złożony twór, na który składają się przepisy prawne, księgowe, kadrowe, handlowe…
Patrzę na sukcesję holistycznie, nigdy nie jest ona jednowymiarowa. To wieloaspektowy proces wymagający szczerości ze strony przedsiębiorcy. Można podzielić to na dwa główne etapy. Pierwszy to plan spadkowy, a drugi dotyczy podatków, optymalnej formy działalności, psychologii itd. Gdy wdrożymy plan testamentowy, będziemy mieli dużo czasu na przygotowanie i wdrażanie planu sukcesji. To również zbadanie kosztów prowadzenia biznesu, jego wartość zarówno pod kątem wyceny majątkowej, jak i biznesowej, wysokość zobowiązań i kredytów – tzw. ewentualnych długów spadkowych. Badamy również relacje pomiędzy rodzicami a dziećmi, a także relacje między rodzeństwem, bo nawet jeśli dziś panuje pomiędzy nimi zgoda, w sytuacji, w której pojawiają się pieniądze – niezgoda może nastąpić bardzo szybko. Moi klienci mówią, że ze mną gorzej jak z księdzem. (śmiech) Tylko pod warunkiem zupełnej szczerości ze strony przedsiębiorcy, będziemy pewni, że plan sukcesyjny jest pełen i zadziała tak jak powinien. Zatajenie długu czy nieślubnego dziecka spowoduje, że nasz plan runie jak domek z kart. Łatwo wyobrazić sobie sytuację, że pojawienie się w kręgu spadkowym kolejnego spadkobiercy, jakim może być nieślubne dziecko, powoduje niemałe zamieszanie. Nie wspomnę o paraliżu decyzyjnym, do momentu gdy będzie niepełnoletnie i zamrozi decyzyjność wszystkim pozostałym spadkobiercom do momentu, aż uzyska pełnoletniość. A to są scenariusze, które pisze życie, nie musimy ich szukać w amerykańskich filmach.

Czy zatem nie wystarczy zabezpieczyć się testamentem?
Testament to ukierunkowanie przekazywania składników majątku na osoby wybrane zgodnie z własną wolą. Brak testamentu powoduje, że wszyscy zgodnie z prawem i linią dziedziczenia stają się spadkobiercami we współwłasności łącznej. Każdego centymetra domu, każdego centymetra firmy, każdego kawałka pieniądza. Wspólnie, wszyscy mają takie same prawa. I to samo dotyczy decyzyjności, wszyscy mają takie samo prawo do ich podejmowania. Im więcej ludzi do podejmowania decyzji, tym gorzej i dłużej dla firmy i rodziny. Sukcesja zapobiega takim sytuacjom. Testament to część składowa sukcesji, ale sam w sobie to za mało.

Sukcesja – temat niełatwy – bo dotyczy kwestii ostatecznych. Śmierć jest najczęściej nieodłącznym elementem przeprowadzania procesu sukcesji. Jak ważna jest sfera emocjonalna? I jak sobie z nią radzisz, bo jesteś obecny w życiu ludzi w trudnych dla nich momentach.
Wiele lat obwiniałem mojego ojca o to, że zmarł, zostawiając nas w ogromnej niewiedzy. Byłem zły o to, że o nic nie mogę go już zapytać i wszystkiego musieliśmy się wraz z rodziną domyślać. Przepisy prawa są bezlitosne i nie uznają czasu żałoby. Przepracowałem te emocje i to pomogło mi w pracy z innymi rodzinami. Przede wszystkim nie oceniam. Analizuję i wchodzę na chwilę w ich buty, zupełnie jakbym był częścią rodziny, po to, aby znaleźć i przewidzieć jak najwięcej ryzykownych stron, których chcemy uniknąć. Sam przeszedłem drogę negatywnych skutków spadkobrania i to daje mi mandat do doradzania innym w tym zakresie. Przede wszystkim stoję po stronie rodzin. Analizuję sytuację obecną, zastaną i zastanawiam się, jak najkorzystniej wraz z rodziną wdrożyć plan, który zabezpieczy ich spokój w sytuacji śmierci nestorów. Później, kiedy do tego dochodzi, zawsze odczuwam smutek, ale też jestem spokojny o bezpieczeństwo danej rodziny.

A korzyści?
Przede wszystkim w tym trudnym momencie śmierci przedsiębiorcy, firma ma działać dalej, nieprzerwalnie. Rodzina nie ma się martwić o biznes. Ma pełny dostęp do kont bankowych, nikt do nich nie przyjdzie po spłatę kredytów czy leasingów. Po kilku tygodniach lub nawet miesiącach, gdy emocje opadną, będą mogli na spokojnie zająć się sprawami firmy. Bez stresu, bez pośpiechu. Z pełnym naszym wsparciem. To, co najważniejsze z punktu widzenia rodziny, wdrożony plan sukcesji zapewnia jej spokój, którego tak potrzebują w trudnym, nieraz traumatycznym okresie ich życia, po śmierci bliskiej osoby. Spokój, który pozwala im się zastanowić nad przyszłością pozostawionego im biznesu. To jest bezcenne. Dlatego zadbajcie o swoich najbliższych, jak i o budowany sukces firmy już dziś. Jestem dla Was i Waszych rodzin, abyście czuli się bezpiecznie.

REKLAMA
REKLAMA
Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż|Bartłomiej Krukowski e-sukcesja Sukcesja to proces wielowymiarowy Poznański prestiż
REKLAMA
REKLAMA

MACIEJ ZAREMBA | Jedyna i niepowtarzalna – czyli znajdź własną drogę w biznesie

Artykuł przeczytasz w: 7 min.
|Maciej Zaremba - prezes agencji Soul&Mind|Maciej Zaremba - prezes agencji Soul&Mind

Jak w dzisiejszych czasach zbudować silną markę? Jak szukać wyróżników, które pozwolą naszej firmie skutecznie konkurować na rynku? Jaką formę komunikacji wybrać i czy naśladownictwo to jedyna droga do sukcesu? Odpowiada Maciej Zaremba, CEO agencji Soul & Mind, w branży marketingowej obecny od niemal 30 lat.

Czy dla zbudowania silnej marki nie wystarczyłoby znaleźć konkurencyjną firmę godną naśladowania i zwyczajnie imitować jej działania?

MACIEJ ZAREMBA: Od lat popularną rekomendacją w obszarze zarządzania jest „benchmarking”. Wszystko to według prostego schematu działania: znajdź sobie firmę, której aktualna pozycja rynkowa czy tempo rozwoju świadczą o tym, że osiągnęła sukces, obserwuj jak ona działa i w tych działaniach szukaj inspiracji dla własnych decyzji. Do jakiegoś stopnia jest to wręcz nieuniknione, żeby firmy się nie naśladowały, skoro działają na tym samym rynku i w tej samej branży. Ale silnych marek nie buduje się tylko na odzworowywaniu działań liderów…

Maciej Zaremba - prezes agencji Soul&Mind

A co w tym złego?

Dino nie odniosłoby spektakularnego sukcesu na rynku detalicznym w Polsce, gdyby jak konkurenci skupiało się na budowaniu sieci w miastach, a nie na wsiach. Apple nie stworzyłby iPoda, gdyby Steve Jobs nie odważył się wprowadzić słuchawek w innym kolorze niż reszta branży. Istotą marki jest być odmiennym, innym, wyróżniać się. Oczywiście nie „na siłę”, nie na zasadzie „odmienność – nawet najdziwniejsza – tylko po to, by się wyróżnić”. Dobrze jest być odmiennym w sposób, który dla jakiegoś segmentu nabywców jest atrakcyjny, pożądany, ważny. Jeśli iPod dla młodych użytkowników miał pomóc wyróżnić się w gronie słuchaczy muzyki, to pomagały w tym białe słuchawki, których w tamtym czasie nikt nie używał.


Skoro tak, to dlaczego firmy tak chętnie naśladują innych?

Myślę, że jest wiele przyczyn, a jedną z nich jest poczucie bezpieczeństwa, jakie stwarza podejmowanie decyzji, takich samych bądź podobnych jak liderzy rynku, a nawet cała branża. Funkcjonuje przekonanie, że jeśli lider rynku, a za nim pozostałe firmy wprowadziły dany produkt w opakowaniu niebieskim, to my też wprowadźmy w niebieskim, bo przecież się sprzedaje. Pada jednak pytanie, jak wyróżnić nową markę na półce z produktami, których opakowania są bliźniaczo podobne? Oczywiście problem naśladownictwa nie dotyczy tylko opakowań. To często kwestia kanałów komunikacji (na przykład, używajmy tych samym social mediów, co liderzy branży, bo widocznie „tak trzeba”) czy tonu komunikacji (wszyscy opierają przekaz na żartach i lekkim, zabawnym tonie – widocznie taka jest norma), ale też wyglądu produktu czy sposobu obsługi klienta. Na pewno wymaga sporej odwagi pójście „pod prąd” i zrobienie czegoś inaczej niż reszta. Na pewno wiąże się z tym ryzyko porażki, ale z drugiej strony sukces – który spotyka tych, którzy swoją strategię dobrze przemyśleli (opierając ją na dogłębnym zrozumieniu klientów i własnych silnych stron) – bywa spektakularny. Przecież dziesiąty taki sam produkt na półce, tak samo wyglądający i to samo obiecujący, nie ma wielkich szans na wykreowanie silnej marki. Za to wszystkie rankingi najsilniejszych i najbardziej cennych marek świata zapełniają ci, którzy odważyli się być inni od reszty.


Czyli naśladownictwo to jest kwestia wyłącznie unikania ewentualnej porażki?

Oprócz niej to często efekt niesamowitego rozbudowania instrumentarium marketingowego, spowodowanego rewolucją informatyczną. Jest tyle nowych narzędzi, kanałów, platform, że aż trudno się w tym wszystkim połapać. Czasami w ręce menedżerów wpadnie jakiś artykuł czy raport, w którym czytają, że (przykładowo) dwie trzecie firm używa w swej komunikacji z klientami TikToka. Menedżer marki, która aktualnie TikToka nie używa, może nabrać obaw, że skoro większość po ten nowy kanał komunikacji już sięgnęła, to nie ma innego wyjścia, bo jego marka zostanie „z tyłu”. Domyślam się, że mało kto czyta dokładnie metodykę prowadzonych badań – jak zadawano pytania, a przede wszystkim komu. Zabiegany biznes nie ma czasu na takie detale. Więc skanując nagłówki wieszczące, że „przyszłość marketingu to …” (tu można wpisać cokolwiek, czym akurat żyje branża: AI, NFT, etc.), dochodzi się do wniosku, że trzeba koniecznie zastosować to we własnym arsenale działań. Tylko, że poza tym nie ma dopracowanych usług, opakowań, kanałów komunikacji, kształtów produktu, ani miejsc sprzedaży, ani żadnych innych instrumentów, które na każdym rynku świata, w każdej branży i w każdym segmencie rynku byłyby tak samo skuteczne. Więc jeśli pomija się kontekst wykorzystania określonych narzędzi, to wygrywa instynkt stadny.


Ale skoro nie benchmarking i nie śledzenie trendów branżowych, to co powinni robić np. poznańscy menedżerowie, którzy chcą zbudować silną markę?

Ależ niech analizują konkurentów i niech śledzą ruchy branży, tylko niech ślepo ich nie naśladują. Przede wszystkim trzeba zrozumieć, że ostatecznym weryfikatorem dla każdej marki jest jej nabywca. Nie konkurenci i nie pośrednik, który umieści ją na swoich półkach, ale przykładowy Kowalski, który po nią przyjdzie do sklepu albo wejdzie na jej stronę i tak dokona zakupu. Jeśli dogłębnie rozumiemy nabywców, których marka ma przyciągnąć i jeśli potrafimy obiektywnie ocenić własne silne strony, ale też słabości, to analiza działań branży jest tylko tłem, na którym budować będziemy naszą markę. Silne marki to nie te oferty, które są podobne do całej reszty, a przez to wzbudzają letnie uczucia u większości konsumentów. To są te wyjątkowe, unikalne oferty, które dla części klientów są absolutnie niezastępowalne. Trochę w stylu sloganu chyba najsłynniejszego domu towarowego świata: „Jest tylko jeden (w domyśle: jedyny i niepowtarzalny) Harrods”.


Słowem wystarczy zastąpić naśladownictwo próbą wyróżnienia się?

W istocie do tego sprowadza się budowanie marki. Ale oczywiście samo szukanie wyróżników jest procesem, który wymaga czasu, zaangażowania zasobów oraz znajomości pewnych procedur i metod. To nie jest takie proste jak to się czasami przedstawia, że wystarczy czekać na przysłowiowe olśnienie pod prysznicem. Wypracowana strategia marki, bazująca na jej odmienności ma większe szanse powodzenia, jeśli postępuje się według określonych reguł, przy wsparciu odpowiednich metod oraz dysponuje niezbędnym doświadczeniem. Jak duże nie byłoby doświadczenie menedżera w danej branży, trudno spodziewać się, aby był obiektywnym w ocenie własnych pomysłów, ponieważ niezwykle trudno nabrać dystansu wobec tego, co się samemu wymyśliło. Warto w tym procesie sięgnąć po zewnętrzne wsparcie, dzięki któremu zyskamy wartościową, obiektywną perspektywę ekspertów patrzących na markę z boku, dostrzegających wszystkie elementy rynkowej gry. Decydując się na współpracę z takim partnerem warto zweryfikować jego doświadczenie w tworzeniu i realizacji strategicznych projektów marketingowych, tak aby finalnie wybrać Partnera, który legitymuje się procesami przeprowadzonymi dla różnego formatu przedsiębiorstw, różnorodnych branż, przy udziale dużego zespołu ludzi, którzy swoje kompetencje i umiejętności zbudowali w różnych obszarach aktywności marketingowych i sprzedażowych – takiego jak np. Agencja Strategiczno-Brandingowa Soul & Mind. Często taka współpraca przynosi kilkukrotny wzrost rozpoznawalności marki i sprzedaży jej produktów, dzięki umiejętnemu znalezieniu synergii pomiędzy strategią i jej implementacji na odpowiednie narzędzia marketingowe.

REKLAMA
REKLAMA
|Maciej Zaremba - prezes agencji Soul&Mind|Maciej Zaremba - prezes agencji Soul&Mind
REKLAMA
REKLAMA

Stosunek do zwierząt to miara człowieczeństwa

Artykuł przeczytasz w: 8 min.
Agata Spławska - Fundacja Animalia|Agata Spławska - Fundacja Animalia

Niemiecki filozof Arthur Schopenhauer powiedział kiedyś, że: „Kto jest okrutny w stosunku do zwierząt, ten nie może być dobrym człowiekiem”. Na szczęście czasy, kiedy zwierzęta traktowaliśmy w sposób użytkowy, odchodzą powoli do lamusa, jednak wciąż zdarzają się przypadki, w których nasi bracia mniejsi potrzebują ludzkiego wsparcia. I wówczas na horyzoncie pojawiają się organizacje, które nie bacząc na niepogodę, braki finansowe czy kadrowe, gotowe są nieść im pomoc. O codziennych zmaganiach najstarszej poznańskiej fundacji prozwierzęcej Animalia, opowiedziała jej prezeska Agata Spławska.

Kiedy powstała Fundacja i jaki jest jej cel statutowy?


AGATA SPŁAWSKA: Fundacja dla Zwierząt Animalia powstała w 2006 roku i jest najstarszą, siedemnastoletnią organizacją prozwierzęcą działającą nieprzerwanie w Poznaniu. Powstała z inicjatywy ośmiu osób, które wspierały zwierzaki w innych miejscach i postanowiły założyć własną fundację ratującą zwierzęta.
Jej główne cele to niesienie pomocy zwierzętom porzuconym, bezdomnym i skrzywdzonym, zwalczanie wśród nich bezdomności oraz szerzenie edukacji prozwierzęcej w społeczeństwie.


Swoją pracę opieracie na wolontariuszach – jakie warunki trzeba spełnić, aby zostać jednym z nich?

