Królowa

Tina Turner|Tina Turner

Swoją charyzmą porywała stadiony. Wulkan energii na świetnych nogach. Rockowy charakter, piękny uśmiech, charakterystyczny przychrypnięty, mocny głos i nieodłączne czerwone usta. Sprzedała ponad 180 mln płyt na całym świecie i zdobyła 8 nagród Grammy. Wydała w sumie 9 studyjnych płyt i kilka koncertowych, wystąpiła w kilku filmach, otrzymała ponad 100 różnego rodzaju nagród. Na scenie dawała z siebie maksa, a nawet jeszcze więcej. Skrywając pod maską szczęścia, radości i energii, wiele bólu i cierpienia.


Jej życie nie było usłane różami – trudne dzieciństwo, naznaczone przez przemocowego ojca – w żaden sposób nie zwiastowało kariery Królowej rock & rolla. Swój talent rozwijała w chórkach gospel, gdzie jako nastolatka rozpoczynała swoją przygodę z muzyką, aby w wieku 20 lat związać się z zespołem Ike’a Turnera, którego zresztą po kilku latach i paru całkiem udanych wspólnie nagranych hitach, poślubiła.

Ten wybór nie należał do najszczęśliwszych. „Żyłam, ale czułam się, jakbym była martwa. Nie istniałam”, tak swoje małżeństwo z Ike’iem Tina Turner podsumowała po latach w wywiadzie dla magazynu People. Ike okazał się być brutalnym, damskim bokserem, uzależnionym od alkoholu i narkotyków. W swojej biografii Tina wspomina „Używał mojego nosa jako worek treningowy. Wiele razy, kiedy śpiewałam na scenie, czułam, jak krew cieknie mi ze strupów”. Te „treningi” przypłaciła wielokrotnymi operacjami nosa. Pierwszy raz uderzył ją prawidłem do butów, potem bił już wszystkim, co nawinęło mu się pod rękę. Przypalał papierosami, oblewał wrzącą kawą, złamał szczękę.
A kiedy w końcu zdecydowała się na rozwód, otrzymywała pogróżki i ostrzelano jej samochód. Ale ona była nieugięta. Po 16 latach tortur, jej małżeństwo dobiegło końca. I pomimo długów, z którymi zostawil ją Ike, oraz niełatwego bagażu emocjonalnego, znalazła w sobie siłę, aby wstać.

Nie było łatwo. Dwa wydane albumy nie przyniosły spodziewanej popularności, a Tina zmagała się z życiem na walizkach, potężnymi długami… i stresem pourazowym wyniesionym z małżeństwa. Wówczas w jej życiu pojawił się nowy menadżer, który pomógł jej pokierować karierą. I tak jako czterdziestoletnia artystka znów wylądowała na szczycie. To wtedy powstały takie utwory jak „What’s Love Got To Do With It” czy „Private Dancer”.

Niestety małżeństwo z Ike’iem to niejedyna trauma, z którą przyszło jej się w życiu mierzyć. Pochowała dwóch synów, z których jeden popełnił samobójstwo, a drugi zmarł na raka, a sama ciężko zachorowała. W 2013 roku przeszła udar, a leczona medycyną niekonwencjonalną niewydolność nerek doprowadziła do konieczności przeszczepu. Zdrową nerkę podarował jej drugi mąż Erwin Bach, przy boku którego Tina dożyła ostatnich swoich dni.

W moim życiu obecna jest od zawsze. Od czasów otrzymanego na komunię granatowego radiomagnetofonu Kasprzak, przed którym niecierpliwie wyczekiwałam trójkowej listy przebojów i jej chrypliwego głosu w „We Don’t Need Another Hero”, przez nałogowe oglądanie MTV w latach 90’tych, gdzie z podpiętym przewodem pięciożyłowym z jednej strony do telewizora, z drugiej do magnetofonu Hania, czekałam na zmysłowe „Foreign Affairs”, po absolutnie genialne, energetyzujące „Goldeneye”.

Ale odkryłam ją na nowo w 2021 roku po premierze biograficznego dokumentu o niej. I choć znałam jej historię, podeszłam do niej dużo świadomiej. Ten intymny portret kobiety, która pomimo ekstremalnie trudnych sytuacji, z jakimi przyszło jej się mierzyć, nie odpuściła i na własnych warunkach weszła na szczyt, wstrząsnął mną, pozostawiając z całą masą refleksji. Jak to możliwe, żeby dawać ludziom tak wiele radości, jednocześnie doznając tak ogromnego cierpienia? Jak to możliwe, aby wyprzedawać stadiony, jednocześnie nosząc w sobie tak potężną traumę, doznaną podczas wielu lat upokorzeń, strachu i wstydu? Ile siły i determinacji musiała w sobie znaleźć, aby unieść ten wyczerpujący, katorżniczy bagaż doświadczeń? Pozostając przy tym pełną humoru, charyzmy, nadziei…

Tina to wielka inspiracja. Ikona, legenda, tytanka. Ile razy upadała, tyle wstawała. I na długo pozostaną z mną słowa Cher, z którą Tina przyjaźniła się przeszło pół wieku: „Może nie wygrała każdej bitwy, ale stoczyła każdą wojnę. Walczyła o wszystko, w co wierzyła”.
Dla mnie, fanki wyśpiewującej pod nosem w samochodzie jej przeboje, była, jest i zawsze będzie „The Best”!

