Marek i Mateusz Plucińscy | Wrażliwość przekazywana z pokolenia na pokolenie

Mateusz i Marek Plucińscy Jubiler Pluciński

Plac Wolności 5 to adres od zawsze związany z branżą jubilerską. I nie ma tu cienia przesady, bo od samego początku swego stuletniego istnienia, salon z widokiem na plac stanowi biżuteryjną kolebkę miasta. Od przeszło 30 lat jest też drugim domem dla wyjątkowej rodziny Plucińskich, która pielęgnując złotnicze tradycje zapoczątkowane przez seniora rodu Romualda, właśnie w tym miejscu prowadzi jeden z najbardziej rozpoznawalnych w Poznaniu salonów jubilerskich. Marek i Mateusz Plucińscy. Ojciec i syn w rozmowie o historii, rodzinnych wartościach, przywiązaniu do dobrych kupieckich zasad oraz pasji, która pozwoliła im pracować z największymi biżuteryjnymi markami świata.

Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: Jakub Wittchen

Panie Mateuszu, jak to jest uczestniczyć w konferencji koronacyjnej Króla Karola III? 

Mateusz Pluciński: Nie ukrywam, że było to dla mnie duże zaskoczenie i wyjątkowe wyróżnienie. Przygoda z marką Fabergé jest w naszym salonie, można powiedzieć, dwuetapowa. Już 20 lat temu, na podstawie licencji uzyskanej przez firmę Victor Mayer z Pforzheim, wprowadził ją do naszego salonu mój ojciec. Licencja trwała określony czas i wraz z jej zakończeniem Fabergé przestało funkcjonować w salonie. Natomiast marka sama w sobie zyskując miano kultowej, ciągle stanowiła przedmiot pożądania naszych klientów. I kiedy nastąpiła zmiana struktury właścicielskiej i Fabergé zostało zakupione przez firmę Gemfields, postanowiła ona wskrzesić markę i uczynić ją bardziej dostępną dla różnych grup wiekowych. Bo nie ukrywajmy Fabergé cechuje się mocno imperialną stylistyką, która trafiała do tej pory raczej do starszego użytkownika. I tak powstała kolekcja Locked. Wykonane ręcznie z 18-karatowego złota medaliony z jajkami-niespodziankami Fabergé, wysadzane rubinami, szmaragdami, szafirami, diamentami i emalią giloszową. I kiedy po zmianie właściciela, powstały nowe, odmłodzone kolekcje, zdecydowaliśmy, że będziemy się starać o przedstawicielstwo marki Fabergé na Polskę. I to się udało, dzisiaj jesteśmy jedynym, oficjalnym przedstawicielem marki w kraju. To stąd nasza obecność na konferencji koronacyjnej Króla Karola. Fabergé od wielu lat wykonuje część insygniów oraz wyrobów biżuteryjnych dla rodziny królewskiej, a że czas był taki, że zbliżała się ceremonia koronacyjna króla, to jako jeden z dwudziestu przedstawicieli zostałem zaproszony na prezentację biżuterii upamiętniającej to wydarzenie.

Ale Fabergé to nie tylko insygnia królewskie, doczekały się także swoich odniesień w popkulturze. Inspirują kreatorów mody, zagrały w kilku filmach. Chociażby w Jamesie Bondzie.

Mateusz Pluciński: I to także zostało zaakcentowane podczas konferencji, a nam dealerom został zaprezentowany produkt, który „zagra” w kolejnej części przygód najsłynniejszego agenta świata. Całe to wydarzenie odbyło się naprawdę w niesłychanie podniosłej atmosferze, obecna była wnuczka samego Fabergé, Sarah, która jest w radzie nadzorczej firmy i przybliżyła nam obecnym historię marki, jej zawirowane dzieje, nieodłącznie związane z historią carskiej Rosji i jej upadkiem. Muszę też dodać, że marka Fabergé stanowi wyjątek na biżuteryjnej mapie świata, bo pozwala swojemu użytkownikowi naprawdę na wiele, zaprasza go do procesu produkcyjnego, daje możliwość personalizacji biżuterii. I to wręcz w taki sposób, że klient może wybrać się do Londynu, usiąść z designerami marki i wraz z nimi zaprojektować unikalny dla siebie przedmiot. 

fabege

Miejsce, w którym się znajdujemy, salon jubilerski przy Placu Wolności 5, od samego początku istnienia związane jest z biżuterią. Przybliżmy historię tego miejsca. 