Należy być pełnoletnim, kochać zwierzęta i mieć chęci do pracy na ich rzecz. Praca w Fundacji to nie tylko głaskanie kotków czy wyprowadzanie piesków – bo to brzmi bardziej jak przyjemność niż praca. To także umiejętność współpracy z człowiekiem, bo to ludzie zgłaszają nam zwierzęta potrzebujące pomocy. To też praca z innymi wolontariuszami – codziennie komunikujemy się ze sobą, dyskutujemy czy ścieramy się, godzinami rozmawiamy przez telefon. Ważne też, by osoby zgłaszające się na wolontariat miały tę decyzję przemyślaną, by nie był to chwilowy „odruch serca” w przypływie emocji. Myślę też, że cierpliwość jest bardzo wskazana – pracujemy sporo z człowiekiem, a to zawsze jest najtrudniejsze. Trzeba mieć „grubą skórę”, by wszystkiego nie brać do siebie, nie przejmować się, tylko robić swoje, niezależnie od tego, co się słyszy.
Mamy rok 2023 – wydawać by się mogło, że normalnym jest, że traktujemy nasze zwierzaki jak członków naszych rodzin, ale jednak takie organizacje jak Wasza mają ciągle ręce pełne roboty.

W jakim obszarze ciągle tej pracy jest najwięcej?

Jeszcze nie wszyscy traktują zwierzęta jako członków rodziny, choć powoli się to zmienia. Nadal są ludzie, którzy uważają, że psy i koty to zwierzęta użytkowe: pies ma pilnować posesji i odstraszać złodziei, a kot ma łapać myszy i odstraszać je od spiżarki czy piwnicy. To dość przedmiotowe traktowanie zwierząt, które zamiast być naszymi towarzyszami życia mają mieć w nim określoną funkcję, „pracę” do wykonania. Człowiek w swej bucie i niezrozumiałym dla mnie antropocentryzmie chciałby podporządkować sobie zwierzęta i czerpać z tego korzyści. Obecnie najwięcej pracy mamy w związku z ograniczaniem populacji kotów wolnożyjących poprzez ich kastracje i sterylizacje oraz z ilością zgłoszeń dotyczących właśnie tych kotów i niesienia im pomocy. Jeśli chodzi o psy, tutaj problemy związane są bardziej z rozbijaniem interwencyjnie pseudohodowli czy „patoschronisk”, z których odbiera się zwierzęta w okropnym stanie, nierzadko ze śladami znęcania się. Drugim problemem, który dotyka psy, tym razem właścicielskie jest chęć ich pozbycia się przez aktualnych opiekunów. Niestety z wielu z takich zgłoszeń wynika jasno, że właściciel uznał oddanie zwierzęcia za najprostsze wyjście z sytuacji, nie szukając alternatywnych rozwiązań. Oczywiście zdarzają się przypadki, gdzie ludzie po długich staraniach, konsultacjach behawiorysty i wszystkich innych możliwych środkach pomocy decydują z ciężkim sercem o szukaniu nowego domu dla zwierzaka, jednak to rzadkość. Bardzo przykre jest dostawać takie zgłoszenia, bo pojawia się refleksja, że „jak jest dobrze, to jest dobrze, a jak jest źle, to musimy się rozstać”, co nie wpisuje się kompletnie w przyjaźń między człowiekiem a psem.

Wolontariuszki podczas Szreniawskich Warsztatow Ekologicznych na Madalinie lipiec 2022

Jaka jest świadomość ludzi w zakresie opieki nad naszymi braćmi mniejszymi?

Oj, nadal nie jest ona na wysokim poziomie, niemniej jednak trochę się to zmienia – ludzie zaczynają rozumieć, że marketowe karmy nie są najlepszą opcją żywieniową. Zwiększa się powoli świadomość dotycząca kastracji i sterylizacji kotów, odrobaczania i szczepień zwierząt, kontrolnych badań krwi czy higieny jamy ustnej. Myślę, że najlepszym dowodem na moją tezę dotyczącą poprawy świadomości dbania o zwierzęta jest fakt, że większość gabinetów i przychodni weterynaryjnych pęka w szwach, często terminy na wizyty są dość odległe.

A jak wygląda dzisiaj prawo w zakresie opieki nad zwierzętami?

Znęcanie się nad zwierzęciem jest przestępstwem. Coraz więcej takich spraw trafia na wokandę i w mediach słychać czasem o wyrokach, gdzie osoba znęcająca się nad zwierzęciem otrzymała wyrok skazujący i nie był to wyrok w zawieszeniu! Obecnie wg polskiego prawa za znęcanie się nad zwierzęciem grozi do 3 lat pozbawienia wolności. Prawo powoli zaczyna w zwierzętach widzieć istoty czujące, co daje nadzieję na jeszcze surowsze wyroki.

Fundacja Animalia

Jak przebiega procedura adopcyjna w Fundacji? I jakie warunki musi spełnić przyszły opiekun czworonoga?

Procedura adopcyjna nie należy do skomplikowanych, ale zdarza się, że ludzie są oburzeni, że nie mogą dostać zwierzaka „od ręki”. Cel jest oczywiście jeden: znaleźć dobry i odpowiedzialny dom naszym zwierzętom. Pamiętajmy, że adopcja zwierzęcia to zobowiązanie przeważnie na kilkanaście lat! Nie sztuką jest wyadoptować zwierzę „komukolwiek”, by potem do nas wróciło. Każde zwierzę jest inne, ma swój charakter, przyzwyczajenia i nie wszystko toleruje, więc na każdą adopcję należy spojrzeć bardzo indywidualnie. Jeśli chodzi o proces adopcyjny, osoba zainteresowania adopcją zwierzaka zaczyna od wypełnienia ankiety adopcyjnej, którą weryfikujemy. Kolejnym krokiem jest wizyta w przyszłym domu zwierzaka. Jeśli dane podane w ankiecie są zgodne ze stanem faktycznym – zwierzę zawozimy do nowych właścicieli.


Czy zdarza się że zwierzak wraca do Was już po przeprowadzonej adopcji?

Zdarzają się takie przypadki, natomiast bardzo sporadycznie. Niezmiennie za każdym razem jest to dla nas cios, załamywanie rąk, smutek i żal, ale zgodnie z zapisem w umowie adopcyjnej my jako pierwsi takie zwierzę powinniśmy przyjąć i szukać mu domu ponownie. Zapis ten ma na celu ograniczenie porzucania zwierząt przez właścicieli.


Z jakimi brakami borykacie się w codziennej pracy?

Przede wszystkim z finansowymi oraz kadrowymi. Nierzadko jest więcej zwierząt pod opieką, niż pozwalają na to finanse, co jakiś czas trafiają do nas zwierzęta, których leczenie kosztuje kilka tysięcy złotych… Takie zwierzęta najbardziej potrzebują naszej pomocy, więc ciężko im jej odmówić. W obecnej sytuacji nie pomaga nam również inflacja, bo ceny usług weterynaryjnych, karmy i akcesoriów dla zwierząt mocno poszły w górę. Jeśli chodzi o braki kadrowe – gdybyśmy chcieli realizować wszystkie pomysły i mogli pomagać na większą skalę – potrzebowalibyśmy sztabu ludzi. Doskwiera nam też brak nowych domów tymczasowych dla zwierząt. Szczególnie brak nam domów tymczasowych dla psów, bo pies to większy obowiązek i wyzwanie.


Zatem jak można Wam pomóc?

Można nam pomagać na wiele sposobów: wpłacając darowizny na naszą rzecz, przekazując swój 1,5% podatku, adoptując od nas zwierzaka, promując naszą Fundację wśród rodziny i znajomych, biorąc udział w naszych bazarkach internetowych, przekazując nam dary rzeczowe i samodzielnie edukując najbliższe sobie otoczenie – to też jest bardzo ważne, choć efektów nie widać od razu.

REKLAMA
REKLAMA
Agata Spławska - Fundacja Animalia|Agata Spławska - Fundacja Animalia
REKLAMA
REKLAMA

Alicja Wasielewska | Determinacja jest kobietą

Artykuł przeczytasz w: 11 min.
Alicja Wasielewska, Wasielewska Adwokaci|Alicja Wasielewska, Wasielewska Adwokaci|Alicja Wasielewska, Wasielewska Adwokaci|Alicja Wasielewska, Wasielewska Adwokaci

O utopii work-life balance, kobietach w świecie prawniczym i biznesie oraz o podróżach w poszukiwaniu autentycznych smaków opowiedziała nam Alicja Wasielewska, adwokatka i założycielka Kancelarii Wasielewska Adwokaci, przedsiębiorczyni, mama.

Rozmawia: Michał Gradowski | Zdjęcia: Jakub Wittchen

W swojej pracy specjalizuje się Pani we wspieraniu małych i średnich firm, wieloma z nich zarządzają kobiety, więc spróbujmy spojrzeć na biznes z kobiecej perspektywy. Zacznijmy od języka. Pani mecenas czy mecenaska? Pani sędzia czy sędzina? Czy w środowisku prawniczym feminatywy zyskują na popularności?

ALICJA WASIELEWSKA: W języku żywym, używanym choćby na sali sądowej, w rozmowach telefonicznych z kolegami z palestry czy klientami, w wymienianej korespondencji mailowej czy w trakcie negocjacji – coraz częściej tak. Ten mur w praktyce powoli się kruszy i feminatywy zaczynają się pojawiać, co cieszy.
Natomiast język aktów prawnych posługuje się wyłącznie rodzajem męskim. Ustawa o zawodzie lekarza definicyjnie stanowi tylko o lekarzach, nie o lekarkach, Karta Nauczyciela – tylko o nauczycielach. Ze względu na specyfikę języka prawnego oczywistym jest, że tu feminatywy nie pojawią się, a język nie ewoluuje, bo uzupełnienie aktów prawnych o określenia damskie sprawiłoby, że dokumenty te rozrosłyby się do jeszcze większych rozmiarów, niż obecnie.
Podobnie w pismach procesowych – utarło się, że często stosowana w nich formuła: „działając jako pełnomocnik”, zgodna z definicją kodeksową, która operuje wyłącznie pojęciem pełnomocnika, nie wskazuje na występowanie w sprawie kobiety adwokatki. Czy jednak stosowanie żeńskiej końcówki byłoby błędem? Nie, ale z pewnością nie przystawałoby do pojęcia stosowanego przez ustawę.

Alicja Wasielewska, Wasielewska Adwokaci

A wracając do pytania: pani mecenas, adwokatka – jak najbardziej, oby jak najczęściej, ale już sędzina, to żona sędziego, a nie kobieta, która orzeka w sądzie.
Parytety w palestrze? Tuż przed wojną w całej Polsce pracowało zaledwie 200 adwokatek…

Nie znam dokładnych statystyk, a wnioski mogę wysnuwać jedynie z własnych obserwacji, ale myślę, że proporcje są obecnie względnie zachowane.
Oczywiście czasem, na szczęście już coraz rzadziej, spotkać się można z przekonaniem, że dobry prawnik to mężczyzna, najlepiej starszy, dostojny, w garniturze i todze do ziemi. Takich twierdzeń jest już jednak coraz mniej, bo w tym zawodzie liczy się skuteczność, wiedza, doświadczenie i umiejętności, a nie płeć.

Alicja Wasielewska, Wasielewska Adwokaci

Według danych UE w 2020 r. kobiety stanowiły jedną trzecią (34%) managerów, mimo że była to prawie połowa zatrudnionych, a kobiety managerowie zarabiają o 23% mniej niż managerowie mężczyźni. Jak przełamywać te bariery?

Choć luka płacowa pomiędzy kobietami i mężczyznami jest faktem, potwierdzonym wieloma badaniami i raportami, to wciąż niektórzy kwestionują jej istnienie i zatrważające jest to, że my, kobiety, nadal musimy je udowadniać. A problem jest gigantyczny, bo luka nie maleje i prognozuje się, że jej wyrównanie może potrwać 130 lat. Od początku prowadzę biznes w ramach własnej działalności i samodzielnie kształtuję wysokość swojego wynagrodzenia, więc luka płacowa nie dotyczy mnie bezpośrednio. Ustalając jednak wynagrodzenie pracowników, biorę pod uwagę identyczne kryteria – zaangażowanie w realizowanie celów, posiadane wykształcenie, doświadczenie, umiejętności. Płeć nie ma żadnego znaczenia. Chciałabym, choć to na razie życzeniowe myślenie, aby na rynku pracy kobiety mogły liczyć na równe traktowanie, żeby po powrocie z urlopu macierzyńskiego miały szansę awansu na tych samych zasadach, jak mężczyźni, którzy nie mieli przerwy w pracy, ale wciąż mamy w tym obszarze wiele do zrobienia.

Czy są takie dziedziny, na przykład prawo rodzinne, w których lepiej sprawdzają się prawniczki niż prawnicy? A może kobiety skuteczniej prowadzą mediacje?

Wydaje się, że więcej kobiet zajmuje się sprawami rodzinnymi, dotyczącymi choćby regulowania kontaktów rodziców z dziećmi, ale wynika to na pewno ze specyfiki tych spraw. Są one mocno angażujące w sferze emocjonalnej, działa się trochę na granicy prawa i psychologii, a fakt, że kobiety są stereotypowo postrzegane jako bardziej empatyczne i o lepiej rozwiniętych umiejętnościach interpersonalnych, na pewno nie pozostaje bez znaczenia.
W przypadku mediacji, które zyskują na popularności, często mamy do czynienia z mediatorkami. Moja praktyka pokazuje jednak, że do stołu negocjacyjnego w charakterze stron nie zasiadają tylko kobiety. Wręcz przeciwnie – wszystkie ostatnie mediacje, w których brałam ostatnio udział, dotyczyły podmiotów zarządzanych przez mężczyzn. Tu reguła jest jednak jasna – jeśli klient ma zaufanie do swojej adwokatki/adwokata, a ten sugeruje skorzystanie z mediacji, to klient, bez względu na swoją płeć, zdaje się na tę rekomendację.

Alicja Wasielewska, Wasielewska Adwokaci

Kobiety mają trudniej – w środowisku prawniczym i w biznesie?

Utopijnym byłoby uznanie, że w każdej sferze kobiety działają na tych samych zasadach co mężczyźni. Niestety cały czas muszą udowadniać, że nie ustępują mężczyznom pod względem przygotowania do bycia częścią prawniczego czy biznesowego świata. Kiedy prowadzę negocjacje w imieniu klienta zdarza się, że towarzyszą mi sami mężczyźni. Przyjęło się, że kiedy przy stole siedzi mężczyzna, to oczywistym jest, że będzie twardym negocjatorem, broniącym swoich racji. Kobieta nierzadko musi przekonać do siebie współtowarzyszy, udowodnić na wstępie, że jest wystarczająco dobra, aby w tych negocjacjach brać udział.
Mam wielką przyjemność obserwować kobiety aktywnie działające w biznesie – doświadczone już managerki i młode dziewczyny, które dopiero zaczynają rozwijać swoje firmy. Współpracuję z przedsiębiorczyniami, które tworzą rodzinne biznesy. To wspaniałe móc patrzeć jak matka z córką wzajemnie się inspirują, dzielą obowiązkami, skutecznie łączą budowanie relacji rodzinnych i zawodowych. To kobiety z różnych branż – biżuteryjnej, kosmetycznej, zajmujące się nieruchomościami. Wszystkie łączy jednak wyjątkowa determinacja – wiedzą co chcą osiągnąć, mają obrany cel i dążą do jego realizacji. Są także otwarte na dialog, rady z zewnątrz, na współdziałanie, nowe inicjatywy i innowacyjne projekty. Fakt, że mam ten przywilej, by podpatrywać kobiety w biznesie, które potrafią też znaleźć czas na życie prywatne i pasje, dbają o balans i stabilność, jest dla mnie dużą inspiracją.

Czy ten balans jest w dzisiejszych czasach realnym celem?