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA

Może cię zainteresować:

Tina Turner|Tina Turner
REKLAMA
REKLAMA

Jak kania dżdżu…

Artykuł przeczytasz w: 3 min.


Lato – pora roku, która teoretycznie jest spełnieniem marzeń, a w praktyce okazuje się być trudnym wyzwaniem dla każdego, kto nie ma klimatyzacji w sypialni. Nie zrozumcie mnie źle, lubię lato, tak samo jak każdy normalny człowiek. Ale czy muszę naprawdę znosić fakt, że kiedy temperatura podnosi się do poziomu przekraczającego trzydzieści stopni, moja cera przypomina bardziej roztopiony ser niż twarz?

Spójrzmy prawdzie w oczy. Lato jest wspaniałe, ale tylko wtedy, gdy leżysz na plaży albo przy basenie, sącząc drinka z palemką. Kiedy słuchasz szumu fal, a przed Tobą gdzieś na horyzoncie majaczą statki, wyglądające jak te, które w dzieciństwie składałeś z papierowych serwetek, lub kartek wydartych ze szkolnego zeszytu. Kiedy Twoim jedynym zmartwieniem jest to, czy słońce opali Cię równomiernie i czy rybka w nadmorskim barze na pewno jest świeża, lato wydaje się naprawdę cudowne. Jednak w mieście, zwłaszcza podczas upałów, komfort cieplny to coś, co graniczy z cudem. Betonoza, wszechobecne połacie rozgrzanego chodnika, sprawia, że każdy krok to jak spacer po patelni. Marzę o cieniu, o odrobinie chłodu, ale w miejskim krajobrazie to rzadkość. W takich chwilach lato traci nieco swojego uroku, a człowiek zaczyna tęsknić za klimatyzowanymi oazami… albo za jesienią.

No i komary. To mali, podstępni wrogowie spokoju letnich wieczorów. Ze wszystkich osób zgromadzonych na ogrodowym przyjęciu zawsze wybiorą mnie. Być może to zemsta za to, że kiedyś pacnęłam ich kuzyna packą na muchy, albo po prostu nie podoba im się moja gęba. A może to po prostu żądne krwi potwory, które nie wiedzą, kiedy przestać. Czuję się jak wakacyjny kurort dla komarów, który zapomniał doliczyć opłatę za wieczorne koncerty bzyczenia. Każda próba zasypiania przypomina próbę zrelaksowania się przy akompaniamencie wściekłego chóru, który jakby miał tylko jeden cel – nie pozwolić mi zaznać spokoju.

A crème de la crème letnich atrakcji? Szerszenie. Pięć takich wizyt w jednym tygodniu to jak wygrana w lotto, tylko zamiast milionów na koncie, mam dodatkową dawkę adrenaliny we krwi. Czuję się jak bohater w filmie akcji, który musi codziennie stawiać czoła przerośniętym owadom uzbrojonym w miniaturowe włócznie. Jedyny problem – to nie film, to moje życie! To już wolę jesienne dziki…

Gdzie się podział ten obiecany „dżedż”? Gdzie jest ten deszcz, który miał przynieść ulgę i zakończyć to tropikalne szaleństwo? Czekam na niego jak pustynny wędrowiec na oazę, z wyczekiwaną nadzieją na odrobinę cienia i chłodnej bryzy. Ile jeszcze muszę znosić? Ile razy wycierać pot z czoła, zanim pogoda wreszcie zmiłuje się nade mną i przyniesie upragniony chłód?

Kiedy nadejdzie jesień, będę ją witać z otwartymi ramionami i kubkiem gorącej herbaty w dłoni. Marzy mi się chłodniejszy poranek, kiedy nie będę już czuć, jak skóra topnieje z gorąca, a szaleńcze bieganie po domu w celu uniknięcia ataków kolejnych owadów przestanie być codziennością. Lubię lato, ale to jesień jest moją prawdziwą miłością. Wyczekuję jej jak kania dżdżu, jak głodny kot kolacji, jak leniwy niedźwiedź snu zimowego. Gdzie jesteś, jesieni? Przybywaj, bo już dłużej tego nie zniosę!

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA