Wzrastał w rodzinie lekarskiej i taką też stworzył dla swoich synów. Ma czwórkę fantastycznych wnuków i cudowną żonę, Elżbietę, którą poznał na Akademii Medycznej w Poznaniu. Po suknię dla niej był skłonny polecieć aż za ocean – jeden dzień w Chicago i powrót z prezentem dla żony. We własnym ogrodzie stworzył wiele przydatnych konstrukcji, które mógłby opatentować, podobnie jak swoje pomysły związane z motoryzacją i szeroko pojętym majsterkowaniem. Uwielbia podróżować, niedawno odkrył urok rejsów cruiserami. Z niezwykłą przyjemnością mogłam wysłuchać fascynujących historii, opowiedzianych przez Profesora Leszka Romanowskiego.
Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: materiały prywatne Profesora L.R.
Panie Profesorze, pochodzi Pan z rodziny lekarskiej, ale jak podejmuje się decyzje w młodości, to człowiek ma wówczas głowę pełną pomysłów i marzeń. Czy ortopedia była pierwszym wyborem, czy rozmyślał Pan również o innej specjalizacji, a może o innym życiowym kierunku?
PROF. LESZEK ROMANOWSKI: Będąc w liceum, nie miałem 100-procentowego przekonania, aby zostać lekarzem. Rozmyślałem o studiach na Politechnice Poznańskiej, o kierunku technicznym, bo lubię majsterkować. Ostatecznie medycyna wygrała i zawdzięczam to Ojcu i jego pracy. Miałem do czynienia z wieloma sytuacjami i obrazami na co dzień, które w tak naturalny sposób przeniosły mnie na studia medyczne. Wówczas nie brałem pod uwagę żadnych minusów tego zawodu, wprost przeciwnie widziałem wielki szacunek otoczenia i pacjentów w stosunku do mojego Ojca. Natomiast gdy byłem jeszcze w liceum, profesor Seyfried i profesor Kabsch, patrząc jak ja pracuję w warsztacie i naprawiam narzędzia niezbędne do pracy mojego Ojca, jednogłośnie stwierdzili, że muszę zostać ortopedą. To oni jako pierwsi dostrzegli we mnie potencjał i talent manualny tak potrzebny w zawodzie chirurga. Jak byłem na 5. roku studiów, to miałem szerokie zainteresowania, a wtedy przyszedł czas wyboru… Trochę przypadek zadecydował o tym, iż zdecydowałem się na chirurgię kończyny górnej. Przypadek – jak to w życiu często bywa. I ten przypadek był dla mnie szczęśliwy.
Jest Pan Profesor wybitnym mikrochirurgiem, specjalistą leczenia uszkodzeń nerwów. Opracował Pan własną metodę szwu z odciążeniem. Pracował Pan w Stanach Zjednoczonych, jeździł na kursy i praktyki do różnych krajów. Czy nie kusiło Pana Profesora, aby zostać za granicą, zamieszkać w innym kraju, gdzie na służbę zdrowia i medycynę kładzione są większe fundusze?
Taki scenariusz poważnie rozważaliśmy, bo mieliśmy sytuację komfortową – i ja, i moja małżonka pracowaliśmy na uniwersytecie. W związku z tym mieliśmy pełne ubezpieczenia, dzieci uczęszczały do szkoły. Jeśli podjąłbym decyzję z punktu widzenia nie stricte rodzinnego, co zawodowego, to mógłbym przygotowywać się do nostryfikacji dyplomu, a moja małżonka utrzymałaby rodzinę. Zadecydowaliśmy jednak inaczej, wróciliśmy i wcale tego nie żałujemy. W Polsce rodziła się demokracja, był rok 1991, wiele się zmieniało i my również wpisaliśmy nasze życie w ten projekt zmian.
Zresztą, wszędzie dobrze tam, gdzie nas nie ma… Naprawdę w Polsce można zrobić wiele. Często narzekanie jest pewnego rodzaju wymówką i usprawiedliwieniem siebie. I tak dla równowagi, pragnę podkreślić, że nie ma państwa, gdzie służba zdrowia jest zorganizowana perfekcyjnie. Warto również przypomnieć sobie polskie szpitale jak wyglądały 10-15 lat temu, pachnące lizolem itd. Teraz jest inny świat, widać postęp, technologię. Oczywiście, zawsze mogłoby być lepiej, ale też trzeba docenić to, co mamy i pojechać do takich państw, które nie są w światowej czołówce.
Ma Pan Profesor dar w rękach, niezwykłą sprawność manualną, której zapewne zazdroszczą Panu inni lekarze.
Odkąd pamiętam, konstruowałem coś od dziecka, bo sprawiało mi to ogromną radość. Nauczyłem się spawać, mógłbym coś wykuć jak w kuźni – w życiu trafiłem na wiele wspaniałych osób, które poświęcały mi czas i uczyły tzw. manualności. Powtarzam to często młodym ludziom, że taka umiejętność rodzi się w nas, gdy mamy zadania na pierwszy rzut oka nie do wykonania. Gdy trzeba coś zrobić, a brakuje odpowiednich narzędzi i sprzętu, wówczas włącza się tryb kreacji. Trzeba wykombinować, obejść sposób, wykorzystać to, co się ma. Miałem taką sytuację jak z filmu… Interesowałem się mikrochirurgią, ćwiczyłem skrupulatnie i w pewnym momencie firma ETICON i mój szef wytypowali mnie do kursu w Edynburgu. Tam były utytułowane osoby prowadzące zajęcia, które pokazywały kursantom, co należy robić. Wówczas ja byłem świeżo po studiach, to był bodajże 1984 rok. Już po pierwszym dniu zorientowałem się, że porównując umiejętności zebranych uczestników, to ja jestem nieporównywanie lepszy niż inni. Gdy instruktorzy pokazywali krok po kroku, jak należy wykonywać konkretną czynność, dla mnie nie było to nic nadzwyczajnego. Z zamkniętymi oczami mógłbym to zrobić. (śmiech) To doświadczenie sprowokowało mnie, dało odwagę i chęć, aby zastosować wiedzę oraz nabyte umiejętności i przeprowadzić operację pacjenta. Stwierdziłem, że moje umiejętności są na tyle wystarczające, aby podjąć próbę kliniczną. Na szczęście wszystko się powiodło.
Potrzebny też jest łut szczęścia?
Bardzo żałuję, że obecnie młodzież nie gra w brydża, dlatego, bo jest to gra wyjątkowa, która uczy podejmowania decyzji przy niepełnych danych. Uczy szczęścia, gdy mamy pewność jedynie w 50 procentach. Licytujemy, patrząc na twarze współgraczy, kto się uśmiechnął, kto wodził wzrokiem itd. I na takiej podstawie wyciągamy wnioski i obstawiamy 51%, które jest szczęściem zlepionym ze skojarzeń. W brydża można dostać też fatalną kartę, ale nie można się załamywać, trzeba tak odwrócić los, aby otrzymać maksimum. Czyli podobnie jak w życiu – warto mieć takie podejście! A obecne pokolenie stało się za wygodne…
Jako naukowiec, umysł techniczny, stworzył Pan Profesor przydatne narzędzia, np. konstrukcję instrumentarium do endoskopowego odbarczania kanału nadgarstka. Czy Pana zespół korzysta bądź wcześniej korzystał z tych Pana wynalazków?
Ja mam specyficzną dziedzinę, bo najwięcej tu zależy od naszych umiejętności, nie tyle od sprzętu i narzędzi. Oczywiście technika i technologia są potrzebne, ale nie są ponad lekarskie zdolności manualne. Jak spotykam się w międzynarodowych środowiskach lekarskich, wyjeżdżam za granicę, to naprawdę wiem, że polscy studenci medycyny, polscy lekarze nie powinniśmy mieć kompleksów. Oczywiście, Amerykanie będą pół kroku do przodu, ale to nie jest jakaś wielka przepaść.
Podobnie jak Pan, tak i Pana synowie wzrastali w domu przepełnionym medycznymi tematami. I również poszli w Pana ślady – zostając lekarzami. Kolejne pokolenie Romanowskich…
Pamiętam jak Piotr i Michał na pytanie, czy chcą zostać lekarzami, odpowiadali „i będziemy tyle pracować, co Tata?” To jest sedno naszej pracy, poświęcenie dla innych, często kosztem rodziny. O tym doskonale wie moja małżonka, która z dwójką małych dzieci musiała często radzić sobie sama, bo ja albo długo pracowałem, albo wyjeżdżałem za granicę, na praktyki, sympozja itp. Teraz moi synowie, obydwoje, są lekarzami i pracują równie długo jak ja przed laty.
Aktualnie ile czasu zabiera Panu Profesorowi praca? Weekendy ma Pan wolne?
Weekendy całkowicie poświęcam najbliższym. Choć w maju nie było mnie w żaden weekend w domu, (śmiech) byłem na wyjazdach służbowych, zapraszany na kongresy i konferencje. Ale w weekendy nie pracuję w klinice czy w gabinecie. Nieraz zdarzało się, że w ciągu jednego weekendu musiałem być na trzech konferencjach jako prelegent.
Pamiętam taką scenkę sytuacyjną – gdy pracowałem w gabinecie do godz. 23, przyszedł pacjent i pod koniec wizyty zapytał mnie „Panu Profesorowi to chce się tak długo pracować?”, a ja mu odpowiedziałem spontanicznie „wolę tu z Panem rozmawiać niż siedzieć przed telewizorem i pić piwo”. (śmiech)
Pana Profesora pasją – oprócz majsterkowania – jest motoryzacja. Dzięki Pana inicjatywie i zainteresowaniom powstało Muzeum Motoryzacji w Puszczykowie, które jest zatwierdzone przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, a dodatkowo Muzeum jest pod opieką Fundacji Romanowskich, której Pan Profesor przewodniczy. Ile obecnie muzeum liczy eksponatów?
Już od najmłodszych lat interesowałem się motocyklami, samochodami zabytkowymi, a nawet traktorami – i te pojazdy stanowią kolekcję muzeum, która liczy ponad 200 motocykli. A najstarsze pochodzą z czasów przedwojennych. Jak nie zostałbym lekarzem, pewnie byłbym mechanikiem samochodowym! Bardzo mnie to fascynuje i lubię te zajęcia. Może byłbym milionerem dzięki swoim patentom w dziedzinie motoryzacji? (śmiech) Według mnie w samochodzie osobowym nie powinno tak być, że dolewając płyn do spryskiwaczy, trzeba otwierać maskę. Jak to robić w pięknym garniturze, w eleganckim ubiorze, na przykład jadąc do opery czy filharmonii? Inna kwestia: obroty silnika są ważne, ale np. wskazówka świadcząca o braku płynu do spryskiwaczy również powinna być zaprojektowana i zamontowana w każdym aucie. To niby detale, ale niezwykle przydatne w codziennym życiu. Mam w zanadrzu jeszcze inne patenty. (śmiech)
Będąc w zarządzie międzynarodowej federacji EFORT zorganizował Pan Profesor dwie ogromne konferencje, właśnie w stolicy Wielkopolski, w 2016 i 2018 roku. Jaka myśl Panu przyświecała?
Zostałem wybrany do EFORT jako drugi człowiek z Europy Wschodniej, a z Polski jako pierwszy. Wtedy gdy trzeba było wygłosić exposé i powiedzieć parę słów, zapragnąłem być reprezentantem Europy Wschodniej. I taką rolę przybrałem, bo wiedza wielu osób, zagranicznych gości, nt. Europy kończyła się na granicy Niemiec.
EFORT nie był przekonany, aby organizować międzynarodowe spotkania właśnie w Polsce. A ja tłumaczyłem, że trzeba dalej sięgać na naszym kontynencie. Dlatego zaaranżowałem wystąpienia w języku angielskim bądź rosyjskim do wyboru. EFORT był patronem tych wydarzeń i zaproszeni byli wówczas najlepsi światowi wykładowcy. Mówiąc nieskromnie, wiem, że te konferencje przyniosły sukces. I jestem usatysfakcjonowany, że wypełniłem swoją misję.
Abstrahując od zawodu lekarza… Czy mógłby Pan Profesor być zawodowym sportowcem, np. ścigającym się w wyścigach, czy jednak tym wspomnianym mechanikiem?
Koledzy w wyścigach byli bez porównania lepsi ode mnie, więc pewnie poszedłbym w konstruowanie, w tworzenie czegoś z niczego. Mając 14 lat skonstruowałem np. pojazd, który poruszał się po łóżku metalowym. Wykorzystałem wówczas silnik od pralki, na kablu. Ten pojazd miał cztery koła i jeździł wokół podwórka.
Zajmuje się Pan i interesuje wieloma rzeczami, tematami. Jest Pan Profesor jak Irena Kwiatkowska w serialu „Czterdziestolatek”, która mówiła o sobie, że „żadnej pracy się nie boi”. Ma Pan prawo jazdy na wszystkie pojazdy, na studiach pracował Pan jako motorniczy i prowadził tramwaj.
Praca zawsze sprawiałam satysfakcję, dawała poczucie niezależności finansowej – gdy chociażby zatrudniłem się – jako niepełnoletni – do przeładunku towarów na wagonach, w tajemnicy przed rodzicami. Nasz rekord: przeładowaliśmy we dwóch, dwa razy 24 tony nawozów w ciągu 4 godzin i mieliśmy własne pieniądze… na śrubki. (śmiech)
Czy jest jeszcze coś, czego chciałby Pan spróbować i doświadczyć w życiu?
Chciałbym mieć więcej czasu. Czasu na pasje, np. na motocykle. Myślę, że jeszcze dziś z zawiązanymi oczami byłbym w stanie rozebrać do zera silnik od WSK-i i go ponownie złożyć. Chętnie bym to robił, ale kłopotliwe są dla mnie brudne ręce, których już nie da się domyć. W rękawiczkach nie umiem majsterkować. A jak wiadomo ręce służą mi w pracy zawodowej.