Post podróżniczy


Ostatni raz na zagranicznych wakacjach byłam… musiałam policzyć. Na dłuższych – w 2016 roku. Na kilkudniowym wypadzie – w 2019. Później przekroczyłam Odrę już tylko dwa razy, żeby odwiedzić przyjaciół z Berlina na weekend. Świat stoi otworem, nic tylko latać i zwiedzać. O co więc chodzi tej Kabsch, że tak się zasiedziała?

Mam kilka wytłumaczeń. Pierwsze ma cztery łapy, ogon, rudą sierść. Kiedy adoptowaliśmy Rysia, wiedzieliśmy, że częściowo ograniczy to podróże. Nie wiedzieliśmy, jak trudno będzie oddawać go pod opiekę innych osób. Nasz kejter to straumatyzowany absolwent dzikiego schroniska. Spokojny jest tylko w domu i tylko wtedy, kiedy na oku ma nas oboje. Na razie nie czuję się gotowa, żeby rysiowy dobrostan wymienić na all inclusive na Majorce. Kabsch, nie zwalaj na psa! – powiecie. No dobrze.

Wytłumaczenie drugie: traumy moje własne. Wymarzone wakacje w Tajlandii. Ostatni dzień w Bangkoku. Ruszamy do miasta kupić prezenty dla rodziny. Dla pewności sprawdzam w telefonie godzinę odlotu, chociaż jestem pewna, że na lotnisku musimy być późnym popołudniem. Otwieram maila z potwierdzeniem rezerwacji i na chwilę tracę oddech. Nasz samolot od godziny jest w powietrzu. Zamiast wygodną katarską linią wracamy do Europy dzień później budżetowym połączeniem. Posiłki są dodatkowo płatne. Kiedy zamawiamy obiad, okazuje się że nasze karty nie działają w pokładowym terminalu. Do Niemiec docieramy po 12 godzinach o jednej kanapce z salami wątpliwej świeżości, na które wystarczyło kilka euro w gotówce wygrzebane z portfela. Druga trauma podróżnicza – miejsce akcji: Madryt. Wesołe cztery dni z przyjaciółkami. Czas wracać do domu. O 7:00 rano czekamy na lotnisku na otwarcie naszej bramki. Koleżanki wyciągają dowody osobiste, żeby wylegitymować się przed wejściem. Ja mojego nie mogę znaleźć. Samolot odlatuje beze mnie. Dokument się odnalazł (został w „kuwetce” przy kontroli bezpieczeństwa). Do domu dotarłam kilkanaście godzin później, ale niesmak pozostał. Od tego czasu nie wsiadłam już do samolotu.

Nie tęsknię zbytnio za dalekimi wojażami. Trochę pies, trochę ciężkie przygody samolotowe. Najbardziej relaksujące wakacje to dla mnie te swojskie, niedalekie, powolne. Ulubione wyjazdy z ostatnich lat? Tydzień na Mazurach w Rucianem, spływy kajakowe na Brdzie i Drawie, pobyt w bajkowej Lanckoronie, leniwe dni w nadbałtyckim Pustkowie, pandemiczne urlopy na działce Dziadka. Nie ma rozkładu lotów do pilnowania. Wsiadamy do auta i ruszamy – bez pośpiechu, bez harmonogramu. Kiedy jedzie się do dziury nad morzem albo mikrowioski na Kaszubach, nie ma zobowiązań, żadnego „must see”, „must be”. Natura i spacery to jedyna atrakcja. Proszę nie brać mnie za ignorantkę – kocham piękną architekturę i sztukę, odkrywanie nowych miejsc. Ale uwielbiam wypoczynek bez agendy, bez planu, odhaczania turystycznych atrakcji.

Ostatnio słuchałam ciekawego podcastu – rozmowy Justyny Świetlickiej z Karoliną Sobańską. Nagranie powstało na Hawajach, gdzie dziewczyny spotkały się podczas podróży. Zgodnie stwierdziły, że z tak fantastyczną wyprawą wiążą się oczekiwania – własne i innych. Skoro już jedziemy na drugi koniec świata – dosłownie – trzeba jak najwięcej zobaczyć, zrobić jak najwięcej kroków, spróbować jak najwięcej potraw. Świetlicka stwierdziła: na takich wakacjach nie wypada mieć słabego dnia, złego humoru – nie ma na to czasu, przecież właśnie spełniamy marzenia! W moich małych podróżach – albo braku podróży – cenię ten brak oczekiwań właśnie.

Lipiec. Instagram zalany jest zdjęciami znajomych i nieznajomych z zagranicznych wczasów. Lazurowe Wybrzeże, Rzym, Lizbona, Bali. Bez zazdrości scrolluję i dodaję serduszka. Rozsiadam się z książką w moim ogrodzie. Może jutro pojedziemy nad jezioro. Może pójdziemy na spacer. A może nie. Jest pięknie.