Odchodzi się już na szczęście od tej powtarzanej jak mantra kalki „work-life balance”, to mit, który nie istnieje i któremu trudno sprostać. Kiedy prowadzi się własną firmę, trudno jest wyjść z pracy i w tym samym momencie przestać o niej myśleć. Kiedy sygnuje się jakiś projekt swoim nazwiskiem, kiedy ta finalna odpowiedzialność za sukces albo porażkę spoczywa na naszych barkach, nie jest łatwo zatrzasnąć drzwi kancelarii i przestawić myślenie z toru zawodowego na tor prywatny. Mam jednak dwójkę cudownych dzieci i to dla nich, ale też dla własnego zdrowia psychicznego i fizycznego, muszę dbać o to przysłowiowe „zamykanie za sobą drzwi kancelarii”. To oczywiście wymaga dobrej logistyki, planowania i wysiłku, jasne jest też, że łatwiej zarządzać mi swoim czasem, gdy sama jestem sobie szefową. Na szczęście mam wyrozumiałych klientów, którzy wiedzą i rozumieją, że balans jest ważny. Zdarzają się natomiast sytuacje nagłe, nieprzewidziane, więc pożary także muszę czasem gasić, ale są to wyjątki, nie reguła.

Alicja Wasielewska, Wasielewska Adwokaci

Praca z klientem biznesowym nauczyła mnie, że istotne jest ustalenie jasnych zasad współpracy, zbudowanie zaufania i wypracowanie metod działania, które będą służyć obu stronom. Wychodząc z takich podwalin, łatwiej jest dbać o komfort pracy, a w konsekwencji życia.
Dla zachowania balansu ważne jest też dla mnie to, aby umieć wygospodarować czas zarówno dla swoich bliskich, jak i tylko dla siebie. Uwielbiamy rodzinnie podróżować, pokazywać dzieciom świat i budować wspomnienia. Gdy nie ma czasu na dalsze podróże, zabieramy rowery i zwiedzamy okolicę. Dzieci zaraziłam też magią „Harrego Pottera” – zaczęliśmy przygodę, wspólnie czytając egzemplarz, który ja dostałam od swoich rodziców niemal 20 lat temu, kolejne części pochłaniają już same. Nic też mnie tak nie odpręża jak intensywny trening – bieganie, HIIT, pilates, trening siłowy – to dobra forma zresetowania zmęczonej głowy. Od zawsze relaks znajduję w książkach – uwielbiam reportaże, zwłaszcza Wydawnictwa Czarne. Jestem zafascynowana Bliskim Wschodem, dlatego czytając książki Pawła Smoleńskiego (polecam choćby „Zielone migdały, czyli po co światu Kurdowie”) czuję się, jakbym podróżowała do Izraela czy Iraku.
Bliskie są mi też nordyckie, zimne klimaty i skandynawska szkoła kryminału. Sztokholm zwiedzałam śladami Stiega Larssona, zaczytywałam się w książkach Henninga Mankella, a w liceum w kryminałach Aleksandry Marininy i marzyłam o podróży koleją transsyberyjską. Obecnie myślami jestem na Grenlandii za sprawą reportażu „Migot. Z krańca Grenlandii” Ilony Wiśniewskiej.

Podobno gdyby nie prawo, najpewniej spełniałaby się Pani jako krytyczka kulinarna?

Tak, każdy, kto mnie zna, wie, że o jedzeniu mogłabym mówić godzinami. Uwielbiam podróżować i najczęściej są to podróże w poszukiwaniu nowych smaków.
Jednym z unikatowych kulinarnych przeżyć była bez wątpienia kolacja w kopenhaskiej restauracji Noma, która w prestiżowym rankingu magazynu „Restaurant” wielokrotnie wybierana była najlepszą restauracją świata. W tej formule restauracja już nie istnieje, obecnie Rene Redzepi – szef kuchni i guru w świecie gastronomii, otworzył kulinarny pop-up w Kioto. Tym bardziej jest więc to magiczne doświadczenie – wiedzieć, że byłam cząstką kulinarnej historii.
Noma zlokalizowana była w starym magazynie na nabrzeżu Christianshavn i hołdowała zasadzie sezonowości i lokalności. Jedzenie owszem, było znakomite, ale wizyta w tej restauracji stanowiła doświadczenie wykraczające poza doznania kulinarne. Posadzono nas przy stoliku z czterema innymi parami, m.in. z Kanady, Japonii i Hiszpanii. Możliwość skonfrontowania własnych poglądów kulinarnych z ludźmi z całego świata, zobaczenia jak osoby z różnych kręgów kulturowych odmiennie interpretują smaki, jakie skojarzenia kulinarne wynikające ze specyfiki kuchni, na której się wychowali, przywołują serwowane dania, to była wielka przyjemność. Na zakończenie zabrano nas na zaplecze restauracji, gdzie czułam się jak dziecko w sklepie ze słodyczami.

W kuchni szukam autentyczności, świeżości. Lubię zjeść w małej knajpce w Neapolu z trzema stolikami na krzyż, z obrusami w biało-czerwoną kratę i nonną mieszającą makaron, w której jadają lokalsi. Takie doświadczenie przeżyłam ostatnio w Ammanie, w Jordanii. Jadąc z lotniska poprosiłam taksówkarza, by zawiózł nas na obiad do miejsca, w którym zjemy razem z miejscowymi. Trafiliśmy do restauracji wypełnionej Jordańczykami, bez ani jednego turysty, o wystroju dalekim od restauracji popularnych na Instagramie. Jedzenie było wyjątkowe, świeże, fantastycznie doprawione, autentyczne. W Miami natomiast mieliśmy z kolei okazję spróbować meksykańskiego street foodu za kilka dolarów. Miejsce było tak popularne wśród mieszkańców, że ustawiała się do niego długa kolejka klientów.
Jedzenie z pewnością jednoczy ludzi, a turystyka, także ta gastronomiczna, pomaga spojrzeć na świat i rzeczy ważne z zupełnie nowej perspektywy.

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
Alicja Wasielewska, Wasielewska Adwokaci|Alicja Wasielewska, Wasielewska Adwokaci|Alicja Wasielewska, Wasielewska Adwokaci|Alicja Wasielewska, Wasielewska Adwokaci
REKLAMA
REKLAMA

Paulina Domowicz | Instagram dał mi drugie życie

Artykuł przeczytasz w: 19 min.
Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|

Poznanianka bezgranicznie kochająca swoje miasto. Szczera, bezkompromisowa, nieowijająca w bawełnę. Od 10 lat prowadzi na Instagramie konto, które zgromadziło 65 tysięcy obserwujących. Nie boi się trudnych tematów, nie unika zabierania głosu w tematach uznawanych za tabu. Spotkałyśmy się w jej ukochanym Starym Browarze, gdzie przy pysznym śniadaniu Paulina Domowicz znana pod nickiem @pauli331 opowiedziała mi o początkach swojej pracy z Instagramem, o mozolnym budowaniu zaufania wśród swoich obserwatorek, miłości do mody i niechęci do słowa „influencerka”.

Czy Polki są dobrze ubrane? 

PAULINA DOMOWICZ: Na pewno coraz lepiej, jednak wciąż dominuje wśród Polek uwielbienie do niemodnych stylizacji często zatrzymanych w czasie, przyciasnych ubrań i garsonek, w których wyglądamy jak własna matka. Niestety na każdym wyjeździe zagranicznym jestem w stanie rozpoznać dziewczynę z Europy Wschodniej z kilometra. Ulice świata wyglądają dzisiaj inaczej niż statystyczna mieszkanka naszego kraju i postawiłam sobie za cel edukować kobiety, pokazywać światowe trendy. Chciałabym, aby Polki nareszcie zaczęły się ubierać na światowym poziomie. 

Udaje się? 

Różnie, ale się nie poddaję! (śmiech)

Paulina Domowicz @pauli331

Jak rozpoczęła się Twoja przygoda z social mediami? Z Instagramem?

Może ciężko w to uwierzyć, ale przed erą Instagrama byłam kurą domową. (śmiech) Dziś nikt w to nie wierzy, ale tak dokładnie było! Zajmowałam się domem, dziećmi i zupełnie mnie to nie uwierało. Moi rodzice rozstali się kiedy byłam mała, w wielkiej przyjaźni – ale jednak rozstali. Może stąd we mnie chęć stworzenia domu. Tak też się stało. Zawodowo pracowałam dość krótko, bo mając 27 lat urodziłam pierwszą córkę Millę, poświęcając się jej w zupełności. Po sześciu latach pojawiła się druga córka Natasza i mój pobyt w domu z dziećmi znów nabrał rozpędu. Ponownie zaczął się wir pieluszek, zabawek, obiadków itd. A, że wielkich ambicji zawodowych nie miałam, aby zostać bizneswoman – spełniałam się w tej roli wiele lat… Byłam typową kochaną kurką domową i to dość mocno zakompleksioną.

Aż trudno mi w to uwierzyć… 

Naprawdę tak było. Uważałam siebie za ostatnią nogę do robienia jakichkolwiek biznesów, nigdy nie miałam do tego drygu, a przynajmniej tak wtedy się czułam.

Paulina Domowicz @pauli331

A co sprawiło, że rozpoczęłaś działalność influencerską na Instagramie? 

Przypadek! Zawsze lubiłam modę, ciuchy, babskie tematy modowe i urodowe, do tego potrafiłam się dobrze ubrać, dobrać dodatki. Ale robiłam to tylko i wyłącznie na własny użytek. I wówczas przyszła do mnie moja 12-letnia córka i pokazała mi Instagram. Wyjaśniła mi do czego służy ta platforma. Okazało się, że jest niesamowitym źródłem stylizacji i nowości modowych. Powoli odważyłam się publikować swoje zdjęcia i bach! Przyjęło się! Na moje konto codziennie przybywało coraz więcej kobiet. A musimy sobie też jasno powiedzieć, że ówczesny Instagram, wyglądał zupełnie inaczej niż ten dzisiejszy. Nie było wielu obecnych funkcji – „szufladki” czy słynne DM – możliwość wysyłania bezpośrednich wiadomości, niewidocznych dla innych czy obecnego stories. Nie było też aż tylu polskich modowych kont. Wstawiało się zdjęcie i tyle. Więc mogę powiedzieć, że jestem z gwardii dinozaurów, które rozpoczynały polski Instagram. (śmiech) Bo właśnie minęło 10 lat odkąd jestem na nim obecna. 

Jaka zatem przyświecała Ci myśl, kiedy zdecydowałaś się otworzyć konto na Instagramie? Myślałaś o tym, że stanie się to Twoją pracą? Twoim zawodem? I że w trakcie tych lat staniesz się jedną z najpopularniejszych instagramerek w Poznaniu? 

Tak naprawdę robiłam to z początku tylko dla siebie, dla inspiracji. Kiedy zaczęły pojawiać się pierwsze komentarze pomyślałam, że mogę również inspirować inne kobiety. Mój styl stał się rozpoznawalny, a moim znakiem „firmowym” są ukochane przez mnie ciężkie buty noszone do sukienek. I tworząc stylizację i wrzucając posty, zyskiwałam kolejnych obserwujących i tak konto rosło i rośnie do dziś. 

Paulina Domowicz @pauli331

A pamiętasz tę chwilę kiedy nastąpił boom? Czy konto wystrzeliło w górę w jakimś konkretnym momencie? 

Nie było takiego momentu. To był zupełnie naturalny, organiczny rozwój. Lubię porównywać rozwój mojego kanału do otwierania się pąków kwiatowych – nic nie jest w stanie przyspieszyć pełnego rozkwitu kwiatów – i tak samo było u mnie. Wszystko miało swój czas, nie było żadnego cudownego środka, który spowodował, że przez noc moje konto nagle w sposób nadnaturalny urosło. To też był taki czas, kiedy Instagram rósł w siłę sam w sobie, przybywało użytkowników i w sposób naturalny lajkowali oni mój profil. Mało tego – prowadziłam Instagram i miałam już około 15.000 obserwujących, a moje najbliższe przyjaciółki w ogóle o tym nie wiedziały! Instagram to był taki mały świat, który dopiero się rozwijał. Mogę śmiało dzisiaj powiedzieć, że na Instagramie miałam drugie życie. (śmiech) W realnym życiu miałam jedne przyjaciółki, a na Instagramie rosnącą, obserwującą mnie społeczność. 

Z raportu agencji badawczej IQS wynika, że 21 mln Polaków śledzi profil lub kanał przynajmniej jednego influencera. I tu chciałabym się na chwilę zatrzymać. Czy sama siebie nazywasz infuencerką? A może celebrytką?

Nie lubię słowa influencer, bo w ostatnich latach nabrało ono bardzo pejoratywnego wydźwięku, choć sama definicja influencera jest dość miła. Przede wszystkim bardzo wyraźnie rozróżniam celebrytę od influencera. Z perspektywy marki, nie ilość obserwujących jest ważna, a ich jakość – czyli zaangażowanie. Bo możesz mieć kilkunastotysięczne konto, aIe bardzo zaangażowaną społeczność, która skoczy za Tobą w ogień. A zauważono ostatnio, że celebryci z milionowymi kontami są często obserwowani z ciekawości, ale nie są w żaden sposób sprzedażowi. Jest kilku celebrytów sprzedażowych, ale jest to zdecydowana mniejszość. Więc ja raczej zaliczam się do puli influencerów. (śmiech) Choć zdarza się, że słyszę, że mój zawód postrzegany jest przez pryzmat „wciskania kitu” czy też wręcz, że nie jest to zawód, a ja nie pracuję, tylko „leżę i pachnę”. Niestety wielu kobietom wydaje się, że to, co robię nie wymaga żadnego wysiłku i że wszystko przychodzi mi łatwo. 

Paulina Domowicz @pauli331

Usłyszałaś „idź do normalnej pracy”?

Tak, wiele razy. Zawsze odpowiadam, że chętnie się zamienię choćby na dobę z takim krytykantem. Odkąd marki zaczęły postrzegać Instagram jako dobry kanał dla swojego marketingu, nie tylko ja, ale całe mnóstwo innych obecnych na Instagramie dziewczyn, stałyśmy się ich ambasadorkami. I to fantastyczne uczucie, ale wiąże się po pierwsze z dużą odpowiedzialnością, za to, co się pokazuje na swoim profilu, ale przede wszystkim z ogromem pracy. Wiąże się z odpowiadaniem na setki, jeśli nie tysiące wiadomości od swoich obserwatorek, z korespondencją z markami, z wymyślaniem stylizacji, które przypadną do gustu innym kobietom. A przecież zależy mi na tym, aby zrobić to najlepiej jak potrafię. Więc muszę dobrze wyglądać, świeżo, być umalowana, ale przede wszystkim muszę mieć pomysł na te rzeczy, które przychodzą od różnych marek. To praca, która jest bardzo angażująca. Bo po każdym filmie czy relacji przychodzi natychmiastowy odzew od obserwatorek. I te wspomniane setki wiadomości, na które trzeba odpowiedzieć. 

Odpowiadasz na wszystkie zapytania? 

Bez wyjątku. Czasem mogę czegoś nie wiedzieć, i mówię wówczas, że nie wiem. Ale uważam to za przejaw szacunku wobec dziewczyn, które mnie obserwują. Bo ja istnieję dzięki nim. Często dostaję wiadomości prywatne, że jestem jedną z nielicznych influencerek, jeśli już trzymamy się tej terminologii, która zawsze odpowiada na pytania. Ale to wymaga ogromu czasu, który często „wykradam” mojej rodzinie. 

Paulina Domowicz @pauli331

No właśnie jak to jest z tą rodziną w kontekście Twojej pracy? Odrywasz się czasem od telefonu? Czy masz taki czas, który jest tylko dla Ciebie i najbliższych? Czy dzielisz się każdą chwilą ze swoimi obserwatorami, czy jednak zostawiasz coś tylko dla siebie? 

To trudny temat, bo moi bliscy często się denerwują, kiedy siedzę z nosem w telefonie. Nawet czas spędzany z rodziną dzielę pomiędzy nich a moje instagramowe życie. Mam nieodpartą potrzebę pokazania światu pięknych miejsc, wspaniałego jedzenia czy cudownych zachodów słońca. Nie wszystko co dzieje się na moim profilu jest związane ze współpracą komercyjną z markami, zdarza się też, że jeśli coś mnie zachwyci, sama z siebie chcę się tym podzielić. I myślę, że te emocje, które są we mnie, to jest to, co najbardziej kochają i doceniają moje obserwatorki. 

Wspomniałaś o 10 latach istnienia na Instagramie. Ciekawi mnie kiedy rozpoczęła się współpraca z markami? Kiedy marki zaczęły Cię zauważać? I czy jest coś takiego, czego nigdy nie pokazałabyś na swoim profilu? Masz dzisiaj 65 tysięcy obserwujących. To ogromna odpowiedzialność za słowa, za pokazywany produkt. 

Współpraca z markami to kwestia ostatnich 4-5 lat. Tak jak wspomniałam, marki zaczęły zauważać Instagram jako skuteczne narzędzie sprzedaży i starać się pozyskać nas – dziewczyny z Instagrama jako ambasadorki swoich produktów. Jednak mam naczelną zasadę współpracy z firmami czy markami. Wszystkie rzeczy, które pokazuję na swoim koncie to produkty, których sama używam. Każda współpraca rozpoczyna się od przesłania do mnie testowych partii produktów i zdarza się, że produkt nie spełnia moich oczekiwań. Zatem jeśli nie spełnia moich, to nie spełni także oczekiwań moich dziewczyn. Przecież polecając innym produkt biorę za niego odpowiedzialność i muszę być przekonana o jego jakości. Nie pokazałabym też za żadne pieniądze stylizacji, które zrobią z moich dziewczyn kobiety przebrane, a nieubrane. A takich samozwańczych stylistek z naprawdę dużymi kontami jest sporo… Zdarza mi się też już dzisiaj odmawiać współpracy ze względu na brak czasu… Propozycji mam coraz więcej, a czasu coraz mniej. 

Paulina Domowicz @pauli331

Którą współpracę wspominasz najmilej?

Cenię sobie każdą współpracę. Ale kiedy pojawiam się na billboardach Starego Browaru, czy udzielam krótkiego wywiadu dla Vogue, przy współpracy z wielką marką medycyny estetycznej, jestem szczęśliwa podwójnie. 

O swoich obserwujących mówisz pieszczotliwie „moje dziewczyny”. Masz konto mocno sprofilowane pod kobiety, ale czy zatem nie ma wśród twoich obserwatorów w ogóle mężczyzn? 

Najnowsze statystyki z mojego kanału mówią, że wśród tych 65 tysięcy obserwatorów 7% stanowią mężczyźni. Na szczęście mało. 

Na szczęście? 

Duże profile prowadzone przez dziewczyny wrzucające dużą ilość zdjęć, potencjalnie mogących „zachęcać” facetów, otrzymują dwuznaczne propozycje, albo co gorsza zdjęcia, delikatnie mówiąc, różnych części ciała. Niestety nadal istnieje jakaś grupa mężczyzn, która jeśli zobaczy na ekranie swojego smartfona dziewczynę reklamującą chociażby strój kąpielowy, daje sobie przyzwolenie na tego typu akcje. U mnie na szczęście zdarza się to rzadko, dlatego „na szczęście”. 

Paulina Domowicz @pauli331

A hejt? Spotyka Cię? 

Hejt jest wpisany w moją pracę. Wybrałam sobie taki zawód, który mnie bardzo mocno upublicznia. Mnie najbardziej, ale w jakiejś części także moją rodzinę. Nie jestem anonimowa, mam męża, mamę, córki, które siłą rzeczy w jakiejś mierze na moim profilu również się pojawiają. Obserwujące mnie dziewczyny widzą, że nie jestem tylko ładnie umalowaną panienka z Instagrama, która chce im coś sprzedać, ale że mam dokładnie te same problemy co one. Tak samo choruję, tak samo miewam gorsze dni, czy dopadają mnie problemy dnia codziennego. Ale ten medal ma dwie strony. Z jednej – pokazuję, że jestem taką samą kobietą jak one, z drugiej tak mocne „odkrycie się” wydobywa z ludzi jakieś pokłady frustracji. I jakaś część obserwujących decyduje się na nieprzychylne komentarze dotyczące stricte mnie czy moich bliskich. 

Co wobec tego słyszysz? Niech zgadnę. Że wciskasz kit?

To wyobraź sobie słyszę właśnie najrzadziej! Sporo nasłucham się na temat swojego wieku. 

Od kobiet??? To gdzie to słynne wsparcie kobiet?

Od kobiet. Dowiaduję się, że jestem stara i już czas się zająć czymś innym. Tak jakby funkcjonowanie w social mediach musiało mieć limit wiekowy. Komentowany jest mój wygląd czy kwestie poprawiania urody. Za chuda, za gruba, za mały biust, za duży biust. Zawsze znajdzie się dobry powód do wetknięcia szpili. To jeden rodzaj hejtu. Ktoś przychodzi i wylewa na mnie wiadro swoich frustracji. Ale jest też inny rodzaj hejtu. Nazywam to hejtem w białych rękawiczkach – niby dobrze, ale nie do końca. Niby pochwała, ale jednak krytyka. Niby się zgadzam, ale zrobiłabym inaczej. To mój profil, robię jak czuję, jak zechcę. Nikt nikogo na siłę na moim koncie nie trzyma. Nie jestem zupą pomidorową, nie muszę smakować każdemu. 

Paulina Domowicz @pauli331

Jak sobie z tym radzisz?

Ten ordynarny, wylewany na mnie jak kubeł pomyj – po prostu blokuję i usuwam. Nie dyskutuję. Ten drugi – różnie – zdarza mi się wejść w „niby miłą” dyskusję. 

Boli?

Teraz już nie. Dzisiaj już po mnie to spływa. Ale nadal zadziwia mnie jak wiele w kobietach jest niechęci, czasem wręcz nienawiści do innych kobiet – zupełnie sobie obcych! Mieszkamy w Poznaniu, to nie jest kilkumilionowa metropolia. Tu ludzie się znają. I kiedy dociera do mnie sygnał, że jakaś kompletnie obca mi kobieta, siedząc u jednego czy drugiego fryzjera czy kosmetyczki zupełnie beż żadnego skrępowania wypowiada słowa pełne nienawiści o mnie – jestem zdumiona. Bo nienawidzić kogoś tylko za to, że jest? Że istnieje? Pytasz o wsparcie kobiet – nie chcę nikogo urazić, bo sporo dziewczyn na pewno wzajemnie się wspiera i ma w sobie oparcie – ale istnieje też całkiem spora grupa takich, które tylko patrzą jak „dowalić” innej. Na szczęście w całej masie moich obserwatorów „dobrych ludzi jest więcej”. Ale wystarczy spojrzeć co dzieje się pod postami kont o kilkumilionowych obserwatorach. To prawdziwe szambo.

Dotknęłaś bardzo istotnej kwestii, czyli wpływu social mediów na ludzi. Social media są w mojej opinii jednym wielkim influencerem. Mogą zrobić wiele dobrego, czego przykładem były pierwsze tygodnie inwazji Rosji na Ukrainę, gdzie dzięki socialom wiedzieliśmy, jaka pomoc i gdzie jest potrzebna, ale potrafią wyrządzić też wiele złego. Potrafią zaszczuć, wpłynąć na wynik wyborów. Zręcznie wykorzystane stają się niebezpiecznym narzędziem.  

Social media mają ogromną moc i potencjał. Z jednej strony to jest wspaniałe. Zarówno pod kątem szybkiego dostępu do informacji, jak i szybkiej możliwości reakcji na czyjąś prośbę. Jednak jak zawsze – w rękach nieodpowiednich ludzi mogą stać się narzędziem manipulacji. Niech przykładem będzie modny ostatnio trend na pseudo rozwój osobisty. Internet, a co za tym idzie social media wykorzystywane wyłącznie w celach zarobkowych przez pseudo trenerów, czy jakże modnych ostatnio couchów, terapeutów duchowych i tym podobnych, naciągających ludzi, obiecujących im złote góry, oczyszczenie, oświecenie i czego tam jeszcze nie wymyślą, jest niczym innym jak oszustwem. Praktykowanym przez ludzi bez żadnego wykształcenia w tym kierunku, bez żadnego doświadczenia w pracy z ludzi wymagającymi pomocy psychologicznej. Często ci ludzie sami potrzebują pomocy i myślą, że skoro przeczytali jedną książkę o samorozwoju i byli na jednym onlinowym szkoleniu to mogą „uzdrawiać” innych. To szkodliwe. Duchowość stała się towarem za duże pieniądze. A Internet w tym pomógł. I to jest najbardziej przykre. Szukajmy pomocy u fachowców, osób z wieloletnim doświadczeniem i wiedzą a nie w Internecie. 

Paulina Domowicz @pauli331

Jak zatem zostać influencerem/influencerką? Czy jest to jeszcze możliwe? 

Dla wielu marek marketing influencerski jest najważniejszym elementem ich strategii marketingowej. Po pierwsze nie jest to drogie w porównaniu do chociażby kampanii telewizyjnej, której koszty są niemożliwe do przełknięcia dla mniejszych firm. Influencerzy wraz z markami tworzą symbiozę, która opłaca się zarówno jednej, jak i drugiej stronie. Zbudowanie zaangażowanej społeczności na pewno nie jest łatwe. Nie jest tak, że dzisiaj otwierasz konto i postanawiasz, że od dzisiaj mnie obserwujesz i co najważniejsze ufasz mi. Bo tu nie chodzi o ilość obserwujących, ale o ich zaufanie, które buduje się czasem latami. Oczywiście wszystko jest możliwe, jeśli jest się cierpliwym i konsekwentnym, bo dziś konkurencja jest już bardzo duża. 

Zatem gdzie jest klucz? 

Myślę, że w autentyczności. Mogę mówić o sobie – nie boję się mówić rzeczy, które nie są wygodne. Otwarcie zabieram głos w ważnych sprawach, staram się być również społecznie zaangażowana. Mój profil jest dla każdej kobiety z każdym portfelem. Nie skupiam się wyłącznie na bardzo drogich markach, pokazuję stylizacje na każdą kieszeń – bo każda z moich dziewczyn niezależnie od poziomu zamożności zasługuje na to, aby dobrze wyglądać. 

Paulina Domowicz @pauli331

Obserwuje Cię 65 tysięcy głównie kobiet, a kogo Ty obserwujesz? 

Przede wszystkim patrzę na profile modowe top blogerek ze świata. Interesuje mnie, co nosi ulica. Dzisiaj trendów nie wyznaczają aktorki ani nawet wielkie domy mody. Dzisiaj trendy wyznacza ulica. I to top blogerki z Nowego Jorku, Paryża czy Mediolanu są dla mnie inspiracją. Ale przede wszystkim mam swój styl i myślę, że nawet jako babcię z siwą głową będzie mnie można rozpoznać po stylu ubierania się. (śmiech) Jest kilka kont typu Ulice Nowego Jorku czy Ulice Tokyo i to jest dla mnie największa kopalnia inspiracji. Lubię patrzeć na ludzi ubranych bez zadęcia, bez epatowania metkami, często wyrażających swoje emocje i to kim są poprzez to, co mają na sobie. 

Jesteś poznanianką i mocno wspierasz Poznań na swoim profilu. 

Kocham Poznań i wspieram z całej siły poznańskie biznesy. W pandemii starałam się jak mogłam, aby pokazywać dania na wynos z poznańskich restauracji, które nie miały wówczas lekko. Zakochałam się w lokalnych serach Serce Jadzi, które jako zwykła konsumentka po postu kupiłam. A ponieważ się w nich zakochałam pokazałam na swoim profilu i poszło! Lokalne wyroby, jeśli tylko zdobędą moje serce, na pewno zawsze i z całych sił będę wspierać. A podobno jestem skuteczna! (śmiech)

A ulubione miejsca w Poznaniu?

Sołacz. Bez dwóch zdań. Bardzo chciałaby tam mieszkać, nawet kiedyś było blisko spełnienia tego marzenia, ale nie wyszło. Może jeszcze będzie okazja. Bardzo mnie cieszy jako poznaniankę przywracanie dawnej świetności starym budynkom, czego przykładem jest chociażby Stara Drukarnia obok Bałtyku. Nie podobają mi się z kolei takie koszmarkowe „rewitalizacje” jak chociażby Galeria MM na Świętym Marcinie. Generalnie nie podoba mi się też to, co się stało z ulicą Święty Marcin. Uważam, że potencjał tego miasta jest totalnie niewykorzystany, a w ostatnich latach wręcz przeciwnie. To, co dzieje się w centrum miasta powoduje, że nikt nie chce tam przyjeżdżać, co skutkuje masowym upadaniem funkcjonujących tam lokalnych restauracji czy sklepów. 

Czy Twoja szafa pęka w szwach? 

Moja szafa… gdybym chciała trzymać wszystkie te rzeczy, które bym chciała, to musiałabym mieć drugi dom. (śmiech) Dlatego regularnie organizuję wyprzedaż szafy, bo nie jestem w stanie pomieścić wszystkiego w swoim domu. (śmiech) Zostawiam sobie ukochane ciuchy, które stanowią dla mnie bazę stylizacji, a całą resztą obdarowuję swoje córki czy też sprzedaję po naprawdę korzystnych cenach. A to ciuchy niejednokrotnie nowe, raz założone. 

KamilaKarpinskaPhotography17

To na koniec muszę. Team buty czy team torebki?

Nie no! Team buty! Torebek trochę też mam, nie ukrywam, ale team buty zdecydowanie! Ale nie pytaj, ile mam par…Czy teraz ja mogę Ci zadać pytanie?

Śmiało! 

Dlaczego ze wszystkich influencerek poznańskich, zdecydowałaś się porozmawiać właśnie ze mną? 

Rzadko mnie przepytują, jestem raczej po drugiej stronie długopisu (śmiech). Ale de facto sama odpowiedziałaś już na to pytanie. Przede wszystkim – autentyczność. I podobnie jak ja – nie malujesz trawy na zielono. Mówisz jak jest, nie ubarwiając rzeczywistości i nie boisz się wygłaszać swoich poglądów. A ja to bardzo cenię! 

REKLAMA
REKLAMA
Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|Paulina Domowicz @pauli331|
REKLAMA
REKLAMA

Kajetan Vincent Nawrocki | #proudtobedifferent

Artykuł przeczytasz w: 20 min.
|

Rozrywka i imprezowanie to jego drugie imię, choć mówi o sobie, że jest „refleksyjnym gościem”. Były sportowiec, dziś właściciel Juicy Agency – Kajetan Vincent Nawrocki – opowiada o pasji, wartościach, o tym, jaki jest i co ceni, jak odpoczywa i jak kocha życie. Spotykamy się we wnętrzach Młyńskiej12, gdzie wszystko się zaczęło…

Mówisz, że Twoja praca jest Twoją pasją – czy można zatem powiedzieć, że Twoja wzięła się z imprezowania? 

Dokładnie, właśnie z imprezowania! (śmiech) Od zawsze podobało mi się życie nocne i mnie to życie wciągnęło, zafascynowało. Na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że jest to niemożliwe połączyć dwie skrajne dziedziny życia. Jednak udało się. Dzisiaj prowadzę agencję, ciężko pracujemy i przy tym świetnie się bawimy.

Jesteś byłym sportowcem. Adrenalina płynie Ci we krwi. Od sportowca do imprezowicza?

Przez długi czas grałem w koszykówkę i nawet otarłem się o zawodowstwo! Kilka dobrych lat temu, byłem częścią wspaniałego sportowego projektu, z którego „hucznie” odszedłem, wyłamując drzwi od szatni podczas treningu. (śmiech) 

To był czas, kiedy byłem młody i gniewny, gotowało się we mnie. Z jednej strony chciałem kariery sportowca, z drugiej zaś – pragnąłem posmakować innego życia. Jednego i drugiego byłem bardzo „głodny”. W życiu należy podejmować decyzje oraz liczyć się z ich wypadkową. Porzuciłem sport, chciałem odrobić zaległości, chciałem czerpać garściami… Miało to swoje dobre i złe strony.

2023 03 10 PP Okladka06337 pp 22222 scaled 1

Kiedy pasja do życia nocnego zaczęła przeradzać się w biznes?

Po tym jak porzuciłem sport, obrałem ścieżkę, która miała doprowadzić mnie do korporacyjnego sukcesu. Wymyśliłem sobie, że będzie to sprzedaż, więc podjąłem kroki, które miały mnie doprowadzić do stanowiska, oczywiście dyrektorskiego! Dobrze, że za marzenia nie karzą! Moje plany dosyć szybko zostały zmodyfikowane przez życie. 

Teraz już wiem, że jak profesjonalnie podchodzisz do imprezowania, to z pracą Ci nie po drodze. (śmiech) Jak nie znasz limitu, to twoje zdrowie może oberwać i tak też się stało w moim przypadku. Tracisz zdrowie – tracisz wszystko. Nic natomiast nie dzieje się bez przyczyny. 

Pamiętam moment, kiedy jako już odbudowany zdrowotnie, jednak nadal nieaktywny zawodowo, szukający swojej drogi młodzieniec, siedziałem w jednym z poznańskich klubów i zastanawiałem się, co robić dalej w życiu. Przyznam się, w tamtym okresie byłem naprawdę zrezygnowany i nieco poobijany emocjonalnie. Wyobraźcie sobie moją radość, kiedy spotkałem tego wieczoru mojego dawnego znajomego Macieja pseudonim „Wawrinka”, który podczas przelotnej rozmowy, wspomniał o wolnym wakacie w położonym w centrum Poznania klubie. Nauczony, aby podejmować szybko decyzję, następnego dnia ubrany i przygotowany na rozmowę rekrutacyjną, z CV w ręku poszedłem na spotkanie. I tak zaczęła się przygoda z poznańskim klubem Muchos. W świat gastro wprowadzili mnie Piotr i Karolina – właściciele, z managerem „Tomaszkiem” na czele. Z początku do moich obowiązków należało przygotowywanie stanowisk pracy dla kolegów barmanów, zbieranie szkła z sali, czyszczenie toalet. Dalej to już miałem dużo szczęścia, w dosyć szybkim czasie awansowałem i zostałem jednym z trzech kierowników. 

Do tego miejsca mam ogromny sentyment. Poznałem tam wielu wspaniałych ludzi, z którymi przyjaźnię się do dziś. A propos sportu – to właśnie w Muchos poznałem mojego obecnego trenera sztuk walki Krzysztofa Turka, który prowadzi klub o dumnej nazwie Akademia Ninpo. Wracając do pytania…. Do Muchos, na after przychodziła pierwsza ekipa kelnerów z Młyńskiej12. Od słowa do słowa zostałem zaproszony na rekrutację do restauracji The Time i otrzymałem zatrudnienie również i tutaj. Równolegle miałem dwie prace, dodatkowo zacząłem też jeździć oraz organizować eventy barmańskie, bo wiedziałem, że z tego są relatywnie większe pieniądze niż z jednej zmiany za barem w klubie czy restauracji. Wtedy właśnie pojawiły się pierwsze przebłyski i marzenia o swojej agencji.

Dopiero na Młyńskiej12 poczułem, że warto moją pasję do nocnego życia zmienić w zawód. Pani Agnieszka, która kiedyś była kierownikiem działu sprzedaży, przyszła i wyciągnęła mnie zza baru, za co jestem jej dozgonnie wdzięczny. Kupiła mnie stwierdzeniem, że „idealnie się nadaję do kontaktów sprzedażowych”. Otrzymałem od niej wiele rad, jedną z najważniejszych pamiętam do dziś:

„Kajetan jak nie masz prawa jazdy, ukończonych studiów i nie mówisz biegle w kilku językach to lepiej zainwestuj w swoją garderobę”.

Tak też się stało, pierwsze dwie wypłaty zainwestowałem w garderobę. (śmiech) Kolejnym krokiem było nadrobienie zaległości. Dalej to praca z ofertami, z klientami, wyzwania i projekty z dużo większą już odpowiedzialnością. Dwa pierwsze miesiące były dla mnie koszmarem, odczuwałem presję, stres – ale wiecie co? To dało mi podstawę do tego, czym aktualnie się zajmuję. Gdybym mógł powtórzyć ten czas, prawdopodobnie jeszcze więcej był pracował nad szlifowaniem swoich umiejętności. 

tryptyk2 scaled 1

Kiedy zacząłeś organizować eventy?

Blisko 8 lat temu.

A Juicy Events od kiedy funkcjonuje?

Z początku wykonywałem zlecenia tylko weekendowo i to stanowiło moje drugie źródło dochodu. Już w tamtym okresie moją działalność sygnowałem starym jeszcze logo Juicy Events. Firma oficjalnie funkcjonuje od 1,5 roku. 

Co oferuje Twoja firma?

Firma nazywa się Juicy Agency, ma w swoim portfolio kilka brandów. Pierwszy brand to właśnie wspomniany już Juicy Events –  agencja, która specjalizuje się w organizacji eventów. Wstępnie miałem pomysł na przygotowywanie imprez z pokazami barmańskimi i występowanie na nich w roli konferansjera, natomiast szybko uznałem, że bycie „wesołym ananasem” (śmiech), to jednak nie kierunek, który chciałbym obrać. Na Młyńskiej12 nauczyłem się pracować z klientami w segmencie premium i postanowiłem, że przy tym segmencie pozostanę. 

Idąc dalej – robiąc eventy firmowe, otrzymywałem zgłoszenia od przyszłych par młodych, które poszukiwały niestandardowego scenariusza swojej uroczystości weselnej. Tak więc powstał Juicy Wedding – agencja weddingowa, która – jak możecie się domyślić – zajmuje się organizacją ślubów i wesel. Kolejna dziedzina naszej działalności to Juicy Rents – wypożyczalnia sprzętu gastronomicznego, która powstała z oczekiwań klientów. Po prostu wożę szklanki w dużych ilościach, kieliszki, sztućce, talerze, całą zastawę. (śmiech) Najświeższy brand to Educare – czyli szkolenia dla branży gastronomiczno-eventowej. Widząc to jak branża zmieniła się po pandemii, jak spadła jakość świadczonych usług, zaczęliśmy oferować szkolenia dla kelnerów, barmanów, baristów, sommelierów, managerów, event managerów; są też szkolenia z wystąpień publicznych. 

Na samym początku nie mieliśmy nawet w planach obsługiwać dużych eventów. Nasze zamierzenia koncentrowały się wokół konferansjerki, strefy Dj-a oraz pokazów i szkoleń barmańskich. Ale, że nasza ekipa jest kreatywna i mocna, to i przybyło nam nowych wyzwań. Aktualnie organizujemy i duże imprezy biznesowe, integracyjne, i wesela, przyjęcia rodzinne, niesztampowe urodziny itp. Mamy głowy pełne pomysłów. Po prostu postanowiliśmy wejść na pułap wyżej i organizować imprezy kompleksowo.

tryptyk3 scaled 1

Jakie kompetencje według Ciebie powinien mieć dobry event manager?

Powinien umieć ścigać się ze swoimi pomysłami (śmiech), kochać adrenalinę, być odważny i decyzyjny, sprawny i szybki w sensie kreatywnym, powinien umieć podejmować ryzyko. 

Tempo pracy jest tu bardzo ważne, zatem przewód myślowy musi być zamknięty nieraz w przysłowiowych trzech sekundach. Musi być akcja – reakcja. Robimy? Robimy! Uważam, że to jest bardzo skuteczne. Jestem takim typem człowieka, że zawsze mówię „tak, zrobimy to”, „tak, uda się” – i dopiero po tym zaczynam kombinować jak do siebie poukładać puzzle, co najpierw należy wykonać itd. Trzeba umieć wyjść poza swoją strefę komfortu. Mówię „tak”, a potem zastanawiam się, jak tego dokonam, kogo potrzebuję do współpracy itp.

W czasie pandemii powiedziałeś „tak” i podjąłeś ryzykowną decyzję…

Spróbowałem! I kiedy knajpy padały jedna po drugiej, imprez nie można było organizować, byliśmy pozamykani na trzy spusty, lockdown za lockdownem – pojechałem na Dolny Śląsk i zacząłem pracę w kompletnie innej branży. 

Miałem być tylko na miesiąc zlecenia, a zostałem na okres 17 miesięcy. 

Pracowałem dla firmy Lepszy Klimat, prowadzonej przez Monikę i Mateusza Moczaków. Do dzisiaj uważam że to nie był przypadek, że nasze drogi się skrzyżowały. Odbyłem z nimi kilka ważnych rozmów, jedna z nich sprawiła, że inaczej zacząłem postrzegać świat, nauczyli mnie tego, co najważniejsze – odpowiedniego nastawienia. Do dziś jesteśmy dobrymi znajomymi. 

Prowadzenie własnej działalności też jest przecież przesiąknięte stresogennymi sytuacjami, presją czasu i mnóstwem wyzwań. Jak bardzo przydały Ci się te kompetencje sprzedażowe?

Trzy lata spędzone na Młyńskiej12 w dziale sprzedaży były dla mnie kluczowe. To moja szkoła życia, podczas której wiele się nauczyłem, zobaczyłem swoje dobre i nieco gorsze strony. Wiedziałem, nad czym muszę popracować, co udoskonalić w swoim charakterze, czego jeszcze się nauczyć. Mogę nawet szczerze wyznać, że gdyby mnie nie było na Młyńskiej12, to nie dawałbym sobie rady jako właściciel firmy. Praca tu nie była łatwa, ale nauczyłem się najważniejszych umiejętności, które potem rozwinąłem i mogę wykorzystać we własnym biznesie. Doświadczenia nas uczą, nie przekreślam przeszłych trudnych i ciężkich chwil. Jestem aktualnie jedną nogą w dojrzałości, a drugą wciąż w młodzieńczym zapale. Kocham szaleństwa, adrenalinę, wariactwa, wyzwania – to mnie napędza. Dlatego założyłem firmę (śmiech)! Każdy ma swój czas! Mój jest teraz.

tryptyk1 scaled 1

Właściciel firmy to brzmi dumnie. Jest odpowiedzialność i za wynik finansowy, i za ludzi, których się zatrudnia, za wizerunek firmy.

Juicy to moje pierwsze dziecko, pierwsza firma – dlatego tak się staram i tak „przeżywam” to wszystko. Codziennie daję z siebie milion procent. Robię wszystko, co w mojej mocy, aby stać się najlepszym w swoim fachu, przypomina to obsesje. (śmiech) Jestem do granic możliwości skrupulatny, dopatruję się nieprawidłowości, doceniam perfekcjonizm. Moje podejście jest spowodowane tak na prawdę moją największą słabością, której niestety ulegałem wielokrotnie, natomiast po czasie postanowiłem zmienić w mocną stronę – mam OCD. Jestem jak detektyw Monk (śmiech), z jednej strony jestem niewolnikiem perfekcjonizmu, ale z drugiej – bycie w tym pozwala mi na funkcjonowanie w taki, a nie inny sposób. 

Czy zawsze byłeś taką otwartą, komunikatywną osobą?

Od zawsze kochałem ludzi, a teraz to jeszcze bardziej uwielbiam poznawać ich historie na przykład podczas podcastów i wywiadów, które mam przyjemność prowadzić. Słucham i rozmawiam. Zawsze byłem uśmiechnięty, energiczny, otwarty i bezproblemowy w nawiązywaniu nowych relacji i znajomości.

Agencja eventowa zajmuje się dostarczaniem doświadczeń. Da się tego nauczyć?

Praca eventowa to proces skomplikowany, który trzeba zacząć szczerą rozmową. Zawsze namawiam klienta, aby nie trzymał się sztampy i mówił o swoich preferencjach i gustach. Oczywiście mam klientów, którzy pragną powtarzalności, stonowanych i spokojnych imprez, ale mam też takich w swoim portfelu – którzy szukają innowacyjnych rozwiązań, zaskakujących pomysłów, niestandardowych atrakcji. Jestem i dla jednych, i dla drugich – zawsze wyszukam kompromisu i rozwiązań adekwatnych do potrzeb i zamierzeń inwestora. 

zespol

Czego potrzebują dzisiejsi klienci?

Pewności, ekscytacji, radości.  

Co proponujesz klientowi, aby event był zapamiętany?

Od początku chciałem tak prowadzić każdy projekt, aby klient wchodząc we współpracę z nami, wiedział, że zaczyna się pewna przygoda, jak w tym filmie „Gra” z Michaelem Douglasem. Lubię pomysły niecodzienne, inne np. egzotyczne pokazy taneczne, pojawiają się u nas na imprezach osoby niskorosłe, tancerki, reprezentanci drag queen ze swoimi recitalami, artyści, nieco festiwalowa oprawa audiowizualna, pirotechnika. Niespodziewane zmiany stylów, np. przygotowaliśmy urodziny dla prezesa dużej firmy, była północ, euforia, dziewczyny na podestach poprzebierane za kosmitki, tańczące, lasery, dym, mnóstwo bodźców… i nagle odwrócenie sytuacji, antrakt w scenariuszu i na scenę wychodzi niespodziewanie skrzypaczka, dzięki temu mamy obraz pełen kontrastów, zaplanowany misz-masz, przełamanie konwencji. Nie da się opisać słowami. Juicy Events staje się synonimem przełamywania schematów. 

Klienci sobie Ciebie polecają?

Jak najbardziej tak! Poczta pantoflowa działa. (śmiech) 

Tak naprawdę na tym oparliśmy nasz pierwszy rok działalności, jesteśmy wdzięczni, że tak dużo ludzi nam zaufało. Dzisiaj wiemy, że branża wymaga aktywności, dlatego nie spoczywamy na laurach i bez przerwy pozyskujemy nowych partnerów i klientów. 

Skąd bierzesz pomysły, skąd czerpiesz inspiracje?

Mam bardzo dużo znajomych, którzy podróżują po świecie, sam staram się w wolnych chwilach wyskoczyć na kilka dni, żeby sprawdzić co się poza granicami – zatem pomysły ze świata. Słucham, rozmawiam, robię research. Oglądam na bieżąco festiwale, posiłkuję się międzynarodowymi trendami i nowinkami. To też fascynacja filmem, muzyką, modą – staram się wyciągać pomysły, ze wszystkiego, czym się interesuję. Inspiracja jest dla mnie wszędzie! Jako człowiek lubię przekraczać i przesuwać granice na różnych polach i podobnie czynię w życiu zawodowym, właśnie w Juicy Events.

zapasowe1

Jaki event zapadł Tobie w pamięć, z czego jesteś najbardziej dumny?

Na każdym etapie jest to, coś innego… np. zorganizowanie dwupiętrowej imprezy z mnóstwem atrakcji, np. life cooking, wcześniej wspomniane pokazy dla setki osób. Także zorganizowanie 3-dniowego ślubu i wesela premium. Pamiętam była to dla mnie nowość, byłem bardzo podekscytowany. Wszystko wyszło pięknie i na wysokim poziomie, klient zadowolony i aktualnie obsługuję jego całą rodzinę. Zaraz startujemy z projektem zamkniętej imprezy, dla wyselekcjonowanego grona 150 osób.

Każdy event jest dla mnie ważny, bo jest przekraczaniem jakiejś granicy, jest zabawą, łamaniem schematów. Tym, co po prostu lubię. 

Jesteś wymagającym szefem?

Musiałybyście zapytać moich pracowników, ale raczej bardzo! Mnie jest trudno usatysfakcjonować, to jest pokłosie mojego perfekcjonizmu. Tu chodzi o mój charakter. Cały czas podnoszę sobie poprzeczkę wyżej i wyżej. Myślę, że moje lata spędzone w sporcie mają też na to wpływ – wówczas mój świat kręcił się wokół rywalizacji i osiągania jak najlepszych wyników. Teraz jest tak samo.

Co do mojej ekipy – przytoczę ostatnie zdarzenie – jak ostatnio ich pochwaliłem, to otworzyli szampana. (śmiech) Prowadzenie zespołu to dla mnie kolejne wyzwanie. Każdego dnia zadaję sobie pytanie jak być lepszym szefem. Nie chwalę ich non stop, ale rozmawiam, motywuję. Wiem, że z każdą osobą z zespołu trzeba rozmawiać inaczej.

Co jest najtrudniejsze w Twojej pracy?

Panowanie nad emocjami, ale też konfrontowanie się z granicami, konwenansami, zbyt bujną fantazją i z budżetem.

Prowadzisz też wspólnie z Arkadiuszem Szczepańskim podcast Roofless. Co Ci to daje? 

To była inicjatywa Arsa. Nigdy nie zwracam się do niego tak oficjalnie jak w pytaniu, bo mnie gani! (śmiech) Pracując dla Arka przy jednym wydarzeniu organizowanym przez Cabrio Poland, złapaliśmy flow, wytworzyła się chemia jak między Pharell’em i Snoop’em – i oto jesteśmy! Roofless! Ars z racji wieku (śmiech) i tego, co reprezentuje, jest dla mnie mentorem i świetnym kumplem. Naszym wspólnym mianownikiem jest to, że uwielbiamy pracować, kreować i dobrze się zabawić. Oboje też chcemy zostawić coś po sobie. Podcast to wypadkowa naszej zajawki na świat.

Mi współpraca przy projekcie Roofless daje powiew świeżości, umożliwia poznawanie nowych, wartościowych ludzi, którzy mają konkretną mądrość do przekazania. Czyli to, co cenię i w czym upatruję sens pracy i życia: relacje międzyludzkie i smak życia. 

Jak odpoczywasz?

Odpoczynek to dla mnie wyzwanie. Głowę resetuję tylko podczas treningów sztuk walki, wówczas nie można myśleć o niczym innym, bo można oberwać! 

Co do sportu – pomógł mi wyrobić w sobie silny charakter. Nie ma momentu, gdzie siedzę i nic nie robię. Jestem pracoholikiem. Pewien mądry człowiek kiedyś powiedział mi, że sukces osiąga się kosztem zdrowia i rodziny, moim zdaniem jest w tym wiele prawdy. Życie składa się z wyborów.

Kochasz muzykę, mówisz o sobie, że jesteś audiofilem.

Tak, mam swoich kilka playlist i albumów. Kilka starych kaset, płyt CD oraz winyli. Istnieją dźwięki, które przenoszą mnie w inny świat. Te dźwięki też pomagają mi się odstresować. Przyznam się szczerze, że czasami aby pozbyć się bagażu adrenaliny, emocji, przepracowania, zmęczenia, często puszczam te melodie, które sprawiają, że czuję się jak bajkowej krainie. Ściągam wtedy zbroję i myślę tylko o dźwiękach, które masują mój mózg, serce i duszę. Mentalny orgazm. 

Ukochany zespół muzyczny? 

Muzyka ma dla mnie wielką moc. Wychowywałem się na trzech gatunkach muzycznych. Pierwsze kasety, jakie otrzymałem, to prezent od mego ojca i były to Judas Priest, Manowar i Beastie Boys. Mój ojciec jest bardzo muzykalnym człowiekiem, swoją drogą kiedyś pracował w dużej agencji eventowej, może coś mi w genach przekazał… 

Po heavy metalu nastąpił czas ciężkiej gangsterski (śmiech), czyli polski i zagraniczny rap i próba uskuteczniania życia opisywanego w tekstach utworów. Wtedy wkraczałem w wiek nastoletni. Czas wielu „pierwszych razy”, subkulturowy – zaszufladkowania siebie krojem spodni, co dzisiaj jest chyba nie do pomyślenia. Wspominam z łezką w oku! 

Dzisiaj to całe spectrum. Kilka albumów, które ostatnio odświeżam to: Paul Kalkbrenner – 7, Vanilla – Origin, Smolik – 3, The Kooks – Inside in / Inside Out, Ten Typ Mes – Kandydaci na szaleńców, Fleetwood Mac – Rumors.

Co ostatnio czytałeś? 

„Mistrza i Małgorzatę” Bułhakowa. Ale żeby nie było tak gładko i kolorowo – warto wspomnieć, że ja przez długi czas byłem aksiążkowym stworzeniem. Dawno temu matka mojego kumpla wręczyła mi powieść Harlana Cobena „Nie mów nikomu”, która mnie wciągnęła i odmieniła mój sposób postrzegania świata książek. Potem przeczytałem naście pozycji tego autora! Na dzień dzisiejszy książki to dla mnie czas na relaks i literatura, która zmusza mnie do refleksji. 

Mówiliśmy o sporcie, muzyce, książkach. A co z kinem?

Relaksuje mnie kino, lubię stare dobre kino: „Niewinni czarodzieje” ze Zbyszkiem Cybulskim z 1960 roku, w reżyserii Andrzeja Wajdy i z muzyką Krzysztofa Komedy. Ponadto wybrane współczesne filmy, które są dla mnie absolutnym „must have” to: „Zwierzęta nocy” w reż. Toma Forda, „Wielkie piękno” w reż. Paolo Sorrentino, czy „Wilk z Wall Street” Martina Scorsese.

zapasowe

Czyli zafascynowała Cię osobowość Jordana Belforta…

Grana przez Leonardo DiCaprio na pewno! Tak bardzo, że na moje 30. urodziny, które zbliżają się wielkimi krokami, zamierzam sobie kupić pięknego Rolexa! (śmiech)

Co z modą, Twoim podejściem do garniturów?

Projektuję sobie sam garderobę, dobieram części stroju, uzupełniam dodatkami; bawię się tym. I to lubię. Kocham modę! Lubię sportową elegancję, a przede wszystkim klasykę i ponadczasową elegancję w doborze garniturów i dodatków. Wszystko musi się u mnie zgadzać – znów dochodzimy do sedna moich natręctw, perfekcjonizmu i skrupulatności. (śmiech). Kilka lat temu nawet miałem przygodę z marką Buczyńscy, ekskluzywną marką męskich garniturów szytych na miarę. To bardzo dobra pracownia krawiecka. Ba! Najlepsza. Miałem wtedy epizod modela, brałem udział w sesjach zdjęciowych przygotowanych we współpracy Buczyński i Młyńska12. Zdjęcia wówczas robił Kamil Brycki, który aktualnie jest managerem firmy Buczyński. Dziś garnitury tylko na scenie, na co dzień ubieram się wygodnie, ale nadal stylowo. 

Twoje plany i marzenia? 

Mam założenia biznesowe, bo pasja i kreacja to jedno, ale koszty i przychody – to drugie. W tym roku bardzo mocno z zespołem pracujemy nad tym, aby wcześniej wspomniane cztery projekty usystematyzować i aby dobrze prosperowały. Mamy kilka świetnych, wartościowych pomysłów, które wdrażamy w życie po to, by dać ludziom, to czego pragną – czyli emocji! Planujemy powiększyć zespół, dlatego cały czas jesteśmy na etapie selekcji osób, które mogą do nas dołączyć.

A prywatnie – u mnie to nie jest skomplikowane, a może jednak jest? Chcę żyć na moich zasadach, realizować swoje zwariowane pomysły, o których chętnie opowiem jak będziemy mieli więcej czasu! Może na kolejnym śniadaniu „Poznańskiego Prestiżu”? (śmiech) 

Planuję kilka wyjazdów zagranicznych. Podróże kształcą, jeżeli się jest do nich odpowiednio przygotowanym, poszerzają horyzonty, zmieniają postrzeganie otaczającego świata. O tych większych nie będę wspominał, aby nie zapeszyć… Może za granicą przy okazji relaksu, znajdę odbiorców usług mojej agencji i zostanę? Kto wie? (śmiech) 

Z takich nieodległych marzeń i planów to niebawem święta w Barcelonie, na początku maja jedziemy kabrioletami do Chorwacji, do Istrii. Planuję kupić kabriolet, którym jeździł James Bond, bo to postać niezapomniana i kultowa. 

Czyli chcesz być jak James Bond?

Oczywiście, (śmiech) żyć z klasą i doświadczać wszystkiego co estetyczne i piękne! 

REKLAMA
REKLAMA
|
REKLAMA
REKLAMA

Zuzanna Henshaw | WEB 3.0 – utopia czy nowa rzeczywistość?

Artykuł przeczytasz w: 15 min.
Metamixer|Zuzanna Henshaw

Nie wyobrażamy sobie dzisiaj naszego życia bez Internetu. To integralny element naszej rzeczywistości. Ciężko nam sobie dzisiaj wyobrazić nasze funkcjonowanie bez dostępu do szybkiej informacji, płatności, zakupów. Dzięki Web 2.0 użytkownicy Internetu zostali nie tylko odbiorcami, ale też współtwórcami treści dostępnych w sieci. Ale Internet idzie dalej. Nadchodzi rewolucja WEB 3.0. Czym jest i czy ma prawo się udać mówi Zuzanna Henshaw – współorganizatorka inicjatywy MetaMixer – poznańskiej organizacji pomagającej, jak sama mówi, w bezpiecznym wejściu w świat WEB 3.0

To zacznijmy od początku. Czym jest WEB 3.0?

ZUZANNA HENSHAW: Web 3.0 to kolejna ewolucja Internetu. Korzystanie z Internetu zaczęliśmy od World Wide Web, czyli Web 1.0, który pozwalał na wysyłanie pierwszych e-maili, przeglądanie stron internetowych, komunikację przez fora internetowe. Ta iteracja Internetu pozwalała na korzystanie z niego w sposób bierny, mogliśmy sobie coś znaleźć, poczytać. W Web 2.0, tak jak mówisz, to my jako użytkownicy możemy sami tworzyć treści, a nie tylko je konsumować, głównie dzięki narodzinom mediów społecznościowych. Web 2.0 to też narodziny technologicznych gigantów takich jak Facebook, Amazon, Apple, gdzie wszelkie zgromadzone dane pozostają w ich posiadaniu. Dla Web 3.0 nie mamy jeszcze definicji, ale obserwujemy kilka składowych, które sprawiają, że to kolejna odsłona Internetu.

Czyli?

Po pierwsze, blockchain – łańcuch bloków, czyli dane, jakie się zapisują w Internecie, nie lądują już na jednym centralnym serwerze, który należy np. do Google, a zostają zapisywane symultanicznie na wielu komputerach na raz. Jak się możesz domyślić, im więcej komputerów jest w takiej sieci, tym trudniej manipulować informacjami tam się znajdującymi, bo trzeba byłoby włamać się na wszystkie te komputery w tym samym momencie. Dla przykładu sieć bitcoina jest w tej chwili rozproszona na takim poziomie, że fizycznie nie ma możliwości przeprowadzenia na nią ataku. Oznacza to tyle, że to nie korporacja jest właścicielem danych, tylko my sami, a za ich udostępnianie możemy otrzymywać mikropłatności. Już teraz rozwija się w Polsce startup, który pozwala nam na udostępnienie swoich danych medycznych, totalnie anonimowo, które dalej mogą być wykorzystywane przez firmy farmaceutyczne albo medyczne, do badań klinicznych, a za każdym razem kiedy jakaś firma skorzysta w swoich badaniach z naszych danych, otrzymamy za to prowizję. I ta transakcja wydarzy się automatycznie, bo tak to jest zapisane w tak zwanym inteligentnym kontrakcie (programie, który sam wykona te działania). Po drugie, zmienia się sposób zapisywania i analizy danych, jakie pojawiają się w sieci. W Web 3.0 dane są ze sobą powiązane i czytelne dla maszyn. Tu mówimy o rozwoju sztucznej inteligencji (AI), uczeniu maszynowym, dzięki którym nasze funkcjonowanie w sieci będzie łatwiejsze i szybsze, bo maszyna łatwiej zrozumie, czego poszukujemy i oczekujemy. Jeśli np. próbujemy sobie zarezerwować budżetowe wakacje, to musimy spędzić godziny w sieci, analizując loty, różne możliwości zakwaterowania, porównać je i dokonać decyzji. W Web 3.0 to „mądra” wyszukiwarka sprawdzi te różne strony za nas i wyrzuci już gotowe podsumowanie. Dla Internetu to ewolucja, ale dla naszego codziennego życia to może być absolutna rewolucja, która może mieć niebagatelny wpływ na funkcjonowanie wielu branż. 

artur aen nowicki 6093 1024x683 1

Blockchain, Metaverse czy NFT to pojęcia coraz częściej pojawiające się w przestrzeni publicznej. Każdy, kto choć trochę interesuje się technologią na pewno się z nimi spotkał. Jednak mam wrażenie, że nie każdy rozumie, co pod tymi pojęciami się kryje. Czy to już science-fiction?  

Z rzeczy, które wymieniłaś szczególnie Metaverse i jego wizja rozwoju są odbierane jako totalne science-fiction. Życie i interakcje z innymi w wirtualnym świecie? Wyjście na koncert, bez wychodzenia z domu? Avatar, który reprezentuje cię online… 

Tylko ja to widzę tak, że już dzisiejsze popularne technologie takie jak social media, zoom’y itp. sprawiają, że toczymy trochę podwójne życie. Metaverse jedynie obiecuje nam możliwości większej immersyjności. A w takiej najbardziej futurystycznej wizji metaverse, doświadczenie online ma być tak podobne do rzeczywistego, że nasz mózg nie będzie w stanie odróżnić online od offline.

Czy jako ludzie jesteśmy na to gotowi? 

Argumentów za i przeciw akurat tej technologii jest mnóstwo i mogłybyśmy poprowadzić osobną rozmowę na ten temat. Ale jako ciekawostkę dodam, że dzieciaki, już teraz odbierają życie online jako naturalne. Moja koleżanka ma syna w drugiej klasie podstawówki, i wielki dylemat czy kupić mu konsolę do gier, bo jego koledzy w szkole rozmawiają o tym, jak spotkali się online dzień wcześniej, a on w tym nie uczestniczy i automatycznie zostaje wykluczony społecznie. Czy tego chcemy czy nie, to pokolenie będzie z tej technologii korzystać. Natomiast, blockchain i NFT to raczej odpowiedzi na to, że społeczeństwo chce się uniezależnić od instytucji, państw czy innych pośredników. Po raz pierwszy w historii technologia dostarcza nam bezpieczeństwo przeprowadzania transakcji i wymiany dóbr bez udziału osób trzecich czy jednostek zaufania publicznego, takich jak banki czy instytucje rządowe. Teoretycznie i poglądowo, przy wykorzystaniu technologii NFT moglibyśmy kupić nieruchomość bez udziału notariusza, bo to technologia i kryptografia stają się gwarantami prawomocności przeprowadzonej transakcji, a NFT staje się księgą wieczystą reprezentującą daną nieruchomość.  

artur aen nowicki 1702 scaled 1

Brzmi to niezwykle futurystycznie, ale ja wciąż mam obawy, że państwo i banki tak łatwo nie odpuszczą sobie kontroli nad kluczowymi aspektami gospodarki, a w szczególności nad kontrolą pieniądza… 

Decentralizacja i blockchain faktycznie stanowią poważne wyzwanie dla tradycyjnych banków, ponieważ umożliwiają bezpośrednie przepływy pieniężne i transakcje między ludźmi, pomijając pośredników finansowych. W związku z tym, banki muszą przystosować swoje modele biznesowe, aby nie zostać wyprzedzone przez te nowe technologie, niektóre z nich już pracują nad możliwościami wykorzystania blockchain w swojej działalności. Natomiast większość banków centralnych już teraz pracuje albo nawet testuje narodowe cyfrowe waluty (CBDC).

Jakie będą tego konsekwencje?

Konsekwencji tego może być wiele. Państwo będzie mogło przekazać wsparcie socjalne, zaprogramowane tak, że będzie je można wydać tylko w określony sposób. Np. popularne 500+ będzie można wydać tylko w sklepie spożywczym i nie będzie możliwości kupienia za nie alkoholu. Oczywiście, to bardzo silne narzędzie kontroli… Poza tym, niektóre kraje już akceptują, że lepiej z tą rewolucją się „zaprzyjaźnić” niż z nią walczyć. W Japonii, na przykład, Bitcoin został uznany za legalny środek płatniczy w kwietniu 2017 roku. Kryptowaluty są tam uznawane za waluty i są regulowane przez Agencję Usług Finansowych.

Metamixer

Co spowodowało, ze zajęłaś się tymi tematami? I dlaczego powstał MetaMixer?

Od lat uwielbiam nowe technologie, chętnie korzystam z rozwiązań, które faktycznie mogą ułatwić mi życie. Ale też przyznam, że kilka szans przeleciało mi obok nosa. Nie kupiłam bitcoina w 2014 roku, pomimo tego że o nim wiedziałam i kosztował wtedy $100…  Kiedy po raz pierwszy usłyszałam o NFT dwa lata temu, zaczęłam drążyć temat. Czułam, że to kolejna rewolucja i muszę zrozumieć ją lepiej, ale wierz mi, to była droga przez mękę. Nagle się okazało, że nie rozumiem co drugiego słowa na webinarach, nie wiem nawet kogo słuchać, bo wszędzie pojawiają się oszuści i naciągacze. I niby wiedzy online jest na pęczki, ale nie wiedziałam ani komu ufać, ani kto ma faktycznie rzetelną wiedzę. Spotkałam się na śniadaniu z koleżanką – Magdą Judejko i nasza rozmowa właśnie zeszła na ten temat. Okazało się, że ona podziela moje zdanie o barierze wejścia w ten świat i co więcej, że ma w swoim najbliższym gronie wielu artystów, którzy są nagabywani przez różne osoby do stworzenia NFT artystycznych, ale też nie wiedzą jak to zrobić, co to dokładanie jest, jak działa i komu można zaufać. 

I tak powstał właśnie MetaMixer – inicjatywa, dzięki której tworzymy przestrzeń do edukacji, nawiązania współpracy i wymiany doświadczeń pomiędzy artystami, inwestorami i ludźmi z branży IT, którzy są ciekawi nowych technologii. 

Co oferujecie uczestnikom swoich spotkań? I jak one wyglądają? 

Naszą główną ambicją jest wdrażanie artystów, inwestorów i specjalistów IT w świat i możliwości, jakie daje Internet WEB 3.0 (NFT, Metaverse, DAO, blockchain). Regularnie organizujemy spotkania (na żywo i jako stream online), zapraszamy osoby, które już tworzą rozwiązania w WEB 3.0, rozmawiamy z nimi jak oni wykorzystują te technologie, żeby laicy mogli w ogóle zacząć się orientować w tym temacie.  A dodatkowo, selekcjonujemy wschodzących artystów i pomagamy im tworzyć kolekcje NFT, więc każdemu eventowi towarzyszy oprawa artystyczna z prezentacją prac artystów (wystawy, koncerty), które uczestnicy mogą obejrzeć i zacząć kolekcjonować NFT naszych artystów. Dla wszystkich osób, które uczestniczą w naszych wydarzeniach na żywo, generujemy certyfikaty uczestnictwa POAP – które zapisywane są na blockchainie, daje to im możliowość przeprowadzenia pierwszej transakcji z udziałem portfela krypto, bez zaangażowania środków finansowych. To takie praktyczne zadanie domowe po evencie. Podsumowując, edukacja plus sztuka, o najnowszych na skalę światową rozwiązaniach. Spotkania natomiast są wstępem do naszego dalszego rozwoju. Najnowszym projektem jest galeria sztuki NFT, która powstała w nowym na mapie Poznania stacjonarnym kantorze kryptowalut ARI10, w którym Magda Judejko jest kuratorem sztuki i gdzie na stałe pojawią się prace artystów, z którymi tworzymy kolekcje NFT. A że to kantor, to NFT na miejscu można kupić nawet za gotówkę.  

artur aen nowicki 6230 1024x683 1

Wspomniałaś o NFT. Słynne znudzone małpy z kolekcji Bored Ape Yacht Club osiągają niewyobrażalne, jak za generowany komputerowo rysunek, wręcz niebotyczne kwoty sięgające kilku, a nawet kilkunastu milionów dolarów. To dla mnie fenomen, bo co to za problem zapisać sobie ten obrazek po prostu na pulpicie naszego komputera? Bez wydawania majątku życia. 

W przypadku projektu Bored Ape Yacht Club, kupujemy coś więcej niż obrazek. I jest kilka powodów, dla których wyceny prac tego projektu są akurat tak niebotyczne. Po pierwsze jest ich limitowana ilość 10.000 sztuk. Po drugie posiadanie NFT z tej kolekcji daje nam dostęp do „klubu”, w którym jest wewnętrzny kanał komunikacji, do którego dostęp mają tylko posiadacze małp. Dodatkowo ich posiadaczami są bardzo znani celebryci; Snoop Dog, Shaquille O’Neal czy Kevin Hart. Kupujemy dostęp do pewnej śmietanki towarzyskiej, wiedzy, prawa do wykorzystywania komercyjnego wizerunku małpy przy własnym brandzie, plus niektóre małpy mają bardziej rzadkie cechy niż inne i te właśnie są najbardziej wartościowe.    

Czym zatem jest NFT i jak to działa? 

NFT to jakby certyfikat własności, który jest niewymienialny, niezmienny technicznie, niemożliwy do zhakowania. Jeśli dzisiaj kupisz NFT, nikt inny nie ma fizycznej możliwości go posiadać, pomimo tego, że ktoś może ściągnąć sobie obrazek JPEG reprezentujący wizualnie Twoje NFT, to unikalne ID należy tylko do Ciebie.

NFT może reprezentować albo prawdziwy, rzeczywisty przedmiot (jak np. dzieło sztuki, nieruchomość, luksusową torebkę), albo jakieś dobro digitalne (dzieło sztuki, które istnieje tylko online, przedmiot, który można wykorzystywać w metaversie, kartę z wizerunkiem piłkarza danego klubu piłkarskiego, która istnieje tylko online), albo (tak jak w przypadku Bored Apes Yacht Club) może być kartą wstępu do klubu, dostępem do jakiejś społeczności, do której chcemy należeć, może być biletem wstępu na koncert czy konferencję. Dodatkowo ciągle pojawiają się kolejne zastosowania tej technologii. 

Czy zatem NFT zmieniły rynek sztuki? Przed jakimi wyzwaniami stanął rynek w momencie pojawienia się NFT?

I tak, i nie. Niektóre zasady gry pozostają niezmienne. Dzieło sztuki nadal ma taką wartość, jaką ktoś jest skłonny za nie zapłacić, liczy się marka, popularność danego artysty, unikatowość danego dzieła itp. Natomiast na pewno NFT otwiera nowe możliwości dla artystów, jeśli chodzi o możliwości kreacji i dystrybucji swoich prac. Otwierają się np. możliwości procentowego zarabiania przez artystę w przypadku dalszej odsprzedaży dzieła w przyszłości. I tego, w jaki sposób praca będzie wykorzystywana przez potencjalnego kupującego. Dla kolekcjonerów czy inwestorów sztuki bariera wejścia na ten rynek się obniża. Po pierwsze, każdy ma dostęp do wiedzy czy dane NFT jest prawdziwe (nie potrzebujemy kuratora sztuki, żeby ocenić autentyczność), widać historię danego dzieła, np. czy przechodziło z rąk do rąk i za jakie ceny. Tutaj jest pełna transparentność. Co więcej istnieją możliwości kolektywnego inwestowania w sztukę, np. kupienia tylko kawałka danego dzieła, co demokratyzuje i ułatwia wejście na ten rynek. 

artur aen nowicki 1576

Czy inwestycja w NFT jest bezpieczna? Wiele się słyszy o przeszacowaniu tego rynku. 

Dużym wyzwaniem jest to, że NFT jest mocno powiązane z kryptowalutami. Ostatnie sześć-siedem miesięcy zostało nazwane krypto-zimą. Wyceny kryptowalut poszybowały w dół, więc tym samym NFT wyceniane w tych walutach obniżyły swoją wartość. Dlatego tak ważne jest zrozumienie tego, co kupujemy, bo są NFT, które mają pokrycie w przedmiotach rzeczywistych. Dla przykładu rozmawiam w tej chwili z projektem, w którym każde NFT reprezentuje butelkę luksusowego wina, czyli jeśli to wino utrzymuje wysoką i stabilną wycenę, to i wartość NFT jest niezależna od rynku kryptowalut, a jest odzwierciedleniem wartości tej butelki wina. Jeśli chodzi o bezpieczeństwo, to musimy pamiętać, że fajnie mieć technologię, która pozwala na wymianę dóbr peer-to-peer, ale za to my sami musimy dbać o bezpieczeństwo naszych środków. Jeśli wyślemy transakcję na zły adres, to nigdzie się z tym nie możemy zgłosić. Nasz błąd, nasza strata. Są to inwestycje alternatywne i na pewno są nacechowane większym ryzykiem. Bezpieczna natomiast jest sama technologia, jaką jest NFT i zapisywanie wszystkich danych na blockchainie. Tak jak wspominałam wcześniej, obecnie siła zabezpieczenia kryptograficznego nie jest fizycznie możliwa do zhackowania. 

Co wobec tego przyniesie rok 2023 na rynku NFT?

Mam nadzieję, że głównie oczyszczenie rynku. I to w dwojaki sposób. Po pierwsze mam nadzieję, że poupadają projekty (i już krypto-zima niektóre zabiła), które wyłudzały fundusze, nie były poparte żadną wartością i tym samym można z powodzeniem nazwać je oszustwami. 

W sumie oszustwo to mocne słowo, bo tak jak obserwuję rynek i osoby, które tworzą na nim rozwiązania, to mam wrażenie, że bardzo często były to oszustwa nieintencjonalne, gdzie założyciele działali pod wpływem emocji, chcieli coś stworzyć, ale chyba sami nie rozumieli dokładnie jak to powinno działać – cała branża uczy się na ich błędach. 

Po drugie, może uda się zrobić krok w kierunku jasnego rozgraniczenia na typy NFT, w taki sposób, żeby potencjalni nowi inwestorzy na tym rynku łatwo mogli rozpoznać, co kupują jak chociażby NFT kolekcjonerskie, takiej jak karta piłkarza, dzieło sztuki, znaczki NFT poczty polskiej, NFT bilet wstępu dający dostęp do społeczności, wejście na koncert, specjalne zniżki, itp., czy NFT reprezentujące fizyczne przedmioty (np. nieruchomość, luksusowa torebka). W tej chwili wszystko nazywamy NFT, a okazuje się, że kupujemy zupełnie różne rzeczy. 

Copy of artur aen nowicki 3559

Kiedy zatem kolejne spotkania w ramach inicjatywy MetaMixer i czego uczestnicy będą mogli się dowiedzieć? 

Najbliższe spotkanie zaplanowane jest na 9 marca. Data zobowiązuje, więc będziemy celebrować kobiety i modę w Web 3.0. Na kolejnych spotkaniach chcemy przybliżyć możliwości tokenizacji biznesu i sztuki, poruszyć temat samego blockchain – co to jest i jakie daje możliwości. Tutaj proponuję śledzenie naszych kanałów social media (LinkedIn, Instagram i Facebook).

REKLAMA
REKLAMA
Metamixer|Zuzanna Henshaw
REKLAMA
REKLAMA

Edyta Jagodzińska – Pawluk, Dorota Szylak | Firma to ludzie

Artykuł przeczytasz w: 17 min.
ProupSolutions

Liderki biznesu i entuzjastki rozwoju ludzi oraz ich kompetencji, przekonane, że właśnie dzięki temu, firmy zyskują na wartości, rozwijają swój potencjał i mogą zdobyć przewagę konkurencyjną na rynku. Przypominające zabieganym, myślącym głównie o realizacji celów biznesowych managerom i przedsiębiorcom, że osią firmy są ludzie. Że to właśnie w nich tkwi największy potencjał przedsiębiorstwa i że inwestycja w rozwój zespołu to inwestycja na lata. Przedsiębiorczy i wyjątkowy duet Edyta Jagodzińska-Pawluk i Dorota Szylak, współwłaścicielki ProUp Solutions Ludzie.Rozwój.Efekty w rozmowie o wyzwaniach stojących przed liderami zespołów w dynamicznie zmieniającym się świecie, o kompetencjach przyszłości i sposobach na lepszą komunikację w międzypokoleniowym środowisku pracy.  

Dla przedsiębiorców czasy niełatwe w kontekście gospodarki, dostępu do kredytów, inflacji, niepewności jutra. Ale jest obszar, na który przedsiębiorca ma wpływ, czyli jego zespół. Jednak Polski Instytut Ekonomiczny podaje, że jedynie 33 procent firm inwestowało w kapitał ludzki w 2022 r. Dlaczego?

Edyta Jagodzińska-Pawluk: Obserwując rynek i rozmawiając z wieloma przedsiębiorstwami, zauważamy, że firmy głównie koncentrują się na celach biznesowych i sposobach ich realizacji. Na wynikach, realizacji celów strategicznych, na kosztach i przychodach przy jednoczesnym braku świadomości, że jednak za tym wszystkim stoją ludzie. Bo firma to ludzie, a cele się same nie zrealizują. Paradoksem całej tej sytuacji jest moment, w którym przychodzi w przedsiębiorstwie do cięcia kosztów. Wówczas szuka się oszczędności na rozwoju pracowników, podczas gdy to w nich w pierwszej kolejności powinno się zainwestować. To paradoks i jednocześnie pułapka mentalna, w którą wpadają managerowie. Dlaczego? Dzisiejszy świat pełen jest dynamicznych zmian i dobrze jest, kiedy pracownicy potrafią sobie z nimi radzić, kiedy są wyedukowani i czują się bezpiecznie. Ludzie to główny kapitał firmy, ale trzeba sobie zdawać sprawę, że ta inwestycja nie zwraca się od razu. 

Przed jakimi wyzwaniami w kontekście zarządzania zespołami stanęli przedsiębiorcy w marcu 2020 i czy ciąg zdarzeń trwający do dziś zmienił sposób zarządzania zespołami? Wiele się na rynku pracy zmieniło, praca zdalna, hybrydowa, zmiana modeli współpracy z kontrahentami. 

E.J.-P.: Wydarzenia z 2020 były chyba najlepszym testem kompetencji liderskich. Pomiędzy liderem a ludźmi wyrosła bariera w postaci technologii, która bezwzględnie zweryfikowała je w praktyce. To było swoiste „sprawdzam”. Bezprecedensowa sytuacja kryzysowa, w jakiej wszyscy się znaleźliśmy, była bardzo silnym doświadczeniem również społecznym. I sposób reagowania liderów na to, co przyniósł świat, był takim papierkiem lakmusowym ich przygotowania na takie sytuacje. Zespoły nagle zrobiły się rozproszone, nastąpiły czasy ogromnej izolacji, pojawiła się potrzeba indywidualnego wsparcia. I właśnie wtedy budowanie zaufania, zaangażowania, bycie blisko ludzi stały się wielokrotnie ważniejsze niż cele biznesowe. To nie oznacza, że nie były one ważne, bo trzeba było firmę szybko przystosować do zmian, ale praca z ludźmi stała się pierwszoplanowa. I to, co wcześniej nie zawsze było doceniane, czyli miękkie podejście, inteligencja emocjonalna, umiejętność budowania zaufania i relacji na odległość, wybiło się na pierwszy plan w relacji lider – zespół. 

Dorota Szylak: Warto podkreślić, to że zmiana, w jaką weszliśmy w 2020, trwa do dzisiaj. I managerowie nadal mają problem z pracą zdalną i kontrolą jej wyników. Pokutuje przeświadczenie, że jeśli ktoś wykonuje pracę zdalnie, to mniej pracuje lub nie jest wystarczająco zaangażowany. I w związku z tym, nie zasługuje na awans czy nowy projekt. To kolejna pułapka mentalna, w którą wpadają osoby zarządzające w organizacjach. Brakuje zaufania. A co gdyby odwrócić sytuację i zadać sobie pytanie, skąd wiesz, czy ten, kto siedzi przy biurku to wykonuje swoją pracę na 100 procent? To przecież od lidera zależy, w jaki sposób kieruje zespołem. 

DSC 4232

Jakie zatem cechy powinien posiadać dobry lider? 

E.J.-P.: Na pewno ważna jest samoświadomość, znajomość swoich mocnych stron, ale także obszarów wymagających doskonalenia, wiarygodność osobista i spójność w działaniu. Jednocześnie w kontekście czasów, w jakich żyjemy, na pierwszym miejscu postawiłabym umiejętność zarządzania różnorodnym zespołem i otwartość na zmiany. Liczy się też tolerancja na niepewność przy podejmowaniu decyzji oraz odporność na niepowodzenia. Co więcej, jeśli myślimy o liderze, szefie, managerze mamy w głowie obraz człowieka motywującego zespół do działania. Ale przecież, żeby mógł być w tym skuteczny, musi dbać o automotywację. Bo jeśli samemu się nie płonie i nie ma się motywacji wewnętrznej, to jak zarażać motywacją innych? Jak być dla ludzi motorem napędowym do zmian, jednoczyć ich wokół jednej wizji, komunikować przekonująco strategię i angażująco kaskadować cele? Rolą każdego dobrego lidera jest też przeciwdziałać tzw. silosom. Jednoczyć działy wokół celu wspólnego dla całej organizacji. W związku z tym, niezmiennie filarem dobrego zarządzania jest jakościowa komunikacja, w tym dawanie i przyjmowanie informacji zwrotnej oraz otwartość na różnorodność, na inne zdanie niż własne.

D.SZ.: Pamiętajmy też, że każdy lider działa w pewnym kontekście. Rozwija siebie, swój zespół, a w konsekwencji również swoją organizację. Te trzy perspektywy powinny przyświecać każdemu liderowi. Dodam też do tego jednoczesną umiejętność patrzenia na ogół, ale i na szczegóły. Zdolność do łączenia dynamiki ze statycznością. Nie mieliśmy wpływu na sytuację pandemiczną, ale już na zarządzanie przedsiębiorstwem w trakcie jej trwania jak najbardziej. I to właśnie od lidera organizacji zależało jak przeprowadził swój statek przez czas sztormu. 

Czy to właśnie nazywacie kompetencjami XXI wieku?

E.J.-P.: W dużej mierze tak. Dodałabym do tego jeszcze zwinność. To trochę takie hasło wytrych. Ale chodzi tu o pewną czujność managerską, uważność na to, co się pojawia i reagowanie adekwatne do sytuacji. Nie tylko w kontekście tego, co przynosi świat, ale także uważności na ludzi. 

D.SZ.: Także coś, co nazywamy umiejętnością „unlearn”, czyli oduczanie się. Do 2020 robiliśmy to, czego się przez lata nauczyliśmy, używając ponownie metafory marynarskiej – płynęliśmy na spokojnym morzu, wykorzystując nabytą wiedzę. Ale od 2020 wielu szablonów myślowych musieliśmy się oduczyć i nauczyć ponownie nowych. Learn-unlern-relearn. Metoda, dzięki której możemy wyeliminować stare schematy i nauczyć się nowych, przystających do nowych warunków otoczenia biznesowego.

kazdy ma potencjal
Każdy pracownik daje unikalną wartość firmie

Czy rozwój zespołów, rozwój kompetencji pracowników to domena zarezerwowana tylko dla dużych firm? Bo jakoś łatwiej mi wyobrazić sobie zagospodarowanie tego obszaru w korporacji, trochę trudniej w restauracji…. 

D.SZ.: Nasza oferta jest dostępna dla firmy każdej skali. Kluczem do sukcesu jest nasze indywidualne podejście do potrzeb klientów. My nikogo nie zmuszamy do rozwoju, nikomu nie możemy nic narzucić. Staramy się pokazać naszą filozofię działania, że inwestycja w ludzi przynosi długofalowe korzyści, chociażby w postaci większej lojalności pracownika wobec firmy czy mniejszej rotacji. Sporo dobrego zrobiły środki unijne dla sektora małych i średnich przedsiębiorstw, które pozwoliły wspierać rozwój kompetencji społecznych u pracowników. Działania prorozwojowe, szkolenia, warsztaty, webinary czy sesje coachingowe są dofinansowywane z Unii i to na pewno ułatwia mniejszym przedsiębiorcom sięgnąć po nie. Ale pieniądze to nie jedyny czynnik, który hamuje rozwój. Mniejsze firmy skupione są bardzo często na bieżącym działaniu, na pracy własnych rąk i czasem po prostu nie wystarcza czasu na to, aby pomyśleć o rozwoju. 

E.J.-P.: W mniejszych firmach panuje też często przekonanie, że „jakoś to będzie”. Deklaratywnie mówią, że rozwój jest istotny i ważny, jednocześnie często zwlekają z działaniem, czekają na lepszy czas, aż zastaje ich sytuacja kryzysowa i wtedy szukają szybkich, doraźnych rozwiązań. A rozwój kompetencji nie dzieje się z dnia na dzień, to jest proces, wymaga czasu, cierpliwości, uważności i wsparcia we wdrożeniu. 

D.SZ.: Naszą ofertę kierujemy do każdego klienta. Nie ma dla nas znaczenia czy zespół liczy cztery, czterdzieści czy czterysta osób. Nie ograniczamy się też branżowo. Wszędzie tam, gdzie są ludzie w zespołach i występuje chęć podnoszenia ich kompetencji widzimy dla siebie miejsce i znajdujemy rozwiązania. Mamy bardzo kreatywne głowy. 

ludki i zarowka
Innowacyjność prowadzi do rozwoju firmy

Postawię tezę, że skoro to proces i efektów nie widać od razu, to często słyszycie, że to się nie zwróci; że pracownicy i tak odejdą pomimo zainwestowanego w nich kapitału. 

E.J.-P.: Wielu szefów nazywa swoje cele w obszarze kompetencji miękkich mało precyzyjnie. Często na naszych spotkaniach z przedsiębiorcami czy liderami zespołów padają okrągłe zdania typu „chcę mieć lepszą komunikację, lepsze relacje, bardziej efektywną współpracę, większe zaangażowanie, pracownicy mają brać większą odpowiedzialność”. Te cele są bardzo nieostre i naszą rolą jest ich doprecyzowanie na poziomie zachowań. Rezultatem naszej pracy jest na przykład umiejętność udzielania sobie informacji zwrotnej w zespole, w sposób otwarty, nieantagonizujący. To sprawia, że ludzie chętniej generują nowe pomysły czy wychodzą z inicjatywą. Uczymy otwartości lidera na zespół, słuchania ludzi, bo to w bezpośredni sposób wpływa na zaangażowanie pracownika w firmie. Rozwiązywania konfliktów w sposób pokojowy i partnerski, a nie przemocowy i agresywny. Otwartość w zespole bezpośrednio przekłada się też na wzrost zaufania i większą identyfikację ze swoim środowiskiem pracy. Swoją pracę z zespołami rozpoczynamy od diagnozy potrzeb członków zespołu, od nazwania wyzwań w sferze komunikacji. Bo to ona właśnie stanowi filar współpracy, dzięki któremu łatwiejsza staje się realizacja celów biznesowych. Inwestycja w jakość współpracy zwraca się zawsze z procentem, ale wymaga czasu.

A co ze zmianą pokoleniową? Młodzi ludzie wchodzący na rynek pracy stawiają dzisiaj bardziej na „pracować, żeby żyć” niż „żyć, żeby pracować”. Ważny jest dla nich work life balance i nie chcą oddawać swojego życia jednemu pracodawcy. Chcą realizować swoje pasje, a nie poświęcać 3/4 swojego życia pracy, z której na starość zostanie im może 20% emerytury. Czy inwestycja szefa w ich rozwój stanowi dla niego wartość? Czy pomoże w podjęciu decyzji o zakotwiczeniu na dłużej w jednej firmie? 

D.SZ.: Obawa o zasadność inwestycji w zespół towarzyszy wielu firmom. To naturalne, że nowe pokolenie nieco inaczej patrzy na świat. I nie ma w tym nic złego. Zatrzymanie ludzi w firmie to duże wyzwanie stojące dzisiaj przed liderami. To czy młody pracownik będzie chciał w organizacji zostać na dłużej, zależy od wielu czynników. Chociażby od wartości, jakimi kieruje się firma czy kultury organizacyjnej w niej panującej. I na pewno od osoby przełożonego. Bo jeśli lider dba o zarządzanie i motywowanie różnorodnych zespołów, to pokuszę się o tezę, że rotacyjność w zespole może być mniejsza. Ludzie mogą chcieć w takiej firmie zostać na dłużej ze względu na atmosferę pracy czy ze względu na indywidualne podejście do pracownika. Środowisko pracy, zwłaszcza dzisiaj w hybrydowym modelu pracy nabiera jeszcze większego znaczenia niż dotąd. 

lider wlaczajacacy
Jak być liderem włączającym ludzi do współpracy

Dlaczego zdecydowałyście się pracować w niełatwym obszarze pracy z ludźmi? 

E.J.-P.: Obie wywodzimy się ze środowisk biznesowych, jesteśmy trenerkami i konsultantkami biznesu. Nasze ścieżki managerskie są bardzo określone. Suma naszych doświadczeń okazała się być dobrym fundamentem do wspólnego działania w obszarze rozwijania kompetencji managerskich w organizacjach. Ale nie tylko tym się zajmujemy. Poprzez rozwijanie umiejętności społecznych pomagamy budować efektywne zespoły. Kompleksowo odpowiadamy na potrzeby firmy, a przede wszystkim na potrzeby człowieka w firmie. To, co nas w naszej pracy najbardziej interesuje, to ludzie. Szyjemy dla organizacji „procesy na miarę”, dostosowując pakiet naszych usług adekwatnie do jej potrzeb i rozmiaru. Łączymy elementy warsztatów, webinariów, sesji coachingowych, mentoringowych i doradczych w unikalny, autorski program dedykowany każdej z firm wzmacniający jej wartości i kulturę pracy. Nasza pomoc firmie może być rozłożona w czasie, ale zdarzają nam się także szybkie interwencje podane przedsiębiorcy tu i teraz. Jeśli akurat ma punktowy cel do realizacji.

D.SZ.: Kiedy rozpoczynałyśmy naszą wspólną ścieżkę biznesową, spojrzałyśmy sobie  oczy i powiedziałyśmy „firma to ludzie”, ale jednocześnie miałyśmy świadomość, że nie wszyscy to widzą. I tak powstała misja naszej firmy ProUp Solutions – ludzie, rozwój, efekty. Połączyłyśmy wizję z działaniem. I kiedy wyszłyśmy z naszą ofertą do biznesu okazało się, że był to strzał w dziesiątkę, bo wiele firm boryka się z brakiem proaktywności czy proefektywności swoich zespołów. 

A skąd pomysł na nazwę?

D.SZ.: Długo o tym rozmawiałyśmy jak nazwać to, co reprezentujemy w filozofii naszego działania. I nazywając poszczególne procesy, jakimi zajmujemy się w naszej firmie, powstało ProUp Solutions. Pro – bo profesjonalnie i z wizją zajmujemy się tym, co robimy, Up – bo podnosimy kompetencje ludzi, dzięki którym rozwija się i rośnie sama firma. A jak to nie pomoże, to zawsze pozostają jeszcze SOLUTIONS, czyli rozwiązania. (śmiech) Czyli szukamy rozwiązań adekwatnych do wyzwań, przed jakimi stoi organizacja i jej liderzy.  

Jakich metod używacie w swojej pracy?

E.J.-P.: Przewrotnie powiem, że jedyne, czego nie używamy to Power Point. (śmiech) Nasi klienci cenią sobie interaktywność, możliwość dyskusji, dialog, partnerstwo, pracę na studiach przypadku i na rzeczywistych sytuacjach, które spotykają ich na co dzień. Nasze podejście jest stricte praktyczne i warsztatowe. Angażujemy ludzi do uczenia się nowych rzeczy, ale poprzez gry, symulacje, wymianę doświadczeń, rozmowę i budowanie dobrych praktyk. Narzędziem, jakie wykorzystujemy najczęściej na naszych warsztatach, jest flipowanie, czyli wyjątkowa oprawa graficzna warsztatu, wizualizacja treści za pomocą obrazu. Wykorzystujemy autorskie rysunki, które pomagają w zapamiętywaniu treści i sprawiają, że ludziom się do tego uśmiechają oczy. Dbamy nie tylko o to, co dajemy ludziom na warsztatach, ale też w jaki sposób. Korzystamy z innowacyjnej technologii VR (virtual reality), pozwalającej doświadczyć w goglach prawdziwych emocji, z jakimi mierzą się w swojej pracy.   

D.SZ.: Działamy zarówno stacjonarnie, jak i zdalnie. Podobnie jak nasi klienci, w marcu 2020 stanęłyśmy przed wyzwaniem transformacji naszego biznesu na online. I jesteśmy dumne z tego, że warsztaty, które proponujemy za pośrednictwem technologii i platform edukacyjnych są równie angażujące i efektywne jak te prowadzone stacjonarnie. Nasza elastyczność i wprowadzenie innowacyjnych trendów do naszej branży zostały zauważone, docenione i nagrodzone wyróżnieniem Poznański Lider Przedsiębiorczości i to tylko utwierdziło nas w przekonaniu, że droga, którą obrałyśmy, jest właściwa. 

przepis na odpornosc mysli scaled 1
Dbanie o odporność to konkretne praktyki na co dzień

Czy efekty inwestycji w zespół da się zmierzyć? 

E.J.-P.: Certyfikujemy się z narzędzi, które zostały przebadane na realnej próbie badawczej, są rzetelne i nieadaptowane z anglojęzycznych wzorców. Jednym z nich jest FRIS® – znakomite polskie narzędzie, które dotyczy diagnozy stylu myślenia i stylu działania. Pozwala ludziom poznać się pod kątem unikalnego stylu działania, który charakteryzuje ich na co dzień w takich obszarach jak współpraca, komunikacja czy podejmowanie decyzji. I to im pozwala wyjść ze swojej bańki założeń, że wszyscy myślą podobnie i podobnie reagują na sytuacje. Pozwala odkryć różnorodność członków zespołu i tym samym dopasować codzienną komunikację do innych stylów myślenia niż nasz własny. Taka analiza przynosi fenomenalne rezultaty, otwiera oczy na różnorodność i przede wszystkim może być w organizacji wykorzystywana przez wiele lat. To inwestycja w samoświadomość i ogromna wiedza na temat kapitału, jaki tkwi w członkach zespołu. Daje klucz do elastycznego dopasowania nie tylko komunikacji, ale zadań i środowiska pracy do ludzi pracujących w jednym zespole, ale będących przedstawicielami różnych pokoleń. 

Jaką wobec tego radę macie dla przedsiębiorców zarządzających zespołami podczas tych burzliwych, dynamicznych czasów?

E.J.-P.: Powiedziałabym, że kluczem jest dbanie o to, na co mamy wpływ. A wbrew pozorom mamy nadal kontrolę nad wieloma aspektami. Mamy wpływ na siebie, na swój rozwój czy na to jak oddziałujemy na innych poprzez nasze zachowania i emocje. Jak troszczymy się w roli lidera o siebie i swój zespół. 

D.SZ.: A ja dodam – miej oko na ludzi. I nie w kontekście kontroli, ale w kontekście bycia z nimi blisko. Słuchaj, zadawaj pytania, bądź otwarty na ich uwagi. I choć brzmi to banalnie, to paradoksalnie są to kompetencje bardzo wymagające, często zapominane, niedoceniane lub bagatelizowane. A to właśnie one pomogą Ci przeprowadzić Twoją firmę przez burzliwy okres zmian.

A w jaki sposób? Zapraszamy na nasze warsztaty.  

REKLAMA
REKLAMA
ProupSolutions
REKLAMA
REKLAMA