Najwcześniejsze wspomnienie? Zapach. Różany, delikatny. Pachniał nim nie tylko dom, ale i klatka schodowa, kiedy po niej szła, stukając obcasami. Nie wiem, czy wynikał z dostępnych w PRL-u perfum tylko o takim bukiecie, czy z aromatu pudru firmy Celia, ale to właśnie on wbił mi się w mózg i do dziś daje poczucie bezpieczeństwa i ostoi. Z czasem wspomnienia z wonnych zaczynają przeistaczać się w ilustrowane. Brązowy, ciężki kożuch, który z upodobaniem jako mała dziewczyna na siebie zakładałam, ginąc pod nim całkowicie, szpilki, które przymierzałam i koślawym chodem urządzałam pokaz mody na korytarzu winogradzkiego M3. No i kapelusze… Bo Matka ma głowę do kapeluszy. Nie wiem skąd je brała w czasach ciężkiej komuny, ale szyk, jaki zadawała na wywiadówkach, był jedyny w swoim rodzaju. Futro, kozak na obcasie i kapelusz. Taką ją pamiętam z tamtych czasów.
Szyła mi ubrania w czasach, kiedy w sklepach była tylko musztarda i ocet. W ocet ciężko dziecko ubrać, więc kombinezony zimowe, spodnie czy nawet kapcie domowe spod jej ręki wychodziły. Wyciągała z szafy tony materiałów kupione gdzieś spod lady i czyniła cuda. To mistrzyni improwizacji. Podeszwy do kapci robiła ze starych torebek. Nie był to zbyt trwały materiał, ale nadal to lepsze niż musztarda. Do dziś kocha usiąść przy maszynie do szycia i wg wykroju zmajstrować sobie żakiet. To dla mnie prawdziwy rocket science, bo tego talentu po niej nie odziedziczyłam.
Jako absolwentka szkoły muzycznej grała też na pianinie. To ona nauczyła mnie wystukiwać w klawisze „Wlazł kotek na płotek”, czy potem nieco ambitniej „Dla Elizy” Beethovena. Znosiła moje zafascynowanie subkulturą rockową, pozwalając na eksperymenty. Bo doskonale wiedziała, że młody człowiek, aby się przekonać, musi spróbować. Tak jak pozwoliła mi dotknąć nie całkiem nagrzanego żelazka, kiedy byłam dzieckiem, abym przekonała się, że może poparzyć.
Zaraziła mnie miłością do czytania. Półki w jej domu do dziś uginają się pod ciężarem kryminałów, thrillerów, powieści szpiegowskich. To zdecydowanie jest jej klimat. Kupowanie jej książek dostarcza rozrywki na jeden wieczór. No góra dwa. Łyka je z prędkością światła. Z czasem pokochała też political fiction, bo polityka to jej kolejny konik. Jest na bieżąco z tym, co dzieje się w kraju i niczym kania dżdżu wyczekuje zmiany. Czasem mówi, że to ją trzyma przy życiu.
Nauczyła mnie też dystansu, bo czego jak czego, ale tego jej nie brakuje. Mówi, że nosi na plecach dwie siekierki, nawiązując do swojego wieku. Kiedy załapie z kimś dobry kontakt mówi, że ma z nim taką samą grupę krwi.
Nauczyła mnie kochać Joannę Chmielewską – „Lesio” czy „Dzikie białko” to kopalnia cytatów, które stanowią nasz codzienny kod językowy. Podobnie jak cytaty z nieśmiertelnego Barei. „Klient w krawacie jest mniej awanturujący się”, czy „Mój mąż jest z zawodu dyrektorem”, puentują niejedną naszą rozmowę. A tych odbywamy naprawdę sporo – czasem to długie psychologiczne dysputy, czasem rozważania filozoficzne, a czasem po prostu głupoty na poziomie absurdu, po których trzymamy się za brzuchy ze śmiechu.
Kocham ją za luz, za młodzieżowy styl bycia, za bycie fashionistką (tak, w tym wieku też jest to możliwe!), za to, że kochają ją wszyscy moi przyjaciele, za to, że rozpoznaje utwory Rammsteina w radiu i za to, że kiedy idzie się spotkać z ludźmi w swoim wieku – mówi – Aluś – oni wszyscy o chorobach i umieraniu, a przecież ja żyję! Kocham ją za trzeźwość umysłu i racjonalny osąd sytuacji. Za stanie zawsze po mojej stronie i nieustające wsparcie, nawet jeśli jako nastolatka przegięłam oś jej cierpliwości. Za język, który tylko my rozumiemy, za spojrzenia, które niczym z reklamy czekoladek wyrażają więcej niż tysiąc słów. Za to, że tak wiele mnie nauczyła i za to, że z taką plastyczną łatwością przyswaja to, czego uczę ją dziś ja.
Ale jeśli mam wybrać tylko jedno skojarzenie z nią – to będzie „ciepło”. I nie tylko to fizyczne, kiedy przytulała mnie, mówiąc mi jak bardzo mnie kocha, ale to metaforyczne. Ten wyjątkowy stan, kiedy jej obecność zamienia cztery ściany mieszkania w DOM. Odczułam to jako nastolatka, kiedy pojechała na trzy długie tygodnie do sanatorium, zostawiając mnie pod opieką ojca. I choć ojciec starał się jak mógł, dwoił i troił, karmił w restauracjach, gdyż sam gotować nie umiał, brakowało w domu tej iskry. Tej, którą wnosiła swoją obecnością. Grającym radiem, zapachem domowego obiadu, rozmowami przez telefon z przyjaciółkami i jej gadaniem do mnie, do kota, do siebie. Bez niej dom był niekompletny. Bo Matka jest tylko jedna… I już w głowie słyszę, jak czytając ten felieton dopowiada … i zawsze siedzi z tyłu.
Wszystkim Mamom z okazji ich święta!