Marek Pluciński: Przed II wojną światową, w 1923 roku, powstała tutaj firma jubilerska Szulc, która wcześniej funkcjonowała w budynku Bazaru Poznańskiego. Walerian Szulc chcąc poszerzyć zakres swojej działalności, zdecydował o kupnie kamienicy usytuowanej przy Placu Wilhelmowskim, czyli dzisiejszym Placu Wolności. Filozofia, jaka mu przyświecała, to nie tylko sprzedaż biżuterii i wyrobów jubilerskich, ale także ich serwis i naprawa. A do tego potrzebna była przestrzeń. I tak została dobudowana oficyna, której budowa rozpoczęła się od zamontowania sejfu. Krążą anegdoty o tym, że podczas II wojny światowej Rosjanie próbowali się do tego sejfu dostać, ale nie dali rady. (śmiech) Szulc prowadził swój zakład w tym miejscu do 1939 roku, potem został pracownikiem u Niemców, którzy przejąwszy jego zakład, kontynuowali biznes w tej branży. Po II wojnie światowej Pan Szulc wrócił w to miejsce, komunistyczny aparat władzy mu na to pozwolił, niestety tylko po to, aby za chwilę całość jego firmy upaństwowić i powołać w tym miejscu przedsiębiorstwo PHU Jubiler. A przypomnijmy, że w Polsce do 1989 roku istniał ustawowy zakaz obrotu dobrami luksusowymi oraz metalami szlachetnymi dla przedsiębiorców prywatnych. I kiedy w 1989 roku kamienicę odzyskali jej prawowici właściciele, do mojego ojca, jednego z najbardziej znanych złotników w Poznaniu zwrócili się przedstawiciele rodziny Szulc, właścicieli nieruchomości, z propozycją poprowadzenia przy Placu Wolności 5 salonu jubilerskiego. Więc taki wybór dla mojego ojca, jako kontynuatora tradycji jubilerskiej w tym miejscu, był dużym wyróżnieniem. Nasza rodzina prowadziła już wówczas zakład jubilerski przy ulicy Głogowskiej, a że były to czasy, kiedy do jubilera stały kolejki, to nie do końca mieliśmy głowę do tego, aby myśleć o drugiej lokalizacji. Ale z drugiej strony, historia tego miejsca związana od zawsze z jubilerstwem, nie dawała nam spokoju i zdecydowaliśmy się spróbować. I tak równolegle przez prawie 20 lat prowadziliśmy dwa salony, ten przy ulicy Głogowskiej i ten przy Placu Wolności. 

I co się stało z Głogowską?

Marek Pluciński: Po 20 latach prowadzenia salonu na Głogowskiej, zdecydowaliśmy o jego zamknięciu, gdyż podupadła sama ulica, ale też Poznań jest tym miastem, w którym zniszczono, zdeprecjonowano handel w jego centrum. To, co historycznie mogłoby być perełką, jego wizytówką jak chociażby ulica Paderewskiego, gdzie mogłyby znajdować się największe światowe marki, zostało stłamszone poprzez decyzje włodarzy o budowaniu galerii handlowych. I to niestety zniszczyło jakość prywatnego handlu detalicznego.

A czy zatem nie mieliście pokusy, aby otworzyć lokal w którejś z galerii handlowych?

Mateusz Pluciński: Mieliśmy krótki epizod w Starym Browarze, chcieliśmy spróbować handlu galeryjnego i w zasadzie tylko Stary Browar pasował nam koncepcyjnie. Tam wszystko się, kolokwialnie mówiąc, spinało. Architektura, dobór marek, a także osoba pani Grażyny Kulczyk, która pełniła pieczę nad całością koncepcji galerii. Zależało nam na dotarciu do osób spoza Poznania, którzy czas na zakupy mają tylko w weekendy, a wówczas handel odbywał się przez wszystkie siedem dni w tygodniu.

3F3A2291

Marek Pluciński: Za wyborem Starego Browaru stała też jego lokalizacja, jeśli czegoś akurat zabrakło w salonie, w ciągu kilkunastu minut mogliśmy ten towar tam dowieźć. Jednak chyba byliśmy zbyt przyzwyczajeni do bardzo indywidualnej obsługi klienta w salonie, do osobistego ściskania im ręki, żebyśmy dobrze czuli się z tym, że w salonie w Starym Browarze nie jesteśmy w stanie tego robić. I ostatecznie zrezygnowaliśmy z obecności tam. To chyba taka stara szkoła handlu, że jeśli się chce jak najlepiej, to trzeba samemu w tym procesie uczestniczyć. 
Mateusz Pluciński: Dodatkowo sprzedajemy produkty naprawdę drogie, unikalne, wartościowe, więc i podejście do klienta musimy zapewnić wyjątkowe. Mamy też tę przewagę nad innymi markami, że sami jesteśmy użytkownikami tych dóbr. Możemy „wejść w buty” klienta i zrozumieć jego wahanie, odpowiedzieć na zastrzeżenia czy wątpliwości, bo znamy te produkty od podszewki. Przez te wszystkie lata naszej działalności wytworzyliśmy z naszymi klientami, gośćmi relacje często wręcz przyjacielskie i bardzo często wpadają oni do nas porozmawiać czy po prostu napić się kawy. Zachęcamy też naszych klientów, aby przynieśli do nas swoją złotą piękną biżuterię, abyśmy mogli ją przejrzeć, czasem naprawić, bo element pielęgnacji jest również bardzo ważny.

Dzisiaj współpracujecie Państwo z największymi, najbardziej renomowanymi markami jubilerskimi na świecie. Jak do tego doszło?  

Marek Pluciński: Mój ojciec miał taką maksymę „lepiej mało a dobrze, niż dużo a średnio”, więc moim założeniem było od zawsze pracować z największymi i najlepszymi. Co wcale z początku nie było łatwe. Jesteśmy jednoadresowym salonem, bez rozbudowanej sieci punktów handlowych, dodatkowo w Poznaniu, co czasem wywoływało konsternację u naszych partnerów i nasze długie tłumaczenia, gdzie ten nasz Poznań leży na mapie Polski. (śmiech) Na szczęście dla nas firmy, z którymi mamy zaszczyt dzisiaj pracować, szukają takich szaleńców emocjonalnych jak my. (śmiech) Ludzi, którzy mają prawdziwą pasję do tego, co robią i swoją głową ręczą za jakość obsługi w salonie. A dodatkowo nasze przygotowanie warsztatowe pozwala nam opowiadać o produkcie w najdrobniejszych szczegółach. 

3F3A2431

Panie Mateuszu, czy wejście w rodzinny biznes było oczywistym wyborem, czy bywały chwile wahania?

Mateusz Pluciński: Moje życie od małego oparte było o tę branżę. Mieszkaliśmy w domu bliźniaczym razem z dziadkiem, w ogrodzie była jego pracownia, więc ta filozofia życia była dla mnie codziennością. Ludzie, którzy nas odwiedzają w salonie, czy też nasi pracownicy znają mnie często dłużej niż ja ich. (śmiech) Bo oni często pamiętają mnie jako tego małego dzieciaka, który kręcił się po salonie w towarzystwie ojca. 

Dogadujecie się?

Mateusz Pluciński: Od kiedy zapadła decyzja o moim współdziałaniu w biznesie, trzeba było na nowo poukładać kompetencje, bo Tato traktuje firmę i salon jak respirator niezbędny do przeżycia. (śmiech) Dzień bez pracy, to dzień stracony!  Na szczęście mam wyjątkowego sojusznika w osobie mojej mamy, która potrafi tupnąć nogą i każe Tacie trochę odpocząć. (śmiech)
Marek Pluciński: Zaakceptowałem sytuację i zyskałem niesamowitego partnera w biznesie, który podobnie jak ja ma pasję do tej pracy i duma mnie rozpiera, kiedy widzę jak doskonale wszedł w branżę i z jakim powodzeniem rozwija biznes. 
Mateusz Pluciński: Przede wszystkim szanujemy się nawzajem. Wiemy, że gramy do jednej bramki. Mój syn jest jeszcze mały, ale marzyłbym o takiej relacji z nim w przyszłości, jaką ja mam ze swoim Tatą. 

Mówicie Panowie dużo o bardzo indywidualnej obsłudze, o swoich klientach mówicie per „goście”. Jak zatem odnajdujecie się w nowym świecie handlu internetowego. Czy tak luksusowe dobra, jakie oferujecie, da się w ogóle sprzedać przez Internet? 

Marek Pluciński: Trochę już wspomniałem o tym, że bardzo żałuję, że w centrum Poznania tak mało zostało prywatnych biznesów handlowych. Jestem pod tym kątem trochę staromodny. (śmiech) I nie wyobrażam sobie nie usiąść z klientem, nie porozmawiać, nie podzielić się swoją wiedzą, nie odpowiedzieć na nurtujące go pytania. Nie za bardzo mogę sobie wyobrazić przysłowiowe „wrzucenie do koszyka” zegarka Chopard, zupełnie tak samo jak wrzuca się chociażby proszek do prania. Choć są tacy klienci. 
Mateusz Pluciński: Bardzo podzielam tu opinię Taty, bo osobiście zupełnie nie rozumiem, jak zobaczenie zdjęcia w Internecie może mnie zainspirować do zakupu, a nie potrzeba, którą mam. To jest dla mnie trudne, bo dzielenie się wiedzą z klientami, doradzanie, bycie swego rodzaju przewodnikiem po tym świecie, jest stałym elementem naszej pracy. 
Marek Pluciński: Pracownicy, którzy z nami pracują, są z nami od wielu, wielu lat, często od samego początku istnienia salonu. I od zawsze powtarzam im, żeby obsługiwali klientów tak, jak sami chcieliby zostać obsłużeni. Dzisiaj jesteś po tej stronie lady, jutro będziesz po drugiej u kogoś innego, więc zastanów się, czego oczekujesz. Elegancji? Profesjonalizmu? Jeśli sam tego pragniesz, daj to swojemu klientowi, to przecież takie proste. Nie ma u nas zgody na bylejakość. 

4K

Ale standardy w salonie Jubiler Pluciński nie ograniczają się tylko do obsługi, bardzo dbacie też o jakość produktów, które sami wytwarzacie. 

Mateusz Pluciński: Od początku postawiliśmy na jakość. W Atelier Pluciński zatrudniamy wykwalifikowanych mistrzów złotnictwa, którzy tworzą luksusową biżuterię najwyższej jakości. Nie zależy nam na tym, aby klient wyszedł od nas z produktem, na którym jako salon najwięcej zarabiamy, ale z takim, który będzie faktyczną odpowiedzią na jego potrzeby. 
Marek Pluciński: To nasze podejście do klientów, nasza misja i filozofia działania, którą od wielu lat praktykujemy umożliwiła nam współpracę z tymi największymi. I to właśnie nas wybrali na swoich partnerów. W przypadku diamentów staramy się nie obniżać ich jakości, jeśli chodzi o inkluzję i szlify, bo choć oczywiście można na rynku kupić podobne wyroby biżuteryjne w różnych cenach, to jednak są one podobne tylko na pierwszy rzut oka. Bardzo zwracamy uwagę na jakość kamieni, z których wykonujemy biżuterię. Dzisiaj technologie pozwalają na użycie kamieni w jakości  EEE (Excellent, Excellent, Excellent – przyp.red) oraz IF (Internally Flawless), VVS ( Very Very Very Small Inclusion) i VS  (Very Small Inclusion – przyp. red), a także powyżej pewnej masy nasze kamienie posiadają zewnętrzne certyfikaty potwierdzające ich jakość. Podobnie jest w złocie. Nie wykonujemy złotej biżuterii w próbie 333. Mało tego, odchodzimy powoli od próby 585, ponieważ dzisiaj żadna firma premium nie wykonuje już złotej biżuterii poniżej 18. karatowego złota, więc w próbie 750. Czy to Chopard, Cartier czy Tiffany. I my chcąc trzymać ten sam poziom, dostosowujemy się do trendu światowego. 

Zatem produkty jakich marek można znaleźć w salonie?

Marek Pluciński: Żeby zrozumieć genezę tego, dlaczego dzisiaj w naszym salonie znajdują się takie, a nie inne marki, cofnę się nieco w czasie, do momentu, w którym mój Tata, wybitny, uznany złotnik w Poznaniu zgrzytał zębami. (śmiech) A dlaczego? Najważniejsza dla niego zawsze była jakość, a dostępne wówczas w Polsce narzędzia – niezbędne do wytwarzania jakościowej biżuterii – wołały o pomstę do nieba. Były po prostu siermiężne. Tata wykorzystując swoją pozycję, wszelkimi dostępnymi metodami starał się pozyskiwać jakościowe pilniki czy papier ścierny zza granicy. A że czasy były takie jakie były i na wyjazd za granicę trzeba było mieć zaproszenie, to odświeżał swoje znajomości z Niemcami, z którymi jako dziecko bawił się na jednym podwórku i prosił ich o zaproszenie do siebie. Te wyjazdy wykorzystywał do tego, aby kupować lepszej jakości narzędzia niezbędne w procesie produkcji. I kiedy okazało się, że dzięki narzędziom pozyskanym na zachodzie Europy, możemy wytwarzać lepszą biżuterię, zaczęły nam się podobać zupełnie inne jakościowo rzeczy. I kiedy jako szesnastolatek pojechałem z ojcem do dawnego NRF (Niemcy Zachodnie), to jak urzeczony stałem z nosem przyklejonym do wystawy sklepowej, oglądając niedostępne wówczas dla nas produkty, powietrze wydawało mi się czystsze, pogoda lepsza, a stacje benzynowe były niczym luksusowe sklepy. Nieprawdopodobnym było dla mnie, że niemieckie sklepy jubilerskie sprzedawały wówczas pierścionki! Całe, gotowe pierścionki! Bo w Polsce wówczas mogliśmy jedynie przerabiać obrączkę na pierścionek lub na odwrót. I tam chyba narodziła się moja miłość do luksusowych marek biżuteryjnych, napatrzyłem się na nie wystarczająco, żeby wiedzieć, że one w ogóle istnieją. Lata później, kiedy w naszej ofercie była głównie nasza własna biżuteria i srebrne sztućce, udało mi się nawiązać współpracę z firmą Seiko, która miała w swoim portfolio takie marki jak Lorus, Pulsar czy Jean Lassale. I z tym zaczęliśmy. Potem pojawiła się Omega, Longines i Rado. Wprowadzenie tych marek wiele zmieniło. Aby sprostać wizerunkowo, przebudowaliśmy salon, szybko zrezygnowaliśmy ze srebra. I wtedy pojawiło się zaproszenie z Genewy. Od króla jubilerów – firmy Cartier. Na to spotkanie pojechałem przygotowany jak nigdy wcześniej. Nauczyłem się historii każdego produkowanego przez Cartier zegarka, kupiłem garnitur od najlepszych krawców i… udało się. Cartier zawitał w naszym salonie. No i Chopard – ogromna firma, rodzinna, wielopokoleniowa, założona w 1860 roku, z którą połączyły nas te same wartości. Oprócz tego wspomniana już marka Fabergé, mało znana w Polsce firma Niessing, jeden z największych w Europie producentów obrączek, biżuteria raczej ascetyczna, ale coraz częściej znajdująca swojego konesera w Polsce. Dodatkowo w zegarkach jesteśmy dealerem marki Czapek, a w perłach australijskiej firmy Autore. Jesteśmy także jedynym w Polsce dystrybutorem bardzo luksusowej biżuterii marki Rota e Rota, której ceny sięgają niejednokrotnie setek tysięcy złotych. Oferujemy również bogatą gamę produktów naszego własnego wyrobu, które powstają w Atelier Pluciński. Przyjmujemy także indywidualne zamówienia na kamienie, także te, które nie znajdują się obecnie w naszej ofercie.
Mateusz Pluciński: Wracamy do korzeni, wywodzimy się ze złotnictwa i bardzo chcielibyśmy być kojarzeni także z naszymi własnymi wyrobami, bo to, co sami możemy zaoferować naszym klientom, jest absolutnie unikatowe i inne niż produkcja masowa. 

A jakie macie plany na przyszłość?

Mateusz Pluciński: Bijemy się dzisiaj z myślami o otwarciu kolejnego salonu w innym dużym mieście. Poznań jest naszą kolebką, ale nie ukrywam, że tak jak Tata wspomniał, nasza lokalizacja właśnie tutaj, w stolicy Wielkopolski czasem stanowi przeszkodę we współpracy z największymi. Choć już dzisiaj nasza działalność wykracza daleko poza nasze miasto, bo mamy klientów w całym kraju. Nie jest dla mnie problemem wsiąść w samochód i przejechać w nocy pół Europy, po to, aby rano być w Wiedniu, odebrać biżuterię i dostarczyć ją klientowi z Krakowa. Ale też pomni jesteśmy wcześniejszych doświadczeń z dwoma lokalizacjami. Znamy siebie i swoje podejście do jakości oraz nadzoru właścicielskiego. A być w dwóch lokalizacjach jednocześnie, jest niestety niemożliwym. Więc te decyzje jeszcze przed nami. Ale na pewno chcemy się rozwijać w markach niszowych, bo widzimy trend poszukiwania wyrobów nieoczywistych. Szczególnie widać to w zegarkach, gdzie trend dyskretnego luksusu jest dzisiaj wiodącym. I klienci poszukują alternatywy dla dość już często widywanych Rolexów czy Breitlingów. Jubiler Pluciński ma być butikowym miejscem, z najlepszą w mieście obsługą i produktami z najwyższej półki. 
Marek Pluciński: Nasz salon firmujemy własnym nazwiskiem, a co za tym idzie czujemy się odpowiedzialni za każdy aspekt procesu sprzedaży. To może jest trochę staromodne, ale tacy jesteśmy. Jakość jest dla nas najważniejsza. 

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA

Może cię zainteresować:

Mateusz i Marek Plucińscy Jubiler Pluciński
REKLAMA
REKLAMA

10 lat Why Thai w Poznaniu. Michał Niemiec | Czy osiągnąłem sukces? Ciągle mi mało!

Artykuł przeczytasz w: 14 min.
10 urodziny WHY THAI


Kiedy 10 lat temu wprowadził kuchnię tajską do Poznania, był prekursorem w branży gastronomicznej. Michał Niemiec, właściciel Why Thai, przy okazji 10. urodzin restauracji opowiada o swojej drodze do sukcesu, kulisach budowania marki i o tym, jak gastronomia stała się jego życiową pasją – pomimo że życie pchało go w objęcia ogrodnictwa, straży pożarnej, a nawet muzyki… Dziś Why Thai świętuje dekadę i rozwija nowy koncept, który na nowo odkrywa polską kuchnię.

Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: Michał Musiał

Jadasz coś innego niż kuchnia tajska?

MICHAŁ NIEMIEC: (śmiech) Oczywiście, że tak! Zdradzę Ci tajemnicę, że w sumie to jadam jej już niewiele. (śmiech) Jak to mówią, co za dużo, to niezdrowo – nawet najlepszą kuchnią świata można się w końcu przejeść. Ale zawsze próbuję nowych dań, pilnuję standardów, czy chcę czy nie chcę, bo w końcu to moja praca i pasja – muszę wiedzieć, co serwuję i dbać o to, żeby wszystko było na najwyższym poziomie.

Skąd zamiłowanie do kuchni i gotowania?

Miłość do kuchni zaszczepiła we mnie moja babcia, która świetnie gotowała, potem moja mama, dodatkowo mój wujek był kucharzem. A ja od najmłodszych lat towarzyszyłem im podczas przygotowywania posiłków. Pamiętajmy, że były to lata 80-te, gdzie normą było gotowanie w domu, kuchnia tętniła życiem i była miejscem, które scalało całą rodzinę. Obserwowałem, jak z prostych składników można stworzyć coś wyjątkowego, a wspólne gotowanie było okazją do rozmów i budowania więzi. To właśnie wtedy zrozumiałem, jak wielką radość może dawać przygotowywanie posiłków dla innych.

Babcia i mama wspierały Cię w Twojej rodzącej się wówczas pasji?

One tak, tata niekoniecznie. (śmiech) Jego marzeniem było, abym poszedł w jego ślady i przejął po nim gospodarstwo ogrodnicze. Przez wiele lat hodował róże, dodatkowo był prezesem Ochotniczej Straży Pożarnej, więc jak już pogodził się z tym, że ogrodnikiem nie zostanę, to pojawił się pomysł, abym został strażakiem, a dodatkowo zapisał mnie na lekcje gry na saksofonie, bo trzecim wyborem była kariera muzyka. (śmiech) Ale to wszystko nie było dla mnie. Moim przeznaczeniem jest gastronomia.

Michał Niemiec Why Thai

Ale w rodzimym gospodarstwie ogrodniczym jednak trochę pracowałeś…

Nie miałem wyjścia. (śmiech) Jednak zawsze uciekałem w stronę sztuki gotowania. Kilka lat spędziłem, pracując w hotelach orbisowskich, a następnie ukończyłem Wyższą Szkołę Hotelarstwa i Gastronomii. To był czas, kiedy turystyka dopiero raczkowała, a Polska zaczynała otwierać się na świat. Dzięki zagranicznym praktykom mogliśmy poznawać nowe smaki i wprowadzać je na nasze stoły, co było niezwykle inspirujące. Po śmierci rodziców wróciłem do Kalisza, parę lat prowadziłem gospodarstwo, zostałem nawet radnym, ale to nie była moja droga. Postawiłem więc wszystko na jedną kartę – wybrałem gastronomię. Choć z perspektywy czasu nie mogę powiedzieć, że praca w gospodarstwie niczego mi nie dała – przede wszystkim nauczyła mnie ciężkiej pracy i szacunku do tego, co samodzielnie się wypracuje. Te doświadczenia ukształtowały mój charakter i nauczyły wytrwałości, która później okazała się kluczowa w budowaniu mojego miejsca w gastronomii.

Jakie było to ostatnie 10 lat dla Ciebie?

Na pewno bardzo pracowite, pełne wyzwań i intensywnego rozwoju. To czas, który nauczył mnie wytrwałości oraz elastycznego podejścia do różnorodnych wyzwań. Były trudne chwile, ale również wiele radości płynącej z osiągnięć i pokonywania barier. Pandemia, inflacja, wojna w Ukrainie, a także nasze lokalne trudności, takie jak niekończący się remont Starego Rynku, uświadomiły mi, jak istotna jest zdolność adaptacji. Te wydarzenia stanowiły poważny test, a jednocześnie stały się impulsem do działania i poszukiwania nowych dróg w obliczu zmian.

Mija właśnie 10 lat, kiedy powstał pierwszy lokal Why Thai. Jak wspominasz początki, bo zdaje się, że pierwszym pomysłem, była kuchnia włoska. Co zaważyło na zmianie strategii?

To prawda. Why Thai w Poznaniu świętuje właśnie swoje 10-te urodziny, ale cała grupa ma już 12 lat. Pierwszy lokal powstał w Warszawie dlatego, że w Poznaniu nie mogłem znaleźć odpowiedniej lokalizacji. Lokal znalazł się w Warszawie, więc niewiele się zastanawiając, wyruszyłem na podbój stolicy. Nie mając zupełnie wiedzy na temat tamtejszego rynku gastronomicznego, poszedłem na żywioł. (śmiech) I faktycznie początkowo moim pomysłem było otworzenie restauracji z włoskim jedzeniem, ale Warszawa była wówczas już naszpikowana włoskimi smakami, więc z czysto biznesowego punktu widzenia, zmieniłem koncepcję i postawiłem na kuchnię tajską. Dziś z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że Warszawa wiele mnie nauczyła i na pewno dała solidne podwaliny pod biznes w Poznaniu. Z takich ciekawostek powiem Ci, że kiedy po dwóch latach prowadzenia biznesu w Warszawie postanowiłem wrócić na rodzime wielkopolskie podwórko, tu i ówdzie było słychać głosy, że to warszawska firma otwiera knajpę w Poznaniu. (śmiech) A było zupełnie odwrotnie. Jestem wielkopolaninem, pochodzę z Kalisza, więc to Poznań ruszył na podbój Warszawy, a nie odwrotnie. (śmiech) 

Michał Niemiec Why Thai

Pierwszy lokal powstał w Warszawie, potem kolejne w Poznaniu. Warszawa to miasto globalnych korporacji, międzynarodowej społeczności, tam kuchnia tajska pewnie nie była niczym dziwnym. Jednak Poznań, miasto bardziej kulinarnie konserwatywne, ze swoją nieśmiertelną kaczką po poznańsku. Nie obawiałeś się rodzimego rynku?

Poszedłem za ciosem warszawskiego sukcesu i nie miałem większych obaw co do tego, jak poznaniacy przyjmą kuchnię tajską, choć faktycznie była ona dość egzotyczna. Myślę, że duży wkład w popularyzację światowych, a zwłaszcza azjatyckich smaków, miały wtedy lokale z sushi, które w tamtym czasie zaczęły zdobywać w Poznaniu dużą popularność. Dzięki nim klienci byli już otwarci na nowe kulinarne doświadczenia i gotowi spróbować czegoś nieco innego. Dziś myślę, że w tym miejscu, w którym my byliśmy 10 lat temu, jest kuchnia koreańska, którą dopiero poznajemy i oswajamy, podobnie jak wtedy kuchnię tajską. To pokazuje, że kulinarne gusta w Polsce cały czas ewoluują, a klienci są coraz bardziej otwarci na nowe smaki i nieznane wcześniej tradycje kulinarne. W tamtym czasie tajska kuchnia wydawała się egzotyczna, dziś jest dla wielu naturalnym wyborem. 

Czy są jakieś wspomnienia lub historie z początków Why Thai, które szczególnie zapadły Ci w pamięć?

Wspominam ten czas jako okres niezwykle intensywnej pracy. Przygotowując się do otwarcia lokalu w Warszawie, pracowałem po 350-370 godzin miesięcznie. Gdy warszawska restauracja zaczęła funkcjonować stabilnie, bez chwili wytchnienia ruszyłem z przygotowaniami do otwarcia lokalu w Poznaniu. Lokal przy ulicy Kramarskiej, w którym mieścimy się do dzisiaj, przeszedł generalny remont, więc w zasadzie kursowałem non stop pomiędzy Warszawą i coraz lepiej prosperującym tam lokalem, a Poznaniem i lokalem w remoncie. (śmiech) Sam remont przebiegł dość szybko i w miarę bez większych trudności, ale ja byłem koszmarnie zmęczony, a mój organizm domagał się odpoczynku. Przyjaciele przekonali mnie, że przed samym otwarciem muszę odpocząć i w końcu dałem się namówić na tydzień urlopu, który pozwolił mi złapać oddech przed kolejnym wyzwaniem, jakim było otwarcie. Pamiętam też wydarzenie z 2015 roku, które na długo zapisało się w mojej pamięci – pękła rura w ulicy i zalała nasz lokal. Co gorsza, stało się to w Boże Narodzenie, więc odkryliśmy problem dopiero po świętach. Piwnica była zalana po sufit, sprzęty zniszczone, a restauracja wymagała generalnego odmalowania. Przez trzy miesiące walczyliśmy, żeby wszystko naprawić i przywrócić lokal do życia. To była jedna z tych sytuacji, które uczą pokory, cierpliwości i tego, że w gastronomii zawsze trzeba być gotowym na niespodziewane wyzwania.

Za oryginalne, tajskie smaki w Why Thai odpowiadają rodowici Tajowie. Już od samego początku zdecydowałeś się zatrudniać kucharzy z Tajlandii, aby zapewnić autentyczność potraw. To nie jest łatwa droga. 

Mam chyba trochę szczęścia w życiu. (śmiech) Mój znajomy, którego żona pochodzi z Tajlandii, bardzo pomógł mi w rekrutacji kucharzy bezpośrednio stamtąd. Dzięki jego wsparciu udało się nie tylko załatwić wszystkie formalności, ale znaleźć prawdziwych mistrzów, którzy zarówno znają techniki tajskiej kuchni, jak i przekazują jej autentycznego ducha. To było wyzwanie, ale kluczowe dla utrzymania najwyższej jakości i prawdziwości naszych dań. Nasza Szefowa Kuchni Mala, pracuje z nami już 10 lat…

Michał Niemiec Why Thai

Czy widzisz różnicę w podejściu Polaków do kuchni tajskiej 10 lat temu i teraz? Czy przez te lata zmieniły się gusta klientów lub ich oczekiwania względem autentycznych smaków Azji?

Bardzo! I to bardzo dobrze! Pamiętam, kiedy otworzyliśmy pierwszą restaurację w Poznaniu, nie mogliśmy przygotowywać dań w takiej ostrości, w jakiej oryginalnie występują, bo dla naszego poznańskiego podniebienia to było zdecydowanie za dużo. (śmiech) Dziś pad thai czy kurczak słodko-kwaśny podawane w Why Thai, smakują tak samo jak w Tajlandii – autentycznie i bez kompromisów w kwestii przypraw czy ostrości. Klienci stali się bardziej otwarci na intensywne smaki, a także świadomi tego, czym naprawdę jest kuchnia tajska. To ogromna zmiana w porównaniu do początków, kiedy musieliśmy dostosowywać przepisy, aby były bardziej neutralne i łagodniejsze.

Ile dzisiaj jest restauracji w sieci?

Obecnie w skład sieci Why Thai wchodzą dwie restauracje z obsługą kelnerską – Why Thai Food & Wine w Warszawie oraz w Poznaniu. To miejsca, które łączą elegancję z autentycznymi tajskimi smakami, oferując gościom wyjątkowe kulinarne doświadczenia. Dodatkowo, półtora roku po otwarciu poznańskiej restauracji, narodził się koncept Why Thai Express. To zupełnie inny pomysł, skierowany do osób ceniących szybkie i wygodne rozwiązania w stylu street food. Why Thai Express specjalizuje się w daniach na wynos, zachowując przy tym charakterystyczną dla sieci jakość i smak autentycznej kuchni tajskiej. Takich punktów mamy w Poznaniu trzy, co pozwala nam pokryć swoim zasięgiem całe miasto. Cała sieć zatem to pięć restauracji.

Michał Niemiec Why Thai

Z perspektywy 10 lat działalności, co uważasz za największy sukces Why Thai? Co według Ciebie sprawiło, że klienci pozostają lojalni wobec Waszych restauracji?

Kiedy prowadzisz własny biznes, praca staje się codziennością, a sukces nie jest czymś, o czym myślisz na co dzień. Dla mnie prawdziwym sukcesem są ludzie, z którymi pracuję, bo bez nich niczego bym nie zrobił. To oni tworzą atmosferę tego miejsca. No i nasi klienci – ci, którzy wracają do nas od lat, polecają nasze restauracje swoim bliskim i wciąż obdarzają nas zaufaniem. Czy czuję, że sam osiągnąłem sukces? Szczerze mówiąc, nie patrzę na to w ten sposób. Ciągle mi mało. (śmiech) O wiem! Mam już dzisiaj struktury tak poukładane, że mogę od czasu do czasu pozwolić sobie na krótki odpoczynek – i to jest mój osobisty sukces! (śmiech)

Co słyszysz od swoich gości?

Słyszę, że jest smacznie i świeżo. W końcu hasło „najlepszy pad thai w mieście” nie wzięło się znikąd! W naszej kuchni używamy wyłącznie świeżych produktów i oryginalnych, tajskich składników. Nie idziemy na skróty ani nie pracujemy na zamiennikach – autentyczność smaku jest dla nas priorytetem i to właśnie doceniają nasi goście.

A Twoja ulubiona potrawa?

Nie będę zbyt oryginalny, (śmiech) oczywiście, pad thai! To klasyka, która nigdy mi się nie znudzi. Ale jeśli miałbym wskazać coś mniej oczywistego, to zdecydowanie khao soi – potrawa pochodzącą z rodzinnego miasta naszej szefowej kuchni. To danie niezwykle aromatyczne i sycące, będące czymś pomiędzy zupą a drugim daniem. Składa się z makaronu zanurzonego w intensywnym curry, mięsa wołowego, kiszonek, świeżych warzyw i chrupiącego makaronu na wierzchu. Każdy kęs to eksplozja smaków, która zawsze przenosi mnie na chwilę do Tajlandii.

Michał Niemiec Why Thai

Gastronomia w Polsce przechodziła przez różne okresy, w tym przez trudności związane z pandemią. Czy doświadczenia ostatnich lat wpłynęły na strategię Why Thai? Co się zmieniło, a co pozostało takie samo?

Przede wszystkim poukładaliśmy strukturę. Dzisiaj zatrudniam 75 osób, a to już wymagało stworzenia jasnego podziału obowiązków i zbudowania solidnego systemu zarządzania. Zależało mi, aby każdy członek zespołu wiedział, za co odpowiada i miał przestrzeń do rozwoju. Od początku istnienia restauracji w Poznaniu, nie czułem się dobrze z tym, że w restauracji z obsługą kelnerską realizujemy również wynosy. Dostawcy wpadali do restauracji jak przeciąg, zakłócając atmosferę, którą chcieliśmy stworzyć dla gości jedzących na miejscu. To powodowało pewien chaos i wpływało na komfort tych, którzy przyszli, aby cieszyć się posiłkiem w spokojnym otoczeniu. Stąd dość szybkie powstanie Why Thai Express, które w pandemii okazało się zbawienne, bo kiedy inni restauratorzy dopiero uczyli się wynosów, my tę strukturę mieliśmy już zbudowaną. Dziś widzę, że dużo większym wyzwaniem niż pandemia, jest inflacja. Ceny produktów poszły mocno w górę, koszty utrzymania lokali wzrosły, a portfel klienta nie jest z gumy… Ale to, co pozostało niezmienne, to dbałość o jakość, autentyczność naszych potraw i budowanie relacji z gośćmi, które zawsze były fundamentem naszej marki.

Twoim nowym dzieckiem jest Restauracja OT.Warta, koncept zupełnie inny niż Why Thai. Co zainspirowało Cię do jej otwarcia?

To było szalone! (śmiech) Ale byłaś tam i przyznasz, że jest pięknie?

Jest pięknie, ale to zupełnie inna bajka niż Why Thai. Wszystko tam jest odmienne od tego, co spotykam w Why Thai. Inny wystrój, inna kuchnia, inne smaki, inna filozofia. Potrzebowałeś zmiany?

Bardzo! Odkryłem to miejsce podczas spaceru z psem i od razu wiedziałem, że chcę tam mieć restaurację. OT.Warta mieści się w zabytkowym budynku Łazienek Rzecznych nad Wartą, które w latach 20. i 30. były jednym z najpopularniejszych miejsc w Poznaniu – przed wojną dziennie odwiedzało je nawet 5000 osób, bo znajdowały się tam miejskie kąpieliska. Niestety, przez lata miejsce popadło w zapomnienie, ale dziś, dzięki modernizacji, odzyskało swój dawny blask. Dla mnie to ogromna satysfakcja, że mogę być częścią tej nowej historii, przywracając to miejsce poznaniakom w zupełnie nowej odsłonie. Miejsce znajdujące się 15 minut spacerem od Starego Rynku, pełne historii, niepowtarzalnego uroku i wyjątkowego charakteru. Kto tam raz zawita, zakocha się w tym miejscu. Gwarantuję.

To powiedz jeszcze, jaką kuchnię serwuje OT.WARTA?

Poznaniacy znajdą tam polską kuchnię w nowoczesnym wydaniu, inspirowaną dawnymi przepisami zaczerpniętymi ze starych książek kucharskich. To dania, które nawiązują do tradycji, ale są podane w sposób współczesny, z wykorzystaniem najwyższej jakości lokalnych składników. Dzięki temu goście mogą odkrywać klasyczne smaki na nowo, w odświeżonej i kreatywnej formie.

Gdzie znajdujesz inspiracje do rozwoju swoich restauracji i wprowadzania nowych pomysłów? Rozwinąłeś sieć, otworzyłeś OT.WARTĄ, podejmujesz odważne decyzje. Skąd czerpiesz pomysły na to, jak dalej rozwijać swoje marki?

To chyba moja domena, że kiedy mam chwilę wolnego czasu, zaczynam intensywnie myśleć o nowych pomysłach. (śmiech) A tak na poważnie, wszystko wynika z mojej pasji do gastronomii – choć czasem mam wrażenie, że nie zawsze jest to miłość odwzajemniona. (śmiech) Lubię, kiedy coś się dzieje, kiedy jestem w ruchu i mogę tworzyć nowe rzeczy. To właśnie ten dynamizm, poszukiwanie nowych wyzwań i chęć odkrywania, co jeszcze można zrobić, napędzają mnie do działania.

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
10 urodziny WHY THAI
REKLAMA
REKLAMA