REKLAMA
REKLAMA

Może cię zainteresować:

REKLAMA
REKLAMA

Sztuka zwykłego dnia

Artykuł przeczytasz w: 4 min.

Listopad jest niczym stary, zapomniany fotel w kącie pokoju – może trochę przetarty, ale to właśnie na nim najchętniej siadam, kiedy potrzebuję wyciszenia. Ani spektakularny jak złocisty październik, ani pełen blichtru jak grudzień – listopad nie stara się zwracać na siebie uwagi. Dyskretnie zaprasza do prostych przyjemności, które zwykle mijamy bez zastanowienia. To taki cichy przyjaciel, który przypomina, jak piękne mogą być proste chwile, gdy po prostu jesteśmy tu i teraz.

Listopad pachnie poranną kawą, która w tym miesiącu smakuje jakoś bardziej intensywnie, jakby każdy łyk pozwalał zawiesić się między ciepłem kołdry a chłodnym światem za oknem. Zwyczajna kawa zamienia się w nostalgiczną chwilę spokoju, małą opowieść o momentach, które tak łatwo umykają. Każdy łyk to ciche zaproszenie, by zwolnić, nacieszyć się chwilą i po prostu być.

Listopad jest jak wielka, puchata poduszka, w której toną wszystkie naszpikowane presją oczekiwania. Bo kto stawia sobie wielkie cele na listopad? To miesiąc, w którym nikt nie myśli o podbijaniu świata ani o nowych szczytach do zdobycia. Zamiast tego oferuje ciche przyzwolenie na zwolnienie tempa, na oddech. W moim kalendarzu listopad spokojnie mógłby nazywać się „miesiącem wygodnych swetrów” – tych luźnych, trochę za dużych, w które można się wślizgnąć bez zbędnych ceregieli. Mają one magiczną moc wprowadzania człowieka w stan spokoju i odrobiny nostalgii.

20241105 AdobeStock 932161758

To, co w listopadzie cenię najbardziej, to sposób, w jaki rozbudza apetyt na drobne, pozornie nic nieznaczące przyjemności. Doceniam, jak wiele potrafi zmienić gorąca herbata wypita przy oknie, gdy za szybą szaleje wiatr, czy to, jak ulubiona playlista na Spotify inaczej brzmi w ciepłym zaciszu domu. Patrzę na tańczące na wietrze pożółkłe liście, które niedawno zdobiły drzewa w ogrodzie. Ich taniec uspokaja i daje poczucie, że istnieje coś większego niż codzienne troski. Listopadowe światło o poranku wpada do pokoju ostrożniej, delikatniej – jakby samo było zmęczone codziennością. Cynamon, goździki, pomarańcza – aromaty świec wypełniają dom niczym ciepły, niewidzialny koc, tworząc przestrzeń przytulności, którą trudno opisać. Zapachy zamknięte w słoiczkach wypełniają wieczory, a każda świeca snuje swoją małą jesienną historię. Bez nich dni byłyby niekompletne, a te drobne przyjemności przynoszą dziwną ulgę…

A wieczorami? Listopad odkrywa w nich coś magicznego – to niemal podróż w czasie do chwil beztroskiego dzieciństwa, kiedy długie wieczory pełne były bajek i ciepłych koców. Ulubione seriale ogląda się intensywniej, bohaterowie są jak starzy znajomi, a książki na półce przyciągają, przypominając, że kiedyś – zanim wpadliśmy w wir życia – naprawdę uwielbialiśmy spędzać czas, po prostu „będąc”. W listopadzie pośpiech traci znaczenie, ustępując miejsca prostym radościom: wtuleniu się w koc, oglądaniu starych filmów czy słuchaniu deszczu, który z niebywałą elegancją rozgrywa swój koncert na parapecie.

20241105 AdobeStock 964224108

Czy listopad jest nudny? Owszem, ale to taka nuda, której trudno nie polubić. Jest jak powrót do domu po długiej podróży – nic spektakularnego, ale przynoszącego ukojenie. W listopadzie nic nie muszę – mogę na chwilę odłożyć marzenia o szczytach do zdobycia, schować presję „lepszej wersji siebie” i być dokładnie taką osobą, jaką lubię: owiniętą w koc, z filiżanką herbaty i słabością do gorącej czekolady z bitą śmietaną. Obok trzy koty zwinięte w puchate kulki, zasypiają przy moich stopach, grzejąc mnie swoją miękką obecnością. Z ich mruczeniem w tle każdy wieczór przypomina, że czasem największy spokój przynoszą najprostsze rzeczy.

Listopad uczy mnie, że najlepsza wersja mnie to ta, która czerpie radość z najdrobniejszych chwil – z dźwięku deszczu, z zapachu świec, z ciepła skarpet i ciszy wypełniającej dom. To miesiąc, który przypomina, że prawdziwe piękno tkwi w zwyczajności i że każdy dzień może być małym świętem, jeśli tylko zechcę je dostrzec.

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA