Wulkan energii z tysiącem pomysłów na minutę. Emocje, które jej towarzyszą są autentyczne i nie boi się ich okazywać. Otwarcie mówi o swoich sukcesach, ale też bolączkach i porażkach. Jej autentyczność i transparentność znalazły swoje odzwierciedlenie w budowaniu marki, o której mówi – Z PROPS-em MOŻESZ WIĘCEJ. Joanna Gacek-Sroka właścicielka marki PROPS udowadnia, że w życiu niemożliwe nie istnieje. Nawet jeśli rozpoczynasz budowanie biznesu, mając w kieszeni 400 złotych.
Patrząc na to gdzie dzisiaj jesteś i co robisz, mam wrażenie, że dzięki PROPSOWI spełniłaś wiele ze swoich marzeń. Które z nich darzysz największym sentymentem? Czy któreś zapadło Ci szczególnie w pamięć?
JOANNA GACEK-SROKA: Może to nie marzenie, a wyzwanie. I zarazem największy sukces. Przede wszystkim PROPS pozwolił mi po urlopie macierzyńskim wrócić na rynek pracy. Bardzo bałam się tego, aby nie utknąć w domu z małym dzieckiem, bo zawsze ważna była dla mnie praca, projekty, działanie, spotkania, tworzenie czegoś. Macierzyństwo sprawiło, że musiałam na chwilę przystanąć i bałam się, że etap działania i tworzenia już się zamknął. I najbardziej cieszy mnie to, że udało mi się pokonać w głowie pewne bariery i kiedy Tymek, mój syn miał pół roku rozpoczęłam etap powrotu na rynek, zaczęły się pojawiać moje pierwsze projekty. Udało mi się „wyjść z domu”. I jestem z tego bardzo dumna. Nie pozwoliłam się zaszufladkować tylko na macierzyństwie. A tego bardzo się bałam.
I kiedy już uciekłaś spod topora stereotypu matki Polki, a firma zaczęła się rozwijać, pojawiły się kolejne szanse, które wykorzystujesz.
Oj tak! Moim marzeniem zawsze była rozmowa z Dorotą Wellman. W zeszłym roku zostałam zaproszona przez Martę Klepkę (organizatorkę konferencji Być Kobietą on Tour przyp. red.) do rozmowy właśnie z Dorotą. Chyba z pięćset razy przeczytałam maila z tym zaproszeniem (śmiech), nie mogąc uwierzyć, że to dzieje się naprawdę.
To są wszelkie nominacje do nagród, które dostaję – Kobieta e-commerce, finalistka Bizneswoman Roku w fundacji Sukces Pisany Szminką, która to fundacja towarzyszy mi od początku mojej działalności. To dla mnie ogromny zaszczyt, że w jednym z ich najstarszych konkursów, w którym wyłaniane są liderki, jestem w finale! Dodam tylko, że do konkursu napłynęło kilka tysięcy zgłoszeń. A ja bałam się wyjść z domu po macierzyństwie! (śmiech) To są też marzenia związane z rozwojem innych kobiet. Uwielbiam kobiety i mam ogromną potrzebę spotykać się w ich gronie. I to też było motywacją do organizacji u nas w PROPS-ie spotkań dla kobiet. Spotkań ze specjalistami z różnych dziedzin. Od prawnych, przez księgowe, biznesowe czy dotyczących samorozwoju. Zanim rozpoczęła się moja droga z PROPS-em, chciałam organizować eventy dla kobiet. Ta siostrzana wspólnotowość jest bardzo bliska mojej duszy, więc mimo że jesteśmy marką „tylko” torebkową, bardzo dbam o to, żeby kobiety znalazły u nas przestrzeń do wspólnego spędzania czasu.
Wróćmy do początków. Ile prawdy jest w tym, że mając apetyt na własną markę, własną firmę, zrobiłaś to posiadając w kieszeni 400 złotych?
100 procent prawdy! Tak dokładnie było. Po powrocie z Anglii do Polski byłam na urlopie macierzyńskim i wciąż biłam się z myślami, co dalej zrobić z własnym życiem. Mój mąż był dla mnie dużą podporą w tamtym czasie, gdyż bez mrugnięcia okiem wziął na siebie odpowiedzialność, żebym ja mogła zdecydować, co dalej. Ale ja nie potrafię być u kogoś na garnuszku, więc wzięłam 400 złotych i obliczyłam, ile mniej więcej mogę za to kupić tkanin. I kupiłam. Aż 4 metry! I nie dlatego, że metr kosztował 100 złotych. (śmiech) Musiałam też kupić bilet z Obornik do Poznania i z powrotem. Do tego nici i pozwoliłam sobie na kawę. Pierwsze projekty powstały na 30-letniej maszynie mojej mamy. Było to 16 worko-plecaków.
A dlaczego w ogóle torebki? Nie chciałaś szyć czegoś innego?
Na początku w ogóle nie było mowy o torebkach! Rozpoczęło się od kocyków dla dzieci i różnych akcesoriów do wózka dziecięcego. Ale po pół roku uznałam, że muszę się określić, co chcę robić. Bo różnorodność asortymentu była ciężka do okiełznania. Stworzyliśmy worko-plecak. Dlaczego? Bo był modny, bo dziewczyny prosiły, bo był praktyczny, bo dwie ręce pozostawały wolne podczas zabawy z dzieckiem na placu zabaw. Wszystko z myślą o mamach, bo PROPS wyewoluował z prowadzonego przeze mnie bloga „Matka Polka na Propsie”. Nie ukrywam, że czas po urodzeniu dziecka był bardzo trudny i zaleceniem mojego psychologa był powrót do jednej z rzeczy, którą kochałam robić przed urodzeniem dziecka. I miałam dwie opcje – albo śpiew albo pisanie. A że byłam zamknięta w domu i jedyne, co mogłam sobie pośpiewać to kołysanki, to stwierdziłam, że będę pisać. I tak powstał blog skupiony wokół depresji poporodowej, która mnie dotknęła. I kiedy któregoś dnia, jedna z moich czytelniczek zapytała, czy uszylibyśmy torbę do wózka, oczy mi się zaświeciły. Zawsze kochałam torebki, kocham je do tej pory! Mogę nie kupować ciuchów, butów, ale torebki… Zawsze były dla mnie bardzo ważne. Tyle odmian, rodzajów, wielkości, kolorów!
Czy zatem wiesz, ile masz swoich torebek?
(śmiech) Nie! Ale kilka wieszaków. Na szczęście wiem, że niektóre z moich klientek mają ich o wiele więcej ode mnie!
Postawiłaś na bardzo transparentny sposób komunikacji ze swoimi klientami. Prowadzisz aktywnie social media i tam oprócz postów stricte sprzedażowych pojawia się sporo Twoich przemyśleń, czasem nie stronisz od łez, szczerze opowiadasz o swoich sukcesach, ale też o porażkach. To bardzo odważny sposób komunikacji. Dlaczego?
Chyba dlatego, że sama oczekuję od ludzi transparentności i uczciwości, że nie byłabym w stanie pracować i tworzyć, gdybym komunikowała się w inny sposób. Tak postanowiłam na samym początku drogi PROPS-a i pamiętam zdziwienie mojej mamy, która nie mogła zrozumieć dlaczego tak. Ale powiedziałam sobie „robię to po mojemu, albo wcale”. Żebym była szczęśliwa w tym co robię, musi być po mojemu!
Niejednokrotnie piszesz o rzeczach bardzo intymnych, albo niepopularnych. O pieniądzach, że ich brakuje, albo ile zarobiliście. Tak się w Polsce raczej przyjęło, że wielu przedsiębiorców „maluje trawę na zielono” i choćby się waliło i paliło trzymają się wersji „keep smiling”. Ty za to czasem płaczesz. Jestem ciekawa jak reagują na to Twoi bliscy?
Zdarzają się takie sytuacje, kiedy moja rodzina, czy moi przyjaciele pytają – po co to robisz? Po co komuś wiedzieć, ile zarobiłaś, albo ile nie zarobiłaś. Zawsze odpowiadam, że jeśli chcemy, aby kobiety spełniały z naszymi torebkami marzenia, jeśli chcą iść swoją drogą, to muszą wiedzieć, że nie zawsze będzie kolorowo. Aż mam ciarki jak to mówię, ale jest to dla mnie bardzo ważne. Apoteoza Instagrama, który swego czasu zalewał nas taką słodkością, że wszystko zawsze wychodzi, że wszystko się udaje i jest łatwe, jest kwintesencją nierealnego świata. Nie zawsze jest łatwo, nie wszystko się udaje, a porażki są czymś naturalnym, co nas spotyka na naszej życiowej drodze.
Dużo Cię to kosztuje? Nie jest łatwo przyznawać się do swoich porażek.
Ależ oczywiście! To jest zawsze dla mnie duży stres, bo otaczający nas świat kocha zwycięzców. Ciężko jest być transparentnym, wyjść na live w Internecie i powiedzieć – przepraszam, zawaliliśmy. Uważam, że to jest bardzo odważne. Czasami może głupie. Ale nie wyobrażam sobie inaczej. Wiadomości od naszych klientek, od naszej społeczności na szczęście rekompensują mi ten stres i wiem, że droga, którą obrałam, jest słuszna. Bardzo mi zależy, aby nasi klienci wiedzieli jak przebiega proces produkcyjny, jakie mamy marże. Często spotykam się z tzw. „hejtem na przedsiębiorców”. Myślę, że wynika on z tego, że ludzie mają mylne wyobrażenie na temat przedsiębiorców. Myślą, że zawsze wszystko im przychodzi łatwo. To może moimi postami obalę ten mit? I pokażę drugą stronę medalu? I też chciałabym, aby nasi klienci wiedzieli, że za produktem, który zamawiają, stoją konkretni ludzie, którzy wykonali konkretną pracę. I że włożyli w nią całe swoje serce.
Miałaś okazję niedawno wystąpić na konferencji Być Kobietą on Tour, gdzie wspólnie z Kasią Wilk w rozmowie z Dorotą Wellman, podzieliłaś się swoimi bardzo osobistymi przeżyciami. I tym, z czym musisz się mierzyć jako kobieta, mówię tu o hejcie, który Cię dotknął. Bardzo mnie uderzyło, kiedy powiedziałaś, że pod Twoim filmem na Tiktoku pojawiły się komentarze życzące Ci śmierci. To aż niewyobrażalne.
Kiedy 4 lata temu rozpoczynałam swoją przygodę w biznesie, nikt nie miał pojęcia, czym jest body positive. I kiedy pokazałam w Internecie swoje zdjęcia, pozując do naszej kampanii reklamowej, fala negatywnych komentarzy zalała mnie siłą tsunami. Niektóre z nich, były dla mnie tak szokujące, że miałam dwie drogi. Albo się poddać i schować w mysią dziurę, albo stawić temu czoła i zintensyfikować działania. Jako konsumentka chciałabym nosić ubrania marek, które niosą ze sobą pewne wartości. I tak od początku, konsekwentnie budujemy PROPS-a. Bardzo mi zależy, aby z naszymi torebkami kobiety czuły się pewnie w każdej sytuacji. Zarówno podczas wieczornego ekskluzywnego przyjęcia, kiedy zabierają ze sobą wieczorową welurową torebkę, jak i kiedy chwytają pod pachę organizer, w który zapakują dokumenty i pójdą założyć własną działalność. Wybrałam drogę numer dwa, chcąc pokazać kobietom, że skoro pomimo hejtu, jaki na mnie spadł, nadal stoję, działam i funkcjonuję, to one też mogą. A z PROPS-em możesz więcej.
W mediach społecznościowych funkcjonuje grupa „Ambasadorzy PROPS-a”. I tam oprócz postów wstawianych przez Was jako markę, są tysiące postów klientek, które rozpakowują swoje zamówienia, pozują z torebkami PROPS-a, wymieniają się doświadczeniami. Jak udało Ci się stworzyć tak wspaniałą społeczność?
Tak (śmiech), to naprawdę zaskakujące. Nadal mnie to dziwi. Bardzo. Na ten pomysł wpadł Sebastian, z którym współpracuję od dwóch lat. Sebastian jest marketingowcem oraz odpowiada za naszą nową stronę internetową. I któregoś dnia przyszedł do mnie z koncepcją zbudowania społeczności PROPS-owej. I muszę przyznać, że zastrzelił mnie tym pomysłem. Bo fanpage PROPS-a to normalna sprawa. Dzisiaj każda marka ma swój fanpage, ale grupa? Kto będzie chciał przyjść do grupy i pochwalić się torebką? Okazało się, że zaprocentowała praca na wartościach. I kiedy tylko grupa powstała, jej popularność wzrastała z dnia na dzień. Ba! Czasem z godziny na godzinę przybywało jej członków. Najpiękniejsze dla mnie jest to, że dziewczyny mają swoje grupy na Messengerze, zaczynają tworzyć się piękne przyjaźnie, ludzie się wspierają. W naszej marce piękne jest to, że ludzie, którzy noszą torebki PROPS-a witają się na ulicy! Witasz każdego, kto nosi buty sportowe tej samej marki co ty? A w PROPS-ie to normalne!
A Ty jak widzisz kogoś ze „swoją” torebką? Podchodzisz? Zagadujesz?
A zawsze! (śmiech) Jestem przeszczęśliwa, kiedy spotykam kobiety noszące moje produkty. Tak też było ostatnio na Wielkiej Szamie w Poznaniu, kiedy stojąc w kolejce rozglądam się, a tu nasza torebka, tu torbo-plecak, tu nasza nerka, tam na wózku wisi Daily (model torebki przyp.red). Poszłam się z nimi przywitać, wyściskałyśmy się. To bardzo wzruszające dla mnie chwile. Jestem im bardzo wdzięczna. To dla mnie zaszczyt powiedzieć im – dziękuję za to, że jesteś. Daj czadu w tym życiu! Uwielbiam to.
Jesteś najlepszą ambasadorką swojej marki?
Ojej, to trudne pytanie. Myślę, że na pewno autentyczną, ale czy najlepszą? Wszyscy pracujemy na sukces PROPS-a. To społeczność, która spełnia swoje marzenia, która się zaprzyjaźniła ze sobą i ma wspólne wartości.
Ale jest dużo Twojej marki osobistej w PROPS-ie. Więc czy jest tak, że Ty to PROPS, a PROPS to Ty?
Ludzie tak to zauważają, bo my też tak to komunikujemy! Wiele postów jest moich, faktycznie jest sporo marki osobistej w PROPS-ie, ale tak naprawdę za tym wszystkim stoją ludzie. Idziemy razem krok w krok.
Katarzyna Kabat | Instytut Idea Fit & Spa Stworzyłam przestrzeń, która koi zmysły
13 maja, 2025
Artykuł przeczytasz w: 9 min.
To nie jest zwykła rozmowa o biznesie. To rozmowa o uważności, szczęściu i wolności. O tym, jak zbudować miejsce, które nie działa według schematów, nie goni za trendami, nie podąża za hałasem świata – tylko słucha. Daje przestrzeń. Otula ciszą, dotykiem, dobrym słowem. Instytut Idea Fit & Spa kończy właśnie dziesięć lat. Dla Katarzyny Kabat, jego właścicielki, to nie tylko jubileusz, ale moment głębokiego zatrzymania. W tej rozmowie opowiada o tworzeniu zespołu z sercem, o codziennych rytuałach, które budują spokój i o tym, że prawdziwy rozwój nie zawsze polega na dodawaniu, czasem na pozostaniu przy tym, co naprawdę dobre.
Kasiu, na początek trochę prywaty. Odwiedzam Twój Instytut regularnie, korzystając z zabiegów, tych drobnych, codziennych i tych większych, które zostają w ciele na długo. I jeśli mogę na początek podzielić się swoją osobistą refleksją, to powiedziałabym jedno: tu panuje uważność. Lubię te momenty, kiedy dostaję swoją ulubioną kawę, kiedy ktoś pamięta drobny szczegół, kiedy czuję się nie tylko obsłużona, ale naprawdę zaopiekowana. To nie jest uważność z poradnika ani z aplikacji do medytacji. To taka, która wydarza się między spojrzeniem a dotykiem, między ciszą a ruchem dłoni. Jak udało Ci się to osiągnąć?
KATARZYNA KABAT: Myślę, że ta uważność zaczyna się od serca. Od wrażliwości na drugiego człowieka, tej cichej, instynktownej, właśnie nie z poradników. Uważność zawsze była dla mnie ważna. To ona prowadzi mnie, kiedy buduję zespół. Nie patrzę tylko na CV. Patrzę na człowieka. Na to, czy przy tej osobie czuję się swobodnie, czy jest w niej ciepło, które naturalnie otula innych. Bo jeśli ja to czuję, to wiem, że nasi podopieczni też to poczują. To nie jest coś, czego można się nauczyć. To coś, z czym się przychodzi na świat. Myślę, że to kwestia duszy, a ja mam duszę artystki. Muzyka, taniec, emocje – to wszystko mnie kształtuje. Przez całe życie jestem blisko ludzi. I dlatego ta uważność, o której mówisz, po prostu się wydarza – w spojrzeniu, w ciszy, w prostym geście. I jest ona częścią tego miejsca, bo jest częścią mnie.
Mija właśnie dziesięć lat, odkąd powstał Instytut. Gdybyś miała spojrzeć na niego jak na ogród, który rozkwitł, to co w nim dziś rośnie? Jakie emocje, wartości, relacje pielęgnowałaś przez te lata najstaranniej?
Jeśli myślę o Instytucie jak o ogrodzie, to widzę miejsce, które dojrzewało z każdym rokiem, podlewane uważnością, szacunkiem i zrozumieniem. Od początku wiedziałam, że to nie ma być tylko przestrzeń usługowa. Chciałam stworzyć miejsce, które przynosi dobrostan – nie tylko zabiegami, ale atmosferą, relacją, obecnością. Każdy, kto tu przychodzi, przynosi coś swojego: emocje, zmęczenie, czasem ciszę, czasem zmartwienie. Dlatego uważność jest tu absolutnie kluczowa. Trzeba umieć odczytać więcej niż zostało powiedziane. Zatrzymać się przy człowieku, zanim przejdzie się do działania. Mam ogromne szczęście – naprawdę wierzę, że zesłało mi je życie – że pracuję z osobami, które tę uważność i empatię mają w sobie naturalnie. To ludzie, którzy widzą więcej, słyszą ciszę, potrafią odpowiedzieć czułością. Dzięki temu Instytut nie jest tylko miejscem pracy. Jest przestrzenią, do której się wraca, żeby odetchnąć, poczuć się bezpiecznie. I może właśnie dlatego tak wiele osób mówi, że czuje się tu jak w domu.
W świecie, który nieustannie zachęca, żeby gonić za nowościami, Ty wybrałaś drogę zrównoważonego rozwoju. Czym jest dla Ciebie „pozostanie przy tym, co dobre”?
To był świadomy wybór. W świecie, który nieustannie popycha do przodu, podsuwa nowinki, obiecuje natychmiastowe efekty – ja postawiłam na spokój. Na jakość, która dojrzewa. Nie chciałam, by Instytut był miejscem, w którym wciąż coś trzeba wdrażać, testować, reklamować. Kobiety, które tu przychodzą, szukają czegoś innego. Chcą odpocząć od świata, od presji, od hałasu. Chcą się zatrzymać. Stworzyłam przestrzeń, która koi zmysły. Dlatego tak ważne jest dla mnie podejście holistyczne. Łączymy nowoczesne technologie z dotykiem, ruchem, uważnością. Technologia nie jest dla mnie celem. Jest narzędziem – o ile jest sprawdzona, bezpieczna, certyfikowana. Nie wybiegamy przed siebie tylko dlatego, że „tak trzeba”. Nie ryzykujemy zdrowiem naszych podopiecznych. Nie przekraczamy granic, które zarezerwowane są dla lekarzy. Wiem, że nie wszystkie nasze wybory były łatwe – niektóre bardzo kosztowne. Ale były słuszne. I nawet jeśli nie możemy o wszystkim mówić tak głośno, jak byśmy chcieli, to mam spokój w sercu, bo wiem, że działamy odpowiedzialnie. W zgodzie z tym, co dobre i prawdziwe. Instytut jest miejscem wyciszenia.
A co pozwala Ci pozostać blisko siebie, mimo rytmu dnia, obowiązków, bodźców z zewnątrz?
Muzyka, taniec, ruch – to moje powroty do siebie. W świecie pełnym bodźców, decyzji, spraw do załatwienia to właśnie one pozwalają mi się zatrzymać i znów usłyszeć siebie. Przywracają rytm, który jest mój. Ale ogromne znaczenie ma też atmosfera, jaką udało się zbudować w Instytucie. To miejsce, w którym mogę być sobą. Gdzie poranna kawa z dziewczynami, śmiech w przerwie między obowiązkami, zwykłe rozmowy tworzą coś więcej niż tylko dzień pracy. Mam też ogromne szczęście do ludzi. Otaczają mnie empatyczni współpracownicy i cudowni klienci, którzy potrafią dzielić się dobrym słowem, zrozumieniem, obecnością. To dzięki nim to miejsce oddycha spokojem. I dzięki nim ja również potrafię zachować spokój w sobie.
Czy pamiętasz taki moment w tych dziesięciu latach istnienia Instytutu, który był szczególnie ważny, poruszający?
Zdecydowanie pandemia to był najtrudniejszy moment. Zatrzymała nas w momencie, kiedy naprawdę szłyśmy jak burza. Instytut był w najlepszym okresie swojego rozwoju: nagrody, zadowolone klientki, świetna energia. A tu nagle stop. Cisza. Pustka. I bardzo poważna myśl: może to jest właśnie ten moment, żeby się zatrzymać na dobre. Zamknąć. Odpuścić. Ale coś we mnie mówiło: nie teraz. Nie w taki sposób. Nie po tym wszystkim, co już zbudowałyśmy. I przetrwałyśmy. Dzięki sile zespołu, lojalności klientek i chyba trochę też dzięki temu, że ten Instytut naprawdę ma w sobie duszę – przetrwaliśmy ten trudny czas. Ponadto w trakcie tych lat było wiele pięknych momentów, choćby ten z samego początku, kiedy kupiłam sobie statuetkę, taką symboliczną. Wizualizowałam, że w ciągu roku dostaniemy prawdziwą nagrodę. Postawiłam ją na półce i mówiłam do niej z uśmiechem: „Ty tu postoisz tylko chwilę, zaraz cię wymienimy”. I dokładnie po 11 miesiącach naprawdę dostałyśmy statuetkę Gala Beauty Stars za najlepsze Day Spa w Polsce. To było ogromne wzruszenie. Potwierdzenie, że marzenia mają moc, jeśli podlewa się je codziennością, cierpliwością i sercem.
Co najbardziej lubisz w samym miejscu, jakim jest Instytut? Jakiś jego detal, zapach, dźwięk, porę dnia?
Zdecydowanie poranki. Te chwile, kiedy Instytut jeszcze śpi, a ja mam go tylko dla siebie. Zapach świeżo parzonej kawy, śpiew ptaków, chłodne powietrze, które wypełnia ogród – to wszystko tworzy ciszę, która nie jest pustką, tylko przestrzenią do złapania oddechu. Lubię wtedy stanąć przed wejściem i po prostu popatrzeć. Pomyśleć: to moje miejsce. Miejsce, które dojrzewało razem ze mną. Czasem przechodzę się po salach, zaglądam do nich tak, jakbym chciała je znów poczuć od środka. I przypominam sobie, jak tętniły życiem. Jakie rozmowy się w nich toczyły, ile emocji się przez nie przewinęło. Lubię być tu sama. Bez pośpiechu. Bez planu. Po prostu pobyć. I to chyba najpiękniejsze, że po tylu latach to miejsce wciąż we mnie rezonuje. Wciąż wywołuje wzruszenie. Jeśli pytasz o emocje, to tak, kocham to miejsce.
Czy bycie blisko ludzi, którzy szukają tu ukojenia, zmienia również Ciebie?
Bardzo. I myślę, że to jedna z najważniejszych lekcji, jakie dało mi prowadzenie tego miejsca. Spotykanie ludzi, którzy przychodzą tu po coś więcej niż tylko zabieg – po spokój, zrozumienie, ciszę – zmienia sposób patrzenia na świat. I na siebie samą. Z czasem zaczynasz widzieć to wyraźnie, że wszyscy jesteśmy do siebie podobni. Bez względu na status, wygląd, rolę, którą odgrywamy na co dzień – w środku nosimy te same emocje. Lęk, samotność, napięcie, niepewność. I ogromne pragnienie, żeby ktoś nas na chwilę po prostu zobaczył. Zaufanie, które dostaję od osób, które tu przychodzą, jest czymś, co mnie porusza do dziś. Bo nie jest oczywiste. Kiedy ktoś oddaje ci kawałek siebie, swoje wspomnienia, emocje w ciszy, w dotyku, w rozmowie bez słów, to działa głębiej niż jakakolwiek rozmowa. Niektórzy zostają z nami na lata. Inni wracają po czasie. Ale zawsze coś po sobie zostawiają. Jakąś małą cząstkę siebie. Myśl, emocję, historię. I to wszystko we mnie zostaje. Kształtuje mnie. Uczy pokory. I przypomina, że uważność na drugiego człowieka to nie jest rola – to wybór. Codzienny. Prawdziwy.
Jakie słowo dziś najlepiej opisuje to miejsce?
Spokój. To jest coś, co tu naprawdę czuć.
Na co masz teraz największą zgodę – w życiu, w pracy, w sobie?
Na bycie sobą. Nie wyretuszowaną wersją, tylko sobą prawdziwie, z wrażliwością, emocją, ciszą, intuicją. I na to, że to wystarcza. Że ja jestem wystarczająca. I że to miejsce, które stworzyłam, też jest wystarczające. Takie, jakie jest. Zbudowane z serca, z uważności, z relacji. Dobre. Pełne. Wystarczające.
dr inż. Artur Dudziak, PlugBox Europe | Elektromobilność po poznańsku
9 maja, 2025
Artykuł przeczytasz w: 21 min.
Od pasji do klasycznych aut, przez inżynierską precyzję, aż po innowacje, które zmieniają polski krajobraz elektromobilności. Po drodze – intuicja biznesowa, odwaga inwestycyjna i odpowiedź na realną lukę w systemie. To opowieść o wizji, która zmieniła się w działanie – i dziś przynosi realny zysk inwestorom. Bo przyszłość to nie pusty slogan z urzędowych plakatów o transformacji energetycznej, tylko konkret, który możesz postawić na parkingu. O tym, jak budować dochód pasywny na stacjach ładowania i dlaczego technologia nie musi wykluczać analogowych wartości – mówi Artur Dudziak, CEO PlugBox Europe.
Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: Maciej Sznek, Escargofoto
Jak oceniasz dotychczasowy rozwój elektromobilności w Polsce? Gdzie jesteśmy dziś i jak wypadamy na tle Europy?
ARTUR DUDZIAK: Przede wszystkim – na tle Europy wypadamy marnie. Bardzo marnie. Porównajmy naszych sąsiadów, na przykład Niemcy…
Przepraszam, od razu Ci przerwę. Niemcy to pierwsza gospodarka Europy, trzecia świata. Polska jest szósta w Europie, dwudziesta pierwsza na świecie. Porównanie tych dwóch gospodarek to przepaść…
Masz rację, Niemcy to potęga gospodarcza, ale nie w elektromobilności. Niemcy są rozwinięci, ale to Norwegia jest tutaj liderem pod względem bezemisyjnych aut, a Holandia pod względem publicznej infrastruktury ładowania. Aby zobrazować gdzie jesteśmy, często podaję następujące porównanie: Niemcy mają ok. 80 milionów obywateli i 160 000 punktów ładowania. Polska ma około 40 milionów mieszkańców i… około 10 000 punktów ładowania. To jest ilościowa przepaść.
Z czego wynika ta dysproporcja?
Jest kilka przyczyn. Po pierwsze – opieszałość we wdrażaniu unijnych dyrektyw. Straciliśmy lata, które powinniśmy byli wykorzystać. Nadal nie wdrożyliśmy dyrektyw RED II i RED III – te przepisy dopiero teraz zaczynają wchodzić w życie. Druga sprawa – sposób wdrażania elektromobilności. Robimy to pod pewnego rodzaju przymusem, a my, Słowianie, nie lubimy, jak się nam coś narzuca. Jesteśmy buntownikami. Gdyby zostawić to naturalnemu, organicznemu rozwojowi, rozwój byłby szybszy, bez całej tej nieprzyjemnej ideologii i powielania szkodliwych fake newsów.
Jak choćby ten o tym, że samochody elektryczne palą się zdecydowanie częściej niż samochody spalinowe…
No właśnie, a tak nie jest. Oprzyjmy się na faktach. Dane statystyczne jasno wskazują, że w 2024 roku w naszym kraju odnotowano 30 pożarów aut na prąd, co stanowi zaledwie 0,31% wszystkich takich zdarzeń. Sprowadzając do 1000 aut, jest to 0,372. To tak naprawdę pokazuje jak niewielki jest to odsetek. Pożar samochodu elektrycznego jest medialny i łatwo taki news podchwycić i go rozdmuchać… A prąd elektryczny jest po prostu jednym z paliw. Mamy paliwa płynne jak benzyna czy olej napędowy, mamy kilka rodzajów gazów do zasilania i jest energia elektryczna. Dobrze by było, gdyby każdy mógł sobie wybrać czym chce jeździć, bez presji, mitów i ideologicznych narracji. Bo nie chodzi o to, żeby wszystkich przekonać na siłę do elektromobilności – tylko, żeby każdy miał rzetelną wiedzę i realną alternatywę.
Czy obecne tempo wdrażania infrastruktury do ładowania odpowiada rzeczywistym potrzebom rynku?
Nie, absolutnie nie. To klasyczne błędne koło – infrastruktura nie powstaje, bo rzekomo brakuje samochodów elektrycznych, a auta nie są kupowane, bo brakuje stacji ładowania. I tak w nieskończoność. Potrzebny jest impuls, który uruchomi zmianę – i ten impuls powinien pochodzić z rynku. My go dostarczamy. Rozwijamy sieć, korzystamy z dostępnych funduszy unijnych, pojawiają się inwestorzy. Oferujemy gotowy model inwestycyjny, który pozwala generować pasywny przychód – stawiasz stację, korzystasz z naszego oprogramowania i zwyczajnie zarabiasz. Relatywnie rzecz ujmując, to właśnie prywatni inwestorzy są motorem napędowym rozwoju infrastruktury elektromobilności.
Co według Ciebie najbardziej blokuje rozwój elektromobilności w Polsce – świadomość, przepisy, technologia, a może przyzwyczajenia?
Przede wszystkim świadomość – a właściwie jej brak. Brakuje edukacji, rzetelnej informacji, doświadczenia. Ludzie często nie rozumieją, jak to działa, nie mieli okazji tego sprawdzić. Sam pamiętam swój pierwszy kontakt z samochodem elektrycznym i mój zachwyt. Cisza, moment obrotowy dostępny od zera, natychmiastowa reakcja. Jeśli lubisz dynamiczne ruszanie spod świateł, to elektryk jest dla ciebie – „wbija” w fotel jak myśliwiec. Są oczywiście głosy, że nasze sieci energetyczne nie są gotowe na elektromobilność. I jest w tym trochę prawdy, ale tylko trochę. Sieci są modernizowane, pojawiły się też środki unijne, inwestycje są możliwe. A z naszej praktyki w PlugBox wiemy jedno: w Polsce jest mnóstwo miejsc z niewykorzystanymi mocami przyłączeniowymi. To często pozostałości po starych zakładach przemysłowych – stoją tam transformatory, cała infrastruktura istnieje, tylko nikt z niej nie korzysta. To ogromny potencjał, który czeka, aż ktoś go dostrzeże.
Jak oceniasz przepisy, które weszły w życie od 1 stycznia 2025 roku? Co się zmieniło dla zarządców nieruchomości?
To kolejny etap wdrażania ustawy o elektromobilności z 2018 roku, z późniejszą nowelizacją w 2021 i tekstem jednolitym opublikowanym w 2024 r. Od 1 stycznia 2025 nowe obowiązki obejmują właścicieli nieruchomości niemieszkalnych takich jak centra handlowe, firmy, szkoły czy urzędy. A mówią one o tym, że jeśli budynek istnieje i ma co najmniej 20 miejsc parkingowych – musi mieć co najmniej jeden punkt ładowania. Dla nowo budowanych – ustawodawca określił w przepisach konieczność zainstalowania jednego punktu ładowania na każde 10 miejsc. Celem jest natomiast jeden punkt ładowania na każde 5 miejsc.
Ale ustawa nie zawiera sankcji za niewdrożenie tych przepisów. Czy to nie osłabi skuteczności jej implementacji?
To prawda, w obecnej wersji ustawy nie zapisano ani sankcji, ani instytucji odpowiedzialnej za egzekwowanie przepisów. Ale to wcale nie oznacza, że prawo powstało tylko po to, żeby dobrze wyglądało na papierze. Spodziewam się, że to kwestia czasu – podobnie jak było z obowiązkiem odbioru publicznych stacji ładowania, który ostatecznie został powierzony Urzędowi Dozoru Technicznego. I sądzę, że również w tym przypadku pojawi się wkrótce organ, który będzie weryfikować wdrażanie tych przepisów w praktyce.
Mali i średni przedsiębiorcy zostali tymczasowo wyłączeni z obowiązku montażu ładowarek.
Tak, przepisy nie obejmują na razie sektora MŚP, ale w branży coraz częściej słychać głosy, że to tylko kwestia czasu – maksymalnie dwóch, może trzech lat – aż ten obowiązek obejmie także mniejszych przedsiębiorców. Warto jednak spojrzeć na to nie tylko jak na obowiązek, ale też jako na szansę. Bo elektromobilność to nie tylko regulacje, to także dostęp do funduszy unijnych, możliwość inwestycji w nowoczesną infrastrukturę i realne źródło dodatkowych, pasywnych przychodów.
Firma PlugBox, którą stworzyłeś, powstała jako odpowiedź na konkretne potrzeby rynku. Skąd wziął się pomysł na jej stworzenie?
Zaczęło się właściwie równolegle z wejściem w życie ustawy o elektromobilności w 2018 roku. To był moment przełomowy – pojawiły się pierwsze ramy prawne, ale rynek był jeszcze całkowicie nieukształtowany. Po latach pracy na stanowiskach managerskich w dużych firmach, szukałem przestrzeni, w której mogę połączyć doświadczenie w budowaniu biznesów z realną potrzebą rynkową. Elektromobilność była wtedy świeżym tematem – nie do końca jeszcze rozpoznanym, ale już wiadomo było, że będzie się dynamicznie rozwijać. Postawiłem na rozpoznanie bojem. (śmiech) Uczyliśmy się rynku w działaniu, testowaliśmy, analizowaliśmy, aż w końcu wyłoniła się wyraźna nisza. Zrozumiałem, że na rynku brakuje nie tylko stacji ładowania, ale przede wszystkim systemu, który pozwalałby efektywnie nimi zarządzać. Tak powstał PlugBox Europe – spółka technologiczna, która dostarcza nie tylko stacje ładowania, ale cały system oparty na dwóch filarach: hardware’ze (czyli samej infrastrukturze ładowania) oraz software’ze – naszym autorskim oprogramowaniu, które umożliwia właścicielom stacji pełną kontrolę i monetyzację inwestycji w modelu przychodu pasywnego.
I powstały pierwsze stacje ładowania. Jesteście ich producentem – jakie wyzwania stanęły przed Tobą na początku drogi?
Tak, działamy jako producent, choć wykorzystujemy moce produkcyjne dwóch fabryk w modelu OEM. Zweryfikowani dostawcy produkują stacje według naszych specyfikacji. Ale zanim do tego doszło, minęły niemal trzy lata intensywnych poszukiwań, testów i analiz. Sprawdzaliśmy różne rozwiązania, porównywaliśmy jakość, wydajność, trwałość i koszty, zanim udało się znaleźć idealny kompromis między niezawodnością a opłacalnością. To była żmudna, ale niezbędna droga, która pozwoliła nam zbudować solidny fundament pod dalszy rozwój PlugBoxa.
Czy twoje wykształcenie inżynierskie pomogło ci w tym procesie?
Trudno powiedzieć. Kończyłem nieistniejący już dziś Wydział Architektury, Budownictwa i Inżynierii Środowiska, z doktoratem włącznie… a dziś zajmuję się prądem. (śmiech) Po studiach pracowałem jako inżynier tylko przez jakieś trzy lata – potem szybko wskoczyłem na stanowiska menedżerskie, a dziś jestem po stronie zarządzającej. Oczywiście w międzyczasie uzupełniłem wykształcenie o studia typowo biznesowe, ale myślę, że to właśnie Politechnika dała mi techniczne wyczucie, które pomaga unikać błędów i technologicznych pułapek.
Jakie były kolejne kroki po znalezieniu fabryk?
Zaczęliśmy montować stacje, ale bardzo szybko odkryłem największą niszę na rynku – brak dobrego, nowoczesnego oprogramowania do zarządzania całą infrastrukturą. To właśnie wtedy narodziła się nasza najmocniejsza strona – autorski system Communev by PlugBox, jeden z zaledwie kilku tego typu w Europie, stworzony z myślą o inwestorach, a nie tylko użytkownikach końcowych. Nasze oprogramowanie pozwala właścicielowi stacji na bieżąco śledzić przychody, analizować sesje ładowania i od razu wykorzystywać zarobione środki – może je wypłacić albo na przykład użyć do doładowania własnego samochodu. To zamknięty, transparentny i intuicyjny ekosystem, który daje pełną kontrolę nad inwestycją bez konieczności zagłębiania się w skomplikowane procesy techniczne.
Czyli to nie tylko aplikacja dla kierowcy, ale przede wszystkim zaawansowane zaplecze dla właściciela stacji?
Zdecydowanie. To, co widzi kierowca, to tylko ułamek możliwości systemu. Sedno tkwi w zapleczu (backendzie) – narzędziu stworzonym z myślą o inwestorach. Właściciel stacji ma stały dostęp do panelu, który w przejrzysty sposób pokazuje wszystkie dane operacyjne i finansowe. Co ważne – wszystko działa w czasie rzeczywistym: żadnych opóźnień, żadnych miesięcznych raportów, żadnych znaków zapytania. Chcieliśmy, żeby właściciel stacji mógł w każdej chwili sprawdzić, ile zarabia, kto korzystał ze stacji (oczywiście z poszanowaniem RODO), i od razu zdecydować, co robi z tymi środkami – wypłaca, zostawia, wykorzystuje do ładowania własnego auta. To nie jest tylko technologia. To narzędzie do zarządzania inwestycją.
Zatem jakie stacje ładowania oferuje dzisiaj PlugBox?
PlugBox oferuje dziś bardzo szeroki wachlarz rozwiązań – od prostych, domowych wallboxów o mocy 7 kW, przez miejskie stacje AC 2×22 kW, aż po zaawansowane stacje szybkiego ładowania DC o mocy 600 kW i więcej, które sprawdzają się m.in. w transporcie ciężarowym. Pomiędzy tymi skrajnościami mamy też rozwiązania pośrednie – ładowarki 20, 60, 90, 120 czy 240 kW – które dopasowujemy do konkretnych potrzeb klienta.
Kto taką stację ładowania może sobie zamontować?
Tak naprawdę każdy! Nasze stacje można spotkać zarówno przy domach jednorodzinnych, hotelach, urzędach i firmach, jak i w dużych hubach logistycznych. Wyobraź sobie, że montowaliśmy je także przy parafiach! Wyposażaliśmy wszystkie powiatowe komendy policji na Dolnym Śląsku, prestiżową Ekomarinę w Giżycku, uniwersytety… więc ten przekrój jest naprawdę ogromny. W publicznej sieci dziś w Polsce znajduje się 40 stacji, natomiast ogółem zamontowaliśmy w Polsce ponad 300 ładowarek. Nasze stacje trafiły też do Szwajcarii, Czech, Korei Południowej, a nawet do…Izraela. Oferujemy też przenośne ładowarki, które doskonale sprawdzają się w podróży. Dzięki tak zróżnicowanemu portfolio jesteśmy w stanie odpowiedzieć na potrzeby zarówno klientów indywidualnych, jak i instytucjonalnych.
Jak dobieracie stację do konkretnego miejsca? Czy wszystko opiera się na szybkim ładowaniu?
Dobór stacji zawsze zaczynamy od analizy potrzeb i charakterystyki danego miejsca. Jeśli np. mówimy o hotelu, gdzie goście zatrzymują się na kilka czy kilkanaście godzin, to rozwiązaniem idealnym będzie stacja AC 22 kW – ekonomiczna, w pełni wystarczająca. Ale zdarzają się też sytuacje, w których rekomendujemy szybsze rozwiązania – jak choćby przy hotelu w Bolesławcu, gdzie okazało się, że w promieniu kilku kilometrów nie ma żadnej publicznej stacji. Tam zasugerowaliśmy stację DC i była to świetna decyzja – dziś stacja działa i obsługuje nie tylko hotelowych gości, ale też mieszkańców i kierowców tranzytowych. Zawsze patrzymy nie tylko na samego klienta, ale też na jego otoczenie i potencjał lokalizacji.
A jakie warunki trzeba spełnić, aby taką stację mieć na swoim terenie?
Tak naprawdę, to wystarczy zadzwonić do nas, a my się zajmiemy resztą. (śmiech)
Brzmi jak z reklamy katalogu, ale gdybyś mógł uszczegółowić…
Kiedy ktoś się do nas zgłasza, robimy audyt – sprawdzamy, czy jest prąd i jakiej mocy. Te dane znajdziesz np. na rachunku za prąd – jako „moc umowna” lub „moc przyłączeniowa”. Sprawdzamy też miejsce montażu: czy da się fizycznie postawić stację, czy jest utwardzony teren, czy jest to miejsce dostępne dla osób z niepełnosprawnościami. Publiczne stacje muszą być dostępne i bezpieczne – np. bez wysokich krawężników. I jeśli te warunki są spełnione, pozostaje nam dobrać moc stacji i rozpocząć prace.
Czy potrzebne są jakieś pozwolenia?
Jeśli to stacja publiczna – składamy zawiadomienie do starostwa , nie jest wymagane pozwolenie na budowę. Jeśli w ciągu 30 dni nie ma sprzeciwu, zaczynamy montaż. Jeśli trzeba – utwardzamy teren, doprowadzamy przewody, współpracujemy z partnerami od przebudowy energetycznej. Działamy kompleksowo – klient niczym się nie martwi.
Ale PlugBox oferuje także możliwość samodzielnego montażu stacji.
Tak, choć ograniczamy to tylko do stacji domowych – ze względu na bezpieczeństwo i przepisy. Publiczne stacje wymagają odpowiedniego montażu i zgłoszeń. Domową możesz mieć nawet jako plug-and-charge bez naszego systemu, jeśli ładujesz tylko swój samochód.
A co jeśli mam fotowoltaikę? Czy mogę ładować swój samochód i udostępniać stację innym?
To sytuacja idealna! Jeśli masz samochód elektryczny, panele i nadwyżkę prądu – możesz go zużywać na własne potrzeby, a przez resztę dnia udostępniać stację innym. Nasze oprogramowanie pozwala ci ładować swój samochód prądem z paneli nawet w trasie – np. w drodze na wakacje. To działa jak zamknięty system: ktoś ładuje się u ciebie, a ty potem wykorzystujesz te środki na stacji w innym miejscu. Koszty użytkowania auta elektrycznego mogą spaść do zera.
Ile kosztuje postawienie stacji ładowania? To duża inwestycja?
Wcale nie musi być. Domowa stacja którą możesz udostępnić innym – kosztuje od 4 000 zł brutto. Jeśli dodasz odbiór UDT i inne koszty, to pełny nakład inwestycyjny może zamknąć się w kwocie poniżej 10 000 zł. Duża stacja dla samochodów ciężarowych o mocy od 350 kW zgodna ze specyfikacją CEF (unijny fundusz) to wydatek rzędu 180 000 zł netto – plus koszty dodatkowe, np. utwardzenia terenu.
A co z finansowaniem? Bo sporo się mówi o dofinansowaniach na tego typu inwestycje.
Tak – szczególnie dla infrastruktury dla ciężarówek. W tym roku będzie jeszcze jeden nabór w lipcu, w ramach funduszu CEF. Kwota dotacji to 35 000 euro na stację. Dla stacji osobowych na razie nie ma wsparcia – ale ma to się zmienić.
Można wziąć stację w leasing?
Oczywiście. Współpracujemy z dwiema firmami leasingowymi, które oferują leasing stacji ładowania – to dobra opcja dla tych, którzy nie chcą od razu wykładać gotówki. Nie trzeba mieć całej kwoty od razu – wszystko można rozłożyć w czasie.
Co się dzieje po montażu? Czy potrzebny jest odbiór techniczny?
Tak, każda stacja publiczna musi zostać odebrana przez Urząd Dozoru Technicznego, ale ten etap również jest po naszej stronie. Ty się niczym nie przejmujesz, zdejmujemy z Twojej głowy także wszystkie kwestie „papierologiczne”. Jeśli w trakcie użytkowania stacji nic się nie zmienia w jej konstrukcji – odbiór jest jednorazowy. Ale jeśli np. ktoś wjedzie w nią autem i uszkodzi obudowę – po naprawie trzeba wezwać UDT ponownie.
Właśnie, co się dzieje w przypadku awarii?
Jeśli stacja jest podpięta do naszego systemu – możemy usunąć 95% awarii zdalnie. Często wystarczy restart, tak jak z komputerem: „włączyć i wyłączyć”. Jeśli nie da się tego zrobić zdalnie – z logów widzimy, co się dzieje i nasz serwisant przyjeżdża z konkretną częścią. Mamy własny serwis i samochód serwisowy. Ale szczerze? Nie mieliśmy jeszcze awarii, która wymagałaby fizycznej wymiany sprzętu.
Czy stacje mogą działać bez połączenia z waszym systemem?
Tak – jeśli ktoś ma stację tylko do własnych potrzeb, np. w garażu. Wtedy działa ona w trybie offline – podłączasz, ładujesz i tyle. Ale jeśli chcesz zarabiać, udostępniać, mieć monitoring i serwis – lepiej mieć stację spiętą z naszym systemem. Jako ciekawostkę dodam, że mamy też klientów, którzy zdecydowali się na szybkie stacje DC na własne potrzeby. Jest to spory nakład inwestycyjny, ale w zamian otrzymujemy szybkość ładowania podobną do szybkości tradycyjnego tankowania. Jeden z naszych klientów, ładuje naszą stacją DC najnowszego elektrycznego Rolls Royce’a Spectre. To chyba jedyna taka sytuacja w Wielkopolsce, o ile nie w całym kraju.
Czy stacje są ubezpieczone? Co, jeśli ktoś je zniszczy?
Tak, stacje ładowania można – i zdecydowanie warto – ubezpieczyć, szczególnie jeśli mówimy o urządzeniach wartych kilkadziesiąt czy nawet kilkaset tysięcy złotych. W przypadku uszkodzenia przez znanego sprawcę, koszty pokrywane są z jego polisy OC. Jeśli sprawcy nie uda się zidentyfikować, odpowiedzialność spada na właściciela stacji – dlatego ubezpieczenie jest tak istotne. Współpracujemy z PZU, ale rynek ubezpieczeniowy jest otwarty na tego typu rozwiązania i nie ma problemu z objęciem stacji odpowiednią polisą.
Czy zarządzanie stacją ładowania wymaga zaangażowania właściciela?
Nie, i to jest w tym modelu najwygodniejsze – stacja działa, a właściciel zarabia, praktycznie nie angażując się w jej obsługę. Od momentu audytu technicznego po montaż i uruchomienie – wszystkim zajmujemy się my. System działa automatycznie, a jeśli cokolwiek się wydarzy, np. zaniknie łączność czy pojawi się błąd, nasz zespół reaguje zdalnie. Właściciel może jedynie od czasu do czasu sprawdzić w aplikacji, ile środków wpłynęło na jego konto. To rozwiązanie stworzone z myślą o wygodzie i pasywnym zysku.
Mówisz o przychodzie pasywnym, zatem muszę zapytać – czy PlugBox pobiera prowizję od przychodu właściciela stacji?
Tak, pobieramy niewielką opłatę transakcyjną – to około 5% przychodu z każdej sesji ładowania. Nie jest to jednak klasyczna prowizja „za nic” – z tej kwoty pokrywamy m.in. koszty operatorów płatności, takich jak Blik, Google Pay, Apple Pay czy operatorzy kart kredytowych. Finalnie u nas zostaje może 0,5%. Nie bawimy się we własne technologie finansowe, bo to bardzo wrażliwy obszar – korzystamy z certyfikowanych, zewnętrznych rozwiązań, które zapewniają bezpieczeństwo całego systemu.
Dobrze, że wspomniałeś o płatnościach – jak dziś klient stacji rozlicza się za ładowanie i czy może zapłacić kartą lub gotówką?
Standardowo rozliczenie odbywa się przez aplikację – szybko, wygodnie i z wykorzystaniem popularnych metod płatniczych, jak karta, BLIK, Google Pay czy Apple Pay. Czasami pojawiają się pytania o możliwość płatności gotówką, ale tu wkraczamy już w świat technologii, który siłą rzeczy ten sposób rozliczeń trochę wyklucza. Istnieją co prawda na rynku eksperymentalne rozwiązania – testowaliśmy na przykład urządzenia z tzw. „wrzutkami na monety” od jednego z brytyjskich producentów – ale nie zdały one egzaminu w praktyce. Robimy natomiast coś znacznie bardziej przyszłościowego. Oprócz ustawy o elektromobilności obowiązuje nas również unijne rozporządzenie AFIR (Alternative Fuels Infrastructure Regulation – przyp. red), czyli rozporządzenie w sprawie infrastruktury paliw alternatywnych, które wprowadza wymóg umożliwienia tzw. płatności jednorazowych – bez potrzeby logowania się do aplikacji. Dlatego opracowaliśmy rozwiązanie, które pozwala na montaż terminala płatniczego przy każdej stacji – niezależnie od jej konstrukcji. Terminal działa w chmurze, nie ingeruje fizycznie w stację i umożliwia szybkie, intuicyjne płatności bezpośrednio na miejscu. Tutaj warto dodać, że od strony programistycznej jesteśmy w stanie zrobić wszystko. Mamy swój zespół. Jeśli klient szuka jakiegoś rozwiązania nietypowego, lub szytego na miarę, to podejmujemy temat. Im trudniejszy tym lepszy.
Nowe technologie to Twoja codzienność – czy prywatnie też jesteś ich entuzjastą?
Paradoksalnie – nie do końca. Uwielbiam klasyczne książki i papierowe gazety, a ekranów – mam wrażenie – i tak jest już zbyt dużo wokół nas. Nie uwierzysz, ale naprawdę długo nie mogłem przekonać się do smartfona. (śmiech) Do dziś prenumeruję fizyczne wydania magazynów motoryzacyjnych, a moment, w którym raz w miesiącu trafiają do mojej skrzynki, to dla mnie małe święto. Siadam wtedy z kawą, rozsiadam się w fotelu i chłonę je bez pośpiechu. Świat analogowy nadal ma swój niepowtarzalny urok. (śmiech)
Twoja sympatia do świata analogowego znajduje odzwierciedlenie także w prywatnej pasji – klasycznej motoryzacji. Mimo że zawodowo jesteś mocno osadzony w świecie nowych technologii, to sercem wciąż wracasz do silników sprzed lat… Skąd ta miłość do samochodów vintage?
Tworząc PlugBox i dzisiaj pracując na rzecz rozwoju elektromobilności, towarzyszy mi motto, że tworzymy motoryzacje przyszłości, ale z wielkim poszanowaniem tej klasycznej. Uwielbiam dźwięk silnika V8, klasyczne linie, zapach starej skóry. To dla mnie odskocznia od cyfrowego świata. Jakie samochody przewinęły się przez Twój garaż? Bo wiem, że było ich całkiem sporo. Rzeczywiście, trochę ich było! Wśród nich znalazło się m.in. Porsche 911, kilka klasycznych Mercedesów 124 w wersji Cabrio, Aston Martin DB9, Bentley Arnage czy imponujący Mercedes 600SEC z potężnym silnikiem V12. Teraz ruszam z nowym projektem – w zaprzyjaźnionym warsztacie czeka już na renowację Nissan 300ZX Twin Turbo z lat 90., czyli ówczesna odpowiedź Nissana na samochody Ferrari. Do dziś pamiętam czerwony egzemplarz z katalogów z 1992 czy 1993 roku. Marzenie. Ratowanie takich samochodów przed zapomnieniem i złomowaniem to dla mnie największa frajda. To nie tylko pasja, ale też realizacja marzeń z dzieciństwa. Jako nastolatek zaczytywałem się w katalogach „Samochody Świata” i wzdychałem do tych modeli. Dziś mogę mieć je w swoim garażu – i dać im drugie życie.
To na koniec. Dokąd zmierza rynek elektromobilności? Jak Twoim zdaniem będzie wyglądał za 5, 10 czy 15 lat?
Zdecydowanie zmierzamy w stronę pojazdów autonomicznych – i właśnie temu służy elektromobilność. Przepływem prądu znacznie łatwiej zarządzać niż skomplikowaną mechaniką silnika spalinowego, dlatego samochody elektryczne stają się naturalną bazą pod rozwój autonomii. Jako PlugBox też patrzymy w przyszłość – technologicznie jesteśmy już gotowi na ładowanie pojazdów po ich identyfikacji, np. po adresie MAC. Auto się podłącza, a stacja wie, kto podjechał, jaki jest stan konta i do jakiej kwoty może naładować pojazd – bez logowania, bez aplikacji. Rozważaliśmy także wdrożenie sztucznej inteligencji, ale na dziś nie widzę dla niej realnej przestrzeni wewnątrz samej stacji – to proste urządzenie: impuls, połączenie, płatność. Może AI znajdzie zastosowanie przy optymalizacji tras i przepływu ruchu. A co dalej? W przyszłości czeka nas infrastruktura wbudowana w drogi – autostrady, które ładują samochód podczas jazdy. To już się dzieje. Szwedzi mają pierwszy odcinek takiej trasy z wbudowaną indukcją. To ogromne wyzwanie technologiczne i inwestycyjne, wymagające precyzji i przygotowania pod coraz cięższe auta, ale to nie jest już science fiction. To realna przyszłość, w którą wchodzimy szybciej, niż mogłoby się wydawać.
Świadomy styl to coś więcej niż dobrze dobrane ubrania – to sposób komunikacji, narzędzie budowania autorytetu i element osobistej marki. Dzisiaj mężczyźni coraz częściej zdają sobie sprawę, że ich wygląd wpływa na sposób, w jaki są postrzegani – zarówno w życiu zawodowym, jak i prywatnym. Zadbana broda, dobrze skrojona marynarka, przemyślane detale – to wszystko mówi o nas więcej, niż mogłoby się wydawać.
Tekst: Robert Karger | Zdjęcia: Kacper Szymański
Współczesny świat stawia przed mężczyznami nowe wyzwania. Oczekuje się od nich zdecydowania, charyzmy, siły, ale także umiejętności budowania relacji i świadomości swojego wizerunku. Dziś elegancja nie jest już jedynie domeną artystów czy biznesmenów – stała się uniwersalnym językiem, który pozwala skutecznie osiągać cele.
Moda jako narzędzie sukcesu
Styl ubioru ma kluczowe znaczenie w budowaniu wizerunku – zarówno w życiu codziennym, jak i w sferze biznesu. Mężczyzna dbający o swój wygląd jest często postrzegany jako bardziej profesjonalny, odpowiedzialny i pewny siebie. Świadome wybory modowe pomagają w budowaniu zaufania do siebie oraz ułatwiają nawiązywanie relacji. Doskonale obrazuje to przykład architekta Łukasza, którego miałem przyjemność poznać podczas ostatniej premiery okładki Poznańskiego Prestiżu. Jego dopracowany, spójny wizerunek idealnie współgra z oczekiwaniami jego klientów – osób poszukujących wnętrz na najwyższym poziomie. To pokazuje, że styl jest nie tylko kwestią estetyki, ale również skutecznym narzędziem komunikacji i budowania marki osobistej.
Podobnie postrzegany jest Brian Tracy – legenda świata biznesu i rozwoju osobistego. Jego nienaganny styl, oparty na dobrze skrojonych garniturach, klasycznych kolorach i perfekcyjnie dobranych dodatkach, stał się jego znakiem rozpoznawczym. Tracy rozumie, że profesjonalny wizerunek to część sukcesu – buduje autorytet, podkreśla kompetencje i wzbudza zaufanie. To doskonały przykład na to, jak świadoma praca nad stylem przekłada się na sukces zawodowy i osobisty. Nie bez powodu coraz więcej mężczyzn decyduje się na świadome kreowanie swojego wyglądu. Wzrost popularności barber shopów i zadbanych brodaczy jest tego doskonałym przykładem. Ruch męskich kręgów, który rozwija się w Polsce, to dowód na to, że mężczyźni zaczynają dostrzegać potrzebę wzajemnego wsparcia zarówno w sferze emocjonalnej, jak i w kwestii wizerunku. Wspólne dbanie o wygląd, rozmowy o stylu czy dobór ubrań to elementy, które w naturalny sposób wpisują się w ten trend. W pracy najważniejsze jest dla mnie, aby ostateczny wynik bazował na tym, co tak naprawdę czuje człowiek – a do tego trzeba dotrzeć. To właśnie głębsze zrozumienie siebie i swoich potrzeb pozwala mężczyznom budować autentyczny i spójny wizerunek.
W pracy stylisty zauważyłem, że kluczowym elementem w mojej pracy jest zaufanie i budowanie relacji, które stają się podstawą skutecznej współpracy. Dzięki temu łatwiej jest mi przekonać mężczyzn do odnowienia swojej garderoby. Ostatnio miałem przyjemność pracować z klientem, Danielem, który chciał na nowo odnaleźć siebie. Nasza wspólna rozmowa, pełna tematów, które nas łączyły, oraz czas spędzony razem przy wspólnym posiłku, gotowaniu, utwierdziły mnie w przekonaniu, że przygoda z modą to nie tylko kwestia ubioru, ale całego, holistycznego podejścia do osobowości. Warto zauważyć, że mężczyźni i kobiety budują swoje relacje w inny sposób — my, mężczyźni, najczęściej kierujemy się wspólnym działaniem. W świecie, w którym kobiecość staje się coraz bardziej wielowymiarowa, a kobieta w spodniach to norma, warto pamiętać, że męskość nie powinna być zagrożona. Nie pozwólmy, by była odbierana; zamiast tego twórzmy ją, rozwijajmy i budujmy od podstaw.
Styl a stoicyzm – elegancja jako przejaw wewnętrznej harmonii
Wielu współczesnych mężczyzn inspiruje się filozofią stoicką – kierunkiem, który uczy dyscypliny, opanowania i świadomego podejmowania decyzji. Stoicy uważali, że człowiek powinien dążyć do równowagi i harmonii we wszystkim, co robi – w tym również w sposobie, w jaki się prezentuje. Elegancja to nie tylko zewnętrzna fasada, ale odzwierciedlenie wewnętrznego porządku i spójności. Wizerunek można porównać do zbroi – jest czymś, co nas chroni, ale i wzmacnia naszą pewność siebie. Dlatego warto dbać o każdy detal, by nasz styl był spójny z osobowością i celami, jakie sobie stawiamy.
Praca z wizerunkiem – kompetencja, której uczę moich klientów
Styl to nie tylko estetyka – to umiejętność strategicznego budowania swojej obecności w świecie. Dzięki wieloletniemu doświadczeniu potrafię adekwatnie stosować tę kompetencję i uczę tego moich klientów. Wizerunek nie jest czymś przypadkowym – można go kształtować, świadomie nim zarządzać i wykorzystywać go jako narzędzie do osiągania sukcesu. Tym bardziej, że męskość jest silnie skorelowana z sukcesem społecznym. Dopracowany styl jest naszym orężem w bataliach, jakie toczymy każdego dnia – w biznesie, w życiu towarzyskim, w budowaniu autorytetu. Świadome kreowanie wizerunku to inwestycja, która zawsze się zwraca. Mężczyźni coraz lepiej rozumieją, że wygląd to nie tylko kwestia próżności, ale świadomego podejścia do siebie i swojego otoczenia. Niezależnie od tego, czy jesteś liderem w biznesie, artystą, czy dopiero budujesz swoją ścieżkę zawodową – dobrze dobrany wizerunek pomoże Ci osiągnąć zamierzone cele. Dbaj o styl, ale przede wszystkim – bądź świadomy tego, co mówi o Tobie Twój wygląd.
Poznański projektant mody i stylista. Spędził tysiące godzin stylizując i kreując wizerunki przyjaciół, klientów, artystów i biznesmenów. Dzięki 15-letniemu doświadczeniu, tutaj dzieli się swoimi pomysłami i mówi o tym, jak zainicjowanie zmiany postrzegania swojego wizerunku, może ostatecznie uczynić nas szczęśliwszymi.
Kajetan Vincent Nawrocki – JUICY EVENTS | Już nie chodzi o Rolexa
28 kwietnia, 2025
Artykuł przeczytasz w: 12 min.
Z właścicielem butikowej agencji eventowej JUICY EVENTS – Kajetanem Vincentem Nawrockim rozmawiamy o dorastaniu w biznesie, budowaniu wartości i osobistej przemianie.
Dwa lata temu, z błyskiem w oku, mówiłeś, że na trzydziestkę kupisz sobie „pięknego Rolexa” – trochę w stylu DiCaprio grającego Belforta. Dziś, gdy patrzysz na ten moment z perspektywy czasu i zmian, które w Tobie zaszły – czy ten zegarek dalej symbolizuje spełnienie, czy może pojawił się inny sposób na mierzenie wartości w życiu?
KAJETAN NAWROCKI: Nadal lubię zegarki, nawet coraz bardziej! (śmiech) Natomiast dziś patrzę na życie inaczej niż dwa lata temu. Nadal stoję w kontraście do banału, natomiast co ciekawe, wartości, które dwa lata temu wydawały się nudne, dziś są podstawą moich działań. Odpowiadając na Twoje pytanie, zegarek to dla mnie inwestycja i nagroda za dobrze przepracowany rok, w kwestii wartości – dziś stawiam w pierwszej kolejności na szeroko pojęty self care, relację z rodziną i bliskimi. I to sprawia, że mam energię, by się rozwijać i prowadzić biznes.
Od czasu naszej ostatniej rozmowy minęły dwa intensywne lata. Jak w tym czasie zmieniła się Twoja firma – JUICY EVENTS? Czy organizowanie eventów to nadal główny kierunek, czy pojawiły się nowe ścieżki? Co dziś daje Ci najwięcej zawodowej satysfakcji?
Tak, wiele się zmieniło. Dziś JUICY EVENTS to zespół wyselekcjonowanych przez kilka lat ambitnych osób tworzących butikową agencję zrównoważonych doświadczeń offline, projektującą rozwiązania dla biznesu, dla firm liczących nawet do 800 osób. Produkujemy również wyjątkowe imprezy okolicznościowe. Są to najczęściej urodziny, tworzymy przestrzeń dla sponsorów, by wspierali marketing eksperymentalny, czyli eventy biletowane dla klienta indywidualnego, także staramy się z wielką pompą udzielać się artystycznie. Mamy daleko idącą misję, aby mieć realny wpływ na rozwój branży w kilku sektorach.
Wiem, że lubisz mieć wpływ na każdy szczegół – od narracji wydarzenia po emocje, które uczestnik wynosi po wyjściu. Jak dziś tworzysz scenariusze eventów? Skąd czerpiesz inspiracje, by za każdym razem opowiadać coś nowego? I czy po tylu realizacjach wciąż zdarza Ci się zaskoczyć samego siebie?
Uważam, że nasze projekty to historie o klientach, przede wszystkim dla nich samych. Interesują nas projekty, które realnie wpływają na życie odbiorców. Naszymi inspiracjami są: światowe trendy, technologia, przeróżne wydarzenia, których powstało w ostatnich latach mnóstwo. Niezmiennie: kinematografia, muzyka, szeroko pojęty ART, literatura – to z tych grzeczniejszych. (śmiech) Dalej to festiwale, coroczne wyjazdy na Ibizę, świadome imprezowanie (naprawdę się da!). Natomiast do jednych z ciekawszych i unikatowych inspiracji należą historie niezwykle ciekawych ludzi, których poznajemy na swojej ścieżce. Chciałbym dodać, że każdy z nas może ich spotkać, trzeba być tylko ciekawym drugiego człowieka.
W swoich postach często piszesz o wartościach, granicach, pomaganiu. Czy można powiedzieć, że Twój biznes zyskał drugą warstwę – głębszą, społeczną, może nawet duchową? Jak doszedłeś do tego miejsca, w którym pieniądze przestały być tym kluczowym celem?
Bardzo dziękuję Ci za to pytanie. Odpowiadając – po 3 latach prowadzenia działalności nadal jestem na początku swojej drogi i to jest świetne, bo wiele się uczę, zatem ciężko powiedzieć o jakimkolwiek oświeceniu. Dla jasności – budżety, plany sprzedażowe i rozwój wewnętrznych systemów tak, aby praca przynosiła jak najlepsze efekty przy jak najmniejszym nakładzie czasowym, skupienie się na automatyzacji i wiele innych czynników są bardzo istotne, tak samo jak pieniądze. Jako firma nie jesteśmy jeszcze na etapie, aby mówić, że mamy ich dosyć, bo wcale tak nie jest, dlatego intensywnie pozyskujemy klientów oraz sponsorów. Natomiast dziś w mojej definicji są środkiem i narzędziem do tego, aby stworzyć komfortowe środowiska pracy dla zespołu, który wnosi coraz większą wartość na rynek.
Jesteś liderem, który nie ukrywa emocji – ani swoich błędów. W dzisiejszym świecie to wciąż rzadkość. Czy pokazywanie prawdy o sobie – bez filtrów – to dla Ciebie forma odwagi, strategii czy… terapii?
Każdy ma jakąś fasadę, którą kontaktuje się ze światem zewnętrznym, co nie jest tożsame z zakładaniem maski, o zgrozo! Jako ludzie spełniamy różne role. Każdy ma inny zestaw, Ty masz swój unikatowy, podobnie mam i ja. Więc można by rzec, że filtry tak czy inaczej obecne są w naszym życiu. Nie traktuję biznesu jako środowiska, które jest miejscem do uzewnętrzniania się czy pokazywania prywaty. W kwestii pokazywania – jestem daleki od emanowania i zakrzywiania rzeczywistości, wspieram natomiast autentyczność. Takie podejście pozwoliło mi osobiście uwolnić się na przykład od roli showmana.
Czy był w ostatnich latach moment, w którym pomyślałeś: „Nie dam rady”? Co wtedy zrobiłeś – zacisnąłeś zęby, czy pozwoliłeś sobie na słabość?
Ze świadomością przychodzi też pokora – na to czekałem, bo dzisiaj już nie rozpraszam się aktywnościami, które nie wspierają mnie i mojej firmy. Wiele się uczę, działam, pracuję w sferach prywatnej i zawodowej. Pojawiają się bodźce i sytuacje, które powodują wyładowywanie bateryjek. I jasne! Zdarza się od czasu do czasu, że po ludzku „mam dosyć” i wtedy potrzebny jest moment na regenerację, natomiast nie myślę w kategoriach, że „nie dam rady”. Jak się czegoś podejmuję, to zwykle jest to wszerz i wzdłuż przeanalizowane. Może brak wcześniej wspomnianych myśli o „braku dawania rady” wynika ze świadomości, mocy przerobowych i miejsca na osi czasu? W firmie praktykujemy zasadę „no tapout”, więc nie odklepujemy, walczymy – działamy do końca, z optymizmem i ekscytacją. Z każdej sytuacji, nawet najtrudniejszej można znaleźć rozwiązanie!
W poprzedniej rozmowie dużo mówiłeś o potrzebie „wyróżniania się”. Hasło „proud to be different” przewijało się jak refren. Jak dziś rozumiesz tę „inność”? Czy nadal jest Twoim motorem napędowym – czy może z czasem inność stała się bardziej odpowiedzialnością niż manifestem?
Mam pewne obserwacje i przemyślenia zarówno ze sfery prywatnej, jak i zawodowej. Dziś dla mnie to w wielkim skrócie (bo jak wiesz, mógłbym godzinami odpowiadać na pytania) to uważność na drugiego człowieka, szukanie wspólnego mianownika i konsekwentne podnoszenie standardu. Dodałbym również, że „powracam do korzeni”, gdzie – pozwolę sobie na metaforę – „dane słowo jest droższe od pieniędzy”.
Z perspektywy młodego przedsiębiorcy – czy czujesz, że w Polsce mamy przestrzeń do prawdziwej otwartości w biznesie? Do mówienia o emocjach, wartościach, kryzysach? Czy Ty sam czujesz się wolny, by być sobą – nawet jeśli nie zawsze to się „klika”?
Dużo pracowałem nad sobą. W momencie kiedy zaakceptowałem siebie, zacząłem siebie lubić, załapałem większy luz i tak – czuję się wolny w byciu sobą. Odpowiadając na pierwszą część pytania – dzielenie się przemyśleniami, case study, wymiana doświadczeń, to jest fantastyczne. Nie stawiałbym jednak znaku równości między „otwartością” a „mówieniem o emocjach i kryzysach”. Mam inną definicję otwartości biznesowej. Uważam, że jest to przede wszystkim postawa.
Patrząc szerzej – systemowo, kulturowo – co według Ciebie jest dziś największym błędem starszego pokolenia wobec młodych? Gdzie najczęściej się rozmijamy?
Szufladkowanie i takie bardzo płytkie wrzucanie młodych adeptów do worka z napisem „słabi”. Każde pokolenie wzrasta w innych warunkach, ma inne motywacje, panują inne trendy i to jest w porządku, bo stwarza przestrzeń do nauki i wyciągania od siebie nawzajem tego, co jest esencją życia.
A jak to wygląda u Ciebie na co dzień? Współpracujesz z osobami znacznie młodszymi od siebie, choć sam przyznałeś, że kiedyś miałeś do tego dystans. Jak dziś budujesz z nimi relację? Czego się od nich uczysz, a czego – Twoim zdaniem – oni mogą nauczyć się od Ciebie?
Pewnie! Dla mnie są motorem napędowym. Mam ogromną przyjemność współpracować z moją asystentką Zuzanną, która jest definicją pracowitości, skrupulatności i nowoczesności (posiada wiele wspaniałych cech). Widząc jak się rozwija i funkcjonuje, wróżę jej solidną pozycję w świecie biznesu. Dziś nie wchodzę w rolę szefa, który uskutecznia micromanagement, podchodzę do relacji zawodowej partnersko, delegując odpowiedzialność i ucząc się delikatniejszego podejścia do ludzi. Na przykład, nagrodziliśmy się za dobrze przepracowany tydzień piątkową matchą i półgodzinnym wypadem do mojej ulubionej kawiarni. (śmiech) Dla jasności – matcha to pomysł Zuzanny, która uczy mnie, że w zespołowej pracy należy również znaleźć przestrzeń na tę ludzką część. Mam wrażenie, że młodzi tego potrzebują. Ja natomiast uczę Zuzannę otwartości w komunikacji, doświadczaniu i wychodzenia z mitycznej strefy komfortu.
Kim tak naprawdę jest AZIZA? Co daje Ci granie jako DJ – to tylko odskocznia od biznesu, czy może sposób na kontakt z czymś bardziej pierwotnym, emocjonalnym, prawdziwym?
Dobre pytanie. Muzyka od zawsze była dużą częścią mojego życia, niektóre gatunki, które obecnie najczęściej zgłębiam jak afro house czy progressive house są dla mnie portalem do sfery emocjonalnej. Prowadzę bardzo intensywne życie. Kiedy od rana do wieczora projektuję wydarzenia, siedzę w tabelach, zarządzam zespołem, rozwijam biznes. Po pracy mam coraz więcej prywatnych obowiązków jak na młodego pretendującego do dojrzałości przystało. (śmiech) Jest tego dużo, zdarza mi się odciąć od emocji. Muzyka to mój portal, żeby czuć je na nowo, wrócić do nich, stanąć twarzą w twarz. W kwestii grania, zacząłem z pasji jako zajawka i myślałem o roli DJ-a raczej w kategorii dodatku. Dzisiaj się okazuje, że projekt AZIZA chwycił i gram dosyć sporo.
Bycie w centrum uwagi to dla Ciebie naturalne środowisko. Ale czy bywa też męczące? Masz momenty, w których masz ochotę po prostu… zniknąć? Jak wtedy ładujesz baterie?
Kajetan Vincent Nawrocki to jest po części moja rola, z którą komunikuję się ze światem, w końcu każdy ją ma. Co śmieszne – każdego dnia pracuję nad tym, aby być bliżej siebie, aby projekty były spójne z moją wizją, abyśmy jako zespół wyznawali te same wartości, nie staram się już być w centrum uwagi, a myślę, że ludzie to trochę mylą z byciem charyzmatycznym, proaktywnym, no i może trochę nadpobudliwym. Co do znikania – jasne! Zawijam się w tortillę z kołdry i jestem „małym gburkiem”, który uskutecznia domowe spa i jojczy. (śmiech)
Wiem, że dużo podróżujesz i nie boisz się nowych doświadczeń. Powiedz mi: co zrobiłeś w tym roku po raz pierwszy? Coś, co wyrzuciło Cię poza strefę komfortu, ale też pokazało Ci nowy kierunek myślenia?
Podróżuję najwięcej pociągami między Warszawą a Poznaniem, parę razy wyskoczę za granicę. Tak jak wcześniej wspomniałem czerpię z życia pełnymi garściami, nienawidzę ograniczeń, to też rzucam się często w paszczę lwa. W 2024 roku największym wyjściem ze strefy komfortu było dla mnie otwarcie serca na drugiego człowieka. Wszedłem w dojrzałą relację, w której jestem obecny emocjonalnie, pierwszy raz w życiu. Po 31 latach poznałem moją miłość, z którą związek sprawia, że każdego dnia rozwijam się jako człowiek i mężczyzna. Czuję odpowiedzialność, czuję że jestem dojrzały, czuję że żyję.
Gdyby Twoje życie zawodowe było filmem, to na jakim etapie scenariusza jesteśmy dzisiaj? Początek drugiego aktu? Zwrot akcji? A może już moment, w którym główny bohater odkrywa, że to nie cel sam w sobie, a droga była najcenniejsza?
Hmm… zacznę od ostatniego pytania – za mało zrobiłem dla świata, żeby myśleć w tych kategoriach. Jestem po pierwszym bardzo intensywnym, angażującym emocjonalnie i fizycznie akcie, po którym zrobiłem sobie krótką przerwę, wziąłem prysznic, ogoliłem się, ubrałem nowy skrojony na miarę garnitur i pachnący niszowym zapachem (to moja absolutna pasja – niszowe zapachy) wchodzę w Akt Drugi. (śmiech)
I na koniec pytanie, które sama zadaję sobie coraz częściej: co po Tobie zostanie? Gdybyś dziś miał zamknąć firmę i wyjechać gdzieś na dobre, co chciałbyś, żeby ludzie o Tobie zapamiętali? Czego chcesz być symbolem?
Gdybym dziś zniknął, chciałbym, aby ludzie zapamiętali mnie jako symbol bezkompromisowego dążenia do najwyższego standardu i jakości, a również optymizmu, życia na własnych zasadach, dając przy tym oczywiście absolutnego rock’n’rolla. Z drugiej strony chciałbym być dla ludzi definicją otuchy i wsparcia. Przykro mi patrzeć na osoby, które myślą o sobie w kategorii niegodnych osiągnięcia swoich planów, ulegają agresywnym zachowaniom, również wobec siebie, blokując tym samym swój potencjał. Porównują się, zaniedbują, umniejszają sobie i innym. Chciałbym, aby na myśl o mojej osobie czuli, że nie muszą już w tym uczestniczyć i mają pełne prawo zająć się sobą, swoimi celami, marzeniami i sprawami. Po prostu – odpowiedzialnym, ale jednak rock’n’roll. (śmiech)
MAGDA JURGA, MOOJ OPTYK. John Dalia w Poznaniu – luksus, jakość i przyjaźń z Paryża
14 kwietnia, 2025
Artykuł przeczytasz w: 10 min.
Tam, gdzie francuski szyk spotyka się z perfekcyjnym rzemiosłem, a okulary stają się czymś więcej niż dodatkiem – powstaje marka John Dalia. W Poznaniu jej wyłącznym ambasadorem jest butik Mooj Optyk – przestrzeń, w której design, jakość i emocje grają pierwsze skrzypce. O międzynarodowej współpracy, paryskiej elegancji i tym, jak buduje się prawdziwe relacje z marką klasy haute couture, opowiada Magda Jurga – właścicielka jednego z najbardziej stylowych salonów optycznych w Polsce.
Rozmawia: Magdalena Ciesielska Zdjęcia: materiały prasowe John Dalia
Magdo, 29 i 30 marca zorganizowałaś wyjątkowy event z udziałem właściciela marki John Dalia w Betonhausie. Skąd wziął się ten pomysł?
MAGDA JURGA: Pomysł zrodził się z mojej własnej potrzeby – spotkania z naszymi stałymi klientami i podziękowania im za sześć wspólnych lat. Tak, tak! (śmiech) Mooj Optyk w City Parku obchodzi właśnie swoje szóste urodziny. Chciałam stworzyć coś wyjątkowego – coś, co będzie wyrazem wdzięczności i jednocześnie świętem piękna i designu. Zaproszenie właściciela i projektanta marki John Dalia było dla mnie naturalnym krokiem – bo to właśnie z tą marką najbardziej się utożsamiamy. W całym Poznaniu okulary John Dalia dostępne są tylko u nas, w Mooj Optyk. Nasza współpraca z tą marką zaczęła się bardzo niewinnie – od zamówienia kilku sztuk, kiedy jeszcze nikt w Polsce o niej nie słyszał. To było ogromne ryzyko, ale też wielka intuicja. Choć było to posunięcie odważne, intuicja nas nie zawiodła – dziś widzimy, jak marka John Dalia zyskała międzynarodowy prestiż i uznanie.
Ryzyko się opłaciło. Dziś John Dalia to marka, którą noszą gwiazdy i osoby z pierwszych stron gazet.
Dokładnie tak! W okularach John Dalia pokazują się między innymi Ania Lewandowska, Małgorzata Rozenek-Majdan czy wiele innych znanych postaci z polskiego i zagranicznego show-biznesu. Ale co najważniejsze – to nie jest „ustawka” marketingowa. To ludzie, którzy naprawdę chcą je nosić. Sami się do nas zgłaszają, bo czują, że te okulary po prostu pasują do ich stylu i osobowości. To nie jest marka, którą się pokazuje „na siłę” – to luksus z klasą, bez zadęcia.
Gdzie poznałaś markę John Dalia? To była miłość od pierwszego wejrzenia? A dziś – jak wyglądają Wasze relacje?
Od początku działalności Mooj Optyk regularnie uczestniczymy w największych targach optycznych w Mediolanie i Paryżu – to dla nas ważny rytuał, sposób na trzymanie ręki na pulsie światowych trendów i poznawanie wyjątkowych marek. I właśnie podczas jednych z tych wydarzeń – na targach SILMO w Paryżu – natknęliśmy się na John Dalia. I tak, zdecydowanie – to była miłość od pierwszego wejrzenia. (śmiech) Od razu poczuliśmy, że mówimy tym samym językiem – estetycznym i ludzkim. To było takie zawodowe „klik” – zarówno z marką, jak i z jej twórcami.
Dziś mogę śmiało powiedzieć, że nasze relacje z Johnem i Benem, właścicielami marki, wykraczają daleko poza biznes. Bardzo się lubimy, mamy kontakt na co dzień – nie tylko w sprawach zawodowych, ale też zupełnie prywatnych. Piszemy do siebie, dzwonimy, śmiejemy się z różnych sytuacji, rozmawiamy o nowościach i trendach. Łączy nas podobna wrażliwość, podobne podejście do jakości, designu i klienta. Wspólnie wierzymy, że luksus nie musi krzyczeć – wystarczy, że jest wyczuwalny w każdym detalu. I to właśnie sprawia, że tak dobrze się rozumiemy.
Co takiego mają w sobie okulary John Dalia, że przyciągają uwagę stylistów, klientów i gwiazd?
Przede wszystkim DNA marki jest bardzo spójne i klarowne. To nie są przypadkowe projekty – każda kolekcja ma swój rytm, charakter, ducha. Marka potrafi doskonale dopasować się do stylu i osobowości klienta. Oprawki są dostępne zarówno w wersjach geometrycznych, okrągłych, jak i delikatnie podłużnych. Co ważne – każdy model dostępny jest w sześciu, ośmiu, a nawet dziesięciu różnych wersjach kolorystycznych, więc naprawdę można wybrać coś dla siebie. To bogate, różnorodne portfolio, które daje ogromne możliwości budowania własnej garderoby okularowej.
W świecie John Dalia jakość nie jest dodatkiem – to punkt wyjścia. Co się na nią składa?
To absolutnie kluczowa sprawa. W produkcji oprawek wykorzystywane są materiały klasy premium takie jak octan celulozy – pochodzenia roślinnego, niezwykle lekki, a przy tym wytrzymały i idealny do formowania. Daje niesamowitą głębię koloru. Dodatkowo metal platerowany rutenem – czyli szlachetny, rzadki pierwiastek z rodziny platynowców, który zapewnia połysk, odporność na zarysowania i trwałość na lata. A prawdziwą wisienką na torcie jest fakt, że niektóre modele mają detale pokryte prawdziwym 18-karatowym złotem, co nadaje im biżuteryjnego, luksusowego wykończenia. To okulary, które nie tylko świetnie wyglądają, ale naprawdę są dopieszczone w każdym detalu.
A co z soczewkami? Nadal modne są barwione, gradalne szkła?
Zdecydowanie! Soczewki w odcieniach granatu, karmelu, brązu, szarości, zieleni – często z wyraźną gradacją – są niezwykle stylowe. One nie tylko pełnią funkcję ochronną, ale też dopełniają całą stylizację, nadają jej lekkości, oryginalności. W zeszłym sezonie mieliśmy w ofercie John Dalia wiele takich modeli, zarówno w klasycznych, jak i odważniejszych połączeniach kolorystycznych – jak czerń z niebieskim czy z zielenią.
W ofercie John Dalia są też tzw. „patentki”, czyli okulary bez pełnych oprawek. Moda czy stały trend?
To już zdecydowanie coś więcej niż przelotny trend – patentki na stałe weszły do świata optyki i mają się świetnie. To modele, w których soczewka nie jest oprawiona w klasyczną ramkę, tylko trzyma się na delikatnych zaczepach, śrubkach i precyzyjnych mocowaniach, umieszczonych przy nosku i zausznikach. Efekt jest wyjątkowy: maksymalna lekkość, optyczna delikatność i subtelny luksus.
Patentki są niezwykle wygodne – ponieważ nie mają klasycznej oprawy, są lżejsze i mniej odczuwalne podczas noszenia. Ale ich największą siłą jest to, że dają ogromne możliwości personalizacji. Dzięki różnorodnym kształtom soczewek – od klasycznych po bardziej geometryczne czy futurystyczne – można idealnie dopasować je do rysów twarzy, eksponując to, co najpiękniejsze.
Jakie trendy będą rządzić sezonem wiosna–lato 2025? Na co powinni zwrócić uwagę klienci?
Ten sezon zapowiada się naprawdę ekscytująco. John Dalia wprowadza kolekcję bardziej nowoczesną, która jest pięknym połączeniem klasycznej elegancji i paryskiego szyku z nutą ekstrawagancji i odwagi. To propozycje dla tych, którzy szukają designu z charakterem – ale nadal w ramach ponadczasowej estetyki.
Z kolei na lato projektanci marki przygotowali kolekcję wykonaną z tworzywa – bardzo lekką, prostą, klasyczną, a zarazem niezwykle wygodną. Często powtarzam klientom, że mając w swojej garderobie tylko jeden brand – tak jak John Dalia – można zbudować pełną, różnorodną kolekcję okularów, bo każda linia tej marki jest inna, unikatowa. I to właśnie jest największa siła tej marki – różnorodność, bez utraty tożsamości.
Absolutnym hitem tej wiosny jest jednak kolekcja Project – limitowana seria, która opiera się na wyj personalizacji. Każda para okularów zawiera w zauszniku chip identyfikacyjny, który można odczytać za pomocą telefonu i dedykowanej aplikacji. Użytkownik uzyskuje wtedy informacje o właścicielu, numerze seryjnym danego modelu, a także dostęp do cyfrowej karty produktu. Każde okulary mają również specjalną kartę z QR kodem, który łączy się z chipem. To kolekcja, która przenosi optyczne doświadczenie na zupełnie nowy poziom – łączy rzemiosło, design i technologię.
Jeśli chodzi o estetykę, sezon wiosna–lato 2025 będzie należeć do bardziej masywnych oprawek – choć bez przesady. John Dalia nie idzie w skrajności, nie ma tu mowy o „oversize dla oversize’u”. Liczy się komfort, funkcjonalność i styl, który nie dominuje użytkownika, tylko go dopełnia.
Królować będą jasne soczewki – nawet te delikatnie przezroczyste, które lekko odsłaniają oczy, ale jednocześnie nadają kolor twarzy. Wśród odcieni pojawią się zielenie, lekkie brązy, pomarańcze – kolory energetyczne, świeże, idealne na tę porę roku (śmiech). Nadal mocno trzyma się khaki, który zdobył popularność zimą i został z nami na dłużej. Pojawią się także oprawki w odcieniach zieleni, beżu, karmelu i klasycznego brązu, a także powrót transparentnych modeli – np. przeźroczysta oprawka z niebieskimi soczewkami, która jest lekką, zmysłową alternatywą na ciepłe dni.
Na marginesie dodam, że pierwsze zamówione modele z nowej kolekcji dotrą do nas już w maju – być może nawet jeszcze przed majówką. Jako pierwszy salon w Polsce, regularnie otrzymujemy najnowsze dostawy tej francuskiej marki – a wiele modeli mamy na wyłączność.
Szylkret – kiedyś nowość, dziś…?
Dziś to basic. Szylkret traktowany jest jak czarna oprawka – uniwersalny, ale mniej przytłaczający. Dobrze wygląda w różnych stylizacjach – od casualowych po bardziej eleganckie. Jest subtelny, ale wyrazisty. Wiele klientek wybiera właśnie szylkret, bo to kompromis między klasyką a delikatnością.
MOOJ Optyk to nie tylko John Dalia, jakie inne marki można znaleźć w Twoim salonie?
Mamy naprawdę bogatą ofertę: Peter and May, Linda Farrow, która słynie z oversize’u, La Pima z Brazylii, czy T-Henri ze Stanów. Staram się nie wprowadzać marek, które się dublują stylistycznie. Chcę, by kolekcje się uzupełniały, a nie konkurowały między sobą. Każdy brand ma swój język, swój świat – i o to chodzi.
Mooj Optyk to już nie tylko Poznań… Rozwój, nowe miejsca, kolejne wyzwania – jak to wygląda z Twojej perspektywy? Co czujesz, otwierając drugi, a za chwilę być może trzeci salon?
To dla mnie ogromna radość i takie wewnętrzne poczucie, że robimy coś właściwego. We Wrocławiu otworzyliśmy salon w sierpniu ubiegłego roku, w wyjątkowej, zabytkowej przestrzeni – to miejsce ma duszę i styl, a to dla mnie bardzo ważne. Wrocław wybraliśmy nieprzypadkowo – ul. Księcia Witolda to dziś jedna z najpiękniej odmienionych ulic miasta, łącząca historię z nowoczesnością. To miejsce z charakterem – dokładnie takie, jakie kochamy. Już niedługo będziemy świętować pierwszy rok obecności na Dolnym Śląsku, co wydaje mi się… trochę nierealne! (śmiech). Wiesz, rozwój to zawsze ekscytacja, ale też ogromna odpowiedzialność. Bo nie chodzi tylko o otwieranie kolejnych lokalizacji – dla mnie najważniejsze jest zachowanie tej samej jakości, podejścia do klienta i filozofii, która stoi za Mooj Optyk. Każde nasze miejsce ma być przemyślane, dopracowane i zgodne z tym, w co wierzę – że optyka może być pięknym doświadczeniem, spotkaniem, opowieścią o stylu.
A teraz… planujemy Warszawę! To kolejny duży krok, ale czuję, że jesteśmy gotowi. Mamy świetny zespół, zaufanie klientów i co najważniejsze – pasję, która nas napędza. Nie chcę, żeby Mooj Optyk stał się „sieciówką”, to nie ta droga. My rośniemy organicznie, krok po kroku, z szacunkiem do detalu, relacji i przestrzeni, które tworzymy.
DR DARIUSZ GRZYBEK | 100-lecie Fundacji Zakłady Kórnickie
7 kwietnia, 2025
Artykuł przeczytasz w: 13 min.
Fundacja Zakłady Kórnickie kultywuje pamięć o swoich założycielach, organizuje wystawy im poświęcone, koncerty i konkursy oraz wydaje publikacje. Rok 2023 ogłoszony był Rokiem Jadwigi Zamoyskiej, a rok 2024 upłynął pod znakiem obchodów setnej rocznicy śmierci Władysława Zamoyskiego. Natomiast obecny, 2025, jest rokiem jubileuszowym – FZK obchodzi 100. rocznicę działalności. O licznych wydarzeniach związanych z jubileuszem, inicjatywach i projektach Fundacji, które wykraczają poza granicę Wielkopolski, opowiada prezes FZK – dr Dariusz Grzybek.
Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: Piotr Łysakowski
Niedawno, bo 18 marca br., Fundacja Zakłady Kórnickie zainaugurowała obchody jubileuszu 100-lecia działalności. Zaproszeni byli znakomici goście, którzy wspólnie z osobami tworzącymi FZK świętowali ten piękny jubileusz. Co pozostało po tym wydarzeniu? Jakie wspomnienia, jakie wartościowe podsumowania?
DR DARIUSZ GRZYBEK: Inauguracja była niezwykle korzystana pod wieloma aspektami, konferencja zwarta tematycznie, obejmująca pięć wykładów. Najpierw prof. Przemysław Matusik przybliżył nam epokę XIX wieku pracy organicznej w Wielkopolsce, później bardzo dobre wystąpienie dra Zbigniewa Kalisza przypominające Fundację z 20-lecia międzywojennego i co istotne, ta wypowiedź skłaniała nas również do zatrzymania się nad ważną kwestią, jaką było i jest aktualnie funkcjonowanie gospodarcze, finansowe Fundacji – o tym często się zapomina, bo Fundacja to piękny, romantyczny dar rodziny Zamoyskich, którzy zdecydowali się oddać swój majątek na rzecz narodu polskiego, to wielki dar serca i rozumu. Okres 20-lecia międzywojennego to okres kryzysu – Władysław Zamoyski kupuje wówczas dobra zakopiańskie na kredyt i jego majątek zostaje obciążony kredytami, które musi spłacać Fundacja. Dlatego w pewnym momencie zarząd i kuratorzy Fundacji podejmują decyzję o sprzedaży Lasów Tatrzańskich, aby wyjść z długów. I tak w 1933 r. lasy zostają sprzedane i na chwilę to uzdrawia sytuację, ale pozostają inne newralgiczne kwestie, jak chociażby wysokie apanaże dla Rady Kuratorów FZK. W przededniu II wojny światowej FZK funkcjonuje z dużymi problemami finansowymi – i doskonale o tym opowiedział dr Z. Kalisz. Trzecie wystąpienie inaugurujące obchody to wystąpienie dra Piotra Grzelczaka, bardzo interesujące doniesienia naukowe, które pierwszy raz ukazały się w przestrzeni publicznej, ponieważ nikt jeszcze dokładnie nie zbadał okresu FZK pomiędzy rokiem 1939 a 1953 r., czyli do wprowadzenia dekretu rozwiązującego Fundację. I dr Piotr Grzelczak pisze monografię na ten temat. Mam nadzieję, że ukaże się ona się w tym roku jubileuszowym. To jest bardzo ważny temat, z jakimi problemami borykały się osoby zaangażowane przed laty w Fundację. Wystąpienie dr Grzelczaka przybliżyło nam też skomplikowaną sytuację polityczną między partią, która rządzi krajem a ówczesnym wojewodą poznańskim, Feliksem Widy-Wirskim. Wspomniał w nim również o ostatnim prezesie Fundacji Zakłady Kórnickie przed 1953 rokiem, prof. Wiktorze Schrammie, który z wielkim heroizmem próbował odbudować Fundację, a skończyło się to jego aresztowaniem. Czwarty prelegent, który wystąpił 18 marca br. w Sali Lubrańskiego, jest jego wnukiem. Tomasz Schramm opowiadał o swoim dziadku właśnie z perspektywy kogoś bliskiego, kto pamięta tak wybitną postać, jego postawę, jego życiowe wskazówki. A ostatnim prelegentem był prof. Andrzej Gulczyński, obecny przewodniczący Rady Kuratorów FZK, który przybliżył okres Fundacji po restytucji, czyli po 2001 roku do czasów obecnych. To też było bardzo ożywcze spojrzenie pokazujące wielobarwność i wielowymiarowość działań Fundacji, szczególnie poprzez projekty, które Fundacja realizuje. Konferencja otwierająca obchody 100-lecia Fundacji była bardzo udana, bohaterką konferencji była sama jubilatka. Koncert w wykonaniu Orkiestry Kameralnej Polskiego Radia Amadeus – z charyzmatyczną dyrygentką Anną Duczmal-Mróz, a w szczególności „Orawa” – był wyjątkowy i błyskotliwy. Naprawdę wiele dobrych i pozytywnych emocji oraz wspaniała atmosfera panowały podczas jubileuszu.
Zatrzymajmy się przy aktualnych projektach. Jakie przedsięwzięcia powstały z inicjatywy Fundacji Zakłady Kórnickie?
Nieustannie kładziemy nacisk na popularyzację ważnych tematów w przestrzeni publicznej, edukując, kształtując postawy w duchu przyjaźni i patriotyzmu, pracy organicznej i proekologii – wszystko w kontekście zasług rodziny Zamoyskich. „Drzewo Franciszka” to projekt ekologiczny dający przestrzeń do wymiany poglądów nt. ochrony środowiska naturalnego i zrównoważonego rozwoju, spraw dotyczących naszego klimatu, ekologii integralnej w różnych środowiskach, nowych nasadzeń drzew wzorem Dezydera Chłapowskiego. Bo warto pamiętać, że generał Dezydery Chłapowski zasłynął jako pionier zadrzewień śródpolnych w Polsce. W swoim majątku w Turwi, w Wielkopolsce, wprowadził pasy zadrzewień, które chroniły pola przed wiatrem. „Drzewo Franciszka” od lat kultywuje aktywności proekologiczne i postawy przyjazne środowisku naturalnemu. W ramach tego projektu mamy w Poznaniu Festiwal Ekologii Integralnej. Kolejnym naszym fundacyjnym projektem jest „Agrokultura”, która propaguje dobre praktyki rolnicze, przedstawia nowoczesne rozwiązania agrotechniczne i trendy we współczesnym rolnictwie. Współpracujemy w tym zakresie z Uniwersytetem Przyrodniczym w Poznaniu. Co roku w ramach projektu odbywa się konkurs „Ucz się na Maksa”, który skierowany jest do uczniów szkół średnich kształcących się w zawodach rolniczych. Dla młodych osób skierowany jest także Ogólnopolski Konkurs Wiedzy i Umiejętności Praca Organiczna 2.0, który w swoich założeniach popularyzuje postawy prospołeczne – integrujące społeczności lokalne wokół wspólnego celu – oraz postawy innowacyjnych działań ekonomicznych opartych na wiedzy. Praca Organiczna 2.0 to jedyny taki projekt, w którym jest duża dowolność do redefiniowania XIX-wiecznego pojęcia pracy organicznej do współczesnych realiów i potrzeb. Portal „Hrabia Tytus”, odwołujący się do idei patriotyzmu, tożsamości historycznej i narodowej Polaków, nawiązuje do postaci hrabiego Tytusa Działyńskiego, wybitnego polskiego arystokraty, mecenasa sztuki, założyciela Biblioteki Kórnickiej, który zgromadził kilkadziesiąt tysięcy książek i rękopisów, ratując je przed grabieżą. „Hrabia Tytus” to niewątpliwie najpopularniejszy polski portal edukujący na temat historii Polski, ale i świata. Profil obserwuje na Facebooku już blisko 130 tys. osób, a interesujące wpisy na Instagramie śledzi ponad 30 tys. użytkowników tego serwisu. Naszym najmłodszym, bo 2-letnim przedsięwzięciem, jest „WielkoPolka” – konkurs mający na celu uhonorowanie kobiet aktywnych w Wielkopolsce w trzech kategoriach: edukacja, działalność społeczna i przedsiębiorczość. Nawiązujący do społecznego zaangażowania i cennych wartości, jakie przyświecały Jadwidze Zamoyskiej.
Faktycznie, mnogość inicjatyw FZK i podejmowanych tematów jest imponująca. A który ze współczesnych projektów Fundacji jest Panu najbliższy?
To bez wątpienia Muzeum Matematyki, w skrócie i pieszczotliwie nazwane MuMa (śmiech). Projekt jest w fazie realizacji w Kórniku nad jeziorem Skrzynki Duże. W tym obszarze swoje wsparcie zadeklarowały dwie ważne instytucje na świecie, jakimi są muzeum MoMath w Nowym Jorku oraz Mathematikum w Giessen, w Niemczech. MuMa ma pokazać wagę i rolę matematyki we współczesnym świecie, jako królową nauk, jako coś, co nas wszystkich otacza i przenika w codziennym życiu. Bez matematyki nie uda się załatwić wielu spraw i podjąć wielu nowych tematów, a nierzadko i ważnych decyzji. Traktuję Muzeum Matematyki jako ogromny krok w rozwoju Fundacji Zakłady Kórnickie, który podkreśli jak istotne jest logiczne, a zarazem krytyczne myślenie. Pragniemy kształcić młodych ludzi, którzy będą asertywni, będą mieć swoje zdanie. Będą posiadać umiejętność logicznego czytania i przetwarzania danych. Zakładam, że MuMa będzie to dzieło nie tylko FZK, ale całego Poznania, środowiska akademickiego, ludzi, który rozumieją wielką potrzebę kształtowania kompetencji matematycznych. Pragnę nadmienić, iż szukamy osób, które będą skłonne zaangażować się w ten projekt. Matematykę po prostu trzeba polubić – już staramy się to robić, bo corocznie organizujemy Festiwal Matematyki w Kórniku. Ostatnio gościliśmy ponad 1500 osób, co nas niezmiernie cieszy. Młodzi ludzie, dzieci naprawdę chcą eksperymentować z matematyką, chcą się tą nauką bawić. I my, jako Fundacja Zakłady Kórnickie, im to umożliwiamy, odczarowując choć w taki sposób często nielubiany przedmiot, niezrozumiały, trudny, za jaki uważana jest matematyka.
Poza jubileuszową sesją naukową w Sali Lubrańskiego otwierającą kalendarz wydarzeń jubileuszowych oraz koncertem w Auli UAM, Fundacja przygotowała w 2025 roku szereg spotkań, wystaw, projektów okolicznościowych. Co jeszcze przed nami?
W majowy weekend (17-18.05.) w Akademii Muzycznej im. Ignacego Jana Paderewskiego w Poznaniu odbędzie się III Ogólnopolski Konkurs Wokalny im. Marii Zamoyskiej, a już 23 maja III edycja konkursu WieloPolka w Polskim Teatrze Tańca. Z jubileuszową wystawą wyjeżdżamy poza Poznań – w październiku br. na Zamku Królewskim w Warszawie będzie miała miejsce konferencja i wystawa poświęcona 100-leciu Fundacji Zakłady Kórnickie, a jeszcze wcześniej, bo w czerwcu i lipcu wystawa w Sejmie i Senacie Rzeczypospolitej Polskiej. Ponadto 21 września przygotowaliśmy w Kórniku piknik z Władysławem Zamoyskim. Pragnę podkreślić, iż do roku jubileuszowego osoby tworzące Fundację przygotowywały się od czterech lat, zdobywając kompetencje, poszerzając znajomości i kontakty, które skutkowały nawiązywaniem nowych relacji, a co za tym idzie otwierające drzwi do współpracy.
Fundacja Zakłady Kórnickie współpracuje od lat z wieloma ważnymi instytucjami w regionie, z instytucjami o długiej tradycji i bogatym dorobku. Mam tu na myśli: Uniwersytet im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, Uniwersytet Przyrodniczy w Poznaniu, Bibliotekę Kórnicką, Instytut Dendrologii, Teatr Muzyczny w Poznaniu czy wspomnianą już Akademię Muzyczną w Poznaniu. Jakie wspólne przedsięwzięcia zaplanowane są w niedalekiej przyszłości?
Już w kwietniu odbędzie się konferencja „Natura i Kultura” na UAM w Poznaniu, popularnonaukowa inicjatywa, która ukierunkowana jest na sprawy szeroko rozumianej kultury, będącej odbiciem przyrodniczych inspiracji, świata, który nas otacza. Obie te dziedziny naszego życia idealnie się przenikają, wchodząc ze sobą w tzw. symbiozę. Jesteśmy ludźmi, którzy powinniśmy być kulturalni, kultura powinna nas pchać do rozwijania piękna przyrody, a nie jej zaśmiecania czy dewastowania. Współpraca z Teatrem Muzycznym w Poznaniu, z dyrektorem P. Kieliszewskim, obejmuje przygotowywane od kilkunastu lat Salony Poezji. Często wspominam wspaniały Salon Poezji z udziałem Anny Dymnej i bardzo dobre wystąpienie wiceprezydenta Jędrzeja Solarskiego, który podkreślał wagę Fundacji Anny Dymnej oraz tego, co robi artystka dla osób niepełnosprawnych, dla osób potrzebujących. My, jako Fundacja Zakłady Kórnickie, wpisujemy się w ten koncept, pomagamy i wspieramy, a poezja w naszym odczuciu jest niezwykle potrzebna, bez niej człowiek ubożeje. W tym roku – i to jest olbrzymi sukces Fundacji Zakłady Kórnickie oraz sukces miasta – podpisaliśmy umowę w sprawie organizowania Festiwalu Ekologii Integralnej. I to spowodowało, że z takimi instytucjami, jak Teatr Muzyczny w Poznaniu czy Akademia Muzyczna w Poznaniu, tworzymy wartościowe projekty, w które zaangażowanych jest mnóstwo osób. 4 października ruszamy z koncertem Meli Koteluk w Akademii Muzycznej, a 6 października – również w ramach V edycji Festiwalu Ekologii Integralnej – z koncertem kwartetu VOŁOSI, zespołu stworzonego przez górali z Beskidu Śląskiego oraz muzyków klasycznych związanych z Katowicką Akademią Muzyczną. A na zakończenie tego projektu, bo 09.10., wystąpi zespół PECTUS. Fundacja Zakłady Kórnickie współpracuje również z Muzeum Narodowym w Poznaniu, Muzeum Niepodległości, z Samorządem Województwa Wielkopolskiego. Ponadto, 16 stycznia br. odbyła się promocja książki „Jadwiga Zamoyska i jej światy. Abecedariusz” pod redakcją prof. Ewy Kraskowskiej. Było widać zaangażowanie rektor UAM prof. Bogumiły Kaniewskiej – w ogóle całe środowisko UAM przyjaźnie patrzy na działania fundacyjne, także środowisko związane z Uniwersytetem Przyrodniczym w Poznaniu, gdzie np. w listopadzie br. zorganizowana będzie konferencja „Nowatorskie aspekty rolnictwa europejskiego w kontekście sytuacji geopolitycznej”.
W kontekście rodziny Zamoyskich, warto również wspomnieć o połączeniu wielkopolskiej myśli pracy organicznej z góralszczyzną i folklorem.
Z samorządami tatrzańskimi – zarówno z gminą Zakopane, Starostwem Tatrzańskim, jak i z Bukowiną Tatrzańską – Fundacja od dwóch lat współpracuje bardzo sprawnie, wręcz wzorcowo. Rozpoczynaliśmy poznawać się przy organizacji Roku Jadwigi Zamoyskiej w 2023, stworzyliśmy wspólne projekty, bardzo dobrze wypadła konferencja w Książówce, tj. historyczne miejsce, bo tam mieszkała Jadwiga Zamoyska, jak przyjechała do Zakopanego. Wtedy to miejsce nazywało się Adasiówka, od Adama Raczyńskiego, a później Wł. Zamoyski wybudował jej budynek pod Szkołę Domowej Pracy Kobiet w Kuźnicy, w którym obecnie jest siedziba Tatrzańskiego Parku Narodowego. Podpisaliśmy też umowę z Tatrzańskim Parkiem Narodowym już w roku 2024, Roku Władysława Zamoyskiego. Kórnickie Stowarzyszenie „Ogończyk” miało pomysł, aby postawić pomnik Władysława Zamoyskiego i my się do tego przyłączyliśmy, a także Starostwo Tatrzańskie – w efekcie tego pomnik stoi w Kórniku i jest bliźniaczo podobny do tego, który stoi w Zakopanem. Pokazuje to łączność pomiędzy Wielkopolską a południem Polski. Ponadto udało przekonać się dyrektora Muzeum Tatrzańskiego – Michała Murzyna, aby jeszcze bardziej zaangażować się w opowieść o Władysławie Zamoyskim i jego matce, Jadwidze Zamoyskiej. I to właśnie robimy – świętowanie imienin ulicy Władysława Zamoyskiego w Zakopanem jest doskonałym przykładem inicjatyw oddolnych, w które włączają się restauratorzy, właściciele pensjonatów itp. Imieniny ulicy już na stale są wkomponowane w kalendarz kulturalny stolicy polskich Tatr – w tym roku uroczystość przypada na 7 lipca. Przywracamy pamięć o rodzinie Zamoyskich w Zakopanem, co nas bardzo satysfakcjonuje. Władysław Zamoyski miał przecież ogromny wkład w powstanie Tatrzańskiego Parku Narodowego, bo kupując dobra zakopiańskie, zastopował dewastację lasów tatrzańskich. Przyjęto zasadę uprawy lasów tatrzańskich, co podkreślał Zamoyski, że nie robi tego dla siebie, tylko dla przyszłych pokoleń. Niektóre z drzew, które tam rosną, to są nasadzenia jeszcze z czasów Władysława Zamoyskiego.
Ścisła współpraca różnych instytucji i propagowanie wiedzy na temat zasług Zamoyskich już zostało przytoczone w aspekcie kulturalnym, muzycznym, rolniczym, historycznym. Mamy jeszcze wymiar sportowy, sportowej rywalizacji – i wiem, że tutaj również nazwisko Zamoyskich ma nośność.
Bieg Zamoyskiego w czerwcu br. organizowany przez Uniwersytet Przyrodniczy, a w październiku br. przez Kórnickie Centrum Rekreacji, ma oprócz aktywności fizycznej jeszcze jedno oblicze. Pragniemy poprzez ten projekt nakłaniać mężczyzn do badań, do profilaktyki zdrowotnej. Uświadamiamy jednocześnie jak ważny jest aktywny styl życia, a także profilaktyka badań męskich, np. marker z krwi PSA w celu wykrycia nowotworu prostaty. Mężczyźni – badajcie się!
Wiosna / Lato 2025 Najmodniejsze sukienki tego sezonu. Czy porzucimy garnitury na rzecz zwiewnych sukienek?
4 kwietnia, 2025
Artykuł przeczytasz w: 4 min.
Wiosna to czas odrodzenia – nie tylko w przyrodzie, ale i w modzie. Po sezonach zdominowanych przez power -dressing, minimalistyczne garnitury i geometryczne kroje, świat mody coraz śmielej flirtuje z kobiecością w jej najbardziej romantycznym wydaniu. Czy to oznacza, że wiosną 2025 całkowicie porzucimy przeskalowane marynarki na rzecz zwiewnych sukienek?
Tekst: Ania Śmiechowska
Trend na męskie fasony w kobiecej garderobie nie jest niczym nowym. Oversizowe marynarki i dopasowane garnitury były symbolem siły, niezależności i nowoczesności. Jednak w ostatnich miesiącach można dostrzec subtelne, ale znaczące przesunięcie w stronę lekkości. Projektanci odważnie reinterpretują klasykę, stawiając na delikatność, ruch i naturalność. Sukienki powracają jako symbol wolności, ekspresji i oddechu od narzuconych form. Widać to już na wybiegach – z kolekcji Chanel, Valentino czy Chloé bije atmosfera nonszalancji połączonej z elegancją. Przewiewne tkaniny, falujące kroje i subtelne detale nadają kobiecej sylwetce nową jakość. Sukienki w zbliżającym się sezonie prezentowane jako manifest kobiecości
Po warsztatach i spotkaniach z kobietami, które prowadziłam w marcu – miesiącu kobiet – utwierdziłam się w przekonaniu, że pragniemy więcej swobody, seksapilu i kobiecości w codziennych stylizacjach. Z chęcią porzucimy przeskalowane formy na rzecz lekkości i swobody. Modą można wyrażać emocje, dlatego odpuśćmy trochę i pójdźmy w stronę lekkości. Wiosną/latem 2025 roku sukienka to nie tylko element garderoby, ale i manifest odwagi w byciu sobą, celebrowania własnej indywidualności i zmysłowości bez kompromisów. Dominować będą:
Transparencje i warstwy – tiule, organzy i lekkie jedwabie sprawiają, że sylwetka jest otulona mgiełką luksusu. Dior i Stella McCartney już pokazują, że transparentność to nie tylko trend, ale i metafora autentyczności.
Romantyczny minimalizm – sukienki proste w formie, ale bogate w detal – kwiatowe printy, łączki, asymetryczne cięcia i delikatne hafty. To hołd dla klasyki w nowoczesnym wydaniu.
Energia kolorów – pastele, ale w odświeżonej wersji. Liliowy, miętowa zieleń i brzoskwiniowy róż zostają zestawione z dynamicznymi akcentami – intensywnym oranżem czy nasyconą czerwienią.
Nowoczesne boho – luźne fasony, frędzle, koronki i dzianiny. Sukienki w stylu boho, ale z miejskim twistem, będą podstawą wiosennych stylizacji.
Marszczenia i drapowania – sukienki, które subtelnie modelują sylwetkę dzięki umiejętnemu marszczeniu materiału, to kluczowy element wiosennych kolekcji. Drapowania potrafią zdziałać cuda – zamaskować brzuszek, optycznie powiększyć biust lub podkreślić talię, nadając figurze harmonijnych proporcji.
Do sukienki w nowoczesnym streetsylu, aby uniknąć przesłodzonego, dziewczęcego efektu, wystarczy zainspirować się podejściem marki Loewe. Marka ta udowodniła, że sukienka może być nie tylko delikatna, ale i pełna charakteru, jeśli połączymy ją z męskimi butami – masywnymi loafersami, ciężkimi botkami czy sportowymi sneakersami. To zestawienie tworzy intrygujący kontrast i pokazuje, że kobiecość ma wiele twarzy. Sukienka może też całkowicie zmienić swój charakter dzięki dodatkom. Biżuteria, skórzane paski, oversizowe okulary czy geometryczne torebki dodadzą jej nowoczesności.
Ale czy garnitury znikną całkowicie – czy ponownie ewoluują? Według mnie przestaną być jedynym symbolem siły i profesjonalizmu, a staną się jednym z wielu wyborów. Sukienki odzyskują należne im miejsce – nie jako manifest słabości, ale jako świadome podkreślenie kobiecej energii i swobody. Często w połączeniu lekkiej zwiewnej sukienki z przerysowaną formą marynarki, aby dodać klasy i charakteru, prezentując tym samym odwagę i siłę kobiet.
Czy wiosna/lato 2025 to moment, w którym ponownie zakochamy się w sukienkach? Wszystko na to wskazuje. To czas, by ubrać się w lekkość, celebrować ruch i dać sobie przestrzeń na wyrażenie siebie w pełni. A Ty? Jesteś gotowa, by tej wiosny rozkwitnąć w sukience?
Ania Śmiechowska stylistka mody. Pomaga odkrywać unikalny styl i budować pewność siebie poprzez odpowiedni dobór ubrań. Wierzy, że moda powinna podkreślać indywidualność, dlatego jej motto brzmi: „Bądź sobą, nie kopią”. Zaraża pozytywną energią i pokazuje, że ubranie ma moc i jest ogromnym narzędziem naszego sukcesu.
Dr n. med. Marta Bogusz | Klinika Młodość Od filtrów do faktów. O mądrej stronie piękna
3 kwietnia, 2025
Artykuł przeczytasz w: 22 min.
Nie wierzy w „cudowne efekty” z Instagrama, za to bezwarunkowo ufa nauce, diagnostyce i indywidualnemu podejściu do pacjenta. Dr n. med. Marta Bogusz, założycielka Kliniki Młodość i organizatorka konferencji „Trendy w estetyce 2025”, opowiada o najnowszych kierunkach w medycynie estetycznej, rosnącej roli zabiegów autologicznych i tym, dlaczego dziś nie wystarczy już tylko dobrze wykonywać zabiegi – trzeba jeszcze umieć słuchać.
Spotykamy się w przededniu Twojej konferencji „Trendy w estetyce 2025” – to już kolejna edycja wydarzenia, które z roku na rok przyciąga coraz więcej specjalistów. Co przygotowałaś w tym roku? Jakie zagadnienia i tematy postanowiłaś wyeksponować?
Dr n. med. MARTA BOGUSZ: W tym roku postanowiłam skupić się na temacie skutecznej stymulacji tkankowej – nie tylko z perspektywy praktycznej, ale także nauk podstawowych.. Zależy mi na tym, aby przybliżyć uczestnikom mechanizmy związane z epigenetyką, genetyką, fizjologią oraz immunologią, które leżą u podstaw efektywnej pracy z tkankami. Podczas konferencji będziemy rozmawiać o tym, na jakich głębokościach skóry powinniśmy działać, aby osiągnąć maksymalną skuteczność zabiegową, jak dobierać i łączyć poszczególne procedury, oraz jak dostosować częstotliwość pracy do indywidualnych potrzeb skóry. Chcę również podkreślić, że stymulacja tkankowa to nie tylko preparaty iniekcyjne i chemiczne – to także zaawansowane technologie: urządzenia działające na zasadzie termicznej, gazowej, biochemicznej, elektrostymulacji, fototerapii i wielu innych innowacyjnych metod. Medycyna estetyczna daje nam dziś ogrom możliwości, a celem tej edycji jest pokazanie, jak mądrze i świadomie z nich korzystać, aby osiągać długofalowe efekty u pacjentów.
Moją uwagę przykuł panel o komórkach macierzystych, które coraz częściej pojawiają się w kontekście nowoczesnej medycyny estetycznej. Dlaczego ten temat uznałaś za tak ważny podczas tegorocznej konferencji?
Komórki macierzyste, miliGraft, grafty autologiczne jak np. graft zza ucha, to rzeczywiście jedne z najgorętszych nowości w medycynie estetycznej. Temat budzi ogromne zainteresowanie, szczególnie na rynku międzynarodowym, dlatego uznałam, że warto poświęcić cały panel właśnie zabiegom autologicznym. To bardzo obiecujący kierunek, który mocno koncentruje się na naturalnych procesach regeneracyjnych organizmu. Świadomość tych metod wśród specjalistów i pacjentów rośnie, a my chcemy być częścią tej zmiany i rozwijać się razem z globalnymi trendami w medycynie estetycznej. Panel o roli komórek macierzystych we współczesnej estetyce poprowadzi dr n.med. Claudia Musiał. Dodatkowo, podczas konferencji chcemy zmierzyć się z mitami krążącymi wokół tzw. „Ozempic face”. Coraz częściej temat ten budzi kontrowersje i bywa demonizowany – dlatego poświęcimy czas na rzetelną rozmowę z lekarzem obesitologii Szymonem Błaszakiem, o tym, jak podejść do zdrowego, skutecznego odchudzania również w kontekście estetyki twarzy. Chcemy, aby uczestnicy dowiedzieli się, jak unikać negatywnych skutków szybkiej utraty masy ciała i jak wspierać procesy regeneracyjne, aby twarz zachowała młody i naturalny wygląd.
Klinika Młodość specjalizuje się w edukacji w zakresie diagnostyki i leczenia powikłań po zabiegach estetycznych. Nie wyobrażam sobie, aby tego tematu zabrakło podczas konferencji…
I masz rację! Nie zabraknie tego tematu, bo jest niezwykle istotny. Naszym gościem będzie dr hab. n. med. Robert Młosek – radiolog, który na co dzień pracuje z pacjentami z powikłaniami po zabiegach medycyny estetycznej. Dr Młosek specjalizuje się w diagnostyce radiologicznej przy użyciu ultrasonografii o wysokiej częstotliwości. To technologia, która pozwala na bardzo precyzyjne obrazowanie tkanek i struktur anatomicznych, co w kontekście powikłań po zabiegach staje się bezcennym narzędziem. Dzięki takiej diagnostyce możemy skuteczniej lokalizować problemy, trafniej planować leczenie i minimalizować ryzyko powikłań w przyszłości. Będzie to jeden z kluczowych punktów naszej konferencji, bo odpowiedzialna i świadoma medycyna estetyczna to także umiejętność radzenia sobie z niepożądanymi efektami zabiegów, a ultrasonografia to złoty standard w gabinecie estetycznym.
Zespół Kliniki Młodość. Od lewej: Anna Szukalska, lek. Szymon Błaszak, lek. Joanna Błaszak, lek. Anna Kostrzewska, dr n. med. Marta Bogusz, lek. dent. Aleksandra Degis, lek. dent. Natalia Gadzińska, lek. Maria Czwojda, lek. dent. Kay Kwiatkowska
Konferencja nosi nazwę „Trendy w estetyce 2025”, więc nie sposób nie zapytać – jakie nowe kierunki i tendencje w medycynie estetycznej będziecie szczególnie podkreślać podczas tego wydarzenia?
Tę część powierzamy dr Krzysztofowi Biegańskiemu – chirurgowi plastycznemu, który podczas konferencji opowie o trendach w chirurgii plastycznej. Przybliży uczestnikom, co dziś jest na topie, co odchodzi do lamusa, a co wkrótce może stać się nowym standardem. Ale to nie wszystko – dr Biegański spojrzy na trendy przez pryzmat bezpieczeństwa i skuteczności. Bo w chirurgii plastycznej modne rozwiązania muszą iść w parze z odpowiedzialnością wobec pacjenta i najwyższą jakością procedur, zarówno przed, jak i po zabiegu. Wśród prelegentów znajdą się także m.in. prof. Magdalena Górska-Ponikowska, dr Mariusz Borkowski, dr Joanna Zappa-Gawłowska i Piotr Majkowski – każdy z nich pokaże inne oblicze nowoczesnej estetyki: od siły dermokosmetyków, przez lifting bez skalpela, aż po wpływ uzębienia i zgryzu na wygląd twarzy.
Piękny wygląd zaczyna się od środka – to coś więcej niż zabiegi, to także zdrowy styl życia i równowaga organizmu. Na konferencji pojawi się panel „Zdrowe jelita – zdrowa skóra”. Jak bardzo te dwa światy – kosmetologia i dietetyka – przenikają się dziś w codziennej pracy specjalistów?
Musimy jasno podkreślić, że skuteczna stymulacja tkankowa nie jest możliwa bez zdrowego organizmu – również od środka. Skóra to nasz największy organ i jej kondycja zawsze odzwierciedla to, co dzieje się wewnątrz ciała. Jeśli organizm nie funkcjonuje prawidłowo, jeśli mikrobiota jelitowa jest zaburzona, to nawet najlepsze zabiegi mogą nie przynieść oczekiwanych efektów. Dlatego tak mocno podkreślamy podczas konferencji znaczenie holistycznego podejścia – kosmetologia i dietetyka muszą iść dziś ramię w ramię, jeśli chcemy mówić o prawdziwie skutecznej i zdrowej pracy nad wyglądem pacjenta. Stąd obecność na konferencji dietetyka Sebastiana Dzuły, ale także cały panel, który poprowadzę z dr n. biol. Joanną Bartkowiak Wieczorek, tj. Piramida ważności stymulacji tkankowej. Bo najlepsze zabiegi medycyny estetycznej nie pomogą, jeśli nasz organizm jest obciążony silną oksydacją, np. palimy, jemy bardzo dużo cukru lub brak nam aktywności sportowej. Wtedy pieniądze, które wydajemy na zabiegi medycyny estetycznej, wydajemy nieefektywnie.
Jak zmienia się branża medycyny estetycznej, patrząc na Twoją konferencję? Czy widzisz, że eksperci coraz chętniej rozmawiają o powikłaniach i bezpieczeństwie, a mniej o „cudownych efektach” zabiegów?
„Cudowne efekty” zabiegów – czyli, mówiąc wprost, dobrze opakowana marketingowa ściema – wciąż mają swoich odbiorców, ale na szczęście pacjent staje się coraz bardziej świadomy. Coraz więcej osób poszukuje rzetelnej wiedzy, chce rozumieć, co naprawdę działa, a co jest tylko pustym sloganem. Mamy dziś dużo większy dostęp do informacji o tym, co jest skuteczne i bezpieczne, a co może prowadzić do niepożądanych efektów. Zmienia się też rola mediów społecznościowych – coraz więcej specjalistów wykorzystuje je nie jako „słupy reklamowe”, ale jako platformę do budowania dialogu z pacjentem, edukowania i tłumaczenia mechanizmów stojących za zabiegami. To bardzo pozytywny trend, niejako wymuszony przez coraz lepiej wyedukowanych pacjentów, którzy coraz śmielej zadają pytania i są coraz bardziej asertywni.
Czy nie taka powinna być zawsze rola lekarza niezależnie od specjalizacji? Żeby odpowiedzialnie podchodził do swoich pacjentów?
Niestety, medycyna estetyczna to taka dziedzina, w której nadal zbyt łatwo można kogoś „kupić” – czy to celebrytę, który stanie się twarzą kontrowersyjnej kampanii, czy – co gorsza – lekarza, który zapomni o tym, że reprezentuje zawód zaufania publicznego. I to jest niepokojące. Na szczęście pacjenci zaczęli to dostrzegać i mówią „sprawdzam”. Coraz częściej chcą poznać prawdę – nie tylko z poziomu chwytliwej reklamy, ale z realnej wiedzy i odpowiedzialnej praktyki. Bo na końcu chodzi o coś więcej niż estetykę – to ich twarz, zdrowie, a czasem nawet życie.
Odpowiedzialność zawodowa lekarzy i kosmetologów w świetle prawa to kolejny panel, który proponujesz uczestnikom konferencji.
Nasze prawodawstwo wciąż jest niejednoznaczne i niedookreślone. W niektórych obszarach doskonale wiemy, gdzie zaczyna się i gdzie kończy odpowiedzialność lekarza czy kosmetologa w gabinecie estetycznym, ale w innych – prawo zostawia sporo niedopowiedzeń i „szarych stref”, które niektórzy potrafią wykorzystywać. Z tego powodu uznałam, że temat odpowiedzialności zawodowej wciąż wymaga omówienia i to na przykładach z sal sądowych. Naszymi gośćmi będą zatem prawniczki dr r.pr Joanna Podczaszy i Katarzyna Gurgul oraz mec. Anna Kogut. Chcemy pokazać uczestnikom konferencji, również pacjentom, jak poruszać się w tym niełatwym środowisku z większą świadomością i odpowiedzialnością, bo to kwestia nie tylko ochrony specjalisty, ale przede wszystkim bezpieczeństwa pacjenta. Komu w szczególności dedykowana jest tegoroczna edycja konferencji? Czy to wydarzenie bardziej dla lekarzy, kosmetologów, a może wszystkich, którzy chcą świadomie rozwijać się w branży estetycznej? Konferencja – tak jak moje gabinety i media społecznościowe – jest dedykowana wszystkim, którzy chcą zgłębiać temat medycyny i kosmetologii estetycznej. Zapraszam zarówno lekarzy, kosmetologów, kosmetyczki, jak i dietetyków, rehabilitantów, fizjoterapeutów czy wszystkich specjalistów, którzy w swojej pracy troszczą się o szeroko pojęty well-being pacjenta. Ale nie tylko – konferencja jest także dla pacjentów i osób, które po prostu chcą wiedzieć więcej, lepiej zrozumieć mechanizmy, procesy i możliwości, jakie daje nowoczesna medycyna estetyczna. Wiedza jest dziś fundamentem bezpiecznych i świadomych decyzji, zarówno po stronie specjalisty, jak i pacjenta.
Miejsce wydarzenia także wybrałaś nieprzypadkowo.
Wybór Polskiej Akademii Nauk był dla mnie naturalny. To przestrzeń, która od lat kojarzy się z rzetelną nauką, pokorą wobec wiedzy i szacunkiem dla faktów. Chciałam, aby nasza konferencja odbyła się właśnie w takim miejscu – gdzie to nie ornamenty, a nauka i merytoryka mają największe znaczenie. PAN to również przestrzeń dialogu, wymiany myśli i doświadczeń, dlatego podczas konferencji nie zabraknie czasu na otwartą dyskusję. Zależy nam, aby uczestnicy nie tylko wysłuchali prelekcji, ale mieli możliwość zadawania pytań i wymiany poglądów, bo właśnie w takim otwartym środowisku rodzą się najlepsze rozwiązania dla branży estetycznej.
Tworzysz przestrzeń, gdzie spotykają się różne specjalizacje – lekarze, naukowcy, kosmetolodzy. Jak ważne jest według Ciebie to interdyscyplinarne spojrzenie na estetykę i zdrowie pacjenta?
W mojej opinii to absolutnie kluczowe! Spójrzmy choćby na tzw. świadomą zgodę. Każdy, kto kiedykolwiek przeszedł zabieg lub operację w szpitalu, pamięta ten moment – zgoda na zabieg, formularz podany do podpisu. Często bywa to jedynie formalność: pacjent zostaje poinformowany i… na tym koniec. Tymczasem dziś coraz częściej mówimy o świadomej zgodzie – o prawdziwej rozmowie, która obejmuje nie tylko opis samego zabiegu, ale także wskazanie jego alternatyw, możliwe scenariusze przed, w trakcie i po procedurze. Bo nawet najlepiej przeprowadzony zabieg nie eliminuje ryzyka niepożądanych efektów. I właśnie ten model zaczyna powoli wkraczać także do gabinetów medycyny estetycznej. Niestety, wciąż zdarza się, że lekarze korzystając z autorytetu zawodu zaufania publicznego, mówią pacjentom zbyt mało. A według mnie to właśnie niedoinformowanie najczęściej prowadzi do nieporozumień i zderzenia nierealnych oczekiwań z możliwościami. Interdyscyplinarna wymiana wiedzy – pomiędzy lekarzami, kosmetologami i naukowcami – to szansa na zmianę tego schematu i wprowadzenie do branży jeszcze większej transparentności oraz odpowiedzialności.
Wciąż zdarzają się pacjenci z nierealnymi oczekiwaniami? Tacy, którzy po przeglądzie Instagrama przychodzą i mówią: „chcę wyglądać jak mój ulubiony celebryta, jeden do jednego”?
Oczywiście! Internet wciąż jest pełen półprawd i mitów, które wprowadzają pacjentów w błąd. Nie dalej jak kilka dni temu w Klinice Młodość pojawiła się dziewczyna, która chciała „podnieść sobie czubek nosa” przy pomocy toksyny botulinowej. To klasyczny przykład nieporozumienia – bo toksyna ogranicza pracę mięśni, zahamuje ich działanie, ale nie działa jak lifting. Efekt? Mięśnie przestają pracować, ale nie sprawi to, że czubek nosa nagle się uniesie – w ruchu owszem poruszać się będzie mniej, ale statycznie nic się nie zmieni. Drugim, równie zaskakującym przypadkiem była prośba o podanie toksyny botulinowej… w ucho, aby ograniczyć uczucie głodu. Najprawdopodobniej ktoś błędnie zinterpretował techniki medycyny chińskiej czy akupunktury i postanowił połączyć je z toksyną botulinową – i w ten sposób w social mediach „urodził się” nowy zabieg. Problem w tym, że nie istnieje żadna publikacja naukowa potwierdzająca skuteczność takiej metody. Takie prośby pokazują, jak pacjenci są podatni na niezweryfikowane informacje z Instagrama czy TikToka. I jak ogromną rolę mamy dziś do odegrania jako specjaliści – by prostować takie mity i tłumaczyć pacjentom mechanizmy, które stoją za każdą procedurą.
Z jakimi emocjami Ty sama podchodzisz do roli organizatorki tak dużego wydarzenia, jakim jest majowa konferencja? Czy wciąż czujesz adrenalinę, jak przy pierwszej edycji?
Bardzo lubię organizować tego typu wydarzenia, bo przyciągają osoby otwarte – zarówno na wiedzę, jak i na inne środowiska. To nie są ludzie zamknięci w bańce jednej specjalizacji, ale eksperci, którzy chcą współpracować i patrzeć na medycynę estetyczną szerzej. A to jest dla mnie ogromnie ważne, bo estetyka nie ogranicza się tylko do jednej profesji czy do zabiegów tylko o charakterze iniekcyjnym – to znacznie szersza i bardziej złożona dziedzina, w której każdy znajdzie swoje miejsce w granicach swojej odpowiedzialności zawodowej. Mam też zupełnie prywatny powód do radości – tegoroczna konferencja będzie dla mnie preludium do premiery mojej nowej książki poświęconej skutecznej stymulacji tkankowej. Tym bardziej nie mogę się doczekać tego spotkania i rozmów, które – jak wiem – wykraczają daleko poza sam program konferencji.
od lewej; lek. dent. Kay Kwiatkowska, lek. dent. Natalia Gadzińska, lek. dent. Aleksandra Degis
W tej chwili większość Twoich myśli krąży zapewne wokół zbliżającej się konferencji, jednak Klinika Młodość nie próżnuje – co nowego wydarzyło się w ostatnich miesiącach?
Rzeczywiście, sporo się wydarzyło! Wprowadziliśmy kilka nowych zabiegów i rozbudowaliśmy naszą ofertę o technologie, które pozwalają nam działać jeszcze skuteczniej i bardziej precyzyjnie.
Co konkretnie znalazło się wśród tych nowości?
Jedną z najciekawszych procedur jest EndoliftX – zabieg laseroterapii podskórnej, który w Polsce wciąż nie jest jeszcze powszechny. Pracujemy tutaj z użyciem światłowodu o długości fali 1470 nm. Laser ten działa podwójnie – z jednej strony rozbija tkankę tłuszczową w miejscach takich jak podbródek, chomiki, brzuch czy wewnętrzne strony ud, a z drugiej strony działa napinająco, stymulując włókna kolagenowe do odbudowy. To świetna alternatywa dla pacjentów z umiarkowaną wiotkością skóry, którzy nie potrzebują jeszcze klasycznego liftingu chirurgicznego, ale chcą poprawić kontur i jędrność wybranych partii ciała.
Wprowadziliście też MiliGraft i Skin Cells – to także zabiegi regeneracyjne?
Tak, oba zabiegi opierają się na potencjale komórek autologicznych. W przypadku MiliGraftu pracujemy na komórkach macierzystych, pobieramy tkankę tłuszczową pacjenta, przefiltrowujemy ją i uzyskujemy frakcję komórek macierzystych, które następnie podajemy podskórnie lub śródskórnie. To zabieg, który daje świetne efekty regeneracyjne i sprawdza się nie tylko na twarzy, ale też w terapii szyi, dekoltu, dłoni, a nawet przy leczeniu blizn czy łysienia. Z kolei Skin Cells, czyli tzw. graft zza ucha, opiera się na fibroblastach. Pobieramy niewielki wycinek (3-5 graftów) skóry z okolicy za uchem – tam, gdzie fibroblasty są najwyższej jakości – i po przefiltrowaniu oraz połączeniu z osoczem podajemy je najczęściej śródskórnie. Świetnie sprawdza się to np. w regeneracji skóry po usunięciu implantów żelowych lub blizn, kiedy tkanka była narażona na przewlekły stan zapalny i degradację.
A Cellular Matrix?
To kolejny zabieg z obszaru autologii, czyli wykorzystania własnych zasobów organizmu. Cellular Matrix łączy kwas hialuronowy z osoczem bogatopłytkowym w jednym podaniu i stymuluje skórę do odbudowy w sposób naturalny. Takie terapie cieszą się coraz większą popularnością wśród pacjentów szukających alternatywy dla klasycznych wypełniaczy.
Rozwinęliście też ofertę laserów i peelingów – jak to wygląda teraz?
Zdecydowanie! Mamy teraz pełne spektrum długości fali, co daje nam ogromne możliwości. Pracujemy m.in. na laserze tulowym, który sprawdza się w odmładzaniu i leczeniu przebarwień, laserze Neauvia 1470 nm (działającym zarówno podskórnie, jak i śródskórnie), CO2, laserze erbowo-yagowym ablacyjnym i nieablacyjnym również w obszarze powiek, oraz DVL, a także neodymowo-yagowym do usuwania teleangiektazji („naczynek”) z twarzy i kończyn. Dzięki temu możemy łączyć terapie laserowe z innymi procedurami i działać na różne potrzeby pacjentów – od leczenia blizn, przez lifting skóry, po modelowanie konturów twarzy i ciała. Do tego dochodzi pełne spektrum nowych peelingów kwasowych i rozwój tzw. procedur łączonych. Protokoły łączone to obecnie najskuteczniejsze podejście w nowoczesnej medycynie estetycznej, bo dają możliwość działania kompleksowego – bez skupiania się wyłącznie na jednym problemie.
Z pewnością pacjentki pytają Cię o skuteczność i bezpieczeństwo tych nowości – na co sama zwracasz największą uwagę, wprowadzając nowe technologie do gabinetu?
Najważniejsza jest dla mnie podstawa naukowa – wiedza oparta na rzetelnych badaniach i pracach przeglądowych. Kiedy analizuję nową technologię, nie wystarczy mi pojedynczy przypadek kliniczny czy krótkoterminowy efekt. Zależy mi na tym, aby dana technologia była już dojrzała, dobrze przebadana i poparta solidnymi metaanalizami. Z drugiej strony, rynek cały czas oczekuje nowości – dlatego zwróciłam się w kierunku zabiegów autologicznych, bo to obszar, który jest bezpieczny. W przeciwieństwie do niektórych zabiegów chemicznych, do których podchodzę z większą ostrożnością. Dobrym przykładem jest tutaj kwas polimlekowy – jeszcze do niedawna bardzo modny w podawaniu w okolice dolnych powiek. Ja nigdy nie zdecydowałam się wprowadzić go do naszej praktyki i okazało się, że miałam rację – na początku tego roku Urząd Wyrobów Medycznych wydał oficjalny komunikat zakazujący podawania tego preparatu w okolice powiek z uwagi na wysokie ryzyko powstania grudek i nierówności. Dlatego każdą nowość w gabinecie oceniam przez pryzmat nauki i rzetelnych danych, a nie chwilowej mody czy „efektu wow” w mediach społecznościowych. Patrzę na metaanalizy i prace przeglądowe, które obejmują szerokie grupy pacjentów – bo to one dają nam poczucie bezpieczeństwa i odpowiedzialności wobec naszych pacjentów.
Czy widzisz, że oczekiwania pacjentek i pacjentów zmieniają się? Czy dziś częściej szukają naturalnego efektu, regeneracji skóry niż spektakularnych „szybkich” metamorfoz?
Widzę tu pewien dualizm. Z jednej strony pacjenci coraz częściej oczekują naturalnego efektu – nie chcą zmieniać rysów twarzy, chcą po prostu wyglądać świeżo i zdrowo. Z drugiej strony wielu z nich wciąż marzy o natychmiastowym rezultacie. Naszą misją jest edukowanie pacjentów i tłumaczenie im, czym jest realna odpowiedź komórkowa, bo to proces, który nigdy nie dzieje się z dnia na dzień. Owszem, możemy osiągać bardzo dobre efekty, ale jeśli działamy systematycznie, z umiarem i bez przesady w częstotliwości zabiegów. To trochę jak z podlewaniem roślin – jeśli będziemy podlewać je rozsądnie i regularnie, pięknie się rozwijają. Jeśli zaś przesadzimy lub zaniedbamy ten proces, szybko pojawią się problemy. Podobnie jest ze skórą – ona lubi mądre i długofalowe podejście.
Jakie globalne lub lokalne trendy w estetyce uważasz obecnie za najbardziej inspirujące?
Nie wiem, czy powinniśmy mówić tutaj o trendzie, ale dla mnie niezmiennie najważniejsze jest bezpieczeństwo. Takim game changerem w medycynie estetycznej stało się obrazowanie ultrasonograficzne. To narzędzie, które pozwala nam zrozumieć indywidualną anatomię pacjenta – zobaczyć, jak zbudowana jest jego tkanka, jaka jest grubość skóry i tkanki podskórnej, gdzie dokładnie przebiegają mięśnie czy struktury naczyniowe. Dzięki temu możemy działać precyzyjnie i odpowiedzialnie. Przykład? Czasem zdarza się, że zamiast podać toksynę botulinową w żwacz, trafiamy w mięsień śmiechowy – i zaburzamy u pacjenta symetrię uśmiechu. Dlatego ultrasonografia staje się dla mojego zespołu lekarzy nieodłącznym elementem codziennej pracy i czymś, co powinno być standardem w nowoczesnej medycynie estetycznej. Ponieważ jesteśmy na bieżąco, aby weryfikować swoją pracę. W Klinice Młodość wprowadziliśmy także system skanowania twarzy 3D AURA, ponieważ klasyczne zdjęcia nigdy nie oddadzą nam w 100% tego, co faktycznie dzieje się ze skórą i twarzą pacjenta. Skan 3D pozwala nam dokładnie ocenić strukturę skóry, symetrię twarzy i jej proporcje. To narzędzie diagnostyczne, które wspiera zarówno planowanie zabiegów, jak i kontrolę efektów terapii. Pacjent również widzi na takim obrazie znacznie więcej niż na zwykłej fotografii – widać m.in. różnice w objętości, napięciu i teksturze skóry, poprawie jej jakości – niwelowania zmarszczek, przebarwień, rumienia. Dla nas to dodatkowy element budowania świadomej i indywidualnej ścieżki zabiegowej.
Zatem odpowiedzialna medycyna estetyczna powinna dziś koncentrować się na bezpieczeństwie?
Także na diagnostyce i na myśleniu! Pamiętasz pewnie czasy, gdy sprzedawało się pacjentom pakiety – na przykład dziesięciu zabiegów mezoterapii, najlepiej co dwa tygodnie? Dziś wiemy już, że to nie jest najlepsze podejście. Znając mechanizmy odpowiedzi komórkowej, wiemy, że warto działać etapami i z większą uważnością. Teraz najpierw obserwujemy reakcję skóry po jednym zabiegu i dopiero wtedy decydujemy, co będzie najlepsze dla pacjenta. Odpowiedzialna medycyna estetyczna to dziś nie tylko bezpieczeństwo, ale też elastyczne i świadome planowanie terapii – dostosowane do indywidualnych potrzeb skóry i jej tempa regeneracji.
A diagnostyka? Dlaczego jest tak ważna?
Pacjent powinien przychodzić na zabieg zdrowy – to absolutna podstawa. A jeszcze kilka lat temu mało kto zastanawiał się nad ogólnym stanem zdrowia pacjenta czy jego chorobami przewlekłymi. Pacjent przychodził i „kupował” zabieg jak produkt w sklepie spożywczym. Dziś wiemy, że takie podejście jest nieodpowiedzialne. Ogromną rolę w zmianie tego myślenia odegrała pandemia COVID-19, która pokazała, jak ważna jest szczegółowa diagnostyka i wywiad zdrowotny. Sami widzieliśmy w gabinetach, że przejście COVID-19 lub nawet szczepienie przeciwko temu wirusowi u niektórych pacjentów mogło powodować reakcje niepożądane po zabiegach medycyny estetycznej – choćby zwiększoną tendencję do obrzęków, dłuższe gojenie czy reakcje zapalne. To było dla nas nowe zjawisko, bo COVID-19 był przecież nowym wirusem i nie mieliśmy jeszcze pełnych danych. Podobnie jest z chorobami autoimmunologicznymi – to stosunkowo nowe zjawisko, o którym w medycynie mówi się szerzej dopiero od 10-20 lat, a w skali nauki to wciąż nie jest bardzo długi czas. Jeszcze kilkanaście lat temu wielu pacjentów z Hashimoto, toczniem czy innymi zaburzeniami autoimmunologicznymi poddawano standardowym zabiegom bez większej refleksji nad wpływem tych chorób na proces gojenia czy ryzyko powikłań. Stąd tak ważne jest, by pacjenci byli dobrze zdiagnozowani i świadomi swojego stanu zdrowia przed podjęciem terapii.
Pacjentki do gabinetu medycyny estetycznej trafiają, często szukając samoakceptacji. To duże wyzwanie?
Musimy pamiętać, że medycyna estetyczna nie rozwiąże wszystkich problemów. Pacjentki często przychodzą po poprawę nastroju czy samooceny – i choć zabieg może pomóc, czasem potrzebne jest coś więcej. Dlatego w Klinice Młodość zapewniamy także wsparcie psychiatryczne, jeśli widzimy, że pacjentka tego potrzebuje. To szczególnie ważne w pracy z osobami po powikłaniach, które – i z takimi przypadkami spotykamy się w naszym gabinecie – bywają źródłem traumy. Tacy pacjenci potrzebują nie tylko dobrej korekty, ale też zrozumienia, empatii i odbudowania zaufania.
Na co uczulasz Wasze pacjentki, kiedy po raz pierwszy przekraczają próg gabinetu? Czy jest jakaś „złota zasada”, która zawsze im towarzyszy?
Stawiamy na dialog z pacjentem – to dla nas absolutna podstawa. Już podczas pierwszej wizyty prosimy, by pacjentka otwarcie mówiła o tym, jakie zabiegi miała wykonywane wcześniej. To niezwykle ważne, bo różne procedury potrafią wzajemnie na siebie oddziaływać, a brak tej wiedzy może prowadzić do reakcji krzyżowej i w konsekwencji – do powikłań. Bez szczerej rozmowy nie ma bezpiecznego planu zabiegowego.
Gdybyś miała wybiec myślami 10 lat do przodu – jak wyobrażasz sobie przyszłość medycyny estetycznej? Czy będziemy pracować już wyłącznie na poziomie komórkowym, czy może pojawią się zupełnie nowe, nieoczywiste kierunki?
Myślę, że przyszłość medycyny estetycznej to przede wszystkim praca na poziomie komórkowym, epigenetycznym i genetycznym. W tym tkwi prawdziwy potencjał – nie tylko w poprawianiu wyglądu, ale w głębokim zrozumieniu, jak funkcjonuje nasza skóra, jak się starzeje i jak możemy wpływać na te procesy u źródła. Nasza skóra zawiera miliardy komórek – a każda z nich niesie konkretne informacje, reaguje na środowisko, styl życia, dietę, stres. Myślę, że za 10 lat zabiegi będą mniej inwazyjne i oparte na realnej analizie biologicznej pacjenta, a nie tylko na jego wyglądzie zewnętrznym. I bardzo mnie to cieszy, bo właśnie w tym kierunku powinniśmy iść – w stronę świadomej, mądrej estetyki.
Jeden look – dwa oblicza. Street style niczym z wybiegów
26 marca, 2025
Artykuł przeczytasz w: 3 min.
Moda uliczna od lat czerpie inspiracje z wybiegów, ale to właśnie na ulicach nowe trendy nabierają życia i autentyczności. Jak przenieść styl z pokazów mody do codziennych stylizacji, by wyglądać modnie, naturalnie, a jednocześnie czuć się swobodnie? Jak wykorzystać współczesne trendy bez utraty indywidualnego charakteru?
Tekst: Ania Śmiechowska
Wystarczy, że z trendów wybierzesz elementy pasujące do Ciebie – znajdź klucz do swojej stylizacji. Skup się na materiałach, kolorach bądź fasonach – nie wszystkie fasony i propozycje z wybiegów muszą znaleźć się w Twojej szafie. To nie o to chodzi. Jeśli nie lubisz oversizeowych marynarek, postaw na trend szerokich spodni, które dodają elegancji i wygody. Jeśli lubisz ubrania podkreślające sylwetkę, postaw na detale – akcesoria dopełniają całości, pomagają przemycać styl z wybiegów do codziennych stylizacji bez zbędnego wysiłku: duże kolczyki, okulary słoneczne to jedne z wielu dodatków, które pozwolą Ci skomponować stylowy look. Najlepsze street stylowe stylizacje to te, które łącza luz i wygodę z klasą i elegancją, które balansują pomiędzy modą formalną a codziennym stylem, bawiąc się warstwami i nieoczywistymi połączeniami kolorów czy tkanin. Takie modowe więzi dodają głębi, nonszalancji i oryginalności.
Ulubiony dres czy dzianinowy zestaw możesz stylizować jak międzynarodowe gwiazdy. Eksperymentuj, ale nie zapominaj o własnym stylu i własnej osobowości. Trendy to głos, wolny głos do ich interpretacji. W sezonie wiosna-lato 2025 projektanci zaprezentowali kolekcje, które z łatwością można wprowadzić do codziennej garderoby.
Jednym z tych trendów, który mi osobiście przypadł do gustu, a zdominował paryskie wybiegi, jest przezroczystość tkanin, pod którymi widoczna jest bielizna, w sposób romantyczny i elegancki. Jest to trend, który w łatwy sposób wprowadzisz do swojej garderoby i stworzysz Pinterestową stylizację. Wystarczy, że założysz koronkowy top na T-shirt lub pod marynarkę, aby subtelnie eksponować bieliznę. Bieliźniane topy zestawione z marynarką, swetrem, jeansami przełamują dziewczęcość, a przy okazji nadają charakteru stylizacji. Koronkowa spódnica, czy halka nałożona na spodnie lub szorty dodaje ciekawego charakteru stylizacji.
Oczywiście na wybiegach nie zabrakło garniturów, które triumfują już od dłuższego czasu. Garnitury kocha już chyba większość z nas, dzięki luźniejszym krojom, nowoczesnym detalom zapewniają styl i komfort. Połącz je z białą koszulą, którą dla urozmaicenia możesz zapiąć w niestandardowy sposób lub po prostu zostawić luźną, niezapiętą na T-shirtach czy w połączeniu z gorsetem bądź sukienkami na ramiączkach – w ten sposób stworzysz look niskim nakładem pracy. Swój ulubiony garnitur zaprezentuj więc w innym wydaniu, dodaj do niego jeden trendujący element, a Twoja stylizacja nabierze innego wyrazu, tym samym budując czy podkreślając Twoją pewność siebie na ulicach miast. Pamiętaj o zabawie kolorami, na wybiegach gościło dużo pasteli, róż, zieleń, żółty w odsłonie masełkowej. Dodając te kolory do ubrań z szafy, urozmaicisz stylizacje świeżością wyobraźni i kreacji. Jednocześnie pamiętaj o zachowaniu dystansu pomiędzy trendami, modowym wyglądem a osobowością.
Ania Śmiechowska stylistka mody. Pomaga odkrywać unikalny styl i budować pewność siebie poprzez odpowiedni dobór ubrań. Wierzy, że moda powinna podkreślać indywidualność, dlatego jej motto brzmi: „Bądź sobą, nie kopią”. Zaraża pozytywną energią i pokazuje, że ubranie ma moc i jest ogromnym narzędziem naszego sukcesu.
Katarzyna Jakubowska. Dyrektor Wielkopolskiej Loży BCC | Sztuka budowania relacji w biznesie
14 marca, 2025
Artykuł przeczytasz w: 14 min.
W biznesie relacje są kluczowe – to one decydują o sukcesie, partnerstwie i możliwościach rozwoju. Katarzyna Jakubowska przeszła drogę od „twardego zadaniowca” do liderki, dla której wartości, zaufanie i prawdziwe zainteresowanie drugim człowiekiem stały się fundamentem pracy. Dziś, jako Dyrektor Wielkopolskiej Loży BCC, jednoczy przedsiębiorców i tworzy przestrzeń do budowania trwałych, wartościowych relacji w wielkopolskim środowisku biznesowym.
Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: Katarzyna Sierszeńska
Twoja ścieżka zawodowa obejmuje zarządzanie sprzedażą, współpracę z międzynarodowym biznesem, rozwój kluczowych relacji i protokół biznesowy. Jak te doświadczenia wpłynęły na Twój sposób pracy i podejście do budowania relacji?
KATARZYNA JAKUBOWSKA: Rzeczywiście, trochę tych doświadczeń się nazbierało. (śmiech) Ponad 20 lat poruszania się w świecie biznesu, zwłaszcza międzynarodowego, otwiera umysł, daje szersze perspektywy. Zaczynając swoją drogę zawodową, byłam tzw. twardym zadaniowcem, z wysoko postawioną potrzebą sukcesu i atrybutami lidera. Z czasem, przyjmując coraz większe obszary odpowiedzialności zarówno w kontekście wielkości zespołów, budżetów czy obszaru geograficznego, nabywałam coraz więcej pokory. Ważniejsze bowiem stawały się dla mnie dwie perspektywy – pozostania w zgodzie z własnymi wartościami oraz prawdziwe zainteresowanie drugim człowiekiem. Podkreśliłabym tu słowo prawdziwe. Jesteśmy w Polsce relatywnie świeżą demokracją, na przełomie wieku, ciągle uczącą się jeszcze reguł kapitalizmu. Nasza kultura pracy, zakładane biznesy opierały się na twardych ekonomicznych parametrach, a tzw. zasób ludzki miał być siłą sprawczą. Myślę, że wiesz, co mam na myśli. Na szczęście od kilkunastu lat na efektywne zarządzanie biznesem spogląda się bardziej holistycznie, rozumiejąc, że relacje, zarówno te wewnątrz, jak i zewnętrzne stają się często determinantą sukcesu lub jego braku. Biznes międzynarodowy wie to od dawna, dlatego równie mocno skupia się na celu i na budowie relacji. U nas to ciągle proces, który dopiero nabiera rozpędu i zrozumienia, że przecież biznes robimy zawsze z osobą, a nie firmą, a najchętniej z tą, którą znamy i lubimy.
Jakie kompetencje są kluczowe w świecie biznesu? Jakie umiejętności są niezbędne w pracy z przedsiębiorcami i liderami?
Elastyczność, otwartość i naturalność. Dziś pozerstwo, sztuczność, politykierstwo nie są dobrze widzianymi praktykami. Zresztą tak naprawdę nigdy nie były. Być może dodawały tzw. atrybutu władzy. Pozornego. Przedsiębiorcy, którzy wykonują „taniec kogutów” wokół siebie, stanowiący element wzajemnych negocjacji, często kończą bez dopięcia transakcji. Obserwowałam dziesiątki takich sytuacji. Inwestorzy i przedsiębiorcy z Bliskiego Wschodu, Azji oraz Stanów Zjednoczonych, najpierw poznają człowieka. Dopiero jak okazuje się reprezentować określone wartości, odpowiednią kulturę biznesu i oczywiście zaplecze niezbędne do współpracy, następuje istotne otwarcie rozmów.
Pracowałaś w środowisku międzynarodowym, współpracując z globalnymi markami i zarządami firm. Jakie różnice w kulturze biznesowej najbardziej Cię zaskoczyły?
Cały czas środowisko międzynarodowe jest mi bliskie. Trochę żartem, trochę serio – przed laty zaskoczyło mnie jak Amerykanie potrafią szybko rozpocząć znajomość podczas bankietu, czy innego spotkania o charakterze biznesowo-towarzyskim, zrewidować podczas 3-5 minutowej rozmowy Twoją „przydatność” biznesową i z czarującym uśmiechem podziękować oraz przenieść się do kolejnego rozmówcy. To o tyle było zaskakujące i zabawne, że nasze narodowe small-talki, długość powitania i pożegnania oraz wymiana uprzejmości, często po prostu nie zostawiają czasu na to co najistotniejsze, czyli ocenę faktycznych przestrzeni do wzajemnego zrobienia. Tam nikogo to nie razi, co więcej niegrzecznie jest zatrzymywać kogoś na dłuższą rozmową.
Relacje biznesowe to klucz do sukcesu. Jak buduje się wartościowe kontakty w świecie, gdzie networking często sprowadza się do wymiany wizytówek?
Taki networking, o którym wspominasz, to strata czasu. Niestety sama co kilka lat czyszczę pudełko z wizytówkami, ponieważ ani osoby, ani firmy nic mi nie mówią. Pamiętam doskonały wykład w Akademii Dyplomacji w Waszyngtonie, czym jest wizytówka, z jaką atencją powinniśmy ją dawać i przyjmować. Największą uważność w tym zakresie wykazują Azjaci. Współpracując z Koreańczykami i Japończykami, otrzymywałam wizytówkę przekazaną obiema rękoma, wraz z ukłonem. To jak powierzenie kawałka siebie, swojej tożsamości. Tu oczywiście dochodzą różnice kulturowe. Niemniej skanowanie elektronicznych wizytówek czy wsuwanie do ręki komuś własnej wizytówki nie jest ani dobrą, ani elegancką, ani przede wszystkim skuteczną metodą działania. Wartościowy kontakt to uważność i skupienie się na rozmówcy, lepiej przez kilka minut z prawdziwą, wzajemną atencją podejść do rozmowy, aniżeli czuć satysfakcję z ilości wydanych i zebranych wizytówek.
Jakie spotkanie lub rozmowa szczególnie zapadły Ci w pamięć w Twojej karierze?
Jedno, które od razu przychodzi mi na myśl, to osobista rozmowa z Philipem Kotlerem, twórcą i guru nauki marketingu. Podczas konferencji, na której Pan Profesor był głównym gościem, traf chciał, że znaleźliśmy się po jej zakończeniu wspólnie w tej samej windzie, a i pokój w hotelu mieliśmy na tym samym piętrze. To były lata, kiedy Prof. Kotler współpracował intensywnie ze Stevem Jobsem przy koncepcie Apple Store. Podczas 15 minut rozmowy, najpierw zadał mi kilka pytań o moje życie zawodowe i wyzwania, z którymi się borykam, by potem w kilku zdaniach skonkludować i powiedzieć jedno, które mi zostało w pamięci: „To nie będzie łatwe, ale jeśli czujesz, że to jest dobra droga, idź nią. Ja bym poszedł.” Przywołuję to zdanie w głowie, ilekroć mam wątpliwości, czy jakaś droga jest dobra. I jeśli czuję, że tak, po prostu nią idę. Choć oczywiście nie wiem, co na taką decyzję powiedziałby dziś Profesor.
Masz doświadczenie w zakresie dyplomacji i protokołu biznesowego – to rzadka i niezwykle cenna umiejętność. Jakie znaczenie mają te kompetencje w budowaniu relacji zawodowych, zwłaszcza w środowisku międzynarodowym? Jakie wyzwania wiążą się z odpowiednim kształtowaniem wizerunku i budowaniem relacji na wysokim szczeblu? Czy dostrzegasz różnice w podejściu do dyplomacji biznesowej w Polsce i innych krajach, gdzie miałaś okazję współpracować?
Dyplomacja to międzynarodowy język reguł. Jest absolutnie niezbędna, jeśli chcesz działać w biznesie międzynarodowym. Oczywiście kojarzyć się może z wizytami oficjeli, głów państw, ceremoniałami czy pierwszeństwem, ale to także cała paleta wydawać by się mogło drobiazgów, które jednak rzutują na to, czy wiesz jak się zachować, co powiedzieć, gdzie usiąść, kogo komu przedstawić, kogo przepuścić w drzwiach itd. W protokole biznesowym wiele reguł ma uniwersalne znaczenie, na które zawsze warto nałożyć specyfikę danego kraju czy regionu, by mieć swobodę w zachowaniu, gdziekolwiek się jest. Dotyczy to również działania na naszym rodzimym rynku, tu też ciągle jest bardzo wiele jeszcze do zrobienia. Wielu liderów prosi o indywidualne konsultacje, co zawsze z dużą przyjemnością czynię, bo wiem, jaki to ma wpływ na ich komfort, ale i wprost przekłada się na biznes. Natomiast jeszcze większą radością odczuwam, gdy przedsiębiorcy chcą by i ich zespoły stawały się profesjonalną wizytówką firmy. Taka wiedza daje swobodę zachowania podczas spotkań, pozytywną pewność siebie, umiejętność otwierania i budowania relacji, a będąc gościem w takiej firmie, czujemy się od pierwszego kontaktu z recepcją czy sekretariatem wyjątkowo, jakby właśnie na nas wszyscy tam czekali.
W zeszłym roku objęłaś funkcję Dyrektora Loży Wielkopolskiej BCC. Jakie są Twoje pierwsze spostrzeżenia na temat wielkopolskiego biznesu? Czy coś Cię szczególnie zaskoczyło lub zainspirowało?
Jestem urodzoną poznanianką, więc zalety i słabości ludzi z tej części Polski są mi dość dobrze znane. (śmiech) Czy coś mnie zaskoczyło? Może to, że jesteśmy nadal tak bardzo asekuracyjni w relacjach biznesowych, ostrożni i nieufni. Wszystkie te cechy znikają, jeśli bariera zostaje przełamana, a w zasadzie nie bariera tylko zapora i to niekiedy niczym wielka Zapora Hoovera. Wtedy stajemy się niezwykle lojalnymi i serdecznymi osobami, chętnie budującymi głębsze relacje. To cudowne i wyjątkowe, jednak zastanawia mnie na ile pewne tematy, współpraca, dialog i działanie mogłyby iść sprawniej, gdyby nie trzeba było najpierw zajmować się niwelowaniem tej zakorzenionej w nas ostrożności.
Jak oceniasz przedsiębiorczość w Wielkopolsce w porównaniu z innymi regionami w Polsce? Jakie widzisz mocne strony, a jakie wyzwania stoją przed lokalnym biznesem?
To trudne pytanie, mam zbyt mało wiedzy o stanie przedsiębiorczości w poszczególnych regionach, by móc pokusić się o skalę porównawczą. Wiem jednak, że jesteśmy bardzo pracowitymi, nie szukającymi poklasku przedsiębiorcami. Dostrzegam jednak dość duże przyzwyczajenie do klastrowania, zamykania się jednych środowisk na drugie. Tu wyraźnie dostrzegam różnice. Jest wiele dużych miast w Polsce, gdzie poszczególne środowiska współpracują ze sobą, tworząc tym samym z jednej strony silne lobby przedsiębiorców, z drugiej – realizując wspólnie wiele ważnych lokalnych inicjatyw.
Jakie są główne cele i misja Loży Wielkopolskiej BCC? Jakie wartości przyświecają organizacji i w jaki sposób wspieracie przedsiębiorców?
Loża Wielkopolska BCC ma tożsame cele jak cały Business Centre Club. Jesteśmy organizacją ogólnopolską, najstarszym i największym klubem przedsiębiorców indywidualnych w Polsce, dzięki czemu, na mocy ustawy, możemy skutecznie reprezentować interesy przedsiębiorców w Radzie Dialogu Społecznego, a na naszym terenie w Wielkopolskiej Radzie Dialogu Społecznego. Jesteśmy obecni w Wielkopolskiej Radzie Rynku Pracy, Radach Gospodarczych oraz Komitetach sterujących oraz współpracujemy z innymi branżowymi organizacjami. W ramach samego BCC mamy kilkanaście Komisji, w których skupiamy ekspertów i praktyków z danych środowisk, by opiniować i wnioskować o zmiany legislacyjne w Polsce. Firma Grant Thornton, jedna z 5 największych firm konsultingowych, wyróżniła BCC na podium jako Partnera Społecznego Dekady 2014-2023, w zakresie aktywności legislacyjnej. Mamy w swoich strukturach kilkudziesięciu znakomitych ekspertów, niemalże ze wszystkich branż. Od kiedy BCC zostało założone w 1991 r. przez nieżyjącego już Marka Goliszewskiego, skupiało wokół swojego Klubu nie tylko biznes polski, ale i nawiązywało silne relacje międzynarodowe. Wspomnę tylko, że wśród honorowych Członków BCC znajdują się takie osobistości świata jak: Margaret Thatcher, Bill Clinton, Aleksander Kwaśniewski, prof. Leszek Balcerowicz, Tony Blair, Lech Wałęsa, Papież Franciszek czy Wolodymir Zalensky. Ta lista jest naprawdę długa. Ponadto to, o co dbamy w sposób szczególny, to relacje, które stanowią o sile Klubu, dając przestrzeń naszym Klubowiczom do nowych kontaktów, rozwoju biznesu, podnoszenia własnych kompetencji czy dzięki polisie bezpieczeństwa, gwarancję wsparcia wobec instytucji zewnętrznych, w sytuacji zagrożonego interesu gospodarczego.
Co wyróżnia Lożę Wielkopolską BCC na tle innych organizacji biznesowych?
Niemalże wszystkie elementy, o których wspomniałam powyżej. Przede wszystkim jesteśmy organizacją ogólnopolską, o zasięgu międzynarodowym i reprezentacji ustawowej pracodawców, co oznacza, że nasz głos jest słyszany. To nas odróżnia od organizacji lokalnych. A od kilku innych o zasięgu krajowym tym, że relacje w BCC są w centrum uwagi, ich jakość, selektywność środowiska oraz wysoki poziom merytoryki, kultury biznesowej i etyki działania.
Jak wygląda współpraca BCC z władzami samorządowymi oraz centralnymi?
Odpowiedź na to pytanie nie będzie jednoznaczna, ponieważ współpraca to zawsze zaangażowanie dwóch stron i otwartość do takiej współpracy. Od ubiegłego roku nastąpił powrót do dialogu pomiędzy środowiskiem biznesu i stroną rządową. Tu bez wątpliwości można podkreślić bardzo dużą zmianę, wobec ośmiu wcześniejszych lat. Wystarczy śledzić scenę polityczną ostatnich tygodni, by dostrzec wyraźne otwarcie i oddanie głosu przedsiębiorcom w zakresie określenia przez nich potrzeb deregulacyjnych, inwestycyjnych czy kierunków rozwoju w zakresie nowych technologii oraz zmieniających się realiów i potrzeb globalnych. Władza samorządowa natomiast to trochę inna historia, ale wszystko tak jak wspomniałam na wstępie, ma swój początek w chęci podjęcia współpracy. Mamy w wielu podmiotach administracji lokalnej bardzo dobre relacje. Wzajemne poszanowanie zawsze jest podstawą naszej aktywności.
Wspomniałaś o ważności relacji w BCC. Czy możesz zdradzić, z jakich form współpracy i budowy takich relacji Wasi klubowicze mogą korzystać?
Jako klub ogólnopolski mamy wydarzenia centralne, m.in. najbardziej rozpoznawalną i obecną na mapie Polski od ponad 20 lat, Wielką Galę Liderów Polskiego Biznesu, gdzie co roku spotyka się grono kilkuset przedsiębiorców. W tym roku ta liczba sięga 700 przedsiębiorców. Drugim wyjątkowym wydarzeniem jest na pewno BCC for the Future, Liderzy Jutra im. Marka Goliszewskiego, gdzie wyróżnienia odbierają najbardziej prężni młodzi Liderzy. Dwukrotnie w roku odbywa się też ogólnopolski Biznes Mixer, podczas którego środowisko biznesu może poznać się wzajemnie. Do tego bardzo ważnym elementem są wydarzenia lokalne, mające miejsce w kilkudziesięciu Lożach regionalnych. Loża Wielkopolska BCC to jedna z aktywniejszych, intensywnie rosnących struktur na przestrzeni ostatnich miesięcy. Co dwa miesiące spotykamy się w większym gronie, w towarzystwie ekspertów, przedstawicieli świata nauki, polityków oraz innych ciekawych dla ludzi biznesu osób, które nie tylko są wartościowymi mówcami, ale przede wszystkim poruszają bieżące tematy gospodarcze, dostarczając wysoki poziom wiedzy eksperckiej. Każde z naszych spotkań ma część wiedzy merytorycznej, gospodarczej, podatkowej, legislacyjnej, drugą cześć inspiracyjną i trzecią – networkingową. Obok takich spotkań dostępne są śniadania biznesowe naszych Partnerów, możliwość udziału w wydarzeniach objętych Patronatami BCC czy spotkaniach relacyjnych przy dobrej muzyce i winie.
Czy polski biznes jest dziś wystarczająco aktywny w dialogu społecznym i politycznym? Jaką rolę powinny odgrywać organizacje takie jak BCC w budowaniu lepszego klimatu dla przedsiębiorców?
Gdyby zapytać biznes czy chciałby być bardziej słuchany i słyszany, odpowiedź byłaby jednoznacznie pozytywna. Jednym z ważniejszych obszarów, o które od dłuższego czasu wnioskujemy jest pilne wprowadzenie działań deregulacyjnych. Nie jesteśmy sami w tych postulatach, o podobne działanie zabiega również środowisko urzędników przytłoczonych nadmiarem przepisów, które zacieśniają wolność i swobodę prowadzenia działalności z jednej strony, z drugiej – zainteresowanie inwestorów naszym regionem, a kolejnej – poczucie bezpieczeństwa działania w zgodzie z obowiązującym prawem. Następnym ważnym punktem jest potrzeba silnej komórki w strukturach rządu odpowiedzialnej za gospodarkę. To kolejny z postulatów, który powinien być szybciej i skuteczniej wprowadzony w życie. Żyjemy w czasach dużej zmienności czynników zewnętrznych, geopolitycznych i technologicznych, z utratą łatwego prognozowania czy przewidywalności, więc zwinność gospodarcza wydaje się być jedną z istotniejszych obecnie kompetencji managerskich, ale do tego potrzebne jest właściwe podłoże ustawo-prawne.
Jakie plany i cele stawia sobie Loża Wielkopolska BCC na najbliższe lata?
Mam wewnętrzne przekonanie, że głos przedsiębiorczej Wielkopolski powinien być głośniej słyszany na mapie kraju. Jesteśmy 3 regionem, po województwie mazowieckim i śląskim, które generuje największe wpływy do budżetu. Chcemy i mamy do tego wszelkie umocowania i kompetencje jako BCC, by stać się jednym z najsilniejszych środowisk regionalnych. Budujemy aktywnie naszą społeczność, zapraszamy selektywnie do naszego grona, pozostając jednak bardzo otwartymi na całe środowisko biznesu. Jako, że bliskie mi są doświadczenia ze współpracy z biznesem międzynarodowym, od czego zaczęłyśmy tę rozmowę, chciałabym, aby w Loży Wielkopolskiej BCC, którą mam przyjemność prowadzić, obecnie były najlepsze praktyki międzynarodowe, jakość, wartościowe relacje, otwartość mentalna i wysoka kultura biznesu. To dziś przyciąga coraz większe grono przedsiębiorców i jestem przekonana, że będzie to stały trend również na nadchodzące lata.
Jubileusz 30-lecia firmy Lafrentz. Od dwóch biurek do silnej grupy kapitałowej– historia, którą napisał zespół
11 marca, 2025
Artykuł przeczytasz w: 15 min.
Dziś Lafrentz to firma o ugruntowanej pozycji na rynku, która gwarantuje bezpieczeństwo inwestycji, zaangażowanie zespołu, specjalistyczną wiedzę z poszczególnych branż. To nie jest zwykła opowieść o firmie budowlanej, to historia ludzi, którzy przez 30 lat zbudowali coś więcej niż konstrukcje – zbudowali relacje, doświadczenie i markę, która dziś wspiera inwestorów na każdym etapie realizacji. Od skromnych początków przy dwóch biurkach po grupę kapitałową z silnym zespołem, który realnie zmienia otaczającą nas przestrzeń. Z prezesem Lafrentz Maciejem Durskim rozmawiam o pięknym okrągłym jubileuszu oraz o historii stworzonej przez wspaniałych ludzi, pracowników firmy, którzy są i jej fundamentem, i motorem napędowym.
Wspominałeś niedawno o wstążkach na „przyjęcie”. Zatem jak przebiegła uroczystość związana z jubileuszem 30-lecia firmy Lafrentz?
MACIEJ DURSKI: Jubileusz świętowaliśmy 21 lutego w Porcie Sołacz – i to nie był przypadek. Dokładnie 30 lat temu, w ówczesnym Meridianie, rozpoczęła się historia Lafrentz Polska. To było pierwsze oficjalne spotkanie, kiedy zaczynaliśmy działalność w Polsce, więc uznałem, że to idealne miejsce na podsumowanie tych trzech dekad. Zaprosiłem ludzi, którzy byli częścią tej historii – pracowników, byłych współpracowników, osoby, które budowały firmę od podstaw. Był to wieczór dla zespołu Lafrentz – zarówno tych, którzy pracują tu od lat, jak i tych, którzy już są na emeryturze, ale zostawili swój ślad w firmie. W sumie było nas ponad 90 osób. Przygotowaliśmy film podsumowujący historię Lafrentz, były wspólne zdjęcia, chwile wspomnień i refleksji. To nie było wydarzenie stricte formalne – zależało mi, by była to okazja do rozmów, spotkań i świętowania. Co ciekawe i warte podkreślenia, że historia początków Lafrentz sięga 1945 roku, więc w tym roku obchodzimy w ogóle jubileusz 80-lecia marki, a także 30-lecie jubileuszu Lafrentz Polska. Tegoroczna uroczystość w Porcie Sołacz to była okazja, by spojrzeć wstecz na projekty, które ukształtowały naszą firmę i podziękować tym wszystkim ludziom, którzy od lat są częścią naszej historii, nieustannie budując silny wizerunek i pozycję firmy.
Początki firmy Lafrentz można by zestawić z garażowymi początkami znanych osób, bo w jednym i drugim przypadku trudne początki przyniosły zachwycający efekt i rezultat prac.
Podczas uroczystości jubileuszowej opowiedziałem o trzech dekadach pracy Lafrentz i początkach, które naprawdę nie były łatwe… Pierwsze wynajęte biuro, gdzie rozpoczynaliśmy, jeden telefon, dwa biurka i projekty rysowane ręcznie – teraz nikt sobie tego nie wyobraża, (śmiech) a tak wówczas wyglądał nasz start, bez jakichkolwiek fajerwerków. Z panem Januszem Szostakiem, ówczesnym prezesem Lafrentz, siedzieliśmy naprzeciwko siebie, w wynajmowanym pokoju w Transprojekcie Poznań, przy ul. Chłapowskiego, zastanawiając się, o co tym Niemcom chodzi. (śmiech) Pierwsze biuro doskonale pamiętam – był to pokój nr 308. (śmiech) Po pewnym czasie zmieniliśmy siedzibę na ul. Starowiejską, potem kupiliśmy już nasz budynek przy ul. Zbąszyńskiej. Następnie, gdy rozwój firmy spowodował nowe rekrutacje i zatrudniliśmy nowe osoby, wynajęliśmy większy metraż w Wysogotowie, a stamtąd przenieśliśmy się tutaj, gdzie się spotykamy, czyli przy ul. Kamiennogórskiej 22 w Poznaniu.
Dodatkowo posiadacie biura terenowe…
Tak, związane są z kontraktami nadzoru i najczęściej znajdują się przy budowach. W innych miastach mamy też nasze oddziały, tj. biuro projektowe w Katowicach, w Szczecinie oddział Lafrentz Home, który zajmuje się kompleksowym wykończeniem i aranżacją wnętrz. Resztę zespołu Lafrentz stanowią ludzie zatrudniani na kontrakty.
Czy pomiędzy Tobą, 25-latkiem startującym w biznesie budowlanym, a panem Januszem, który jest pokolenie starszy od Ciebie, kiedykolwiek doszło do ostrej wymiany zdań, tzw. różnicy pokoleń?
Ani na początku współpracy, ani przez 30 lat znajomości, nie było pomiędzy nami żadnej sprzeczki. Uświadomiłem to sobie niedawno. Nie wiem, kto z kim bardziej wytrzymał, (śmiech) – ja z Januszem czy Janusz ze mną. Wiele wspólnie spędzonych godzin, rozmów, zastanawiania się, co dalej… i nikt do nikogo nie miał pretensji… Zero konfrontacji… Ta relacja również idealnie wpisuje się w temat więzi międzyludzkich, przyjaźni biznesowych, a w szczególności atmosfery wśród pracowników, jaka panuje w miejscu pracy.
Ilu pracowników jest obecnie na pokładzie Lafrentz?
To ogromny zespół, zapewniamy pracę dla ponad tysiąca osób, w różnych formach zatrudnienia. Jakie osiągnięcia Lafrentz uważasz za najważniejsze w historii firmy? Właśnie ludzie – to oni pozwolili mi stworzyć Lafrentz. Są niezaprzeczalnym fundamentem naszych wspólnych sukcesów, lojalni, zaangażowani, utalentowani, dobrze wykształceni, z ogromną wiedzą i bogatym doświadczeniem w swojej branży; ponadto odpowiedzialni za powierzone obowiązki, wykazujący się kreatywnością, otwartą głową i myśleniem nieszablonowym… Wielokrotnie powtarzam, że Lafrentz nie ma linii produkcyjnej, nie ma maszyn, ma TYLKO i aż tylko ludzi. Bez nich nie miałbym jakichkolwiek szans, aby iść dalej, aby rozwijać biznes przez trzy dekady. W zespole mamy osoby, które są z nami od ponad 25 lat, kilkanaście osób pracuje tu ponad 20 lat, a około 100 osób ma staż dłuższy niż 15 lat. Można powiedzieć, że mam szczęście do ludzi, którzy zbudowali ze mną tę firmę, ale wiem, że nie byliby oni pracownikami Lafrentz, jeśli nie otrzymaliby też czegoś w zamian… I nie myślę tu tylko o wynagrodzeniu…
Czyli jaki aspekt pracy w Lafrentz najbardziej doceniają pracownicy?
Niewątpliwie jest to atmosfera w pracy, na którą ja również zwracam ogromną uwagę. Często słyszę taką pozytywną opinię „u Was jest tak fajnie, wesoło, bez patosu”. Do mnie drzwi są zawsze otwarte, jestem dostępny dla pracowników. Zapraszam, aby podzielić się swoim spostrzeżeniem, cenną uwagą, aby w przyjacielskiej atmosferze opowiedzieć o swoich problemach, trudnościach. Dobra atmosfera w pracy, swoboda, możliwość wypowiadania się na różne tematy – to moje priorytety. Pracownik jest po prostu wysłuchany, nie jest zbywany, chcę w ten sposób pokazywać, jak doceniam współpracę, jak ważne jest dla mnie nawiązywanie i podtrzymywanie dobrych relacji międzyludzkich. Bo tak na logikę, jeśli nie zaufałbym ludziom, którzy na drugim końcu Polski budują potężną inwestycję, co by mi przyszło z zadufania i zamknięcia się w swoim gabinecie? Mam na myśli i nadzory, i wielkie projekty, ale i współpracę w Lafentz Home, gdzie oferujemy kompleksowe wykończenia i aranżację wnętrz, dodatkowo Lafrentz Construction, budownictwo kubaturowe i przemysłowe czy Lafrentz Energy gdzie przygotowujemy projekty farm fotowoltaicznych, wiatrowych czy też magazynów energii. Każdy nasz dział jest usługowy, jesteśmy firmą oferującą kompleksowe usługi, a cała praca obraca się wokół ludzi. To praca z ludźmi, ręka w rękę, i praca dla ludzi, więc jakbyśmy sobie nie ufali, nie tworzyli zgranej ekipy, dobrej atmosfery – byłoby według mnie kiepsko.
Czy te trzy dekady funkcjonowania Lafrentz można nazwać podróżą, podróżą w nieznane, podróżą ryzykowną, pewnego rodzaju wyzwaniem?
Bezsprzecznie można. (śmiech) W pewnym momencie Niemcy zaczęli zamykać swoje oddziały, stwierdzili, że nie będą w polskie biura inwestować i – jeśli dobrze pamiętam – w roku 2004 holding został rozwiązany i pozostały tylko cztery oddziały. Natomiast ja z panem Januszem Szostakiem zostaliśmy bez kapitału, bez wsparcia, który miał być ukierunkowany na rozwój firmy budowlanej. Lafrentz wtedy był w pierwszej trójce firm w Niemczech, miał potężną siłę – jeśli oni zrealizowaliby swój plan, to dzisiaj bylibyśmy ogromną firmą budowlaną w Polsce. Ale życie napisało inny scenariusz… Pozostawieni sami sobie, w latach 1998-2000 rozpoczęliśmy działalność consultingową i zaczęliśmy realizować nadzory inwestorskie nad drogami, mostami i tego typu infrastrukturą w naszym kraju, wpisując w tę słynną tabelkę „Nie posiadamy doświadczenia, ale mamy olbrzymi potencjał”. (śmiech) Powoli zaczęliśmy przebijać się na rynku, bo podobnych do naszej były wówczas trzy firmy, więc konkurencja mała. Dzisiaj są już trzydzieści trzy takie firmy, albo i więcej. Przez wiele lat funkcjonowania Lafrentz posiłkuję się powiedzeniem Janusza Szostaka „Nieraz trzeba podjąć szybką decyzję niezmąconą znajomością zagadnienia”, trzeba umieć podejmować ryzykowne decyzje, działać tu i teraz, patrzeć perspektywicznie w przyszłość. Tego się przez lata nauczyłem.
Byłeś współzałożycielem i jednocześnie pracownikiem firmy, pełniłeś wiele ról…
Na początku istnienia firmy robiłem prawie wszystko, zgodnie z powiedzeniem „żadnej pracy się nie boję”. (śmiech) Były prezes Janusz i wiceprezes Maciej plus jeden komputer. Przygotowywałem dokumentację do przetargów, składałem oferty, rekrutowałem ludzi, jeździłem na rozmowy, spotkania z inwestorami. Robiłem wówczas ok. 8 tys. km miesięcznie. I wyrzucałem śmieci z biura. (śmiech)
Obecnie zatrudniasz wielu specjalistów na wysokich stanowiskach. Czy miałeś problem z delegowaniem zadań, obowiązków? Z wyzbyciem się poczucia „wiem najlepiej i nikt mnie nie zastąpi”?
Współczuję dyrektorom, prezesom wielu firm, którzy nie umieją lub po prostu nie chcą dzielić się obowiązkami. Nie potrafią delegować zadań. Współczuję im, bo oni nawet będąc na wakacjach, na urlopie, nie odpoczywają. Każda z takich osób myśli, że nie można jej zastąpić, co według mnie jest dużym błędem, wręcz porażką, bo najważniejsze jest przecież zdrowie i umiejętne korzystanie z życia. W tej materii odwaga stała się dla mnie niezwykle istotna, tzn. gdy po raz pierwszy odważyłem się przekazać obowiązki, delegować zadania. I to uważam za swój osobisty sukces, moment wręcz przełomowy i dla firmy, i dla mnie samego, że się na taką decyzję zdobyłem. Wielu z nas powtarza jak mantrę „work life balance”, ale tylko nieliczni czerpią z tych słów prawdziwą naukę i potrafią tak pokierować swoim życiem, aby praca nadawała sens życiu, ale nie była tylko i wyłącznie jego sensem. Trzeba pozbyć się przyzwyczajenia, że wiemy wszystko najlepiej… W 2008 roku objąłem funkcję prezesa w Lafrentz i wówczas zaryzykowałem, podjąłem decyzję o zatrudnieniu dyrektorów i powierzeniu im konkretnych obowiązków. To był dla mnie milowy krok. Oczywiście, że do tej pory sprawdzam, pomagam, jestem z nimi na każdym etapie projektu, wsłuchuję się w głosy pracowników, ale nie zadręczam siebie wszystkim. Doszedłem do wniosku, że jeżeli mam rozbudować firmę o inne działy, moje jedno serce by nie wytrzymało, a dwóch serc nie sposób mieć… Aktualnie zginąłbym bez Pawła Kubackiego, Dyrektora Zarządzającego Lafrentz, który mnie stawia do pionu, gdy wdrażam się w szczegóły poszczególnych prac i projektów. Paweł otwarcie i szczerze mówi „musisz sobie dać spokój, nie możesz robić tego, co kiedyś”, „kto jak nie Ty będzie myślał o rozwoju firmy i miał trzeźwy umysł w negocjacjach”. I to jest prawda, nie można skupiać się na detalach, na rzeczach, od których ma się wyspecjalizowanych pracowników. Ja już mogę pozwolić sobie na inny poziom pracy, aby scalać te wszystkie szczegóły w jeden korzystny, wizjonerski projekt.
Pod koniec ubiegłego roku podjąłeś jeszcze jedną kluczową decyzję a propos dzielenia się obowiązkami…
(śmiech) Tak, z dniem 1 grudnia 2024 roku do zarządu dołączył Mateusz Durski, obejmując stanowisko Wiceprezesa Lafrentz. To dla mnie ważny moment, bo wiem, że przyszłość firmy jest w dobrych rękach. Sukcesja to temat, który dla wielu przedsiębiorców jest wyzwaniem – u nas ten proces przebiegł naturalnie. Nie muszę się martwić o to, co będzie dalej – wiem, że Lafrentz będzie kontynuować swoją drogę z ludźmi, którzy rozumieją jej DNA i wartości. Od początku dobrze odnalazł się w nowej roli, szybko dostrzegł, co jest wyjątkowe w Lafrentz. Po kilku dniach powiedział: „Niesamowite, że ludzie sami wiedzą, co mają robić, nie trzeba ich non stop instruować”. To najlepsze podsumowanie naszej kultury pracy – mamy zespół, który działa z pełnym zaangażowaniem i odpowiedzialnością.
Jak wspominasz przeszłe lata w zestawieniu z obecnymi czasami?
Rozmowa z ludźmi wyglądała kiedyś zdecydowanie inaczej… Nie krytykując obecnego pokolenia, bo nie jestem za porównywaniem „bo kiedyś było lepiej”, widzę jednak, że zmienili się pracownicy, ich mentalność, nastawienie do pracy; oni są inaczej wychowani, młodzi mają większy chillout. Obecnie zwracają większą uwagę na swój wolny czas, i bardzo dobrze, że nie chcą żyć tylko pracą, bo uważam, że weekend ma być odpoczynkiem, rozrywką, czasem na spotkania rodzinno-towarzyskie. Mamy zasadę ogólnopanującą w Lafrentz, aby w weekend nie rozmawiać o pracy, nie dzwonić do siebie w sprawach obowiązków służbowych. Uważam, że dopiero pracownik wypoczęty jest w stanie dobrze pracować, myśleć kreatywnie. Dzisiaj zarządzanie firmą, kontakt z pracownikami – poznawanie ludzi, ich potrzeb, oczekiwań – to zupełnie innym level niż przed laty.
Pracownicy Lafrentz, ich relacje, wewnętrzne wsparcie – to wszystko definiuje firmę i pokazuje, w jaki sposób można osiągnąć wysokie cele. Pamiętasz na przestrzeni tych 30 lat zabawne sytuacje międzyludzkie w Lafentz?
Na jubileuszowej imprezie wspominałem właśnie sytuacje, gdy inżynierowie wojskowi, z terenowego lotniskowego oddziału z Poznania, którzy w wieku ponad 40 lat przechodzili na emeryturę, przyszli do nas do pracy jako inspektorzy i tak zostali. I z jednym z nich wiąże się moja anegdota. Emerytowany inżynier major i ja młody chłopak, wiceprezes Lafrentz, pojechaliśmy z zespołem na pomiary geodezyjne, a wieczorem, jak przystało na budowie (śmiech), musieliśmy uczcić te pomiary i przygotować się do zimnych pomiarów następnego dnia. Więc jak rozlano procenty, dystyngowany inżynier major zwrócił się do mnie „Panie Macieju, uważam, że już na tyle się poznaliśmy, że może Pan się do mnie inaczej zwracać”. Ja zadowolony, bo jaka myśl zawsze przyświeca po takich słowach? Że przechodzimy na „Ty”. A on podaje mi rękę i tłumaczy „od tej pory możesz do mnie mówić Panie Jurku”. Zdębiałem. (śmiech)
A teraz odwracając wcześniejsze pytanie, co przez te trzy dekady było najtrudniejsze?
Zapewne lata 2009-2011. Źle wspominam okres, kiedy padły banki w Stanach Zjednoczonych, a do nas ta kula śnieżna dotarła nieco z opóźnieniem. Z jednej strony smutek, ale teraz – z perspektywy czasu – wielka duma, że przetrwaliśmy mimo niepowodzeń, niesprzyjających warunków ogólnoświatowych. 2009-2011 to dla nas długi moment, gdy kontrakty zostały wyciszone, niektóre wręcz zakończone, nie ogłoszono nowych, bo nie było na to środków. Większość tematów należała wtedy do Skarbu Państwa. Była wielka niepewność w Lafrentz, firma była nad przysłowiową przepaścią – zostaliśmy bez zleceń, z ludźmi zatrudnionymi na umowach o pracę. Rozmawialiśmy nawet, aby zarząd zrezygnował z wynagrodzeń, aby ludziom wypłacać pensje. Był to naprawdę trudny i stresogenny czas, z którego wyciągnęliśmy konstruktywny wniosek – jeżeli umiesz zarządzać w ekstremalnym momencie, to sobie poradzisz w każdym innym. I tego się trzymam. W nawiązaniu do tego zdarzenia, mogę powiedzieć, że sukcesem firmy jest – oprócz wspaniałych ludzi – niekorzystanie z kredytów bankowych. Wszystko staramy się sami finansować.
Taka postawa jest jeszcze bardziej stresująca…
Oczywiście, bo decyzje biznesowe zawsze wiążą się z presją. Kiedy przychodzi oferta na kilkadziesiąt milionów i trzeba zdecydować, czy startujemy, to przy obecnej zmienności rynku materiałów budowlanych i kosztów realizacji bywa to jak gra na loterii. Czasami w jednym momencie pojawia się nagły wysyp przetargów, ceny szybują w górę, a za chwilę wszystko nagle hamuje. W ciągu 30 lat nigdy nie widziałem pełnej stabilizacji – to zawsze jest sinusoida. PESEL nauczył mnie jednego – nie denerwować się na zapas, nie stresować się niepowodzeniami, bo co to da? Nigdy nie byłem furiatem, bo w biznesie sytuacje bywają różne. Ważniejsze jest to, czy potrafimy wyciągać wnioski i iść do przodu.
Patrząc perspektywicznie, w przyszłość, jak dla Lafentz się ta przyszłość maluje?
Obecnie uczestniczymy w projektach przebudowy sieci energetycznej w Polsce i w wielu innych wartościowych inwestycjach. Mam jednak takie odczucie, że potrafimy robić, to, co robimy i potrzebny jest nam projekt kompletnie nowy, świeży, tzw. zastrzyk nowości, zastrzyk adrenaliny, energii. Oczywiście, z tej naszej branży, na której się znamy. Pracownicy postrzegają mnie jako wizjonera, (śmiech) więc nieskromnie mogę powiedzieć, że wizję na przyszłość mam, wizję niesztampową, dość oryginalną. Czekam, co wydarzy się na rynku międzynarodowym, bo nowy projekt Lafrentz będzie wychodzić poza granice Polski. Te plany nie są ograniczone wyłącznie do Starego Kontynentu – tyle na razie mogę zdradzić. (śmiech) Mamy potencjał, aspiracje, więc się rozwijamy.
Nie podąża ślepo za trendami – przeciwnie, uważa, że często przynoszą one więcej szkody niż pożytku. W projektowaniu i urządzaniu wnętrz stawia na funkcjonalność, harmonię i autentyczność. Tworzy przestrzenie, które nie tylko zachwycają estetyką, ale przede wszystkim odpowiadają na realne potrzeby ich właścicieli. O tym jak projektowanie wnętrz staje się w jego rękach „luksusowym spacerem równoległym” z klientem i co naprawdę decyduje o wyjątkowości przestrzeni opowiada Łukasz Nowak, założyciel Kliniki Wnętrz.
Jak definiujesz luksus w przestrzeni? Czy to kwestia drogich materiałów, designerskich mebli, czy być może czegoś więcej?
ŁUKASZ NOWAK: To świetne pytanie, bo luksus we wnętrzach to coś znacznie więcej niż ekskluzywne materiały i designerskie meble. Dla mnie luksus to przestrzeń, która idealnie odpowiada na potrzeby jej mieszkańców – odzwierciedla ich styl życia, osobowość, marzenia, a bardzo często jest silnym motywatorem na zakorzenione w człowieku ograniczenia. Bo każdy z nas je ma – obawy przed oceną, konwenanse czy chwilowe mody, które nie zawsze współgrają z tym, czego naprawdę pragniemy. W mojej pracy nie chodzi o kopiowanie trendów ani tworzenie wnętrz, które wyglądają jak żywcem wyjęte z Pinteresta. Projektuję i tworzę z moim zespołem przestrzenie, które są skrojone na miarę konkretnego człowieka. Dopasowane do jego własnej historii, rytmu dnia, tego, jak chce czuć się we własnym domu. Wnikliwie wsłuchuję się w potrzeby moich klientów, czasem nawet w te niewypowiedziane, aby dawać ludziom wnętrza, które będą im najbliższe, zgodne z ich własnym DNA. Zawsze powtarzam, że kiedy oddajemy do użytku jakiś obiekt, mieszkanie, dom, to ja wychodzę z tego wnętrza, ale zostaję tam człowiek, którego serce ma się cieszyć nieustannie na samą myśl, że kiedy wróci po pracy, zastanie we wnętrzu swoje naturalne środowisko, w którym ma czuć się dobrze. Prawdziwy luksus to nie katalogowy obrazek, ale przestrzeń, w której człowiek czuje się w pełni sobą i w kontakcie z sobą.
Usłyszałam kiedyś takie zdanie, że dobry architekt i wykonawca wnętrz jest artystą, psychologiem i menedżerem, czasem rzemieślnikiem. Tak jest?
Tak! I choć nie chcę używać górnolotnych słów, że projektuję komuś życie… to w pewnym sensie tak właśnie jest. Dobry architekt wnętrz powinien nie tylko tworzyć ciekawe przestrzenie, ale też rozumieć ludzi, ich potrzeby i sposób, w jaki funkcjonują na co dzień. I może brzmi to jak kolejne oklepane hasło, ale po ponad 20-stu latach w branży projektowo-wykończeniowej wiem, że nadal wielu architektów nie słucha… ze zrozumieniem. Z wykształcenia jestem projektantem, ale studiowałem także ogrodnictwo. Szybko zrozumiałem, że jeśli chcę tworzyć i budować wnętrza naprawdę dopasowane do ludzi, to muszę rozwijać się w wielu kierunkach. Dlatego zdecydowałem się na studia podyplomowe na pierwszym w Polsce kierunku Design Management, gdzie uczyłem się od najlepszych – Zuzy Skalskiej, jednej z czołowych trendwatcherek, oraz Tomasza Rygalika, wybitnego jak dla mnie projektanta i wykładowcy, że projektowanie to nie tylko estetyka, ale przede wszystkim umiejętność kreowania doświadczeń. Nie przerywałem studiów i już trochę starawy (śmiech), skończyłem potrzebne mi w tej pracy kierunki związane z visual merchandisingiem oraz stylistyką witryn sklepowych. Z czasem dostrzegłem, jak ogromną rolę w mojej pracy odgrywa psychologia – nie tylko w kontekście funkcjonowania przestrzeni, ale przede wszystkim w relacji z klientem. Chciałem lepiej rozumieć potrzeby ludzi, umieć wsłuchać się w ich oczekiwania i komunikować się w sposób przejrzysty i świadomy. Dlatego ukończyłem Psychologię w społeczeństwie, Negocjacje w biznesie, Akademię Trenera oraz „klasyczną” psychologię. Dzięki temu moje podejście do projektowania stało się znacznie głębsze. Nigdy nie tworzę wnętrz tylko na podstawie trendów – projektujemy przestrzenie, które są odzwierciedleniem stylu życia moich klientów. Moim celem było stworzenie usługi wyjątkowej – kompleksowej, intuicyjnej i wyprzedzającej trendy. Czy mi się to udało? Tak! Dziś wiem, że prawdziwie dobrze zaprojektowane i wykonane wnętrze to takie, które nie tylko wygląda efektownie, ale przede wszystkim odpowiada na realne potrzeby ludzi, którzy w nim żyją. Co jeszcze wyróżnia usługi Kliniki Wnętrz, z których jestem dumny? To, co najważniejsze, to maksymalne złagodzenie, dość jak wszyscy wiemy, stresującego procesu, jakim jest urządzanie wnętrz. Jak? Za cały proces od projektu do ostatniego detalu w domu/mieszkaniu, jakim jest z reguły świeca czy świeże kwiaty, odpowiedzialna jest tylko jedna osoba… czyli ja.
Klinika Wnętrz to za chwilę 20 lat doświadczenia w projektowaniu, budowaniu, remontowaniu wnętrz. Jak zaczęła się Twoja pasja? Co zainspirowało Cię do założenia własnej firmy?
Miejsce, w którym jestem dzisiaj, w dużej mierze zawdzięczam mojemu wiecznie zabieganemu ojcu (śmiech), który jako zapracowany człowiek i znany ówczesnie piłkarz nie miał czasu na domowe remonty. Kiedy miałem 15 lat, postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce i samodzielnie odnowić rodzinny dom. Tak zaczęła się moja przygoda z aranżacją przestrzeni. Krok po kroku, błąd po błędzie, rok po roku zdobywałem doświadczenie. Wraz ze szwagrem zbudowałem pierwszy dom – wtedy to była po prostu rzeczywistość, działało się intuicyjnie, ucząc się w praktyce. (śmiech) To doświadczenie dało mi ogromną pewność – na budowie niewiele jest w stanie mnie zaskoczyć i większość potafię sam zrobić w sytuacji tego wymagającej. Więc jeśli pojawia się problem, zakasuję rękawy i działam. Nigdy nie chciałem prowadzić firmy zza biurka. Jestem obecny zarówno dla moich klientów, jak i mojego zespołu, bo wierzę, że tylko wtedy można tworzyć przestrzenie, które są naprawdę funkcjonalne i przemyślane. Zanim jednak w pełni poświęciłem się wnętrzom, założyłem firmę projektującą ogrody – to były czasy dynamicznego rozwoju budownictwa jednorodzinnego, więc pracy nie brakowało. A potem naturalnie przyszło projektowanie wnętrz. Najpierw pod inną marką, aż w końcu powstała Klinika Wnętrz, w której jak to w klinikach – można powiedzieć – „uzdrawiam” i tworzę, często od zera, przestrzenie.
Jaka jest struktura firmy?
Zespół, którym kieruję, składa się z 63 specjalistów – od projektantów, przez doświadczonych budowlańców, po najlepszych w swojej branży ekspertów w dosłownie każdej dziedzinie w tej branży. Każdy z moich wybitnie zdolnych ludzi wnosi do firmy dopracowane do perfekcji umiejętności, które pozwalają nam realizować projekty na najwyższym poziomie. Tworząc tę dość rozbudowaną strukturę, przyświecała mi jedna myśl: zapewnić klientowi kompleksową obsługę na każdym etapie inwestycji bez zbędnych haseł, zapewnień – czysta partnerska relacja od samego początku. Od znalezienia odpowiedniej działki, przez budowę i uzyskanie wszystkich pozwoleń, aż po projekt wnętrz i finalne wykończenie – dbamy o każdy detal, eliminując stres moich klientów do minimum, bez konieczności angażowania wielu różnych ekip z różnych firm. Dzięki wieloletniej pracy w branży dysponuję zespołem sprawdzonych fachowców na każdym etapie realizacji – od konstruktorów, stolarzy i specjalistów od wykończeń, po dekoratorów i osoby zajmujące się ostatnimi detalami, jak perfekcyjnie upięte zasłony czy dobrze dobrany zapach do wnętrza. To sprawia, że każdy element procesu jest dopracowany, a klient może mieć pewność, że wszystko zostanie wykonane zgodnie z wizją i najwyższymi standardami i w czasie, jaki określamy na samym początku inwestycji. Osobiście nadzoruję cały proces, dzięki czemu klient spotyka się głównie ze mną – co oszczędza mu czas, energię i eliminuje konieczność koordynowania wielu wykonawców. Sam stworzyłem sobie stanowisko pracy i odpowiadam za absolutnie wszystko.
A meble? Z kim pracujesz w tym zakresie?
W kwestii mebli mamy pełen zakres możliwości, korzystając z najlepszych marek dostępnych na rynku i dobierając rozwiązania idealnie dopasowane do konkretnego wnętrza. Ale zdradzę Ci mały sekret – w tej chwili powstaje moja własna marka mebli, Horn Home Collection. Będzie to kolekcja mebli tapicerowanych oraz drewnianych, zaprojektowana z myślą o najwyższej jakości, ponadczasowej elegancji i funkcjonalności. Znajdzie się w niej moja autorska linia – po latach pracy w branży doskonale wiem, czego wciąż brakuje, a czego my, Polacy, najczęściej poszukujemy. To kwestia dwóch, trzech miesięcy, kiedy będziemy mogli zaprezentować ją światu – i jestem przekonany, że będzie to coś wyjątkowego, czego jeszcze na rynku nie ma.
Zaintrygowałeś mnie…
Decyzja o stworzeniu własnej kolekcji mebli była naturalnym krokiem w rozwoju mojej marki. Od lat projektuję wnętrza, w których każdy detal ma znaczenie – od układu przestrzeni po wybór idealnych materiałów. W pewnym momencie doszedłem do wniosku, że aby osiągnąć pełną spójność, potrzebuję mebli, które będą nie tylko piękne i funkcjonalne, ale też w 100% dopasowane do mojej filozofii projektowania i rozszalałej niejednokrotnie wyobraźni klienta.
Do kogo kierujesz swoje usługi?
Od lat pracuję z klientem premium, który luksus postrzega jako komfort, doskonałą jakość i przestrzeń dopasowaną do jego stylu życia, nienachalność. To osoby, które przez lata budowały swoje biznesy, podejmowały odważne decyzje, inwestowały czas i energię w sukces, a dziś chcą otaczać się wnętrzami, które w pełni odpowiadają ich oczekiwaniom. Często są to drugie, trzecie, czy jeszcze kolejne domy – zarówno w Polsce, jak i za granicą. A każdy z nich pełni inną funkcję: jeden staje się spokojnym azylem, drugi elegancką przestrzenią do przyjmowania gości, trzeci miejscem, gdzie można pracować i odpoczywać w pełnym komforcie, kolejne po prostu inwestycją. Moi klienci doskonale wiedzą, czego chcą, a moją rolą jest zamienić tę wizję w rzeczywistość. Oni nie podążają za modą – szukają klasy, harmonii i perfekcyjnie dopracowanych rozwiązań. Praca z takimi osobami to duże wyzwanie, ale i ogromna satysfakcja. Tworzę wnętrza, które nie tylko zachwycają, ale stają się częścią ich stylu życia, wyprzedzając niejednokrotnie ich aktualne potrzeby.
Pracujesz z ludźmi, którzy oczekują najwyższej jakości. Czy projektowanie wnętrz dla klientów premium to większa presja czy większa swoboda twórcza?
To na pewno większa frajda! Naprawdę! (śmiech) Nie szukam w projektowaniu łatwych rozwiązań – im większe wyzwanie stawia przede mną klient, tym bardziej mnie to motywuje i nakręca. Praca dla klientów premium to ekscytujące wyzwanie, bo pozwala szukać nieszablonowych rozwiązań i pracować na najwyższym poziomie jakości, a to kocham! Moi klienci wiedzą, czego chcą i nie podejmują decyzji pochopnie. Wydają niemałe pieniądze, ale nie dlatego, że są rozrzutni – przeciwnie, traktują swoje wnętrza jako świadomą inwestycję w komfort i jakość życia. Dzięki temu mam dużą swobodę w całym procesie powstawania wnętrz, bo pracuję z ludźmi, którzy cenią indywidualne podejście i nieszablonowe pomysły. Chcą wnętrz dopasowanych do nich, przemyślanych, funkcjonalnych i ponadczasowych. To daje mi możliwość kreowania czegoś naprawdę unikalnego, czegoś, co wykracza poza schematy i pozostaje aktualne na lata.
Jak wygląda proces współpracy – od pierwszej rozmowy po gotowy projekt?
Stawiam na partnerską współpracę, dlatego dobry projekt to efekt rozmowy, a nie narzucania gotowych rozwiązań. Już na pierwszym spotkaniu określamy wizję i funkcję, jaką ma spełniać wnętrze. Dom weekendowy nad morzem to coś zupełnie innego niż mieszkanie w centrum Poznania – każde miejsce ma swoje przeznaczenie i swój rytm. Najważniejsze jest dla mnie słuchanie i jeszcze raz słuchanie – tak właśnie rodzą się najlepsze projekty. Często wystarczy jedno spotkanie, by wyczuć kierunek, a potem rozpoczyna się „spacer równoległy”, w którym idziemy ramię w ramię, odkrywając, to, co jest dla nas wszystkich naprawdę istotne. Gdy mamy wyznaczony cel, przystępujemy do projektowania. Nie chodzi o to, by stworzyć efektowne wnętrze do zdjęć, ale przestrzeń, która faktycznie pasuje do życia właściciela.
„Spacer równoległy” ładnie powiedziane…
To dla mnie kwintesencja dobrej współpracy z klientem i moje najważniejsze motto w życiu. Tworzenie wnętrza nie polega na narzucaniu własnej wizji, ale na uważnym towarzyszeniu drugiej osobie w procesie odkrywania jej własnej przestrzeni. To nie sprint do efektu końcowego, ale wspólna droga, w której idziemy ramię w ramię, dostosowując swoje własne tempo i kierunek działań do siebie nawzajem. W „spacerze równoległym” kluczowe jest słuchanie, obserwacja i wyczucie, bo czasem prawdziwe potrzeby nie są wypowiedziane wprost – trzeba je wyczuć, pozwolić im dojrzeć, a potem uformować. Projektowanie i wykończenie wnętrz to dialog, a nie monolog. Najlepszy dom to taki, w którym staje się on naturalnym przedłużeniem stylu życia jego właściciela, a nie demonstracją umiejętności architekta czy innych fachowców. Dlatego dla mnie Klinika Wnętrz to od lat taki „spacer równoległy” – pełen uważności, ale też swobody, w którym krok po kroku dochodzimy do przestrzeni, w której klient się – jakkolwiek to banalnie zabrzmi (śmiech) – zakochuje od razu.
Czym różni się praca z klientami premium od standardowych projektów? Jakie są najważniejsze potrzeby, które trzeba uwzględnić, tworząc wnętrza dla najbardziej wymagających osób?
Projektowanie i tworzenie wnętrz dla klientów premium to specyficzna i wymagająca dużej uwagi część naszych usług. To osoby, które jak wspominałem wcześniej mają już za sobą doświadczenie z wieloma nieruchomościami – wiedzą, czego chcą, ale równie dobrze pamiętają, co w poprzednich domach czy mieszkaniach się nie sprawdziło. Mają bardzo sprecyzowane oczekiwania, a moim zadaniem jest dopasować przestrzeń do ich realnych potrzeb. Każdy proces to inny kontekst i inne funkcje. Mieszkanie w Wiedniu, które ma służyć jako „sypialnia” na czas podróży biznesowych, wymaga zupełnie innego podejścia niż apartament dla córki inwestora, który ma być miejscem do życia, nauki i spotkań z rodziną. W jednym przypadku kluczowa będzie komfortowa, minimalistyczna przestrzeń do odpoczynku, w drugim – wnętrze musi uwzględniać pełen pakiet marzeń i funkcjonalności, dopasowanych do stylu życia młodej osoby.
Jakie elementy decydują o tym, że projekt staje się „premium”? Co wyróżnia takie projekty na tle innych?
Nie wystarczy zrobić drogo, żeby było „premium”. Wprost przeciwnie – jeśli wnętrze jest naszpikowane logotypami, efekt często okazuje się odwrotny do zamierzonego. Luksus to nie ostentacja, ale elegancja, wyważenie i subtelność. Prawdziwie ekskluzywne wnętrza wyróżnia balans i harmonia i panujący w nich spokój. To dbałość o proporcje, szlachetność użytych materiałów i umiejętność stworzenia wnętrza, które nie krzyczy w żaden sposób, ale emanuje czymś tak wyważonym, co jest przypisane właśnie dobrej definicji luxusu. Granica między dobrym smakiem a przesadą jest bardzo cienka, dlatego tworzenie wnętrz premium to sztuka subtelności. To wnętrza, w których wszystko ma swoje miejsce, a luksus nie przytłacza, lecz naturalnie współgra z przestrzenią i stylem życia właściciela.
Ale gdybyś miał dać jakieś praktyczne rady, aby swoje wnętrze uczynić bardziej premium, to, co by to było?
Jedną z zasad, którą stosuję, jest zasada trzech kolorów – choć bywa dyskusyjna, w praktyce sprawdza się doskonale. Im więcej kolorów w jednym wnętrzu, tym łatwiej stracić elegancję i harmonię. Luksus nie polega na nadmiarze, ale na umiejętnym balansie. Tworzenie przestrzeni premium to nie tylko praca z psyche klienta, ale przede wszystkim precyzyjna, techniczna robota oparta na sprawdzonych zasadach. Proporcje, kształt, kolor i dopasowanie materiałów muszą ze sobą współgrać – inaczej zamiast elegancji otrzymujemy przepych, chaos i kicz. Dlatego wnętrze premium to świadome decyzje, które tworzą spójną, przemyślaną przestrzeń. Każdy element musi mieć swoje miejsce i uzasadnienie – bo prawdziwy luksus to nie ilość, ale jakość. Klasyka jest luksusem, minimalizm jest luksusem, nieśmiertelna zasada „less is more” działa niezawodnie – bo w dobrze zaprojektowanej przestrzeni nic nie jest przypadkowe, ale wszystko ma swoje znaczenie. No i najważniejsze – prawdziwy luksus nie tkwi w tym, co „ładne” czy „drogie”, ale w tym, co osobiste i wymarzone. To nie gotowe definicje piękna, ale to, co idealnie pasuje do Ciebie i Twojego stylu życia.
Klient premium poddaje się wizji Twojej firmy, czy raczej forsuje swoje pomysły?
To oczywiście zależy od klienta – jego charakteru i determinacji. Wychodzę jednak z założenia, że jeśli ktoś mocno forsuje swoją koncepcję, to znaczy, że ma na nią realną potrzebę. I to jest świetne, bo oznacza, że naprawdę wie, czego chce, a moją rolą jest to zrealizować. Co do zasady, nie oceniam wnętrza – oceniam intencję, jaka za nim stoi. Zawsze staram się zrozumieć, czy konkretne rozwiązanie wynika z autentycznych potrzeb klienta, czy raczej jest efektem chwilowego trendu. Jeśli czuję, że to drugie – podważam, dopytuję, skłaniam do refleksji. Bo trendy mają to do siebie, że dzisiaj są, a jutro znikają. A moja praca nie jest po to, by wnętrze dobrze wyglądało przez jeden sezon – wnętrza, które tworzę, mają być funkcjonalne przez lata.
Gdzie szukasz inspiracji do swoich projektów?
W Hiszpanii! To moja oaza – miejsce, które mnie inspiruje i w którym zakochałem się bez reszty. Hiszpańska szczerość, naturalność i dobra emocjonalność są mi niezwykle bliskie. Tam wnętrza nie są wystudiowaną dekoracją – to żywe, organiczne przestrzenie, które współgrają z rytmem dnia, światłem, temperamentem domowników. To właśnie w Hiszpanii szukam prawdy i autentyczności. To mój spacer równoległy. (śmiech) W Hiszpanii odnajduję harmonijny balans między estetyką a funkcjonalnością, między tradycją a nowoczesnością. Nic tam nie jest przesadzone, nadmiernie zaplanowane – wszystko ma swój naturalny, niewymuszony porządek. I to jest dla mnie kwintesencja dobrego designu – wnętrza powinny żyć, oddychać, dostosowywać się do człowieka, a nie na odwrót. A zupełnie prywatnie – Hiszpania jest dla mnie drugim domem, od kilku lat mam tam swój własny kąt i kawałek ziemi, gdzie mogę dbać o swoje palmy, w których jestem absolutnie zakochany! (śmiech) Mam tu w Poznaniu dość dużą kolekcję tych roślin – dzielnie dbam o nie zimą, dogrzewam, naświetlam bo są one dla mnie właśnie namiastką Hiszpanii.
Zacząłeś mówić o trendach. Jakie obecnie panujące trendy w aranżacji wnętrz są szczególnie Ci bliskie?
Nie lubię trendów. Pracowałem blisko 10 lat temu w dużej firmie związanej z designem jako trendwatcher. Prowadziłem tam obserwację i badania nad tym, jak trendy wpływają na nasze życie – i już wtedy wiedziałem, że nie zawsze w pozytywny sposób. Żyjemy w świecie, który jest zdominowany przez media społecznościowe, a trendy zmieniają się szybciej niż kiedykolwiek i cokolwiek. Nowe style, produkty i technologie, virale na wszystko pojawiają się i znikają w mgnieniu oka, a presja, by za nimi nadążyć, może być przytłaczająca. Efekt? Pogoń za modą często prowadzi do poczucia zmęczenia, frustracji i utraty własnej tożsamości. Doskonałym przykładem są kolory we wnętrzach. Jeszcze kilka lat temu nikt nie pomyślałby o malowaniu ścian na taki czy inny kolor – większości kojarzyłyby się np. ze ścianą przybrudzoną od dymu tytoniowego. Dziś pewne kolory i elementy zdominowały wnętrza, bo Internet wypromował ten trend. Podobnie było z obłymi kształtami, które przez lata były moją estetyczną fascynacją. Teraz stały się trendem – i w każdej sieciówce można znaleźć obłą ramkę do zdjęć czy lustro w miękkiej, organicznej formie. Czy to źle? Dla tych, którzy to kupują i im się to podoba – pewnie nie. Ale pytanie brzmi: czy te wybory są naprawdę nasze, czy tylko ulegamy presji i kopiujemy to, co aktualnie modne?
Ale pomimo Twojej niechęci do trendów pociągnę Cię trochę za język, bo zakładam, że patrzysz też globalnie na branżę. Co dzisiaj jest na topie?
Nie chcę wyjść na przeciwnika trendów. (śmiech) Trendy były, są i będą – to naturalne. Jednak warto spojrzeć na nie jak na sygnały i zastanowić się, czy faktycznie do nas pasują. Bo one same zawsze będą próbowały udowodnić, że tak. A jeśli chodzi o konkretne kierunki? Na pewno szlachetne drewno o wyrazistej strukturze, niezmiennie popularna jodełka, a także subtelny luksus, o którym dziś sporo rozmawiamy. Do tego meble z miękkich, przytulnych materiałów i współczesny minimalizm ocieplony przyjaznymi akcentami. A kolor roku 2025? Według Instytutu Pantone… mocha mousse! (śmiech) Ale powtórzę – z trendami trzeba postępować ostrożnie. Są… uwaga, mocne (śmiech) i ściśle powiązane z biznesem. Często nie wynikają z autentycznej potrzeby estetycznej, a z czystej kalkulacji. Jeśli w tym sezonie modne są krótkie spodnie, wyglądające jak własnoręcznie przycięte długie – to całkiem możliwe, że są to właśnie te długie, które nie sprzedały się w poprzednim sezonie. Wystarczyło wziąć nożyczki i… voilà, mamy nowy produkt. W designie działa to często podobnie. Nie oznacza to oczywiście, że trendy należy ignorować – to cenne sygnały zmian na świecie. Ale jeśli zmieniają się kilkanaście razy w roku, łatwo o chaos. A tam, gdzie chaos, do nieporządku już tylko krok. Dlatego warto podchodzić do nich z dystansem i rozwagą – bo nie wszystko, co modne, jest ponadczasowe i uniwersalne.
Ale czy w trendach nie kryje się jednak pewien pozytywny kierunek? Bo choć zmieniają się dynamicznie, to niektóre z nich niosą ze sobą wartości, które mogą mieć realny wpływ na nasze życie. Dziś widzimy choćby trend „powrotu do natury” – ucieczki od nadmiaru, zbliżania się do przyrody, szukania równowagi w świecie zdominowanym przez beton i technologię. Czy to nie dowód na to, że niektóre zmiany mogą iść w dobrym kierunku?
Zdecydowanie tak! I dobrze, że o to zapytałaś. Są trendy, które wynikają z głębszej potrzeby społecznej i faktycznie wnoszą wartość – a jednym z nich jest właśnie powrót do natury. Im bardziej świat staje się zabetonowany, tym mocniej ludzie szukają balansu – kontaktu z przyrodą, naturalnych materiałów, przestrzeni, która daje im oddech. Drewno, kamień, surowe tekstury, miękkie formy – to wszystko ma w sobie coś, co uspokaja i pozwala poczuć się dobrze we własnej przestrzeni. To nie chwilowa moda, ale raczej ewolucja w stronę bardziej świadomego życia i projektowania. W tym sensie trendy mogą być wartościowe – jeśli wynikają z realnych potrzeb, a nie tylko z potrzeby sprzedaży kolejnych produktów. Jeśli „moda na naturę” sprawia, że ludzie zaczynają otaczać się materiałami wysokiej jakości, wybierać trwałe rozwiązania i bardziej świadomie podchodzić do przestrzeni, w której żyją – to jest to kierunek, który mogę tylko wspierać. Chociaż znowu nie byłbym sobą, gdybym nie nazwał tego tęsknota za czymś bardzo pierwotnym.
W świecie designu często mówi się o równowadze między estetyką a funkcjonalnością. Jakie wartości są dla Ciebie kluczowe w projektowaniu wnętrz?
Zdecydowanie funkcjonalność! Funkcjonalność jest seksowna, użyteczność jest seksowna. Estetyka? Oczywiście, że ma znaczenie, ale jest tylko opakowaniem funkcji. To funkcja definiuje przestrzeń, a nie odwrotnie. Dobrze zaprojektowane wnętrze musi „działać”, ułatwiać życie, odpowiadać na każdą potrzebę domowników. Można stworzyć najpiękniejszą przestrzeń, ale jeśli nie będzie intuicyjna, szybko zacznie męczyć, irytować, utrudniać nam codzienne życie, Estetyka jest jak pięknie zapakowany prezent – a liczy się to, co jest w środku. Nie ma dla mnie większej satysfakcji niż moment, kiedy klient mówi: „Tu wszystko jest dokładnie tam, gdzie powinno być” – bo to oznacza, że przestrzeń nie tylko wygląda dobrze, ale przede wszystkim działa tak, jak powinna.
Czy jest jakiś projekt, który szczególnie zapadł Ci w pamięć?
Tak, ostatnie, jeszcze ciepłe i świeżo zakończone apartamenty – projekty i realizacje w poznańskich Willach Sołackich. Procesowo bardzo duże i długie, nauczyły mnie nie tylko czegoś więcej o całym procesie powstawania wnętrz premium. Dały mi cenną informacje zwrotną o mnie samym. O tym, że potrafię nadal słuchać ze zrozumieniem, że potrafię pracować z klientem ramię w ramię, że umiem „spacerować równolegle” – wspólnie tworząc najbardziej świadomą, elegancką, po prostu piękną przestrzeń. Te projekty udowodniły mi po raz kolejny, że potrafię dostosować swój rytm do tempa klienta, pozwolić klientowi „dojrzewać” do zaproponowanych rozwiązań, zamiast narzucać gotowe schematy. Lubię bardzo takie wartości sprawdzać na sobie, bo wiem, jak łatwo; obserwując innych można „odlecieć od ziemi” i stracić kontakt z samym sobą. Dzięki temu dojrzewam też zawodowo – rozumiem, że nic w projekcie nie musi być „moje”. Nie mam pokusy, by dorzucić coś tylko po to, by zaznaczyć swój ślad (a takich praktyk nie brakuje w branży projektowo-budowlanej). Największa wartość tych projektów? Świadomość, że dobry design nie polega na popisie architekta, ale na harmonii między przestrzenią a człowiekiem.
W którą stronę ewoluuje pojęcie luksusu we wnętrzach?
Luksus we wnętrzach coraz bardziej zmierza w stronę komfortu, jakości i autentyczności. To już nie ostentacja ani pogoń za trendami, lecz tworzenie przestrzeni, w której człowiek czuje się dobrze – otoczony starannie dobranymi, funkcjonalnymi i trwałymi materiałami. Gdybyśmy rozmawiali o tym dekadę temu, padłyby podobne słowa. Co więc się zmieniło? Świadomość. Dziś nie wystarczają nam już modne slogany – oczekujemy dowodów, prawdziwej wartości i rozwiązań dopasowanych do naszego stylu życia. Luksus to nie życie w poczuciu braku, ale umiejętność czerpania z zasobów, które już mamy. Nie gromadzenie dla samego gromadzenia, lecz świadome wybory, które dają satysfakcję i pozwalają poczuć się dobrze we własnej przestrzeni.
Instytut Pantone, uznawany za światowy autorytet w dziedzinie kolorów, ogłosił, że kolorem roku 2025 został Mocha Mousse o numerze 17-1230. To głęboki, ciepły odcień brązu, inspirowany naturalnymi tonami ziemi i pustyni. Wybór tego koloru odzwierciedla pragnienie spokoju, stabilności i bliskości z naturą w dynamicznie zmieniającym się świecie.
Tekst: Anna Śmiechowska
Mocha Mousse zdominował wybiegi mody, pojawiając się w kolekcjach takich domów mody jak Chloe, Gabriela Hearst, Gucci i Saint Laurent. Projektanci chętnie sięgają po ten odcień, tworząc eleganckie sukienki, spódnice oraz akcesoria, które emanują nowoczesną elegancją i ciepłem na sezon wiosna-lato 2025.
Kompozycja doskonała
Mocha Mousse doskonale komponuje się z innymi kolorami z palety trendów na nadchodzący sezon. W połączeniu z pastelowymi odcieniami, takimi jak butter yellow (maślana żółć) czy baby pink (cukierkowy róż), tworzy harmonijne i świeże stylizacje. Z kolei zestawienie z głębokimi barwami, takimi jak Windsor Wine (odcień czerwonego wina), dodaje kreacjom wyrafinowania i luksusu. W nadchodzącym sezonie nie zapomnimy jednak o klasycznych kolorach, które będą modne. Jasne oraz ciemne odcienie szarości, ciepły beż, głęboki brąz oraz naturalna zieleń to barwy, które doskonale wpisują się w aktualne trendy i stanowią idealne tło dla Mocha Mousse. Wprowadzenie Mocha Mousse do swojej garderoby to doskonały sposób na odświeżenie stylu i nadanie mu eleganckiego, a zarazem przytulnego charakteru. Niezależnie od tego, czy zdecydujesz się na pełne stylizacje w tym odcieniu, czy jedynie na dodatki, Mocha Mousse z pewnością doda Twoim kreacjom modowego sznytu i wpisze się w najnowsze światowe trendy.
Czy jest to jednak kolor dobry dla każdego? Wszystko zależy od jego nasycenia, dlatego nie broń się przed nim… Moda to zabawa i forma wyrażania siebie, szukaj więc ubrań z odpowiednim nasyceniem koloru, odpowiednim oczywiście dla Twojego typu kolorystycznego. Dla przypomnienia uroda o cechach chłodnych powinna skupić się na jego szarych czy błękitnych refleksach, a osoby o ciepłych rysach powinny wybierać kolor z nasyceniem żółci. Kluczem do sukcesu w łączeniu kolorów w sezonie wiosna-lato 2025 będzie balans między subtelnymi i wyrazistymi barwami. Jeśli nie jesteś gotowa na odważne eksperymenty, zacznij od dodatków w modnych kolorach – torebek, butów czy biżuterii. Natomiast jeśli chcesz w pełni zanurzyć się w trendach, postaw na total look w jednym z dominujących odcieni Mocha Mousse, który doskonale komponuje się też w duecie z kontrastowym fiołkowym, masełkowym żółtym, delikatnym różem czy przygaszoną zielenią.
Brown is new black
Już od kilku sezonów brąz uważany jest za nową czerń, stanowiąc mocną konkurencję ponadczasowej czerni. Jest dużo lżejszy i przywołuje sporo odcieni, począwszy od kakaowego brownie, po karmelowa kawę. Osobiście uważam, iż trend na Mocha Mousse zakorzeni się bardzo mocno nie tylko w modzie, ale również kosmetykach czy wnętrzach. Nawiązuje bowiem do natury i pięknie łączy się z jej kolorami, dodając luksusu stylizacjom. W sezonie wiosna-lato 2025 będziemy stawiać na harmonię i indywidualizm. Niezależnie od tego, czy wybierzesz klasykę, czy zdecydujesz się na odważniejsze akcenty, ten kolor pomoże Ci stworzyć stylizacje, które podkreślą Twoją osobowość. Baw się barwami i stwórz swój niepowtarzalny wizerunek, pokaż swój charakter stylizacjami, łącząc w nich najnowszy trend kolorystyczny.
Nie bój się brązów, niesłusznie mówi się o nich, że postarzają czy przytłaczają. Jest to mit, który w tym sezonie zostanie obalony za sprawą Mocha Mousse – odpowiednio wystylizowanego koloru dodającego wizerunkowi ciepła, klasy i wyrafinowania. Wszystko zależy od tego, jak go ubierzemy i z czym go połączymy. Mocha Mousse to odcień, który podkreśli naturalny blask skóry. To kolor, który nienależnie od wieku będzie współgrać z każdą kobietą. Bo kobiety lubią brąz…
Ania Śmiechowska stylistka mody. Pomaga odkrywać unikalny styl i budować pewność siebie poprzez odpowiedni dobór ubrań. Wierzy, że moda powinna podkreślać indywidualność, dlatego jej motto brzmi: „Bądź sobą, nie kopią”. Zaraża pozytywną energią i pokazuje, że ubranie ma moc i jest ogromnym narzędziem naszego sukcesu.
HANNA RADZIWIŁKO I MAŁGORZATA SZURKO, ESTINERO | Odkrywamy nieruchomości inwestycyjne w Europie
21 lutego, 2025
Artykuł przeczytasz w: 17 min.
Właścicielki biura nieruchomości ESTINERO doskonale wiedzą, co i w jakiej lokalizacji polecić swoim klientom jako dobrą inwestycję na międzynarodowym rynku. Co przyniesie korzyści i zyski finansowe? Jakiego wyboru dokonać – Portugalia, Grecja czy Cypr Północny? Turystyka medyczna, pola golfowe, kasyna, zjawiskowe plaże – co obecnie najbardziej przyciąga inwestorów? Na te i wiele innych pytań odpowiadały Hanna Radziwiłko oraz Małgorzata Szurko, rekomendując nieruchomości w Europie, które łączą wyjątkowy design z wysokim potencjałem inwestycyjnym.
Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: Maciej Sznek, EscargoFoto | Stylizacja: Katarzyna Skowronek-Ajchstet, KIURU Visage
Jak zaczęła się Wasza przygoda w branży nieruchomości? Czy to plan, czy czysty przypadek?
HANNA RADZIWIŁKO: Nie pochodzę z Poznania, tylko z województwa lubuskiego. W domu przewijał się temat wynajmu mieszkania, gdyż moja starsza siostra rozpoczęła edukację w stolicy Wielkopolski. Jestem najmłodszym dzieckiem moich rodziców, pomiędzy mną a siostrą jest sześć lat różnicy. Z zaciekawieniem przysłuchiwałam się tym rozmowom, czy lepiej kupić konkretną nieruchomość niż ją wynajmować, o ile jest to bardziej opłacalne. Ten pomysł zaczął mi przyświecać w dalszym życiu, postanowiłam tak wszystko poukładać, aby kupić nieruchomość i nie ponosić dodatkowych kosztów związanych z najmem. MAŁGORZATA SZURKO: My jesteśmy kompletnie innym pokoleniem niż nasi rodzice czy dziadkowie. Innym pod kątem podejmowania decyzji, a przede wszystkim ryzyka. Dla wcześniejszych pokoleń mieszkanie czy dom był jeden jedyny, ten wymarzony, a my szukamy cały czas nowych możliwości i rozwiązań. Po studiach, na początku mojej drogi zawodowej, kiedy już mogłam mieć zdolność kredytową, kupiłam kawalerkę na os. Zwycięstwa. Mieszkałam tam krótko, bo to mieszkanie zostało wystawione na sprzedaż. H.R.: Przez długi czas przeprowadzałam się z mężem, kupując i sprzedając mieszkania. Np. przez 4 lata przeprowadziłam się aż 11 razy w Poznaniu. To było planowane, celowe działanie, aby zainwestować i osiągnąć zyski. Oczywiście, to był czas, gdy nie mieliśmy jeszcze dzieci, a przeprowadzka była prostsza.
Można rzec, iż okoliczności życiowe, Wasze dążenia i charaktery wprowadziły Was do branży i zaczęłyście działać na lokalnym rynku jako pośredniczki ds. nieruchomości.
H.R.: U mnie wszystko potoczyło się naturalnie. Wcześniej pracowałam w innej firmie, jednak zbieg okoliczności spowodował, iż przebranżowiłam się, bo zostałam polecona do pracy w biurze nieruchomości. W 2004 r. rozpoczęłam więc nową pracę i przez kilka kolejnych lat zdobywałam doświadczenie, rekomendując nieruchomości do zakupu czy najmu dla klientów biura oraz rozpoczęłam inwestycje w nieruchomości własne. W 2006 r. poznałam mojego męża, który działał w branży ubezpieczeń majątkowych, a rok później, tj. w 2007 r., łącząc wiedzę i doświadczenie, założyliśmy własną firmę pod szyldem HanRad Nieruchomości, z siedzibą w Poznaniu. M.SZ.: Poznając mojego męża, który jest bratem Hani, dołączyłam do zespołu HanRad Nieruchomości. Współpraca układała nam się bardzo dobrze, podobne spojrzenie na rozwój, na pozytywne relacje z klientami, podobna energia do działania… Intensywny rozwój zawodowy i osobisty mój oraz Hani pokierował nas na własne ścieżki kariery. W ten sposób powstała też marka OMIGO Nieruchomości. Długoletnie doświadczenie w branży – zyskane przez lata umiejętności, wiedza, zrozumienie specyfiki branży oraz wiele skutecznie przeprowadzonych, często bardzo skomplikowanych transakcji – doprowadziło do intensywnej rozbudowy sieci naszych kontaktów. Posiadając takie zaplecze oraz silną motywację do działania, postanowiłyśmy rozpocząć pracę nad nowym projektem związanym z obrotem nieruchomościami na rynkach europejskich. Tak powstała nasza wspólna marka ESTINERO Properties of Europe.
Koligacje rodzinne ułatwiają czy utrudniają prowadzenie biznesu?
M.SZ.: Nasza praca jest naszą pasją, dlatego oczywistym jest, że o sprawach zawodowych rozmawiamy nie tylko w pracy, ale również bardzo często prywatnie. H.R.: Uwielbiamy nasze rozmowy przy rodzinnym stole, kiedy w zupełnie innych okolicznościach, z większą swobodą i wyluzowaniem możemy sięgać myślami dalej i wyżej. Marzyć i wdrażać w życie nasze plany, również te inwestycyjne.
Dlaczego warto wybrać biuro nieruchomości ESTINERO?
M.SZ.: Przede wszystkim pomagamy podejmować trafne decyzje inwestycyjne, zapewniając bezpieczeństwo i maksymalne korzyści z inwestycji. Z nami każda transakcja staje się prostsza, pewniejsza i bardziej opłacalna. W ESTINERO klient znajdzie tylko sprawdzone i wyjątkowo atrakcyjne oferty, które wyróżniają się na rynku. Dbamy o to, aby każdy projekt inwestycyjny był dopasowany do najwyższych oczekiwań i zapewniał maksymalny potencjał zysku. Gwarantujemy kompleksową ofertę dla wszystkich inwestorów, którzy planują sprzedaż, zakup, najem lub dzierżawę nieruchomości. Dbamy o wszystko – od fachowego doradztwa, przez kwestie formalne i prawne, aż do finalizacji transakcji. H.R.: Wszystkie rekomendowane przez nas oferty są sprawdzone przez naszych zaufanych specjalistów. Prowadzimy wieloletnie współprace z podmiotami powiązanymi z branżą obrotu nieruchomościami, takimi jak kancelarie notarialne, kancelarie radców prawnych i doradców podatkowych, biura rzeczoznawców majątkowych, biura pośrednictwa kredytowego, tłumacze przysięgli oraz uprawnieni specjaliści z zakresu budownictwa i prawa budowlanego. Dzięki temu odciążamy klientów od wielu obowiązków. M.SZ.: Dzięki nam klient uzyska najlepsze warunki zakupu. Ustalimy indywidualne plany spłaty i finansowania, kompleksową obsługę prawną w zakresie przygotowania dokumentacji, a po finalizacji transakcji zajmiemy się obsługą i maksymalizacją zwrotów z najmu.
Długoletnie doświadczenie w branży to Wasz niezaprzeczalny atut. Co było dla Was motywacją, inspiracją, aby podjąć nowe wyzwanie, wyjść na międzynarodowe rynki?
H.R.: Kiedy w Polsce sytuacja na rynku nieruchomości bardzo się zmieniła i inwestycje rodzime przestały być tak bardzo opłacalne jak jeszcze parę lat temu, to klienci przychodzili do nas z prośbą o nowe propozycje. M.SZ.: Mamy swoich stałych klientów, którzy pytali nas o różne zagraniczne kierunki. Już jakiś czas temu zaczęłyśmy planować, aby rozszerzyć naszą ofertę na rynki zagraniczne i tak rozpoczął się proces tworzenia marki ESTINERO. H.R.: Myślę, że warto tu jeszcze wspomnieć o rodzinie, która jest naszą siłą i w wielu wypadkach motywuje nas i mobilizuje do dalszych działań. Chciałabym powiedzieć tu o moim Tacie, byłym sportowcu, zawodowym kolarzu, który jest dla nas ogromną zawodową inspiracją. Zawsze nas wspiera w nowych pomysłach i przedsięwzięciach, nigdy nie stopuje naszych planów, wprost przeciwnie – on w nas wierzy i z wielką radością kibicuje naszym nowym przedsięwzięciom. To on dodaje nam przysłowiowego wiatru w żagle.
Działając w branży od 20 lat, wciąż poszerzacie swoje portfolio. Sięgacie po nowe rynki, szukając atrakcyjnych miejsc dla swoich klientów. W jaki sposób Cypr pojawił się w ofercie ESTINERO jako ciekawy kierunek inwestycyjny?
M.SZ.: Od sierpnia ub.r. stale byłyśmy na walizkach, w niekończącej się podróży w poszukiwaniu docelowych miejsc, atrakcyjnych dla naszych klientów. Zjeździłyśmy południe Europy, odkrywając najlepsze rynki pod inwestycje. Miałyśmy możliwość analizy rynków Grecji kontynentalnej, greckich wysp (w szczególności Krety) oraz Hiszpanii i Portugalii. Na końcu tej listy znalazł się Cypr. H.R.: Cypr Północny to dynamicznie rozwijający się rynek wraz z towarzyszącą temu intensywną rozbudową infrastruktury wokół inwestycji, co już teraz przyciąga inwestorów w całego świata. Wiedzą bowiem, że przy tak mocnym i intensywnym rozwoju już niedługo ceny nieruchomości poszybują w górę, a oni na tym zyskają.
Cypr ma wielki potencjał, widać na tym obszarze dynamiczny rozwój branży deweloperskiej i budowlanej. Dodatkowo rząd cypryjski umożliwia wiele nowych inwestycji. Dlaczego – według Was – ten kraj, będący na styku dwóch kultur i tradycji, zyskuje na popularności?
H.R.: Wielkim plusem Cypru Północnego jest położenie na mapie Europy oraz ukształtowanie terenu: z jednej strony długa linia brzegowa z ciepłą wodą, plażami, z drugiej strony przepiękne pasmo Gór Kyreńskich. Cypr rozpieszcza nas także piękną pogodą, którą możemy cieszyć się prawie przez cały rok. Ogromnym atutem Cypru jest zasilenie go rurociągiem w słodką wodę pochodzącą z Turcji lądowej. O atrakcyjności Cypru świadczą chociażby odnalezione złoża gazu, którego beneficjentem jest zarówno część północna, jak i południowa oraz Turcja. Złoże znajduje się na wodach terytorialnych Cypru i właśnie Turcji. Rozpoczęto rozmowy o planowanym wydobyciu oraz budowie na północnej części wyspy hubu przesyłowego między innymi do Turcji. W konsekwencji Turcja rozpocznie rozbudowę infrastruktury na Cyprze Północnym, aby zabezpieczyć swoje interesy, a to ostatecznie przyciągnie kolejnych inwestorów. M.SZ.: Kolejnymi czynnikami wpływającymi na atrakcyjność Cypru są planowane kluczowe zmiany przepisów i zasad nabywania przez obcokrajowców nieruchomości na Cyprze Północnym. Wprowadzą one możliwość nabywania większej ilości nieruchomości inwestycyjnych przez jedną osobę, co spowoduje jeszcze większy popyt i zachętę dla inwestorów.
Przybliżmy, proszę, kwestię formalną. Na co w niedalekiej przyszłości mogą liczyć inwestorzy, pragnący zakupić nieruchomość na słonecznym Cyprze?
M.SZ.: Wpływ na wzrost cen inwestycji w następnych latach będą miały zmiany miejscowych planów zagospodarowania przestrzennego. W niektórych miejscach nowe MPZP mocno ograniczają i tak już okrojone możliwości budowy na danym terenie. Wysokość zabudowy także zostanie ograniczona do dwóch kondygnacji, co spowoduje zmniejszenie ilości metrów w przyszłości realizowanych inwestycji. Koszt wytworzenia tego metra stanie się wyższy także poprzez podniesienie najniższej pensji krajowej oraz podniesienie podatków dla deweloperów. To pociągnie za sobą kolejne wzrosty oraz podwyżki cen gotowego metra kwadratowego. W najbliższym czasie planowane jest wprowadzenie na rynek i oferowanie pierwszych produktów kredytów hipotecznych dla inwestorów zagranicznych, którzy będą chcieli zainwestować na wyspie i sfinansować swoje inwestycje. Konsekwencją tego będzie intensywne zainteresowanie, które wpłynie na ogromny wzrost cen. Do gry wejdą ci, którzy nie mieli wystarczającej gotówki na to, aby tu zainwestować oraz ci, którzy czuli zbyt duże ryzyko odnośnie inwestowania swoich pieniędzy właśnie w tej lokalizacji. Jesteśmy przekonane, że ceny nieruchomości na Cyprze Północnym znacząco wzrośnie w najbliższych latach i teraz jest najlepszy moment na to, aby rozpocząć tam właśnie inwestycje. H.R.: Bardzo ważnym kierunkiem rozwoju Cypru Północnego oprócz turystyki wakacyjnej oraz turystyki służącej eksploracji nowoczesnych pól golfowych jest rozwijanie tzw. turystyki medycznej, która jest bardzo popularna już w Turcji.
Ze względu na rozwój turystki medycznej oraz bogatą ofertę pół golfowych czy możemy mówić o najmie całorocznym na wyspie?
M.SZ.: Oczywiście! Kupując nieruchomość na Cyprze mamy gwarancję wynajmowania jej przez większą część roku. To zapewnia nam wysoki zwrot z inwestycji. H.R.: Na najem całoroczny ma wpływ nie tylko kierunek rozwoju turystyki medycznej jak branża beauty, zabiegi i operacje z tego zakresu, stomatologia, ortodoncja czy bardzo popularny i rozwojowy temat legalnych klinik in vitro przyciągających klientów z całego świata, a także zaplanowane budowy bardzo nowoczesnych pól golfowych oraz kasyn w rejonie Iskele. To gwarantuje jedne z wyższych wskaźników zwrotu z inwestycji najmu w Europie.
Oprócz Iskele – które funduje bogate życie nocne, oferuje luksusowe hotele i wciąż rozwijającą się bazę noclegowo-rozrywkową – jakie miejsca polecacie jeszcze na Cyprze Północnym? Jakie walory ma ten kraj, gdzie łączą się wpływy kultur i tradycji, przenikają religie i zwyczaje kultywowane od pokoleń?
H.R.: Cypr Północny to region znany ze wspaniałych krajobrazów, od gór po malownicze doliny, które są idealne do wędrówek i aktywnego wypoczynku. Można tu znaleźć także wiele urokliwych, wciąż tradycyjnych wiosek. Cypr Północny oferuje też mniej zatłoczone plaże w porównaniu do południowej części wyspy. Plaże w miejscowościach takich jak Kyrenia czy Famagusta to wspaniałe miejsca na relaks w ciepłych wodach Morza Śródziemnego. Region ma bogatą historię sięgającą starożytności. Warto odwiedzić takie miejsca jak starożytne ruiny Salamis, średniowieczny zamek w Kyrenii czy Wzgórza Bellapais, które oferują nie tylko piękne widoki, ale i fascynujące ślady przeszłości. Cypr Północny ma swój unikalny charakter kulturowy, łącząc tradycje tureckie i cypryjskie. Ponadto, kuchnia jest wyjątkowa, pełna smaków z Bliskiego Wschodu i Morza Śródziemnego. M.SZ.: Oprócz tego Cypr Północny to region pełen ukrytych skarbów, które mogą zainteresować turystów szukających zarówno historii, jak i naturalnego piękna. Kolejnym z nich jest Karpaz zwany też Złotym Półwyspem. To dzika i piękna część Cypru Północnego, gdzie można poczuć się jak na końcu świata. Przepiękne plaże, takie jak Golden Beach, są idealne do relaksu. Ważnym miejscem jest także Stare Miasto w Lefkosi, czyli stolicy Cypru Północnego. To miasto, które zostało podzielone przez mur graniczny. Warto przejść przez punkt kontrolny do części południowej, aby zobaczyć unikalną atmosferę, gdzie łączą się dwie kultury – turecka i grecka. W Lefkosi znajduje się także wiele zabytków, w tym meczet Selimiye, który pierwotnie był katedrą, a także liczne bazary i muzeum. Według nas, w północnej części Cypru każdy znajdzie odpowiednie atrakcje dla siebie – od pustych, dzikich plaż, po tętniące życiem kasyna.
Pogoda, zabytki, atrakcje turystyczne, piękne plaże – wszystko to nie podlega dyskusji. To niezaprzeczalne benefity Cypru, jednak dla inwestorów liczą się także korzystne warunki finansowania nieruchomości. Co warto wiedzieć w tym temacie?
M.SZ.: Zakupu nieruchomości na Cyprze możemy dokonać zarówno ze środków własnych, jak i ze środków pochodzących z kredytu bankowego dostępnego w Polsce. Nasz zespół specjalistów przygotował specjalną ofertę dla tych wszystkich, którzy są zainteresowani inwestycjami w tym regionie. H.R.: Bardzo ważnym aspektem jest też planowane wprowadzenie finansowania w postaci kredytów hipotecznych, które inwestorzy zagraniczni będą mogli realizować w bankach cypryjskich na preferencyjnych warunkach. Na Cyprze za nieruchomość można zapłacić w każdej walucie: funtem brytyjskim, euro, dolarami, kryptowalutą, gotówką. Forma rozliczenia jest dowolna.
Z jakimi kwotami za nieruchomość trzeba się liczyć na Cyprze Północnym? Ile Wasz klient musi zainwestować?
H.R.: Ceny nieruchomości, które rekomendujemy, zaczynają się od poziomu ok.130 tysięcy funtów brytyjskich. Za tę cenę inwestor może nabyć bardzo dobrze położony apartament z widokiem na morze i góry, z szerokim wachlarzem udogodnień w postaci basenów, strefy spa (hamam), fitness czy restauracji. M.SZ.: Odnosząc się do pytania o kwocie inwestycji, należy podkreślić, jakie generuje ona zyski z najmu. A są one na naprawdę bardzo wysokim poziomie i sięgają nawet do 18 procent. Aby osiągnąć takie zyski, warto również skorzystać z przygotowanej przez nas oferty zarządzania najmem.
Jakie dodatkowe miejsca – oprócz Cypru – wybierają klienci ESTINERO?
M.SZ.: W zależności od potrzeb klienci wybierają różne kierunki. Istotnym jest odpowiedzenie na pytanie czy poszukują nieruchomości na użytek własny czy inwestycyjnie. Kreta jest bez wątpienia idealnym miejscem dla osób, które szukają greckich klimatów, tawern ze śródziemnomorskimi przysmakami, a także spokojnego tempa życia za dnia. Tym bardziej rekomendujemy Kretę jako miejsce wakacyjnego wypoczynku. H.R.: Polecane przez nas inwestycje zlokalizowane są na północnej części wyspy, około 40 minut od lotniska w Chani. Cały czas pracujemy, aby rozszerzyć nasze portfolio o inne greckie regiony, które również przyciągają inwestorów z całego świata, gdyż Grecja to ogromny i bardzo zróżnicowany kraj.
Zakup nieruchomości za granicą czy to dobra inwestycja w tak burzliwych realiach geopolitycznych?
M.SZ.: Zakup nieruchomości za granicą może być dobrym rozwiązaniem, nawet w obliczu burzliwych realiów geopolitycznych, pod warunkiem, że inwestycja zostanie dobrze przemyślana. Posiadanie nieruchomości w różnych krajach może pomóc w rozproszeniu ryzyka związanego z kryzysami politycznymi, gospodarczymi czy walutowymi w jednym regionie. Mimo burzliwych czasów, nieruchomości w wielu krajach nadal mogą zyskiwać na wartości w długoterminowej perspektywie. Wzrost wartości nieruchomości w wyniku poprawy infrastruktury, wzrostu popytu czy rozwoju lokalnych rynków może przynieść duży zysk. H.R.: W niektórych krajach zakup nieruchomości może wiązać się z korzyściami podatkowymi, zwłaszcza jeśli inwestor korzysta z możliwości związanych z ulgami podatkowymi lub korzystnymi regulacjami prawnymi. Ponadto inwestycje w nieruchomości mogą stanowić skuteczną ochronę przed inflacją. W miarę wzrostu cen i kosztów życia, wartość nieruchomości oraz dochód z wynajmu mogą rosnąć, co pozwala zrównoważyć wpływ inflacji na inwestycje. Właśnie naszym zadaniem jest dokładne zbadanie sytuacji politycznej i gospodarczej danego kraju, lokalnego rynku nieruchomości oraz regulacji prawnych. To pozwoli naszym inwestorom na podjęcie świadomej decyzji inwestycyjnej, która zminimalizuje ryzyko. Tym samym realizowane za naszym pośrednictwem transakcje są na najwyższym poziomie bezpieczeństwa.
Rozmawiamy o tu i teraz, a chciałabym poznać Wasze plany i marzenia zawodowe…
M.SZ.: Celem naszej firmy jest dynamiczny rozwój działalności na rynkach europejskich. Nasze plany obejmują rozbudowanie portfolio o kolejne oferty przy współpracy z inwestorami, deweloperami oraz lokalnymi partnerami z wybranych przez nas regionów Europy. Będziemy oferować kompleksową usługę, w tym doradztwo w zakresie prawa lokalnego, finansowania oraz analizy rentowności inwestycji. Obsługę nie tylko w trakcie realizacji transakcji zakupu nieruchomości, ale również po jej finalizacji. Planujemy utrzymywać długoterminową relację z klientami, których portfel chcemy w dalszym ciągu powiększać. H.R: Aby osiągnąć te cele, zamierzamy skupić się na kilku kluczowych obszarach. Ważnym krokiem w realizacji planu rozwoju będzie dokładna analiza kolejnych atrakcyjnych pod kątem inwestycyjnym rynków zagranicznych. Będziemy koncentrować się na lokalizacjach o wysokim potencjale wzrostu, takich jak obszary rozwijających się miast, ośrodki turystyczne czy miejsca o dużym zapotrzebowaniu na wynajem krótko- i długoterminowy. W celu szybszego i bardziej efektywnego wejścia na nowe rynki, planujemy nawiązać współpracę z lokalnymi deweloperami, agencjami nieruchomości, bankami oraz firmami świadczącymi usługi zarządzania nieruchomościami. Dzięki tym partnerstwom zyskamy dostęp do wiedzy na temat specyfiki danego rynku, co pozwoli nam skuteczniej realizować transakcje i zarządzać portfelem nieruchomości.
DANIEL NOWAK | Dubaj – zamieszkaj w mieście smakoszy życia
17 lutego, 2025
Artykuł przeczytasz w: 18 min.
Dubaj – miasto, które fascynuje i kusi swoją nowoczesnością, luksusem oraz nieograniczonymi możliwościami. To tutaj, w sercu pustyni, powstała globalna metropolia przyciągająca inwestorów, turystów i przedsiębiorców z całego świata. Jak wygląda codzienne życie w miejscu, gdzie tradycja przeplata się z futurystyczną wizją, a nieruchomości sprzedają się szybciej niż świeże pieczywo? O tajemnicach dubajskiego rynku nieruchomości, wyjątkowej atmosferze miasta oraz powodach, dla których warto tu inwestować, rozmawiam z Danielem Nowakiem – doradcą ds. nieruchomości, przedsiębiorcą i inwestorem z ponad 15-letnim doświadczeniem, który zna Dubaj od podszewki.
Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: materiały własne DN, iStock, Adobe Stock, materiały własne Sobha Seaheaven
Rozmawiamy w połowie stycznia, za oknem szaro, ciemno, słońca niewiele. A jaka jest obecnie pogoda w Dubaju?
DANIEL NOWAK: Pogodę mamy piękną, około 25 stopni, słonecznie, nie ma na co narzekać. (śmiech)
Zazdroszczę Ci tej aury, bo u nas 3,5 stopnia w ostatnich tygodniach, to takie maksimum…
Słyszałem! Klienci trochę się skarżą, że teraz to najmniej lubiany przez wielu okres w roku w Polsce. U nas w tej chwili trwa najwyższy sezon, czyli taki, gdzie odwiedza nas najwięcej turystów, właśnie ze względu na pogodę. Nie za ciepło, nie za zimno. Idealnie! Niedawno zostały uruchomione bezpośrednie loty z Poznania do Dubaju, podróż w praktyce trwa około 5 godzin, więc wyprawa do Dubaju nie jest w żaden sposób uciążliwa.
Jak prawdziwi Polacy zaczęliśmy od pogody, to porozmawiajmy o samym Dubaju, który uchodzi za miasto luksusu i innowacji. Jak opisałbyś mentalność jego mieszkańców i atmosferę, która przyciąga ludzi z całego świata?
Od 15 lat działam na rynku nieruchomości w Dubaju, a od 10 lat jestem jego rezydentem. Dzięki temu mam kontakt z osobami odwiedzającymi to miasto – zarówno w celach turystycznych, jak i inwestycyjnych. Mogę z całą pewnością stwierdzić, że nie ma osoby, na której Dubaj nie wywarłby wrażenia. To przede wszystkim miasto niezwykle bezpieczne. Poza tym, jego infrastruktura sprawia, że poruszanie się po nim jest wyjątkowo łatwe. Te dwie cechy – bezpieczeństwo i wygoda – pozwalają odkrywać Dubaj w swoim tempie i na własnych zasadach, bez żadnych obaw. Na przestrzeni lat miasto przeszło ogromną transformację, nie tylko wizualną, ale i kulturową. Liberalizacja prawa oraz otwartość na międzynarodowe wpływy sprawiły, że Dubaj stał się jeszcze bardziej przyjazny dla ludzi z całego świata.
Statystyki do których dotarłam mówią, że rdzenni mieszkańcy Dubaju stanowią ok. 30 proc. wszystkich mieszkańców miasta…
Myślę, że ta liczba może być znacznie niższa – prawdopodobnie bliższa 10 procentom. Dubaj to prawdziwie kosmopolityczne miasto, w którym można spotkać przedstawicieli niemal wszystkich narodowości. Liczba mieszkańców wynosi obecnie około 4 milionów, co czyni Dubaj jednym z najbardziej różnorodnych pod względem kulturowym miejsc na świecie. W tym wyjątkowym mieście tradycja harmonijnie przeplata się z nowoczesnością, a ludzie z różnych zakątków globu odnajdują swoje miejsce. Warto dodać, że rdzenni mieszkańcy Dubaju – obywatele Zjednoczonych Emiratów Arabskich – mogą cieszyć się niezwykle wysokim poziomem życia. Państwo gwarantuje im szerokie wsparcie, które obejmuje m.in. bezpłatną opiekę zdrowotną na najwyższym światowym poziomie, edukację, a nawet różne formy pomocy mieszkaniowej. Zasoby finansowe pochodzące z dochodów z ropy naftowej oraz rozwijających się gałęzi gospodarki, takich jak turystyka i nieruchomości, sprawiają, że rdzenni mieszkańcy są otoczeni systemem wsparcia, który znacząco podnosi komfort ich życia. Jako ciekawostkę dodam, że do niedawna, obcokrajowiec chcący założyć firmę w Dubaju, musiał mieć rdzennego mieszkańca Emiratów jako udziałowca, co dodatkowo sprawiało, że każdy z mieszkańców miał udziały w jakiejś firmie. (śmiech) Jednak ten przepis już nie obowiązuje, ponieważ stanowił barierę w przyciąganiu nowych inwestorów. Dziś Dubaj stawia na jeszcze bardziej otwarte podejście, co tylko zwiększa jego atrakcyjność w oczach globalnych inwestorów.
Pochodzisz z Wielkopolski, ze Środy Wielkopolskiej, od 10 lat na stałe mieszkasz w Dubaju. Co przyciągnęło Cię do miasta luksusu?
To był czysty przypadek. Mój ojciec, ze względu na pracę, często podróżował, także do Dubaju. To on zainspirował mnie tym miejscem. I po studiach, szukając swojej drogi zawodowej, los przywiódł mnie właśnie tutaj. Dubaj od razu pokazał mi swój potencjał – to dynamiczne centrum biznesowe z ogromnymi możliwościami rozwoju. Nowoczesna infrastruktura, wysoki standard życia i różnorodność kulturowa sprawiły, że poczułem się tu jak w domu. To miasto, gdzie tradycja spotyka się z nowoczesnością, oferując wyjątkowe warunki do życia i pracy.
A zawodowo? Dlaczego właśnie rynek nieruchomości?
Z wykształcenia jestem ekonomistą, ale zawsze miałem słabość do pięknej architektury, budownictwa, remontowania. (śmiech) Kiedy przyjechałem do Dubaju wraz z moją żoną, bardzo uzdolnioną dekoratorką wnętrz chcieliśmy wnieść europejską jakość i powiew świeżości do dubajskich mieszkań. Początkowo robiliśmy to hobbystycznie, a z czasem stało się to naszym pomysłem na pracę i życie tutaj. Zauważyliśmy, że na dynamicznie rozwijającym się rynku Dubaju istnieje ogromne zapotrzebowanie na wysokiej jakości usługi związane z nieruchomościami. Nasze doświadczenie ekonomiczne w połączeniu z pasją do architektury pozwoliło nam stworzyć unikalną ofertę, która łączy funkcjonalność z estetyką. Dzięki temu udało nam się zbudować silną pozycję na rynku, oferując klientom nie tylko standardowe usługi, ale także kompleksowe rozwiązania dostosowane do ich indywidualnych potrzeb. Taka jest historia naszej firmy Konsultacje-Dubaj.
Wyspa Palmowa, Dubaj
Dlaczego warto zainwestować w nieruchomości właśnie w Dubaju? Czym wyróżnia się ten rynek na tle innych światowych metropolii?
Tu odpowiedz jest dosyć łatwa. Dubaj jest jedną z najbardziej obleganych w tej chwili destynacji, przede wszystkim ze względu na wspomniane bezpieczeństwo. Jeśli zostawisz w Dubaju portfel na ławce i wrócisz po niego za godzinę, na pewno nadal tam będzie. Wynika to oczywiście z surowości prawa, ale także z łatwej możliwości utraty rezydencji w przypadku popełnienia wykroczenia. Drugim elementem, który przyciąga do Dubaju, jest bardzo dobra opieka zdrowotna. Mamy tu dostęp do najlepszych lekarzy, świetnie wyposażone szpitale, a usługi na najwyższym światowym poziomie. Każda osoba pracująca w Dubaju musi posiadać ubezpieczenie zdrowotne. Pracodawcy są zobowiązani do zapewnienia podstawowego ubezpieczenia dla swoich pracowników. Dodatkowo, jeśli ktoś jest specjalistą w swojej dziedzinie, to tu się naprawdę świetnie zarabia. Tu żyje się naprawdę na wysokim poziomie, mamy świetną gastronomię, jedną z najlepszych na świecie linii lotniczych, Dubai Mall jest najchętniej odwiedzanym centrum handlowym na świecie. Dodatkowo panuje tu wyjątkowa stabilność polityczna i ekonomiczna. Dubaj stał się motorem napędowym Zjednoczonych Emiratów Arabskich, miastem, które jako pierwsze otworzyło się na inwestycje i mieszkańców innych krajów. I dzisiaj widać tego efekty. To miejsce dla prawdziwych smakoszy życia.
Czy cudzoziemcy mogą kupować nieruchomości w Dubaju? Jeśli tak, to czy obowiązują ich jakieś ograniczenia?
Tak, cudzoziemcy mogą kupować nieruchomości w Dubaju, choć oczywiście nie wszędzie. W Dubaju istnieją tzw. strefy freehold, czyli obszary, w których obcokrajowcy mogą bez ograniczeń nabywać nieruchomości i stawać się ich pełnoprawnymi właścicielami na zawsze. Prawo to obowiązuje od 2002 roku. Wcześniej właścicielami nieruchomości mogli być jedynie obywatele państw należących do Rady Współpracy Zatoki Perskiej. Osoby z innych krajów mogły jedynie kupować nieruchomości na zasadzie naszego użytkowania wieczystego na okres do 99 lat. Obecnie strefy freehold umożliwiają obcokrajowcom zakup mieszkań na stałe, z możliwością ich dziedziczenia. Oznacza to, że inwestorzy z zagranicy mogą swobodnie kupować, sprzedawać i zarządzać swoimi nieruchomościami bez obaw o ograniczenia czasowe czy prawne.
Ile jest stref freehold w Dubaju?
Jest ich sporo. Na dzisiaj szacuję, że stanowią one około 50 procent powierzchni Dubaju. To wszystkim znane lokalizacje takie jak Wyspa Palmowa, Dubaj Marina czy Downtown. Dodatkowo wciąż powstają nowe, deweloperzy otrzymują kolejne pozwolenia na budowę następnych osiedli.
Dubaj Marina
A ile trzeba mieć pieniędzy, żeby w ogóle myśleć o zakupie nieruchomości w Dubaju?
To oczywiście zależy od tego, co chce się kupić. Najtańsze apartamenty typu studio, czyli nasze kawalerki rozpoczynają się od 600 tys. dirhamów (skrót. AED-przyp.red.), czyli około 650 tys. polskich złotych. I ta cena gwarantuje nam kupno nieruchomości od dobrego dewelopera, w dobrej dzielnicy. Nieruchomości, które dobrze się wynajmą i przyniosą oczekiwany zwrot z inwestycji.
Górna granica?
Nie ma takiej! (śmiech) Jako agent nieruchomości w Dubaju, ciągle jestem zaskakiwany przez deweloperów. Ostatnio przyglądaliśmy się penthouse’owi za 160 mln AED, notabene jednemu z najpiękniejszych penthouse’ów w Sobha Seaheaven i wydawało nam się to bardzo dużo, a potem okazało się, że inny deweloper oferuje mieszkania, wcale nie jakieś ogromne, bo z czterema sypialniami za 320 mln AED. I co ciekawe takie nieruchomości bardzo szybko znajdują swoich nabywców. A najnowszą inwestycją w Dubaju jest drugi najwyższy budynek na świecie – Burj Azizi – tam deweloper za penthouse na najwyższym piętrze życzy sobie miliard AED. Można powiedzieć, że w Dubaju na nieruchomość można wydać każde pieniądze. Miasto przyciąga najbogatszych ludzi na świecie, a deweloperzy prześcigają się w oferowanych luksusach.
Penthouse w Sobha Seaheaven
A gdyby to uśrednić? Dobra średnia półka to?
To częste pytanie ze strony inwestorów. Z mojej perspektywy optymalnym wyborem jest mieszkanie z dwoma sypialniami, które cieszy się dużym popytem na rynku ze względu na ich mniejszą dostępność w porównaniu do mieszkań z jedną sypialnią. Dzięki temu konkurencja w zakresie wynajmu jest również mniejsza. Jeśli chodzi o uśrednioną cenę, nowe mieszkanie o wysokim standardzie od jednego z najlepszych deweloperów kosztuje obecnie około 25 tysięcy AED za metr kwadratowy. Oznacza to, że za mieszkanie z dwoma sypialniami należy liczyć się z wydatkiem rzędu 2,5 miliona złotych.
Czy w takie mieszkanie trzeba jeszcze zainwestować, aby nadawało się do zamieszkania?
Nie, nie ma takiej potrzeby. Mieszkania w Dubaju są zazwyczaj oferowane w pełni wykończonym stanie. Oznacza to, że posiadają już gotowe łazienki, świeżo pomalowane ściany, nowoczesne podłogi wykonane z płytek, paneli lub innych wysokiej jakości materiałów, a także w pełni wyposażoną kuchnię wraz z meblami i sprzętem AGD. Dzięki temu wystarczy jedynie dostosować wnętrze do własnych preferencji, wnosząc dodatkowe meble czy dekoracje, aby natychmiast móc zamieszkać lub rozpocząć wynajem.
Jak wygląda stopa zwrotu z inwestycji w nieruchomości w Dubaju?
Dobrze, że o to pytasz, ponieważ jest to jedno z najczęściej zadawanych pytań przez inwestorów. Większość agentów nieruchomości informuje, że stopa zwrotu może wynieść około 15%. Jednak jako ekonomista, preferuję dokładniejsze analizowanie tych danych. Rzeczywiście, 15% to możliwa stopa zwrotu, ale należy uwzględnić początkową cenę zakupu nieruchomości. Obecnie nieruchomości położone bezpośrednio nad samym wybrzeżem znacznie podrożały, co wpływa na oczekiwane stopy zwrotu. Dlatego często większą stopę zwrotu możemy osiągnąć, inwestując w nieruchomości znajdujące się nieco dalej od wybrzeża. Nieruchomości na wybrzeżu w dojrzałych dzielnicach oferują stopę zwrotu w granicach od 5 do 7%, podczas gdy te oddalone od wybrzeża mogą zapewnić zwrot na poziomie od 8 do 15%. Wynika to z różnic w cenach zakupu oraz potencjale wzrostu wartości nieruchomości. Inwestując w dzielnice mniej centralne, ale rozbudowujące się, możemy skorzystać z bardziej atrakcyjnych cen początkowych, co w dłuższej perspektywie przekłada się na wyższą stopę zwrotu.
Realizacja Konsultacje – Dubaj
To pogadajmy o podatkach. Czy w Dubaju obowiązują podatki od nieruchomości?
W Dubaju obowiązuje tzw. Dubai Land Department Fee (DLD), który można porównać do naszego podatku od zakupu nieruchomości. Opłata ta wynosi 4% wartości nieruchomości i jest płatna przez kupującego zarówno na rynku pierwotnym, jak i wtórnym. Warto podkreślić, że w Dubaju nie obowiązuje podatek dochodowy od osób fizycznych, co stanowi znaczną zaletę dla inwestorów indywidualnych. Od około roku wprowadzono podatek dochodowy od firm w wysokości 9%, jednak nadal obowiązuje wysoka kwota wolna od podatku wynosząca 375 000 AED, co minimalizuje obciążenia dla większości przedsiębiorstw. Dodatkowo, w przeciwieństwie do Polski, w Dubaju nie płaci się corocznego podatku od nieruchomości. Oznacza to, że poza jednorazową opłatą DLD przy zakupie, właściciele nieruchomości nie muszą obawiać się dodatkowych rocznych obciążeń podatkowych związanych z posiadaniem nieruchomości.
Aby kupić nieruchomość w Dubaju, muszę się w nim pojawić osobiście?
Jeśli mi zaufasz, to nie musisz! A na poważnie – od czasów pandemii istnieje możliwość zakupu nieruchomości zdalnie. Wymaga to spełnienia kilku formalności, takich jak podpisanie dokumentów elektronicznych i współpraca z lokalnym agentem nieruchomości, co znacznie ułatwia cały proces inwestycyjny. Dzięki nowoczesnym technologiom możesz obejrzeć nieruchomości online, negocjować warunki oraz finalizować transakcje bez konieczności fizycznej obecności w Dubaju.
Penthouse w Sobha Seaheaven
Kto czuwa nad bezpieczeństwem transakcji podczas zakupu nieruchomości? Jak zapewniacie klientom spokój ducha?
Jeśli masz zamiar kupić nieruchomość w Dubaju, to przede wszystkim wybierz sprawdzone i licencjonowane biuro. Takie biuro łatwo jest zweryfikować na stronie Dubai Land Department, aby mieć pewność, że jest podmiotem licencjonowanym i zarejestrowanym. Zaufany i sprawdzony agent pomoże wybrać ugruntowanego dewelopera i przeprowadzi przez meandry prawne transakcji.
Rynek dubajski ma jednak swoje specyficzne cechy. Czym jest off-plan?
Aby zostać właścicielem nieruchomości w Dubaju, istnieją dwie główne ścieżki. Pierwszą opcją jest zakup mieszkania na rynku wtórnym, co jest stosunkowo proste, ponieważ nabywamy nieruchomość, która już stoi. Można ją obejrzeć, przeprowadzić transakcję i od razu zamieszkać lub rozpocząć wynajem. Off-plan odnosi się natomiast do rynku pierwotnego, czyli nieruchomości, które dopiero mają powstać. Obecnie obserwujemy ogromne zainteresowanie inwestycjami mieszkaniowymi na tym rynku, a mieszkania często wyprzedają się w początkowych etapach sprzedaży. Aby kupić mieszkanie od dewelopera w ramach off-plan, należy nabyć nieruchomość, która jest dopiero ogłaszana lub znajduje się na bardzo wczesnym etapie budowy, a następnie oczekiwać około dwóch do trzech lat na ukończenie inwestycji. Inwestowanie off-plan w Dubaju jest popularne ze względu na niższe ceny zakupu oraz elastyczne plany płatności oferowane przez deweloperów. Dodatkowo, inwestorzy mogą skorzystać z potencjalnego wzrostu wartości nieruchomości w miarę postępu budowy, co czyni tę formę inwestycji atrakcyjną na dynamicznie rozwijającym się rynku dubajskim.
Czy mogę wziąć kredyt na mieszkanie w Dubaju?
Jak najbardziej i nie trzeba być nawet rezydentem. Jeśli tylko spełniamy warunki, bank w Dubaju jest w stanie zapewnić nam finansowanie takiej inwestycji aż do 60 procent wartości nieruchomości. Jeśli jesteśmy rezydentem to nawet do 80 procent wartości nieruchomości.
Ciężko zostać rezydentem?
Stosunkowo łatwo. Istnieje kilka dróg, aby uzyskać status rezydenta w Dubaju. Pierwszą z nich jest zatrudnienie w lokalnej firmie, gdzie pracodawca zapewnia wizę pracowniczą. Drugą opcją jest założenie własnej spółki, co umożliwia uzyskanie wizy inwestorskiej. Najprostszym rozwiązaniem jest zakup nieruchomości o wartości powyżej 750 tysięcy AED, co kwalifikuje do dwuletniej wizy inwestorskiej. Dodatkowo, inwestując co najmniej 2 miliony AED w jedną lub więcej nieruchomości, można ubiegać się o tzw. Golden Visa – wizę rezydenta wydawaną na 10 lat. Golden Visa jest prestiżową formą rezydencji, która oferuje posiadaczom szereg przywilejów, takich jak długoterminowa stabilność, możliwość podróżowania bez dodatkowych wiz oraz ułatwienia w prowadzeniu działalności gospodarczej w Dubaju.
Realizacja Konsultacje – Dubaj
Twoi klienci kupują nieruchomości bardziej pod wynajem czy raczej na własne potrzeby? Jaki zauważasz trend?
Większość moich klientów z Polski inwestuje w nieruchomości w Dubaju głównie z myślą o wynajmie krótkoterminowym. Chcą oni korzystać z mieszkań w określonych terminach, kiedy odwiedzają Dubaj, a w pozostałym czasie generować z nich przychód. Ten trend wynika z wysokiego popytu na wynajem w dynamicznie rozwijającym się rynku turystycznym Dubaju, co sprawia, że taka inwestycja jest zarówno opłacalna, jak i elastyczna.
Przez Europę przetacza się burzliwa dyskusja na temat najmu krótkoterminowego. Mieszkańcy europejskich miast, zmęczeni nieustannym napływem turystów, a także zaniepokojeni wzrostem cen wynajmu dla lokalnych mieszkańców, wywierają presję na władze, domagając się ograniczeń w tej formie najmu. W obliczu takich zmian wielu inwestorów zadaje sobie pytanie: czy jako właściciel mieszkania w Dubaju mogę być pewny, że podobne regulacje nie obejmą tego miasta? Czy moja inwestycja w Dubaju okaże się bezpieczna i przyszłościowa?
Dubaj jest na zupełnie innym etapie rozwoju. To stosunkowo młode miasto, którego gospodarka w dużej mierze opiera się na turystyce – wpisanej wręcz w DNA tego miejsca. Turystyka jest obecnie jedną z kluczowych gałęzi gospodarki, a władze miasta nie planują wprowadzać ograniczeń dotyczących najmu krótkoterminowego. Wręcz przeciwnie, Dubaj ma ambitne plany. Do 2030 roku miasto zamierza podwoić swoją populację, przyciągając zarówno nowych mieszkańców, jak i inwestorów. Oznacza to, że krótkoterminowy najem nie tylko nie jest zagrożony, ale stanowi ważny element strategii rozwoju miasta.
Czy pomagacie klientom w wynajmie ich nieruchomości?
Oczywiście! Zapewniamy wsparcie na każdym etapie od przedstawienia propozycji zakupu, poprzez kontakty z deweloperem, zakup, odbiór mieszkania, aż po jego urządzenie i obsługę wynajmu. To wszystko zorganizujemy dla naszego klienta, aby ten nie musiał się o nic martwić. Jego jedynym zmartwieniem będzie ustalenie dat, w których będzie chciał przylecieć do Dubaju na wakacje i skorzystać ze swojego mieszkania.
Penthouse w Sobha Seaheaven
Jakich stawek można oczekiwać za najem krótkoterminowy w Dubaju?
Wynajem krótkoterminowy w Dubaju jest silnie uzależniony od sezonowości rynku. Na przykład, dla mieszkania z dwoma sypialniami o powierzchni około 100 metrów kwadratowych, stawki wynajmu w niskim sezonie mogą wynosić około 400 AED za noc. Natomiast w wysokim sezonie, takim jak okres sylwestra, ceny mogą wzrosnąć nawet do 2500 AED za noc. W przypadku najmu długoterminowego można natomiast oczekiwać stóp zwrotu na poziomie 7–8% wartości mieszkania.
A jakie są koszty utrzymania takiego mieszkania?
Największym kosztem jest czynsz, który wynosi około 150 AED za metr kwadratowy rocznie. W tej cenie mamy dostęp do podgrzewanych basenów, siłownię, opiekę nad ogrodami, częściami wspólnymi, a także dostęp do usługi concierge, która jest standardem w Dubaju, sprzątanie części wspólnych i wiele innych udogodnień zależnych od standardu. Osiedle, na którym mieszkam, ma na przykład lagunę ze sztuczną plażą, więc wyobrażam sobie, że utrzymanie jej trochę kosztuje…
Będąc aktywnym uczestnikiem rynku nieruchomości w Dubaju, z pewnością obserwujesz także inne rynki, w tym europejskie. Gdybyś miał je porównać, jakie kluczowe różnice widzisz między dubajskim a europejskimi rynkami?
Pomijając kwestie prawne, które naturalnie różnią się w poszczególnych krajach, największą różnicą jest dynamika. W Dubaju sprzedaż mieszkań przypomina sprzedaż świeżego pieczywa – te wartościowe znikają niemal od razu. Dobre mieszkania od renomowanych deweloperów często są wyprzedawane w błyskawicznym tempie, a nieoficjalny rekord mówi o sprzedaniu całej inwestycji w zaledwie 14 minut! Jako Europejczycy często nie zdajemy sobie sprawy, że w Dubaju nie ma czasu na zastanowienie. Nieruchomości znikają w mgnieniu oka, a szukanie alternatywy zazwyczaj oznacza, że kolejna oferta nie będzie już tak atrakcyjna jak ta, którą pierwotnie sobie upatrzyliśmy. Dlatego decyzje trzeba podejmować szybko – tutaj zwlekanie po prostu się nie opłaca.
Kontakt: Daniel Nowak kontakt@konsultacje-dubaj.pl +48 455 444 000
Radosław Mączyński | DomData Z Poznania na szczyt technologicznego świata
10 lutego, 2025
Artykuł przeczytasz w: 17 min.
Radosław Mączyński, absolwent poznańskiego Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza, w 1997 roku rozpoczął pracę w DomData jako programista. Dziś stoi na czele firmy, która zatrudnia ponad 500 osób, wspiera największe banki w Polsce i śmiało patrzy na rynek niemiecki i amerykański. Mówi o sobie, że prywatnie woli Poznań od Warszawy, uwielbia rozmowy z taksówkarzami i wierzy, że technologia powinna wspierać, a nie zastępować ludzi. O sztucznej inteligencji, wizji przyszłości i sile lokalności opowiada w rozmowie o firmie, która zmieniła zasady gry na rynku IT.
Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: materiały własne DomData
Jakie były początki DomData? Skąd pomysł na stworzenie firmy specjalizującej się w automatyzacji procesów biznesowych?
RADOSŁAW MĄCZYŃSKI: Historia DomData sięga trzydziestu lat wstecz, jednak specjalizacja w automatyzacji procesów biznesowych pojawiła się dopiero z czasem. Początkowo firma została założona przez niemiecki bank i jego spółki córki, którzy potrzebowali w Polsce partnera wspierającego ich działalność od strony IT. Przez pierwsze lata głównym celem DomData było świadczenie usług informatycznych na potrzeby banku i jego spółek zależnych, którzy jednocześnie pełnili rolę głównych udziałowców spółki. Dopiero później firma zaczęła ewoluować i rozwijać swoją obecną specjalizację.
Ale dzisiaj firma jest w rękach polskich. Jak to się stało, że zostałeś akcjonariuszem, a DomData zmieniła profil działalności?
Historia przejęcia DomData przez polskie ręce to wynik kilku czynników, w tym zmieniającej się strategii banku oraz globalnego kryzysu finansowego, który miał miejsce w 2008 roku. To stworzyło przestrzeń na zmiany w strukturze właścicielskiej firmy. Moja droga w DomData rozpoczęła się w 1997 roku, kiedy dołączyłem do zespołu jako programista. Z czasem awansowałem na stanowiska lidera zespołu, project managera, dyrektora jednostki, a w końcu członka zarządu. Wraz z przejęciem firmy postawiliśmy na zmianę profilu działalności i rozwój w kierunku automatyzacji procesów biznesowych, co stało się naszą specjalizacją i siłą napędową.
Zatem porozmawiajmy o czasach „nowożytnych”. 15 lat funkcjonowania firmy w obecnym profilu. Czy pamiętasz pierwszy projekt, który firma zrealizowała?
Początek firmy pod nowymi rządami to było ogromne wyzwanie. Wcześniej działalność opierała się na jednym głównym odbiorcy, który w jednej chwili zniknął, pozostawiając nas w sytuacji, gdzie trzeba było wymyślić nową koncepcję, zbudować ofertę i pozyskać klientów od zera. To nie były łatwe lata – wymagały determinacji, ciężkiej pracy i odrobiny szczęścia. Naszym pierwszym klientem, który nam zaufał i w pewien sposób pomógł zdefiniować nowy profil naszej działalności, był mBank. Powierzył nam stworzenie systemu automatyzującego procesy sprzedażowe, obejmującego m.in. otwieranie rachunków, sprzedaż kredytów czy wydawanie kart. Było to ambitne przedsięwzięcie, ale udało się stworzyć rozwiązanie, które spełniło potrzeby mBanku. Następnie skalowaliśmy ten system, przekształcając go w tzw. „produkt pudełkowy” – gotowe rozwiązanie, które można było zaoferować innym klientom. To był moment przełomowy, który otworzył nowy rozdział w historii DomData.
Czym dokładnie zajmuje się DomData? Jak w prosty sposób wyjaśnić Waszą działalność komuś, kto nie zna branży IT?
DomData to firma informatyczna, choć nie w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Obecnie, wraz ze spółkami zależnymi, zatrudniamy ponad 500 osób. Co ciekawe, większość naszego zespołu to specjaliści z różnych dziedzin, a nie tylko programiści – dzięki temu nasze rozwiązania są kompleksowe i dostosowane do potrzeb różnych branż. Naszym flagowym produktem jest platforma do automatyzacji procesów biznesowych. Chociaż skupiamy się głównie na sektorze bankowym, nasze rozwiązania znajdują zastosowanie również w innych branżach, takich jak branża energetyczna, telekomunikacyjna czy branża zarządców nieruchomości. W skrócie – usprawniamy procesy, które kiedyś były czasochłonne i skomplikowane, zamieniając je w szybkie i intuicyjne działania.
Usprawnianie procesów brzmi skomplikowanie…
Ale wcale takie nie jest. (śmiech) Dla przykładu, kiedyś otwarcie rachunku bankowego wymagało wizyty w placówce, wypełnienia stosu papierowych dokumentów, podpisania ich długopisem, a następnie ręcznego wprowadzania danych do systemu przez pracownika banku. Był to czasochłonny i angażujący wiele osób proces. Dziś, dzięki naszym rozwiązaniom, klient może otworzyć konto samodzielnie – wystarczy, że wypełni formularz online i podpisze go elektronicznie. Nasz system automatycznie przetwarza dane, łączy się z innymi bazami i maksymalnie upraszcza całą procedurę. I to nie wszystko – nasze oprogramowanie obsługuje również wszystkie inne operacje, takie jak chociażby składanie wniosków o kredyt, zastrzeganie czy wydawanie kart czy aktualizację danych osobowych. Wszystkie te procesy, które wcześniej były długotrwałe i wymagały wizyt w placówce, teraz można wykonać szybko i sprawnie online. Dostarczamy rozwiązania, które oszczędzają czas, redukują koszty i upraszczają codzienne działania sektora bankowego.
DomData współpracuje z dużymi graczami na rynku, takimi jak Bank Pekao, ING czy mBank. Jak zdobywa się zaufanie takich klientów?
Kluczem do sukcesu było zbudowanie solidnych fundamentów referencyjnych przy pierwszych klientach. Dostarczenie rozwiązania, które spełniło wymagania pierwszych odbiorców, sprawiło, że stali się oni naszymi ambasadorami, polecając nasze produkty i usługi kolejnym firmom. Tak właśnie zdobyliśmy zaufanie rynku. Oczywiście nie wystarczy dobry początek – równie ważny jest niezawodny produkt, który odpowiada na potrzeby klientów, zarówno funkcjonalne, jak i cenowe. Naszą dużą przewagą nad konkurencją, głównie firmami amerykańskimi, jest lokalność. Działając w Polsce, jesteśmy w stanie błyskawicznie reagować na potrzeby klientów i zapewnić wsparcie w przypadku jakichkolwiek problemów – często dosłownie „od ręki”. Projekty realizujemy z udziałem polskich specjalistów, doskonale znających lokalne przepisy i specyfikę rynku. Dzięki temu nasze rozwiązania są nie tylko skuteczne, ale także elastyczne, a decyzje i działania podejmujemy szybko. Dziś nasze oprogramowanie wspiera funkcjonowanie około 70 procent sektora bankowego w Polsce. To dla nas ogromne wyróżnienie i potwierdzenie, że lokalność, niezawodność i jakość są kluczowe w budowaniu zaufania rynku.
Ferryt Low-Code nazwa Waszego produktu brzmi tajemniczo. Czy możesz wyjaśnić, czym jest ta platforma?
Ferryt Low-Code to innowacyjna platforma, która zmienia sposób, w jaki tworzy się systemy informatyczne. Tradycyjnie tego rodzaju rozwiązania tworzą programiści – specjaliści po studiach kierunkowych, którzy posługują się klasycznymi językami programowania. Nasza platforma low-code działa zupełnie inaczej. Umożliwia tworzenie systemów bez konieczności kodowania w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, a raczej „low-codując”. W praktyce oznacza to, że systemy informatyczne mogą być tworzone nie przez programistów, ale przez ludzi z biznesu, którzy doskonale znają specyfikę swojej branży i wiedzą, jakie funkcjonalności są im potrzebne. Ferryt Low-Code pozwala na tworzenie systemów poprzez układanie gotowych elementów, takich jak grafy czy moduły. Dzięki temu proces jest prostszy, szybszy i bardziej intuicyjny, a tworzone rozwiązania są precyzyjnie dopasowane do potrzeb klienta.
Ale jak rozumiem, te gotowe „pudełka” trzeba jednak napisać w języku programowania?
Oczywiście! W naszym zespole pracują programiści, ale stanowią oni około 20 procent zatrudnionych w DomData. To oni tworzą gotowe elementy, które później wykorzystywane są w naszej platformie low-code. Jednak zdecydowana większość naszego zespołu to specjaliści poruszający się w obszarach okołobiznesowych. To ludzie, którzy doskonale rozumieją potrzeby klientów, procesy oraz specyfikę branż. Dzięki temu jesteśmy w stanie tworzyć rozwiązania, które są zarówno technicznie zaawansowane, jak i idealnie dostosowane do realiów biznesowych naszych klientów.
Dlaczego postawiliście właśnie na taki model? Dlaczego to nie programiści odpowiadają za cały proces automatyzacji?
Ponieważ kluczowe dla sukcesu automatyzacji procesów biznesowych jest zrozumienie samego biznesu, jego intencji i specyfiki. Ludzie poruszający się w obszarze okołobiznesowym mają przewagę w tej dziedzinie, ponieważ to oni najlepiej wiedzą, jak działa dany proces, jakie są potrzeby użytkowników końcowych i jakie cele ma osiągnąć dany system. Dzięki temu, że tworzeniem rozwiązań zajmują się osoby znające biznes od środka, finalny produkt jest dużo bardziej dopasowany do wymagań klienta. Taki model pozwala nam także znacznie zredukować koszty i czas realizacji projektów. W efekcie proces jest szybszy, bardziej precyzyjny i, co równie ważne, tańszy – zarówno dla nas, jak i dla klienta. Programiści oczywiście odgrywają swoją rolę, ale to właśnie specjaliści biznesowi, korzystając z naszej platformy low-code, przejmują większość pracy związanej z tworzeniem konkretnych rozwiązań.
To źródło sukcesu DomData?
Bez wątpienia, to podejście było jednym z kluczowych elementów naszego sukcesu. Łączymy wiedzę biznesową z technologicznymi możliwościami, co pozwala nam tworzyć rozwiązania maksymalnie dopasowane do potrzeb naszych klientów. Do tej pory to działało świetnie – a od niedawna dodaliśmy do tego kolejny element, który wynosi nasze możliwości na zupełnie nowy poziom: sztuczną inteligencję.
Wyprzedziłeś moje pytanie. Sztuczna inteligencja to dziś gorący temat. Jaką rolę odgrywa w Waszych rozwiązaniach?
Pokładamy w sztucznej inteligencji ogromne nadzieje, bo dostrzegamy jej ogromny potencjał w usprawnianiu procesów. AI nie tylko analizuje dane, ale również optymalizuje procesy, które dla człowieka mogłyby być czasochłonne i obarczone ryzykiem błędu. Jednym z kierunków, które szczególnie nas interesują, są tzw. asystenci lub agenci AI. To narzędzia, które odciążają pracowników od powtarzalnych zadań, takich jak ręczne wprowadzanie danych. Dziś mamy już dostępne rozwiązania, które automatycznie skanują dokumenty i zapisują odpowiednie dane w systemach, eliminując konieczność ręcznej obsługi. Dzięki temu pracownik banku może skoncentrować się na budowaniu relacji z klientem, a nie na żmudnych formalnościach. To nie tylko zwiększa efektywność, ale również wpływa na jakość obsługi – klienci otrzymują szybkie i trafne rozwiązania, a pracownicy mają więcej czasu na bardziej wymagające i twórcze zadania. Właśnie w tym kierunku widzimy przyszłość – AI wspierającą ludzi, a nie zastępującą ich.
Ściśle współpracujecie z UAM w Poznaniu, z Centrum Sztucznej Inteligencji UAM, z Wydziałem Matematyki i Informatyki. Co Wam to daje?
To bardzo korzystna współpraca, która przynosi wymierne efekty. Na Wydziale Matematyki i Informatyki UAM kształci się obecnie specjalistów w obszarze sztucznej inteligencji, pozyskując kompetencje, które są niezwykle cenne i coraz bardziej pożądane w naszej organizacji. Wspólnie z uniwersytetem realizujemy projekty badawczo-rozwojowe, które dostarczają nam cennych wskazówek dotyczących kierunków rozwoju w zakresie AI. Ten model współpracy między biznesem a środowiskiem akademickim wynieśliśmy wprost z Doliny Krzemowej, gdzie tego typu relacje są standardem. Tego rodzaju synergiczne podejście pozwala łączyć innowacyjność i praktyczną wiedzę z naukową precyzją, co przynosi ogromne korzyści obu stronom. Uniwersytet im. Adama Mickiewicza w Poznaniu umożliwia nam korzystanie z wiedzy i doświadczenia zarówno kadry profesorskiej, jak i studentów. Dzięki projektom studenckim, realizowanym pod okiem wykładowców, mamy możliwość testowania konkretnych rozwiązań na rzeczywistych danych z biznesu. Z kolei dla studentów jest to szansa na zdobycie praktycznego doświadczenia i pracy nad realnymi wyzwaniami. To obopólna korzyść – my zyskujemy świeże spojrzenie i innowacyjne pomysły, a uniwersytet oferuje swoim studentom dostęp do „żywego” materiału, co wzbogaca ich edukację i przygotowuje ich do wejścia na rynek pracy.
Sam jesteś absolwentem UAM i wspomnianego Wydziału Matematyczno-Informatycznego. Do firmy dołączyłeś w 1997 roku. Jestem ciekawa Twojej perspektywy. Jak zmieniła się branża IT przez ten czas?
Branża IT rozwija się w zawrotnym tempie, szybciej niż jakakolwiek inna. Kiedy studiowałem, podstawowym nośnikiem danych była dyskietka. (śmiech) Dzisiaj przechowujemy dane w chmurze, co oznacza, że nawet nie wiemy dokładnie, gdzie są one fizycznie zapisane. Ogromne zmiany zaszły również w sprzęcie, z którego korzystamy. Dawniej były to komputery zajmujące całe pomieszczenia, dziś każdy z nas ma w kieszeni smartfon – urządzenie niewielkie, a jednak zapewniające dostęp do niemal każdej informacji i komunikacji z dowolnym miejscem na świecie. Jeśli jednak spojrzymy na programowanie w klasycznym podejściu, można powiedzieć, że fundamenty tej pracy pozostają zaskakująco podobne. Oczywiście zmieniło się środowisko pracy – kiedyś programista pracował w surowym, tekstowym interfejsie, a dziś korzysta z zaawansowanych, graficznych narzędzi, które oferują wsparcie na każdym kroku. Do tego doszła sztuczna inteligencja, która potrafi wygenerować fragment kodu, a czasem nawet cały program, który trzeba jedynie zweryfikować. Największą rewolucją jest jednak rozwój platform low-code, takich jak nasz Ferryt. Pokazują one, że tworzenie oprogramowania nie musi być zarezerwowane wyłącznie dla programistów.
A w którą stronę idziemy?
W stronę coraz większej automatyzacji procesów programowania. Pewne działania programistów będą coraz częściej wspierane przez agentów AI, którzy są w stanie przejąć na siebie część zadań. To ogromna zmiana, która pozwala skupić się na bardziej kreatywnych i strategicznych aspektach tworzenia oprogramowania.
A dla nas? Użytkowników końcowych, jak technologia będzie zmieniać nasze życie?
Tu obstawiam, że integralną częścią naszego życia staną się inteligentni asystenci. Ten kierunek już teraz możemy obserwować w samochodach, gdzie systemy wspierają nas w prowadzeniu – od automatycznego parkowania, przez systemy ostrzegające przed kolizjami, aż po autonomiczne pojazdy. Nasze telefony są wyposażone w asystentów głosowych, którzy mogą zapisać notatkę, zaplanować spotkanie czy zamówić jedzenie. Inteligentne domy, które nie tylko regulują temperaturę czy oświetlenie, ale też przewidują Twoje potrzeby na podstawie codziennych nawyków. W przyszłości technologia stanie się jeszcze bardziej intuicyjna i spersonalizowana.
To dobrze?
Zależy, co kto lubi. (śmiech) Jeśli cenisz rozmowy z taksówkarzem, może się zdarzyć, że w przyszłości już ich nie uświadczysz – bo taksówka, którą zamówisz, będzie autonomiczna, bez kierowcy. To pokazuje, że technologia wpłynie nie tylko na nasze codzienne życie, ale też na relacje międzyludzkie, minimalizując ich liczbę. Czy to dobrze? Dla mnie osobiście nie – lubię rozmawiać z taksówkarzami. (śmiech)
Czy istnieje jakiś projekt, z którego jesteś szczególnie dumny?
Tych projektów na przestrzeni lat było setki, więc trudno wskazać jeden konkretny. Myślę, że jestem najbardziej dumny z całokształtu naszej pracy – z tego, co udało nam się osiągnąć jako firma. To właśnie suma naszych działań pozwoliła nam zaistnieć i ugruntować pozycję na tak wymagającym rynku, jakim jest sektor bankowy. Największą satysfakcję daje mi fakt, że byliśmy w stanie wygrać konkurencję z gigantami zza oceanu i udowodnić, że polska myśl technologiczna nie ustępuje światowym liderom. Co więcej, dzięki naszej lokalności, elastyczności i szybkiej reakcji na potrzeby klientów, często jesteśmy w stanie dostarczyć rozwiązania lepiej dopasowane i bardziej efektywne. To pokazuje, że na rynku usług programistycznych Polacy mają powody do dumy.
Główna siedziba spółki znajduje się w Poznaniu. Nie kusiło Cię nigdy, żeby przenieść firmę do Warszawy? Utarło się myśleć o stolicy jako o centrum biznesu, gdzie przy mnogości dużych graczy może być łatwiej prowadzić interesy.
Nie, zupełnie nie widzimy takiej potrzeby, a pandemia tylko to potwierdziła. Banki, z którymi współpracujemy, mają swoje centrale w Warszawie, ale ich centra operacyjne są rozsiane po całym kraju. Jako grupa działamy na terenie całej Polski, a także poza jej granicami – mamy na przykład spółkę córkę w Hamburgu, która odpowiada za rynek niemiecki. Prowadzimy również spółkę powstałą we współpracy z bankiem ING, która realizuje wysoko wyspecjalizowane usługi dla tego klienta. Nasza siedziba w Poznaniu absolutnie nie jest ograniczeniem – wręcz przeciwnie, jesteśmy lokalnym graczem z międzynarodowym zasięgiem.
Liczyłam, że powiesz, że kochasz Poznań…
Na pewno bardzo lubię to miasto, bo daje mi wszystko, czego potrzebuję. Mamy tu teatry, lotnisko, galerie sztuki, dobre sklepy – a jednocześnie Poznań nie jest przytłaczający. Nie jest zbyt duży, nie ma wszechobecnych korków, a poruszanie się po mieście nie zabiera połowy dnia. To miasto, które jest funkcjonalne, wygodne i – co też ważne – bezpieczne. Idealne miejsce do życia i prowadzenia biznesu.
Osiągnąłeś wraz z firmą ogromny sukces. Firma zatrudnia ponad 500 osób, realizujecie projekty dla największych podmiotów na rynku bankowym. Jakie cechy charakteru są niezbędne, by prowadzić tak dynamiczną firmę?
Na pewno kluczowe jest bycie ekspertem w swojej dziedzinie. Dzięki temu dokładnie rozumiesz, jak działa firma, a co za tym idzie, wiesz, jak skutecznie ją rozwijać. Wytrwałość w dążeniu do założonych celów również odgrywa ogromną rolę – bez niej trudno poradzić sobie w momentach wyzwań i niepewności. Ważny jest też talent do przekonywania innych do swoich pomysłów i idei. W końcu sukces firmy to nie tylko Twoje działania, ale także zespół ludzi, którzy podzielają Twoją wizję i są gotowi działać razem na rzecz jej realizacji. A o tego… trzeba też mieć szczęście. I spotkać na swojej drodze właściwych ludzi.
A masz jakieś „codzienne rytuały”, które pomagają w zarządzaniu?
Staram się regularnie poświęcać czas na sport, który nie tylko pozwala mi utrzymać dobrą kondycję, ale przede wszystkim pomaga oczyścić umysł i złapać dystans do codziennych wyzwań. Dodatkowo dbam o to, by regularnie ćwiczyć języki obce – czy to przez czytanie, rozmowy, czy oglądanie materiałów w innych językach. To nie tylko podtrzymuje moje umiejętności komunikacyjne na wysokim poziomie, ale też daje poczucie ciągłego rozwoju i otwiera nowe perspektywy.
A w życiu prywatnym korzystasz z najnowszych zdobyczy technologii?
Zupełnie nie! Zdziwię Cię pewnie, ale wiesz, że nigdy niczego nie kupiłem przez Internet?
Nie wierzę!
A nie – przepraszam! Raz kupiłem! Samochód do remontu. (śmiech) Ale to było doświadczenie bardziej społeczne niż zakupowe.
Jakie są największe wyzwania, przed którymi stoi DomData w najbliższych latach?
Zeszły rok był dla nas przełomowy – zdecydowaliśmy się na wejście na rynek niemiecki. To duże wyzwanie, wymagające sporych nakładów finansowych i odpowiedniego przygotowania, bo wejście na nowy rynek nigdy nie jest proste. Naszym marzeniem jest jednak pójść o krok dalej i zaistnieć na rynku amerykańskim. Niedawno wróciłem ze Stanów Zjednoczonych i z całą pewnością mogę powiedzieć, że widzę tam ogromny potencjał. Poziom digitalizacji w USA jest zaskakująco niższy niż w Polsce, co otwiera przed nami szerokie możliwości. Wyzwaniem będzie nie tylko zdobycie zaufania tamtejszych klientów, ale też dostosowanie naszych rozwiązań do specyfiki i potrzeb tego rynku. To jednak kierunek, który chcemy eksplorować, bo wierzymy, że nasze doświadczenie i elastyczność mogą być dużym atutem.
Gdybyś miał zareklamować poznaniakom DomData jednym zdaniem, co by to było?
Lata pracy w biznesie nauczyły mnie, że często szukamy rozwiązań gdzieś daleko – w innym kraju, na innym kontynencie – a tymczasem najlepsze rozwiązania mamy tuż obok. Dlatego powiedziałbym: „Cudze chwalicie, swego nie znacie” a my, DomData, jesteśmy tego najlepszym dowodem.
Sherlock Holmes, Hercules Poirot, porucznik Columbo – ikony literatury i filmu, które od dekad fascynują swoją genialną dedukcją, dramatyzmem i aurą tajemnicy. Ale jak wiele wspólnego z rzeczywistością ma romantyczny, kreowany przez popkulturę wizerunek detektywa? Czy w prawdziwym życiu są momenty przypominające sceny z powieści Agathy Christie, czy może to głównie godziny cierpliwej obserwacji i skrupulatnej analizy? Praca detektywa to jak gra w szachy – strategiczne planowanie, przewidywanie ruchów przeciwnika i precyzyjne wykonanie planu. O kulisach tej profesji, wyzwaniach współczesnego świata i codzienności pełnej niespodzianek opowiada Krzysztof Ast, prywatny detektyw z osiemnastoletnim doświadczeniem.
Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: Maciej Sznek, Sznek, EscargoFoto
Podziękowanie dla Ogólnokształcącej Szkoły Baletowej im. Olgi Sławskiej-Lipczyńskiej w Poznaniu za udostępnienie Dziedzińca na potrzeby sesji zdjęciowej
Zawód detektywa jest dość licznie reprezentowany w popkulturze. Sherlock Holmes, Hercules Poirot, Philip Marlowe czy Miss Marple to tylko te najbardziej ikoniczne postaci z całego panteonu detektywistycznych sław. Masz swojego ulubionego detektywa?
KRZYSZTOF AST: Trudno wskazać jedną ulubioną postać, bo jest ich naprawdę wiele. Gdybym jednak miał wybrać, to chyba postawiłbym na Sherlocka Holmesa – jego romantyczny wizerunek budzi pewien podziw, choć oczywiście ma niewiele wspólnego z rzeczywistością pracy detektywa. Bliski jest mi także Kojak, chociaż był policjantem, a nie prywatnym detektywem. Czuję do niego sentyment – może przez to, że nosimy podobną fryzurę? (śmiech)
Wychowałeś się na kryminałach?
Może Cię zaskoczę, ale nie. Zdecydowanie bardziej pociągają mnie biografie – lubię poznawać życie ludzi, ich decyzje i motywacje. Chociaż muszę przyznać, że Hercules Poirot, mimo że jest fikcyjną postacią, został przez Agathę Christie opisany tak szczegółowo i barwnie, że można by z jego historii stworzyć niemal pełnoprawną biografię. Charyzmatyczny, z niezwykłą precyzją myślenia i dbałością o szczegóły. Jego legendarna „mała szara komórka” to symbol dedukcji na najwyższym poziomie, a jednocześnie urzeka mnie jego ludzka strona – przywiązanie do porządku, elegancja i drobiazgowość, które czynią go kimś więcej niż tylko detektywem. To postać wielowymiarowa, która wciąż fascynuje i inspiruje.
Wspomniałeś o romantycznym wizerunku detektywa, którego wielu z nas kojarzy jako samotnego, genialnego tropiciela prawdy. Fikcyjny świat zagadek kryminalnych różni się od codziennych realiów pracy?
Powtarzam to nieustannie – nie po to, by kogokolwiek zniechęcić, ale by oddać prawdę. Wizerunek detektywa kreowany przez popkulturę jest mocno oderwany od rzeczywistości. W literaturze czy filmach widzimy geniuszy dedukcji, którzy w ciągu kilku dni rozwiązują najtrudniejsze zagadki. W rzeczywistości praca detektywa to głównie godziny spędzone na obserwacji, analizie i czekaniu – czasem w deszczu, na zimnie, w upale. Bywa, że trzeba biegać, jeździć na rowerze czy siedzieć nieruchomo w samochodzie przez długie godziny. Detektyw w prawdziwym życiu ma być niewidoczny, skuteczny, a dowody jego pracy ujawniane są dopiero w sądzie. Popkultura lubi aurę tajemnicy, samotności i dramatyzmu, ale realia to głównie mozolna praca, technologia i ogromna cierpliwość. Owszem, zdarzają się chwile przypominające filmowe sceny – nieoczekiwane odkrycia czy nagłe zwroty akcji – ale to wyjątki, a nie codzienność. Filmy i książki pokazują to, co widowiskowe, bo takie obrazy przyciągają widzów. Tymczasem za każdą „romantyczną” sceną detektywistyczną kryje się codzienna, żmudna praca – od analizy dokumentów, poprzez wielogodzinne obserwacje, po szczegółowe raporty. To ta codzienność, choć mniej spektakularna, jest kluczem do sukcesu w naszym zawodzie.
Zatem nie ma rozwiązywania zagadek kryminalnych?
Nasza praca bardziej przypomina grę w szachy niż rozwiązywanie tajemnic rodem z książek czy filmów. Mamy określone dane, analizujemy je, przewidujemy ruchy przeciwnika i musimy go wyprzedzić – zarówno w myśleniu, jak i w działaniu. Na podstawie doświadczenia oraz informacji przekazanych przez klienta staramy się określić, jakie kroki podejmie nasz figurant czy figurantka. Następnie planujemy działania, które pozwolą nam uchwycić kluczowe momenty i zebrać materiał dowodowy potrzebny klientowi w dalszym procesie. Nasza specjalizacja to sprawy rozwodowe, więc często koncentrujemy się na dokumentowaniu faktów istotnych w kontekście postępowania sądowego. To praca wymagająca strategii, cierpliwości i precyzji, ale ma niewiele wspólnego z dynamicznymi zwrotami akcji czy nagłymi odkryciami, jakie znamy z kryminałów. Choć myślenie nieszablonowe nie jest mi obce. Kiedy trzeba wejść na drzewo, to się wchodzi na drzewo, jak trzeba zrobić szałas w lesie, to się go robi. Jeśli sytuacja wymaga spędzenia godzin w samochodzie na obrzeżach miasta albo udawania klienta w restauracji, to po prostu staje się to częścią planu. W tej pracy liczy się elastyczność i umiejętność dostosowania się do każdej, nawet najbardziej nieoczekiwanej sytuacji.
Jakie wobec tego cechy charakteru i umiejętności są kluczowe, aby być skutecznym detektywem?
Z pewnością kluczowa jest umiejętność łączenia faktów, ta przysłowiowa zdolność „łączenia kropek”. Liczy się inteligencja życiowa, szybkość analizy, refleks i umiejętność podejmowania błyskawicznych decyzji. Nie można zapominać o cierpliwości – tej potrzeba w tym zawodzie w ogromnych ilościach. Do tego dochodzi dyspozycyjność i autentyczna chęć działania. Moja mama zawsze mówi: „Nie wiesz, jak coś zrobić? Po prostu zacznij to robić”. To prosta, ale bardzo skuteczna rada – bo nawet w momentach, gdy wydaje nam się, że utknęliśmy, wystarczy zrobić pierwszy krok. Porozmawiać z jednym, drugim człowiekiem, podjąć działanie – i nagle okazuje się, że droga się otwiera.
Jak wyglądały początki Twojej kariery jako detektywa? Czy zawsze wiedziałeś, że to jest zawód, który chcesz wykonywać?
Szczerze? Nigdy o tym nie myślałem. (śmiech)
To skąd wybór takiej drogi życiowej?
Mój ojciec, emerytowany oficer policji, przez lata pracował w wydziale dochodzeniowo-śledczym Komendy Wojewódzkiej Policji w Poznaniu, prowadząc dochodzenia w sprawach najcięższych przestępstw. Jedną z najciekawszych historii, które opowiadał, była sprawa „skoku stulecia” – kradzieży obrazu Claude’a Moneta Plaża w Pourville z Muzeum Narodowego w Poznaniu. Ta historia brzmi jak scenariusz filmu. Po kradzieży udało się zabezpieczyć częściowy odcisk palca na ramie obrazu, ale przez lata nie można było dopasować go do żadnej osoby. Dopiero dekadę później, podczas zupełnie innego śledztwa, okazało się, że odcisk pasuje do mężczyzny z innego miasta. Wyobraź sobie – przez dziesięć lat dzieło warte siedem milionów dolarów leżało na dnie jego szafy. Takie historie, opowiadane wieczorami w domu, działały na wyobraźnię. Ojciec zawsze był dla mnie wzorem – jego opowieści o zabójstwach, porwaniach czy kradzieżach chłonąłem z zapartym tchem. Gdy zbliżał się do emerytury, a ja wciąż nie byłem pewien swojej ścieżki zawodowej, zaproponował, żebyśmy wspólnie założyli agencję detektywistyczną. Był rok 2007. W Poznaniu agencji detektywistycznych było niewiele, a część z tych, które działały, nie cieszyło się najlepszą opinią. Pomyślałem, że może warto spróbować. Tak zaczęła się moja droga – od wspólnej decyzji i inspiracji, którą dał mi ojciec. A żeby było zabawniej – ojciec nigdy do mnie nie dołączył, bo to, czym się zajmuję, jest dokładnie tym, czego on zazwyczaj unikał, w policji tym zajmuje się Wydział Techniki Operacyjnej. Mój tato jest wybitnie inteligentnym, genialnym analitykiem, świetnie porusza się we wszelkich aspektach prawnych, wyłapuje szczegóły, które łatwo przeoczyć i do tego ma bardzo otwarty umysł. To prawdziwy człowiek renesansu, więc śledzenie czy prowadzenie obserwacji w terenie, często w trudnych warunkach, nigdy go nie pociągało.
Ale przyznasz, że zawód detektywa otacza pewna aura tajemniczości. Jesteś gwiazdą na spotkaniach towarzyskich?
Niestety jestem. (śmiech) Niestety, bo w mojej opinii ten zawód, ale też moje cechy charakteru predestynują mnie do tego, żeby działać w ukryciu. Sam siebie określam mianem „samotnego wilka”, nie przepadam za pracą w zespołach, choć w środowisku detektywistycznym praca w parach jest standardem – z prostego powodu: to wygodniejsze. Na przykład, gdy obserwowany obiekt zostawia samochód i rusza pieszo, druga osoba może przejąć obserwację, a ty masz czas na znalezienie miejsca parkingowego. Praca w pojedynkę bywa bardziej wymagająca logistycznie, ale odpowiada mojej naturze. Moi ludzie pracują w pojedynkę. Łączymy siły tylko wtedy, gdy sytuacja tego wymaga.
Co trzeba zrobić, żeby zostać w Polsce detektywem?
Od 2001 roku istnieje w Polsce ustawa o usługach detektywistycznych, która określa wymagania, jakie trzeba spełnić, aby ten zawód wykonywać. Kiedy w 2007 roku starałem się o licencję detektywa kryteria były mocno surowe. Odnawianie licencji co pół roku, egzamin przed ośmioosobową komisją, mnóstwo materiału teoretycznego do nauczenia, badania psychologiczne. Te kryteria były tak wyśrubowane, że licencję podczas takiego egzaminu otrzymywały dwie, może trzy osoby na całe województwo! Z czasem się to zmieniło. W 2014 roku przeprowadzono tzw. deregulację zawodu detektywa i dzisiaj każdy, kto ukończy krótki kurs, może takim detektywem zostać.
To dobrze czy źle dla zawodu detektywa?
Od czasu wprowadzenia deregulacji zawodu detektywa często powtarzam, że zdobycie licencji detektywa, z nikogo detektywa nie czyni. Bo przeczytanie wszystkich kryminałów Agathy Christie, obejrzenie wszystkich paradokumentów na temat pracy detektywistycznej, czy nawet ukończenie wymaganego kursu, nie wystarczy, by zostać prawdziwym detektywem. Ten zawód wymaga znacznie więcej – doświadczenia, intuicji, umiejętności analitycznego myślenia, ale przede wszystkim etyki i odpowiedzialności. Deregulacja niestety sprawiła, że na rynku pojawiło się wiele osób, które moim zdaniem nie mają odpowiednich kompetencji, a to często psuje wizerunek całej branży. Detektyw to zawód, w którym wciąż uczysz się na każdej sprawie, więc licencja jest tylko początkiem drogi, a nie jej celem.
To jak w takim razie zweryfikować, czy detektyw, do którego trafiamy, często w trudnym momencie życia jest wystarczająco wykwalifikowany? I czy krótko mówiąc nie jest naciągaczem?
To pierwsze zadanie detektywistyczne, jakie stoi przed chcącym skorzystać z biura detektywistycznego. (śmiech) Warto zweryfikować taką osobę poprzez przeczytanie opinii, czy skorzystanie z polecenia znajomych, którzy z takich usług już korzystali. I nie bać się pytać. Jak widzisz moje biuro detektywistyczne sygnuję swoim nazwiskiem i podpisuję się nim pod swoją pracą. Bo wiem na jakim poziomie świadczymy usługi, nieprzerwanie od 18 lat. I nie muszę ukrywać się pod nic nikomu nie mówiącą nazwą.
18 lat to szmat czasu. Czy ludzie chętniej korzystają z usług detektywistycznych niż kiedyś? Czy zmienił się klient albo rodzaj spraw?
Dziś spraw jest znacznie więcej niż kiedy rozpoczynałem swoją detektywistyczną działalność, co wynika z rosnącej świadomości klientów. Skorzystanie z usług profesjonalnego biura detektywistycznego to oczywiście inwestycja – materialna, a także emocjonalna, ale dzięki tej inwestycji klienci zyskują czas, który zmarnowaliby na próby samodzielnego dotarcia do prawdy, a jednocześnie są lepiej przygotowani emocjonalnie na to, co może ich czekać w sądzie. Często to właśnie na wcześniejszym etapie konfrontują się z emocjami, które mogłyby być obciążeniem podczas formalnego postępowania. Co ciekawe, zmienił się również profil klienta. Jeszcze kilkanaście lat temu większość zleceń pochodziła od kobiet – zdradzanych żon czy partnerek. Dziś to mężczyźni coraz częściej przychodzą z prośbą o obserwację swoich kobiet. Widać tutaj wpływ przemian społecznych, pewnej emancypacji w relacjach i równowagi w podejściu do tego typu spraw. Świat się zmienia, a wraz z nim detektywistyczne historie, które odzwierciedlają te przemiany.
Czy zdarza Ci się, że Twoi klienci mają wątpliwości lub odczuwają opory przed zleceniem obserwacji swojego często wieloletniego partnera? Jak radzisz sobie z ich obawami, że „nasyłają” detektywa na bliską osobę?
To zupełnie normalna reakcja osoby, która przychodzi do mnie po pomoc. Boją się, że usłyszą „jak mogłaś, jak mogłeś nasłać na mnie detektywa”. Ale to pytanie powinno zostać zadane w drugą stronę. „Jak mogłeś/mogłaś mnie zdradzić?”… To zazwyczaj wystarczający argument.
Kobiety zdradzają inaczej niż mężczyźni? Stosujesz inne metody wobec kobiet, a inne wobec mężczyzn, aby zdobyć materiał dowodowy?
Kobiety są zupełnie innymi obiektami obserwacji niż mężczyźni. Kobiety i mężczyźni zdradzają w zupełnie różny sposób, co przekłada się na odmienne podejście podczas obserwacji. Mężczyźni, powiedzmy to wprost, „idą za potrzebą”. Działają impulsywnie, często bez większego planu i nie zwracają szczególnej uwagi na otoczenie, co czyni ich łatwiejszymi obiektami do monitorowania. Kobiety z kolei zdradzają bardziej emocjonalnie i są znacznie bardziej ostrożne. Potrafią latami prowadzić podwójne życie, zanim partner w ogóle zauważy, że coś jest nie tak. Ich działania są subtelniejsze, trudniejsze do uchwycenia, co wymaga bardziej wyrafinowanych metod obserwacji i większej cierpliwości. To zupełnie inny poziom wyzwania dla detektywa, ale jednocześnie fascynujący element tej pracy.
Co wolno, a czego nie wolno prywatnemu detektywowi? Jakie są granice, których nie można przekraczać w tym zawodzie?
To dobre pytanie, bo prywatnemu detektywowi, szczerze mówiąc, niewiele wolno. W ustawie o wykonywaniu usług detektywistycznych znajduje się zapis, który mówi, że prywatny detektyw, posiadający licencję i działający zgodnie z prawem w ramach zatrudnienia w agencji detektywistycznej lub takową posiadający, ma obowiązek przestrzegania norm prawa dokładnie tak samo, jak każdy inny obywatel, który detektywem nie jest. Jest jednak jeden wyjątek – prywatny detektyw może przetwarzać dane osobowe bez wiedzy i zgody osób, których te dane dotyczą. Ten zapis otwiera przed nami szerokie spektrum możliwości. Wszystko zależy od inwencji twórczej, inteligencji, sprytu i znajomości zdobyczy techniki, aby w sposób legalny zebrać potrzebne dowody. Ale to nie jest tak, jak pokazują filmy – że licencja otwiera wszystkie drzwi. Nie mogę wpaść do lokalu, zabrać zapis z monitoringu, zamontować podsłuch w samochodzie czy poprosić bank o podanie stanu czyjegoś konta, a oni z uśmiechem to zrobią. (śmiech) W rzeczywistości granice, których nie można przekroczyć są jasne – działania muszą być zgodne z obowiązującym prawem. Lata pracy i doświadczenia pozwoliły mi jednak zbudować sieć kontaktów i znajomości. To osoby, które darzę zaufaniem i do których mogę zwrócić się o pomoc w uzyskaniu informacji w sposób zgodny z prawem. Dzięki temu jestem w stanie działać skuteczniej, choć oczywiście zawsze w granicach tego, co legalne i etyczne.
Są tematy, których nie weźmiesz?
Oczywiście! Nigdy nie przyjmę sprawy, w której ktoś chce mi zapłacić za sprowokowanie do zdrady, tzw. weryfikacja wierności. Nie ma takich pieniędzy, dla których zgodziłbym się na taki układ. Nie przyjmuję spraw wątpliwych moralnie, z nieczytelną intencją. Miałem lata temu sprawę, kiedy pojawiła się u mnie kobieta, która chciała abym zrobił jej i jej żonatemu partnerowi zdjęcia, niby z ukrycia, po to aby ona mogła wysłać je jego żonie. Nie wziąłem. Brzydzi mnie to. Nie przyjmuję także spraw przeciwko policjantom czy wymiarowi sprawiedliwości. Takie mam zasady i koniec kropka.
Czy praca detektywa bywa emocjonalnie obciążająca? Jak radzisz sobie z trudnymi sprawami, które mają wpływ na ludzkie życie i relacje?
Na początku kariery przeżywałem każdą sprawę bardzo osobiście. Angażowałem się emocjonalnie, kibicowałem klientom i ich historiom. Dziś, choć nadal jestem po stronie osób, które mi zaufały, staram się zachować większy dystans. Przy tej liczbie spraw dotyczących zdrad i rozstań, zbyt duże zaangażowanie mogłoby być dla mnie wyniszczające. (śmiech) Ale poważnie mówiąc, oczywiście nadal zdarzają się sytuacje, które wywołują adrenalinę, zwłaszcza te bardziej wymagające czy nieprzewidywalne. Jednak z biegiem czasu, przez powtarzalność i schematy zachowań ludzi, których obserwuję, nauczyłem się podchodzić do takich momentów bardziej profesjonalnie i z chłodną głową.
Coś jest w stanie Cię jeszcze zaskoczyć podczas obserwacji?
Zdziwię Cię. Bezczelność i arogancja. W takim sensie, że zakładam strategicznie, że ktoś będzie się ukrywał, próbował przemykać niezauważenie, czy unikał publicznych miejsc. Tymczasem zdarza się coś zupełnie odwrotnego – spacer zakochanych w samym centrum miasta, w godzinach szczytu, gdzie ryzyko spotkania sąsiada, znajomego czy nawet członka rodziny jest naprawdę ogromne. Taka pewność siebie bywa naprawdę zadziwiająca.
Po latach pracy w zawodzie „czytasz” ludzi?
Nieskromnie powiem, że tak. To umiejętność, którą odziedziczyłem po ojcu. Wystarczy, że chwilę z kimś porozmawiam, przyjrzę się jego zachowaniu i zazwyczaj bezbłędnie trafiam w to, co dana osoba myśli lub czuje. Ta umiejętność jest niezwykle przydatna w mojej pracy – pozwala szybciej ocenić sytuację, przewidzieć możliwe reakcje i dostosować działania. To nie magia, ale połączenie doświadczenia, obserwacji i intuicji.
Ale Twoje biuro nie zajmuje się tylko tematami zdrad.
To prawda choć sprawy związane ze zdradami to duża część naszej działalności, głównie dlatego, że moja żona, adwokatka, specjalizuje się w tego typu sprawach. Współpracujemy w naturalny sposób – ja dostarczam dowody i wiedzę operacyjną, a ona przekłada je na argumenty procesowe w sprawach rozwodowych czy dotyczących podziału majątku. Klient trafiający do nas, nie musi szukać kancelarii, która zajmie się dalej jego sprawą. Ściśle współdziałamy na każdym etapie, po to aby efekt przed sądem był zadowalający. Nasza działalność wykracza jednak daleko poza ten obszar. Coraz częściej zajmujemy się sprawami biznesowymi, takimi jak dokumentowanie przypadków nieuczciwych pracowników przebywających na „lewych” L4, czy ustalanie naruszeń klauzul konkurencyjnych przez byłych pracowników. Nie brakuje też zleceń dotyczących nieuczciwych wspólników w biznesie. Sporą część naszych zadań stanowią sprawy związane z ustalaniem poziomu życia tzw. „alimenciarzy” – osób, które nie płacą lub próbują unikać wyższych alimentów. Bywa też, że dostajemy zlecenia związane z ustaleniem ojcostwa, gdzie konieczne jest pozyskanie materiału DNA, czy to w kontekście alimentów, czy spraw spadkowych. Nie brakuje też zadań bardziej nietypowych. Czasem chodzi o odnalezienie byłego pracodawcy w celu uzyskania niezbędnych dokumentów, czasem o pomoc w poszukiwaniu członków rodziny, z którymi ktoś stracił kontakt wiele lat temu. Pojawiają się także zlecenia związane z odkrywaniem historii przodków – to fascynująca praca, taka podróż do źródeł detektywistycznego fachu, w której kluczową rolę odgrywają archiwa i dokumenty. Stanowi to miłą odmianę po wielogodzinnej obserwacji zakochanych. (śmiech) Mamy też sporo zleceń typowo technicznych, takich jak zamontowanie ukrytych kamer czy programów komputerowych.
A wzorem najsłynniejszego detektywa w Polsce – sprawy medialne, kryminalne? Miewasz takie zlecenia?
Nie, bo się w nich nie specjalizuję. Większość klientów trafia do mojego biura z polecenia, więc są oni doskonale zorientowani, w czym jesteśmy w stanie im pomóc.
Które z dotychczasowych prowadzonych przez Ciebie spraw były najtrudniejsze? Czy jest jakaś sprawa, która szczególnie utkwiła Ci w pamięci?
Były dwie takie sprawy. Pierwsza dotyczyła dziewczynki, więzionej przez ojca, który miał powiązania z przestępczymi strukturami. Zlecenie przyszło od jej babci, która od lat nie miała kontaktu z wnuczką. Kiedy przyszła do mnie i drżącym głosem opowiedziała historię, która mroziła krew w żyłach, wiedziałem, że chcę pomóc. Jej jedynym marzeniem było upewnić się, że dziewczynka żyje. Pojechaliśmy na miejsce, ale sytuacja okazała się wyjątkowo trudna. Teren był monitorowany, naszpikowany elektroniką. Niestety, zostaliśmy zdemaskowani i zrobiło się niebezpiecznie. Żeby Ci to delikatnie nakreślić – wprowadziłem później zapis do umów, że w przypadku realnego zagrożenia życia lub zdrowia zastrzegam sobie możliwość odstąpienia od realizacji usługi. Mimo wszystko, tamten mężczyzna – być może chcąc się nas pozbyć – umożliwił nam zobaczenie dziewczynki, wyjechał z posesji swoim samochodem, córka siedziała na fotelu pasażera. To pozwoliło nam zrobić zdjęcie. Dzięki temu babcia mogła upewnić się, że wnuczka żyje, co przyniosło pewną ulgę, choć cały czas towarzyszyło nam poczucie bezsilności. Ta sprawa wciąż do mnie wraca. Często zastanawiam się, czy można było podjąć inne działania, zrobić coś więcej… Druga sprawa to zlecenie na założenie ukrytego monitoringu w prywatnym mieszkaniu, w którym dochodziło do molestowania dzieci. Już nie chcę opowiadać szczegółów… Na realizację tematu było parę dni. Sprawca wraz z dziećmi miał się wyprowadzić pod inny adres, gdzie nie było już dostępu. Zlecająca została oszukana przez kogoś z naszej nieuczciwej konkurencji, kto wziął zaliczkę, ale się nie wywiązał z podjętego zobowiązania. Nie byłem w stanie wziąć tego zlecenia ze względów czasowych. I do dzisiaj o tym myślę.
A w przeciwwadze do tych trudnych emocjonalnie spraw zdarzały Ci się jakieś zaskakujące? Śmieszne?
Pojawiła się kiedyś w moim biurze dziewczyna z fundacji prozwierzęcej, abym znalazł kota. Bo uciekł. I pytam dziewczynę, która pełna pasji i zaangażowania opowiada mi tę historię, jak ja mam tego Mruczusia znaleźć? A ona mówi – no przecież to proste! On ma amputowaną łapkę! Nie wziąłem tej sprawy…
Szkoda, bo być może byłbyś pierwszym detektywem w Polsce – a może nawet na świecie – o takiej specjalizacji. A czy zdarzają Ci się osoby, które nie do końca realistycznie podchodzą do otaczającej rzeczywistości? Słyszałam, że policja czasami przyjmuje zgłoszenia od osób twierdzących, że zostały okradzione przez Ludwika XVI, albo porwane przez kosmitów.
Tak, takie osoby zdarzają się. Na szczęście nieczęsto, ale gdy ktoś przychodzi z prośbą o dowody na to, że sąsiedzi kontrolują jego myśli albo podsłuchują go za pomocą urządzeń zainstalowanych w lampach ulicznych, wiem, że tu potrzebna jest medyczna pomoc specjalistyczna, a nie detektywistyczna. W takich przypadkach staram się delikatnie, ale stanowczo wyjaśnić, że to nie jest sprawa, którą mogę się zająć.
Jak zmienił się zawód detektywa na przestrzeni lat? Czy nowe technologie, takie jak sztuczna inteligencja czy monitoring, zmieniły sposób, w jaki pracują detektywi?
Technologia z pewnością odegrała ogromną rolę w rozwoju naszego zawodu, ale fundamenty pracy detektywa pozostały takie same. Postępująca miniaturyzacja sprzętu bardzo ułatwiła nasze zadania – dziś nie nosimy już ciężkich, nieporęcznych kamer, bo mamy urządzenia wielkości pudełka zapałek. Każdy z nas ma w kieszeni telefon, który nie wzbudza niczyich podejrzeń, a jednocześnie jest narzędziem pracy. Nowoczesne technologie, takie jak bezprzewodowe przesyłanie danych, przechowywanie informacji w chmurze, drony do obserwacji z powietrza czy miniaturowe nadajniki, znacznie zwiększyły nasze możliwości i efektywność. Jednak to nadal człowiek musi pojechać za obserwowanym obiektem, wykonać pracę w terenie, dostrzec szczegóły, których technologia sama nie wychwyci. Sztuczna inteligencja i zaawansowane systemy wspierają nas w analizie i organizacji danych, ale nie zastąpią detektywa w działaniu – to człowiek podejmuje decyzje, reaguje na zmienne sytuacje i dostosowuje się do okoliczności. Wciąż to detektyw, a nie maszyna, musi zbudować strategię i nawiązać kontakt z rzeczywistością w sposób, w jaki technologia po prostu nie jest w stanie.
A co najbardziej lubisz w swojej pracy?
Efekt końcowy! Ten moment, kiedy wszystko, co wcześniej zaplanowałeś, zadziałało zgodnie z przewidywaniami. Kiedy te przysłowiowe szachy, które poustawiałeś na planszy, kończą się zwycięstwem. Szach mat i mamy to!
Kiedy dni stają się krótsze, a temperatura spada poniżej zera, wkraczamy w sezon, który sprzyja otulającym, ciepłym i wygodnym stylizacjom. Ferie zimowe to idealny czas, by połączyć komfort z modnym wyglądem, wybierając cozy style – trend, który króluje w zimowych garderobach. Jak stworzyć stylizację, która sprawdzi się zarówno podczas leniwych poranków przy kominku, jak i zimowych spacerów w górach?
Tekst i stylizacje: Anna Śmiechowska, zdjęcia Adobe stock
Cozy style to synonim wygody i ciepła, ale w eleganckim i przemyślanym wydaniu. To styl, który łączy miękkie tkaniny, luźne kroje i warstwowe stylizacje, nadając im jednocześnie modny sznyt. Dominują tu neutralne kolory, takie jak beże, szarości, biel, ale również ciepłe odcienie karmelu czy głębokiej zieleni. Ważne są detale – tekstury i dodatki, które dopełniają look.
Grube swetry – zimowy must-have
Podstawą tego stylu są grube, oversize’owe swetry. Wybieraj modele z dzianiny o grubym splocie, golfy lub kardigany z dużymi guzikami. Możesz je łączyć z legginsami, jeansami albo szerokimi dresami, tworząc wygodny i jednocześnie stylowy zestaw. Jeśli chcesz dodać swojej stylizacji zimowego charakteru, postaw na miękkie i wygodne spodnie z dzianiny. Prążkowane legginsy czy welurowe dresy to świetna baza cozy style. Idealnie sprawdzą się zarówno w domowym zaciszu, jak i podczas wyjazdu na ferie. Aby dodać elegancji, połącz je z długim płaszczem, futerkiem i botkami.
Warstwy – ciepło i styl
Zima to czas, gdy warstwy nie tylko dodają ciepła, ale również tworzą ciekawą głębię w stylizacjach. Pod oversize’owy sweter załóż koszulę z widocznym kołnierzykiem, a na wierzch zarzuć kardigan lub kamizelkę z owczej wełny. W ten sposób Twoja stylizacja nabierze nowoczesnego charakteru.
Akcesoria w cozy style
Pamiętaj, że nic nie podkreśla cozy vibe jak akcesoria! Wielkie, wełniane szale, futrzane nauszniki czy czapki z pomponami są nie tylko praktyczne, ale też niezwykle stylowe. Wybieraj modele w kolorowych odcieniach, aby dodać sobie zimowego uroku.
Cozy style na spacer i w góry
Planujesz ferie w górach lub zimowy spacer? Cozy style świetnie sprawdzi się również w outdoorowych stylizacjach. Zainwestuj w ciepłą, pikowaną kurtkę lub klasyczny płaszcz teddy bear. Połącz je z traperami lub śniegowcami i wełnianymi skarpetkami wystającymi z butów. Plecak z imitacji skóry lub torba z futerka dopełni całości.
Elegancki cozy look na wieczór
Chociaż cozy style kojarzy się głównie z dniem, równie dobrze sprawdzi się podczas wieczorów przy kominku. Wybierz miękkie sukienki dzianinowe w towarzystwie ciepłych rajstop i botków. Dodaj złote kolczyki i subtelny makijaż, by nadać lookowi elegancji.
Luksusowe tkaniny, które grzeją
Nieodłącznym elementem cozy style są przyjemne w dotyku tkaniny. Wybieraj kaszmir, wełnę merino, moher, bawełnianą dzianinę lub welur. Te materiały nie tylko zapewnią ciepło, ale również dodadzą luksusowego wyrazu Twoim stylizacjom. Wybierając płaszcz, zwróć uwagę na podszewkę – to detal, który zwiększa komfort noszenia i działa jako warstwa izolacyjna, chroniąca przed chłodem. Jeśli jesteś fanką kurtek puchowych, zwróć uwagę na jej wypełnienie i dobrze zainwestuj w zimowy komfort. Modele z certyfikowanym pochodzeniem puchu z etycznych źródeł są warte uwagi. Czy wiedziałaś, że Polska słynie na świecie jako jeden z najlepszych producentów naturalnego puchu, szczególnie gęsiego? Charakteryzuje się on doskonałą termoizolacją, jest lekki i często wykorzystywany jako wypełnienie kurtek. Taka odzież jest dużo lżejsza i cieplejsza od tych wypełnianych syntetykami.
Cozy Style – sposób na zimowe chłody
Cozy style to nie tylko moda, ale i sposób na przetrwanie zimowych chłodów w dobrym stylu. Łącz wygodę z modą, wybierając miękkie tkaniny, oversize’owe kroje i stylowe dodatki. Pamiętaj, że dobrze dobrana stylizacja może sprawić, że nawet najzimniejszy dzień stanie się przyjemniejszy.
Ania Śmiechowska stylistka mody. Pomaga odkrywać unikalny styl i budować pewność siebie poprzez odpowiedni dobór ubrań. Wierzy, że moda powinna podkreślać indywidualność, dlatego jej motto brzmi: „Bądź sobą, nie kopią”. Zaraża pozytywną energią i pokazuje, że ubranie ma moc i jest ogromnym narzędziem naszego sukcesu.
10 lat Why Thai w Poznaniu. Michał Niemiec | Czy osiągnąłem sukces? Ciągle mi mało!
9 grudnia, 2024
Artykuł przeczytasz w: 14 min.
Kiedy 10 lat temu wprowadził kuchnię tajską do Poznania, był prekursorem w branży gastronomicznej. Michał Niemiec, właściciel Why Thai, przy okazji 10. urodzin restauracji opowiada o swojej drodze do sukcesu, kulisach budowania marki i o tym, jak gastronomia stała się jego życiową pasją – pomimo że życie pchało go w objęcia ogrodnictwa, straży pożarnej, a nawet muzyki… Dziś Why Thai świętuje dekadę i rozwija nowy koncept, który na nowo odkrywa polską kuchnię.
Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: Michał Musiał
Jadasz coś innego niż kuchnia tajska?
MICHAŁ NIEMIEC: (śmiech) Oczywiście, że tak! Zdradzę Ci tajemnicę, że w sumie to jadam jej już niewiele. (śmiech) Jak to mówią, co za dużo, to niezdrowo – nawet najlepszą kuchnią świata można się w końcu przejeść. Ale zawsze próbuję nowych dań, pilnuję standardów, czy chcę czy nie chcę, bo w końcu to moja praca i pasja – muszę wiedzieć, co serwuję i dbać o to, żeby wszystko było na najwyższym poziomie.
Skąd zamiłowanie do kuchni i gotowania?
Miłość do kuchni zaszczepiła we mnie moja babcia, która świetnie gotowała, potem moja mama, dodatkowo mój wujek był kucharzem. A ja od najmłodszych lat towarzyszyłem im podczas przygotowywania posiłków. Pamiętajmy, że były to lata 80-te, gdzie normą było gotowanie w domu, kuchnia tętniła życiem i była miejscem, które scalało całą rodzinę. Obserwowałem, jak z prostych składników można stworzyć coś wyjątkowego, a wspólne gotowanie było okazją do rozmów i budowania więzi. To właśnie wtedy zrozumiałem, jak wielką radość może dawać przygotowywanie posiłków dla innych.
Babcia i mama wspierały Cię w Twojej rodzącej się wówczas pasji?
One tak, tata niekoniecznie. (śmiech) Jego marzeniem było, abym poszedł w jego ślady i przejął po nim gospodarstwo ogrodnicze. Przez wiele lat hodował róże, dodatkowo był prezesem Ochotniczej Straży Pożarnej, więc jak już pogodził się z tym, że ogrodnikiem nie zostanę, to pojawił się pomysł, abym został strażakiem, a dodatkowo zapisał mnie na lekcje gry na saksofonie, bo trzecim wyborem była kariera muzyka. (śmiech) Ale to wszystko nie było dla mnie. Moim przeznaczeniem jest gastronomia.
Ale w rodzimym gospodarstwie ogrodniczym jednak trochę pracowałeś…
Nie miałem wyjścia. (śmiech) Jednak zawsze uciekałem w stronę sztuki gotowania. Kilka lat spędziłem, pracując w hotelach orbisowskich, a następnie ukończyłem Wyższą Szkołę Hotelarstwa i Gastronomii. To był czas, kiedy turystyka dopiero raczkowała, a Polska zaczynała otwierać się na świat. Dzięki zagranicznym praktykom mogliśmy poznawać nowe smaki i wprowadzać je na nasze stoły, co było niezwykle inspirujące. Po śmierci rodziców wróciłem do Kalisza, parę lat prowadziłem gospodarstwo, zostałem nawet radnym, ale to nie była moja droga. Postawiłem więc wszystko na jedną kartę – wybrałem gastronomię. Choć z perspektywy czasu nie mogę powiedzieć, że praca w gospodarstwie niczego mi nie dała – przede wszystkim nauczyła mnie ciężkiej pracy i szacunku do tego, co samodzielnie się wypracuje. Te doświadczenia ukształtowały mój charakter i nauczyły wytrwałości, która później okazała się kluczowa w budowaniu mojego miejsca w gastronomii.
Jakie było to ostatnie 10 lat dla Ciebie?
Na pewno bardzo pracowite, pełne wyzwań i intensywnego rozwoju. To czas, który nauczył mnie wytrwałości oraz elastycznego podejścia do różnorodnych wyzwań. Były trudne chwile, ale również wiele radości płynącej z osiągnięć i pokonywania barier. Pandemia, inflacja, wojna w Ukrainie, a także nasze lokalne trudności, takie jak niekończący się remont Starego Rynku, uświadomiły mi, jak istotna jest zdolność adaptacji. Te wydarzenia stanowiły poważny test, a jednocześnie stały się impulsem do działania i poszukiwania nowych dróg w obliczu zmian.
Mija właśnie 10 lat, kiedy powstał pierwszy lokal Why Thai. Jak wspominasz początki, bo zdaje się, że pierwszym pomysłem, była kuchnia włoska. Co zaważyło na zmianie strategii?
To prawda. Why Thai w Poznaniu świętuje właśnie swoje 10-te urodziny, ale cała grupa ma już 12 lat. Pierwszy lokal powstał w Warszawie dlatego, że w Poznaniu nie mogłem znaleźć odpowiedniej lokalizacji. Lokal znalazł się w Warszawie, więc niewiele się zastanawiając, wyruszyłem na podbój stolicy. Nie mając zupełnie wiedzy na temat tamtejszego rynku gastronomicznego, poszedłem na żywioł. (śmiech) I faktycznie początkowo moim pomysłem było otworzenie restauracji z włoskim jedzeniem, ale Warszawa była wówczas już naszpikowana włoskimi smakami, więc z czysto biznesowego punktu widzenia, zmieniłem koncepcję i postawiłem na kuchnię tajską. Dziś z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że Warszawa wiele mnie nauczyła i na pewno dała solidne podwaliny pod biznes w Poznaniu. Z takich ciekawostek powiem Ci, że kiedy po dwóch latach prowadzenia biznesu w Warszawie postanowiłem wrócić na rodzime wielkopolskie podwórko, tu i ówdzie było słychać głosy, że to warszawska firma otwiera knajpę w Poznaniu. (śmiech) A było zupełnie odwrotnie. Jestem wielkopolaninem, pochodzę z Kalisza, więc to Poznań ruszył na podbój Warszawy, a nie odwrotnie. (śmiech)
Pierwszy lokal powstał w Warszawie, potem kolejne w Poznaniu. Warszawa to miasto globalnych korporacji, międzynarodowej społeczności, tam kuchnia tajska pewnie nie była niczym dziwnym. Jednak Poznań, miasto bardziej kulinarnie konserwatywne, ze swoją nieśmiertelną kaczką po poznańsku. Nie obawiałeś się rodzimego rynku?
Poszedłem za ciosem warszawskiego sukcesu i nie miałem większych obaw co do tego, jak poznaniacy przyjmą kuchnię tajską, choć faktycznie była ona dość egzotyczna. Myślę, że duży wkład w popularyzację światowych, a zwłaszcza azjatyckich smaków, miały wtedy lokale z sushi, które w tamtym czasie zaczęły zdobywać w Poznaniu dużą popularność. Dzięki nim klienci byli już otwarci na nowe kulinarne doświadczenia i gotowi spróbować czegoś nieco innego. Dziś myślę, że w tym miejscu, w którym my byliśmy 10 lat temu, jest kuchnia koreańska, którą dopiero poznajemy i oswajamy, podobnie jak wtedy kuchnię tajską. To pokazuje, że kulinarne gusta w Polsce cały czas ewoluują, a klienci są coraz bardziej otwarci na nowe smaki i nieznane wcześniej tradycje kulinarne. W tamtym czasie tajska kuchnia wydawała się egzotyczna, dziś jest dla wielu naturalnym wyborem.
Czy są jakieś wspomnienia lub historie z początków Why Thai, które szczególnie zapadły Ci w pamięć?
Wspominam ten czas jako okres niezwykle intensywnej pracy. Przygotowując się do otwarcia lokalu w Warszawie, pracowałem po 350-370 godzin miesięcznie. Gdy warszawska restauracja zaczęła funkcjonować stabilnie, bez chwili wytchnienia ruszyłem z przygotowaniami do otwarcia lokalu w Poznaniu. Lokal przy ulicy Kramarskiej, w którym mieścimy się do dzisiaj, przeszedł generalny remont, więc w zasadzie kursowałem non stop pomiędzy Warszawą i coraz lepiej prosperującym tam lokalem, a Poznaniem i lokalem w remoncie. (śmiech) Sam remont przebiegł dość szybko i w miarę bez większych trudności, ale ja byłem koszmarnie zmęczony, a mój organizm domagał się odpoczynku. Przyjaciele przekonali mnie, że przed samym otwarciem muszę odpocząć i w końcu dałem się namówić na tydzień urlopu, który pozwolił mi złapać oddech przed kolejnym wyzwaniem, jakim było otwarcie. Pamiętam też wydarzenie z 2015 roku, które na długo zapisało się w mojej pamięci – pękła rura w ulicy i zalała nasz lokal. Co gorsza, stało się to w Boże Narodzenie, więc odkryliśmy problem dopiero po świętach. Piwnica była zalana po sufit, sprzęty zniszczone, a restauracja wymagała generalnego odmalowania. Przez trzy miesiące walczyliśmy, żeby wszystko naprawić i przywrócić lokal do życia. To była jedna z tych sytuacji, które uczą pokory, cierpliwości i tego, że w gastronomii zawsze trzeba być gotowym na niespodziewane wyzwania.
Za oryginalne, tajskie smaki w Why Thai odpowiadają rodowici Tajowie. Już od samego początku zdecydowałeś się zatrudniać kucharzy z Tajlandii, aby zapewnić autentyczność potraw. To nie jest łatwa droga.
Mam chyba trochę szczęścia w życiu. (śmiech) Mój znajomy, którego żona pochodzi z Tajlandii, bardzo pomógł mi w rekrutacji kucharzy bezpośrednio stamtąd. Dzięki jego wsparciu udało się nie tylko załatwić wszystkie formalności, ale znaleźć prawdziwych mistrzów, którzy zarówno znają techniki tajskiej kuchni, jak i przekazują jej autentycznego ducha. To było wyzwanie, ale kluczowe dla utrzymania najwyższej jakości i prawdziwości naszych dań. Nasza Szefowa Kuchni Mala, pracuje z nami już 10 lat…
Czy widzisz różnicę w podejściu Polaków do kuchni tajskiej 10 lat temu i teraz? Czy przez te lata zmieniły się gusta klientów lub ich oczekiwania względem autentycznych smaków Azji?
Bardzo! I to bardzo dobrze! Pamiętam, kiedy otworzyliśmy pierwszą restaurację w Poznaniu, nie mogliśmy przygotowywać dań w takiej ostrości, w jakiej oryginalnie występują, bo dla naszego poznańskiego podniebienia to było zdecydowanie za dużo. (śmiech) Dziś pad thai czy kurczak słodko-kwaśny podawane w Why Thai, smakują tak samo jak w Tajlandii – autentycznie i bez kompromisów w kwestii przypraw czy ostrości. Klienci stali się bardziej otwarci na intensywne smaki, a także świadomi tego, czym naprawdę jest kuchnia tajska. To ogromna zmiana w porównaniu do początków, kiedy musieliśmy dostosowywać przepisy, aby były bardziej neutralne i łagodniejsze.
Ile dzisiaj jest restauracji w sieci?
Obecnie w skład sieci Why Thai wchodzą dwie restauracje z obsługą kelnerską – Why Thai Food & Wine w Warszawie oraz w Poznaniu. To miejsca, które łączą elegancję z autentycznymi tajskimi smakami, oferując gościom wyjątkowe kulinarne doświadczenia. Dodatkowo, półtora roku po otwarciu poznańskiej restauracji, narodził się koncept Why Thai Express. To zupełnie inny pomysł, skierowany do osób ceniących szybkie i wygodne rozwiązania w stylu street food. Why Thai Express specjalizuje się w daniach na wynos, zachowując przy tym charakterystyczną dla sieci jakość i smak autentycznej kuchni tajskiej. Takich punktów mamy w Poznaniu trzy, co pozwala nam pokryć swoim zasięgiem całe miasto. Cała sieć zatem to pięć restauracji.
Z perspektywy 10 lat działalności, co uważasz za największy sukces Why Thai? Co według Ciebie sprawiło, że klienci pozostają lojalni wobec Waszych restauracji?
Kiedy prowadzisz własny biznes, praca staje się codziennością, a sukces nie jest czymś, o czym myślisz na co dzień. Dla mnie prawdziwym sukcesem są ludzie, z którymi pracuję, bo bez nich niczego bym nie zrobił. To oni tworzą atmosferę tego miejsca. No i nasi klienci – ci, którzy wracają do nas od lat, polecają nasze restauracje swoim bliskim i wciąż obdarzają nas zaufaniem. Czy czuję, że sam osiągnąłem sukces? Szczerze mówiąc, nie patrzę na to w ten sposób. Ciągle mi mało. (śmiech) O wiem! Mam już dzisiaj struktury tak poukładane, że mogę od czasu do czasu pozwolić sobie na krótki odpoczynek – i to jest mój osobisty sukces! (śmiech)
Co słyszysz od swoich gości?
Słyszę, że jest smacznie i świeżo. W końcu hasło „najlepszy pad thai w mieście” nie wzięło się znikąd! W naszej kuchni używamy wyłącznie świeżych produktów i oryginalnych, tajskich składników. Nie idziemy na skróty ani nie pracujemy na zamiennikach – autentyczność smaku jest dla nas priorytetem i to właśnie doceniają nasi goście.
A Twoja ulubiona potrawa?
Nie będę zbyt oryginalny, (śmiech) oczywiście, pad thai! To klasyka, która nigdy mi się nie znudzi. Ale jeśli miałbym wskazać coś mniej oczywistego, to zdecydowanie khao soi – potrawa pochodzącą z rodzinnego miasta naszej szefowej kuchni. To danie niezwykle aromatyczne i sycące, będące czymś pomiędzy zupą a drugim daniem. Składa się z makaronu zanurzonego w intensywnym curry, mięsa wołowego, kiszonek, świeżych warzyw i chrupiącego makaronu na wierzchu. Każdy kęs to eksplozja smaków, która zawsze przenosi mnie na chwilę do Tajlandii.
Gastronomia w Polsce przechodziła przez różne okresy, w tym przez trudności związane z pandemią. Czy doświadczenia ostatnich lat wpłynęły na strategię Why Thai? Co się zmieniło, a co pozostało takie samo?
Przede wszystkim poukładaliśmy strukturę. Dzisiaj zatrudniam 75 osób, a to już wymagało stworzenia jasnego podziału obowiązków i zbudowania solidnego systemu zarządzania. Zależało mi, aby każdy członek zespołu wiedział, za co odpowiada i miał przestrzeń do rozwoju. Od początku istnienia restauracji w Poznaniu, nie czułem się dobrze z tym, że w restauracji z obsługą kelnerską realizujemy również wynosy. Dostawcy wpadali do restauracji jak przeciąg, zakłócając atmosferę, którą chcieliśmy stworzyć dla gości jedzących na miejscu. To powodowało pewien chaos i wpływało na komfort tych, którzy przyszli, aby cieszyć się posiłkiem w spokojnym otoczeniu. Stąd dość szybkie powstanie Why Thai Express, które w pandemii okazało się zbawienne, bo kiedy inni restauratorzy dopiero uczyli się wynosów, my tę strukturę mieliśmy już zbudowaną. Dziś widzę, że dużo większym wyzwaniem niż pandemia, jest inflacja. Ceny produktów poszły mocno w górę, koszty utrzymania lokali wzrosły, a portfel klienta nie jest z gumy… Ale to, co pozostało niezmienne, to dbałość o jakość, autentyczność naszych potraw i budowanie relacji z gośćmi, które zawsze były fundamentem naszej marki.
Twoim nowym dzieckiem jest Restauracja OT.Warta, koncept zupełnie inny niż Why Thai. Co zainspirowało Cię do jej otwarcia?
To było szalone! (śmiech) Ale byłaś tam i przyznasz, że jest pięknie?
Jest pięknie, ale to zupełnie inna bajka niż Why Thai. Wszystko tam jest odmienne od tego, co spotykam w Why Thai. Inny wystrój, inna kuchnia, inne smaki, inna filozofia. Potrzebowałeś zmiany?
Bardzo! Odkryłem to miejsce podczas spaceru z psem i od razu wiedziałem, że chcę tam mieć restaurację. OT.Warta mieści się w zabytkowym budynku Łazienek Rzecznych nad Wartą, które w latach 20. i 30. były jednym z najpopularniejszych miejsc w Poznaniu – przed wojną dziennie odwiedzało je nawet 5000 osób, bo znajdowały się tam miejskie kąpieliska. Niestety, przez lata miejsce popadło w zapomnienie, ale dziś, dzięki modernizacji, odzyskało swój dawny blask. Dla mnie to ogromna satysfakcja, że mogę być częścią tej nowej historii, przywracając to miejsce poznaniakom w zupełnie nowej odsłonie. Miejsce znajdujące się 15 minut spacerem od Starego Rynku, pełne historii, niepowtarzalnego uroku i wyjątkowego charakteru. Kto tam raz zawita, zakocha się w tym miejscu. Gwarantuję.
To powiedz jeszcze, jaką kuchnię serwuje OT.WARTA?
Poznaniacy znajdą tam polską kuchnię w nowoczesnym wydaniu, inspirowaną dawnymi przepisami zaczerpniętymi ze starych książek kucharskich. To dania, które nawiązują do tradycji, ale są podane w sposób współczesny, z wykorzystaniem najwyższej jakości lokalnych składników. Dzięki temu goście mogą odkrywać klasyczne smaki na nowo, w odświeżonej i kreatywnej formie.
Gdzie znajdujesz inspiracje do rozwoju swoich restauracji i wprowadzania nowych pomysłów? Rozwinąłeś sieć, otworzyłeś OT.WARTĄ, podejmujesz odważne decyzje. Skąd czerpiesz pomysły na to, jak dalej rozwijać swoje marki?
To chyba moja domena, że kiedy mam chwilę wolnego czasu, zaczynam intensywnie myśleć o nowych pomysłach. (śmiech) A tak na poważnie, wszystko wynika z mojej pasji do gastronomii – choć czasem mam wrażenie, że nie zawsze jest to miłość odwzajemniona. (śmiech) Lubię, kiedy coś się dzieje, kiedy jestem w ruchu i mogę tworzyć nowe rzeczy. To właśnie ten dynamizm, poszukiwanie nowych wyzwań i chęć odkrywania, co jeszcze można zrobić, napędzają mnie do działania.
MARZENA ROSZAK PropertyForYou | Budowanie relacji z klientem jest dla mnie najważniejsze
5 grudnia, 2024
Artykuł przeczytasz w: 20 min.
Jest ekspertem branży nieruchomości w słonecznej Hiszpanii. Doradza klientom korzystnie i bezpiecznie dokonać transakcji za granicą, współpracując ze sprawdzonymi deweloperami i hiszpańskimi pośrednikami. Tłumaczy, jak niezbędne jest wsparcie prawnika i pośrednika w całym procesie zakupu nieruchomości, jak przedstawiają się dodatkowe koszty administracyjne, w zależności od regionu czy prowincji. Marzena Roszak zapracowała na wielkie zaufanie ze strony klientów, pomagając im na każdym etapie zakupu, już od pierwszego lotu do Hiszpanii. Jest jak farmer w branży nieruchomości, zasadzi, zasieje dobre relacje, aby potem zebrać obfity plon.
Dlaczego warto skorzystać z wiedzy i doświadczenia pośrednika, kupując nieruchomość w słonecznej Hiszpanii? I dlaczego ta opcja, wbrew obiegowej opinii, jest najtańsza i najbezpieczniejsza?
MARZENA ROSZAK: Wersja z pośrednikiem jest tańsza o błędy, które możemy popełnić, nie znając języka hiszpańskiego niezbędnego w urzędach oraz hiszpańskiego prawa nieruchomości, ogólnie przyjętych zasad i reguł, prawidłowości w postępowaniu krok po kroku, co należy uczynić, aby zabezpieczyć swoją inwestycję oraz swoje pieniądze. Nie pobieram prowizji od klienta, który do mnie przychodzi i chce kupić konkretną nieruchomość. Często ludzie myślą, że pośrednik jest niepotrzebny, bo „co on może zrobić, czego ja nie zrobię?”. Z pełną świadomością i odpowiedzialnością tłumaczę klientom, że warto skorzystać z pomocy i porady pośrednika, nie tylko za granicą, ale również i w Polsce. Pośrednik powinien mieć również kontakt z dobrym prawnikiem, notariuszem, z osobami, które może polecić klientowi podczas całego procesu związanego z zakupem nieruchomości.
Od 2009 roku posiadasz Państwową Licencję Pośrednika w Obrocie Nieruchomościami. Powiedz, proszę, o kompleksowości usług, na jakie może liczyć klient, wybierając Twoją firmę.
Niezależnie w jaki sposób klient się ze mną skontaktuje – czy to jest kontakt przez stronę, poprzez formularz, czy dzięki targom branżowym, czy przez znajomego – ustalamy, co klient potrzebuje i do czego, tzn. czy zakupiona nieruchomość ma być tylko i wyłącznie dla właściciela, jako drugi dom, czy ma to inny cel, najmu krótko- lub długoterminowego. Potem wybieramy oferty w regionie, który klienta interesuje i za kwotę, w której pragnie się zmieścić. Zawsze oscyluję w granicach podanej kwoty, aby nie przekraczać tzw. progu bólu klientów. Kolejnym krokiem jest spotkanie z klientem u mnie w biurze, tu na Libelta 27, czy spotkanie on-line, podczas którego ustalamy, kiedy klient chce oglądać konkretne nieruchomości w Hiszpanii. Moja zasada jest taka, że podczas pierwszego lotu klienta, również lecę razem z nim lub spotykamy się w umówionym miejscu w Alicante. Odbieram klienta np. z hotelu i zwiedzamy okolicę, interesujące go miejsca. Pragnę, aby klient czuł komfort, miał poczucie wsparcia. Często osoby te mają barierę językową lub wcześniej nie dokonywały podobnych transakcji, więc trzeba im w tym pomóc. Obwożę klienta po tych nieruchomościach, które on już wcześniej wybrał, zadeklarował do obejrzenia. Nieraz tak się zdarza, że wizja oferty, która była propozycją mailową, jest inna niż to, co klient zastaje na miejscu. Widzi otoczenie i stwierdza, że jest tu np. za dużo bloków, za mało zieleni, więc natychmiast – w takich wypadkach – uruchamiam swój plan B (śmiech), mając kontakt z deweloperami i pośrednikiem w Hiszpanii, aby pokazać zainteresowanemu podobne oferty w innych lokalizacjach. Moja wizyta, mój lot do Hiszpanii za pierwszym razem jest tzw. moim wkładem w jego potencjalny zakup mieszkania. Tu klient w żaden sposób nie ponosi kosztów za to, że ja z nim lecę. Każdy kolejny lot – gdy klient odczuwa potrzebę dalszej pomocy – ustalany jest i wyceniany indywidualnie. W większości przypadków jeden wspólny lot pomaga wybrać satysfakcjonującą nieruchomość, resztę formalności załatwiamy on-line. Klient jedynie musi przylecieć do Hiszpanii do notariusza na podpisanie aktu notarialnego. Bywa też tak, że podczas pierwszego lotu z klientem inwestycja, która go interesuje jest we wstępnej fazie budowy, kiedy jeszcze nie wjechał sprzęt ciężki i nie rozpoczęły się prace budowlane. Wtedy oglądamy tzw. show house, czyli pokazowe mieszkania dostępne u konkretnych deweloperów, po to, by zobaczyć standard wykończenia wnętrz, a także jakość użytych materiałów. Wówczas zdecydowanie łatwiej podjąć decyzję i wszystko samemu ocenić. Oczywiście, proponuję klientom wsparcie ze strony notariusza, prawnika, jeśli jest taka potrzeba, rekomenduję księgową w Hiszpanii, bo wiem, jak to jest niezwykle przydatne i istotne, np. przy rozliczeniu podatków za wynajem nieruchomości itp. Pomagam też klientom w uzyskaniu kredytu, bo jako PropertyForYou mamy banki oraz brokerów finansowych, z którymi współpracujemy. Ta cała kompleksowość oferty ma aspekt wielowymiarowy, ja po prostu nie pozostawiam klienta samego. Poczuwam się do tego, aby pomóc klientowi, tak jak kiedyś mi pomógł pośrednik…
W taki sposób budujesz więc relację z klientem…
To jedno z moich głównych założeń biznesowych – budować relacje, dawać klientom poczucie bezpieczeństwa oraz zaufania. Zdrowa relacja to fundament współpracy na wielu szczeblach. Kontakt międzyludzki jest przecież niezwykle ważny, nie tylko w branży nieruchomości. Według mnie czynnik ludzki jest po prostu najistotniejszy. Oczywiście, zdarzają się też i takie sytuacje, że lecę z klientem do Hiszpanii na oglądanie umówionych i zaplanowanych nieruchomości, a klient nie podejmuje od razu decyzji. Ja wówczas nie naciskam, nie jestem nachalna – bo sama tego nie lubię. Klient ma zawsze czas na zastanowienie, tyle czasu, ile potrzebuje, nieraz jest to rok lub dłużej. Niekiedy i rezygnuje z aktualnej oferty, bo chce jeszcze poczekać na wymarzoną nieruchomość. Nie obrażam się na to, ma do tego prawo… Często spotykam się z rekomendacją moich klientów, co mnie ogromnie cieszy, motywuje, daje nowy impuls do działania. I tak buduję nieustannie łańcuszek powiązań, sieć znajomości, dzięki właśnie prawidłowym relacjom. Mój mąż śmieje się ze mnie, że jestem farmerem (śmiech), ale coś w tym jednak jest. Gdziekolwiek pracowałam, budowałam relacje, które zostały ze mną na długo, a niektóre i po dziś dzień. Czyli funkcjonuję w branży nieruchomości jako farmer (śmiech), który zasiewa ziarna, dba o zasadzone rośliny, aby przyniosły dobre plony.
Cena za nieruchomość to nie wszystko, bo tak jak wszędzie, tak i w Hiszpanii są opłaty dodatkowe, których nie unikniemy. Jakie to są dodatkowe koszty?
Dodatkowe koszty przy zakupie to ok. 13-15% wartości nieruchomości. W ich skład wchodzą m.in.: – średnio ok. 1,5% tzw. AJD (impuesto de Actos Juridicos Documentados), czyli podatek od czynności cywilnoprawnych. Wysokość podatku zależna jest też od regionu np. w Murcji wynosi 2% ,a w Walencji 0,1% – koszty administracyjne:
notariusz: opłata uzależniona od wartości nieruchomości i uregulowana przepisami prawnymi. Może ulec zmianie, jeśli posiłkujemy się kredytem (doliczana jest kwota aktu notarialnego kredytu hipotecznego),
wpis do księgi wieczystej: ustalany na podstawie wartości nieruchomości (ok. 0,1% do 2%),
jeśli chcemy posiłkować się kredytem hipotecznym zostanie przygotowana na potrzeby kredytu wycena nieruchomości; koszt takiej wyceny to ok. 300-600 euro,
prowizja bankowa przy kredycie,
prowadzenie rachunku bankowego – opłaty zgodnie z tabelą opłat w banku,
10% ITP (Impuesto sobre Transmisiones Patrimoniales ) – czyli podatek od przeniesienia; płatny w sytuacji, gdy planujemy zakup nieruchomości z rynku wtórnego,
prawnik w zależności od zakresu usług, jednakże cena jest ustalana po spotkaniu/rozmowie z przedstawicielem kancelarii prawniczej.
Koszty tzw. administracyjne nie są małe i należy o nich pamiętać, podejmując decyzję o zakupie nieruchomości.
Czyli proces zakupu oraz koszty okołozakupowe w Hiszpanii są bardzo podobne jak w Polsce…
Można tak powiedzieć. Nie patrzymy tylko na podaną podstawową cenę za nieruchomość. Musimy być świadomi dodatkowych kosztów. Ja uczulam, że cena, którą w ogłoszeniach widzi klient, jest ceną netto, do niej więc doliczamy VAT i kolejne opłaty. Pragnę podkreślić, że zarówno w Polsce, jak i w każdym innym kraju funkcjonują koszty okołozakupowe, koszty administracyjne, a pośrednik nieruchomości oraz prawnik niewątpliwie gwarantują bezpieczeństwo transakcji.
Wzięcie kredytu w Hiszpanii stanowi trudność?
Zanim klient podpisze umowę przedwstępną musi iść do hiszpańskiego banku i założyć tam konto. Wszystkie opłaty późniejsze dotyczące nieruchomości, transze kredytu do dewelopera lub opłata końcowa przy podpisaniu aktu notarialnego powinny być uiszczane z hiszpańskiego konta. To związane jest z prawem o przeciwdziałaniu praniu brudnych pieniędzy. Istotny przy całej transakcji jest numer N.I.E. Złożenie wniosku o nadanie numeru N.I.E (Número de Identificación Extranjero), czyli numeru identyfikacji podatkowej dla obcokrajowców, tak jak w przypadku konta bankowego, jest rzeczą niezbędną. Nie ma możliwości podpisania aktu notarialnego bez tego numeru. Można to zrobić bez prawnika i bez pośrednika, ale będzie to trwało bardzo długo. Upieram się i naprawdę namawiam klientów, aby skorzystać z pomocy prawnej, bo wtedy taki nr N.I.E. możemy uzyskać np. w 3 dni. I odchodzą wtedy klientowi kwestie czasochłonne i stresogenne. Wszelkie procedury i formalności zakupu nieruchomości w Polsce i w Hiszpanii są naprawdę bardzo podobne. Jednak w Hiszpanii wzięcie kredytu jest o wiele łatwiejsze i można otrzymać nawet do 70 proc. wartości nieruchomości. Wymagane są do tego takie dokumenty jak: nasz polski BIK (Biuro Informacji Kredytowej), przychody z ostatniego roku lub przy działalności PIT-y z dwóch ostatnich lat (nie ma znaczenia czy działalność jest zarejestrowana w Polsce czy w innym kraju) i dodatkowo wyciąg z konta z ostatnich sześciu miesięcy.
Często podróżujesz do Hiszpanii w celach biznesowych?
Raz na dwa miesiące, nieraz częściej. I planuję sobie tak spotkania, aby zapełnić tydzień, choć wiadomo moja długość pobytu uwarunkowana jest od dostępności lotów. Ostatnio np. poleciałam bez klienta, tylko dlatego, że poumawiałam się z nowymi deweloperami na rozmowy, aby poszerzać wachlarz oferty i możliwości. Choć moim założeniem jest, aby moja działalność pośrednika, pozostała „butikowa”. Nie będę miała na stronie tysiąca ofert z różnych regionów Hiszpanii oraz z różnych stron świata, bo tego zwyczajnie nie chcę. To tak jak w dobrej restauracji, jest krótka karta menu, z wyselekcjonowanymi daniami, ze specjalnościami szefa kuchni, z których restauracja słynie. Skupiam się więc na pewnym terytorium. Oferty u mnie są konkretne, jest ich stosunkowo mało, ale jeśli klient czegoś nie znajdzie, jestem otwarta i będę szukać oferty zgodnie z wymaganiami i oczekiwaniami klienta.
Jak Ci się współpracuje z hiszpańskimi deweloperami?
W Hiszpanii bardzo szybko zmienia się dostępność mieszkań. Podam prosty przykład – odbierałam katalogi na targi we wrześniu br., aby zaprezentować je tu w Poznaniu, to 4 dni przed targami już jedna oferta była nieaktualna, miała bardzo dobrą cenę i znalazła nabywcę. Firmy deweloperskie, z którymi współpracuję, są sprawdzone, przetrwały pandemię lub są na rynku około 10 lat. Patrzę na cenę deweloperów, bo „cena czyni cuda!” i ma odzwierciedlenie w standardzie ofert, w wyposażeniu wnętrz, w materiałach. Deweloperzy, z którymi nawiązałam współpracę, mają naprawdę bogate doświadczenie i prezentują wysoki standard oraz jakość wykończenia. I jeszcze, co pragnę podkreślić, deweloperzy w Hiszpanii są bardzo otwarci na współpracę z pośrednikami, oni bardzo chętnie pokazują nieruchomości, bo przecież im też zależy na sprzedaży. A rynek hiszpańskich nieruchomości obecnie jest bardzo dynamicznym rynkiem, sprzedaje się praktycznie wszystko.
Rozumiem, że w Twoich ofertach przeważa rynek pierwotny…
Tak, 90 proc. ofert, które zamieszczone są na stronie PropertyForYou, pochodzi z rynku pierwotnego. Moim zdaniem rynek pierwotny jest w dużej mierze bezpieczniejszy dla klienta niż rynek wtórny, nie wymaga aż tyle stresu i dokumentacji. Kupując mieszkanie z rynku wtórnego, musimy najpierw sprawdzić nieruchomość, czy nie ma zadłużenia, nieoczekiwanych dzikich lokatorów, czyli tzw. okupas. W przypadku rynku wtórnego zawsze należy zrobić audyt nieruchomości.
Z jakiego regionu masz najwięcej ofert?
Cały czas jest to wybrzeże Costa Blanca, choć schodzę coraz niżej, czyli aż do okolic Murcji na Costa Cálida. Posiłkuję się też wsparciem hiszpańskich pośredników, bo ja np. nie mogę sprzedać nieruchomości w Rzymie, Barcelonie czy Bilbao, raczej formalnie mogę (śmiech), ale nie dostanę za to wynagrodzenia. Musiałabym mieć osobną działalność w każdym z tych regionów, co jest dość problematyczne i dla mnie niepotrzebne. Skupiam się zatem na Costa Blanca i coraz bardziej Costa Cálida. Rejon Murcji jest przepiękny, nieprzepełniony jeszcze turystami. Ekspansja branży nieruchomości idzie już w tym kierunku, choć nadal jest to region, gdzie jest mniej turystów i wpływa to na większy komfort i odpoczynek. Jeśli klienci chcą kupić mieszkanie w okolicach Alicante, w Benidormie, czy kierując się w stronę Walencji, np. w miejscowości Calp – to już muszą się liczyć z wyższymi cenami, a po drugie z napływem turystów z różnych stron świata, co powoduje niejednokrotnie tłok i duży ruch. Te lokalizacje są też po prostu droższe, bo jest tam coraz mniej miejsca na nowe nieruchomości, dodatkowo dominuje teren skalisty. Uwarunkowania terenu, ale i moda na te miejsca spowodowała ich przepełnienie.
Ze względu na ekspansję turystów do Hiszpanii, zmieniają się przepisy dotyczące najmu wakacyjnego. Reformy te obowiązują już w Barcelonie, w Alicante i Walencji, a prawdopodobnie tendencja rozszerzy się na całe wybrzeże. Jakich kwestii dotyczą te przekształcenia?
Przede wszystkim mieszkanie wynajmowane może być tylko w całości, nie na pokoje, jak funkcjonowało do tej pory. Licencja wakacyjna wydawana będzie raz na 5 lat na właściciela, a nie na nieruchomość jak to miało miejsce do tej pory i przy każdym odnowieniu będzie wymagana zgoda wspólnoty mieszkaniowej. Najem krótkoterminowy nie może być dłuższy niż 10 dni dla jednej rodziny czy osoby. Właściciel posiada pełną odpowiedzialność za nieruchomość, a nie firmy zarządzające. Nowe przepisy mówią również o tym, że nie ma opcji zostawiania kluczy w skrzynkach pocztowych z kodem, właściciel musi więc zapewnić całodobowy kontakt telefoniczny, a przekazanie kluczy musi odbyć się osobiście lub przez osoby zarządzające nieruchomością. Wymagane jest także opracowanie wewnętrznego regulaminu obiektu, informacje przeciwpożarowe w kilku językach, a także należy przed wynajmem uzyskać raport gminny potwierdzający fakt, że lokal jest zgodny z planami urbanistycznymi. Te restrykcyjne obostrzenia będą się rozszerzać, bo są one wynikiem kryzysu mieszkaniowego nie tylko w Hiszpanii, ale i w całej Europie, oraz spowodowane są napływem dużej liczby turystów wakacyjnych. Wspomniałaś o licencji turystycznej. Jaki jest jej koszt oraz czas do jej uzyskania? Będę się powtarzać (śmiech), ale tak już jest, że wszystkie koszty w Hiszpanii uzależnione są od prowincji, od regionu. Maksymalnie trzeba liczyć w granicach 600 euro za licencję turystyczną, a czas oczekiwania na nią to od 3 do 6 miesięcy. Może być i krócej, ale bezpieczniej założyć około pół roku. Z takich ciekawostek – Barcelona planuje zakazać do listopada 2028 wynajmu mieszkań krótkoterminowych. Najprawdopodobniej poskutkuje to wycofaniem ponad 10 tysięcy mieszkań, które obecnie posiadają licencję turystyczną. Natomiast w centrum Majorki nie wynajmie się mieszkania, można to zrobić, ale bardziej na obrzeżach miast.
Czy jest jakieś wyjście z tej patowej sytuacji blokady najmu wakacyjnego?
Aby ostudzić niepokój potencjalnych klientów, powstają nowe możliwości. W związku ze zmianami, nawiązałam kontakt z deweloperem w okolicach Murcji, jednym z pierwszych budujących na gruncie turystycznym, czyli takim, który już od początku przeznaczony jest pod usługi np. hotelowe. Stawia w okolicach Murcji apartamentowce, w których jest recepcja i obsługa 24h/dobę oraz są osoby dedykowane do zarządzania najmem. Co ważne, VAT jest wtedy nie 10 proc., a 21 proc. W tym przypadku mamy jednak możliwość odzyskania VAT-u w przeciągu niecałego roku, od momentu, kiedy dokona się zakupu nieruchomości. Deweloper sugeruje również pomoc ze strony doradcy podatkowego, czyli jest obsługa na kilku poziomach. W takim wypadku właściciel mieszkania od razu może otrzymać licencję turystyczną, tzw. zgodę na najem wakacyjny, bo w tych obiektach jest wszystko, co jest wymagane w prawie hiszpańskim. I według mnie jest to bardzo dobre rozwiązanie. Tutaj nie ma ryzyka i niedociągnięć w tym temacie. Hiszpańscy deweloperzy znaleźli pewną lukę i zaczęli z niej korzystać, aby nie osłabić przepływu turystów z różnych stron świata.
Jeśli klient kupuje nieruchomość stricte pod wynajem krótkoterminowy, wakacyjny, czy może również korzystać z tego obiektu?
Właściciele nieruchomości turystycznych, aby ubiegać się o zwrot VAT-u, zobligowani są wynająć mieszkanie cztery miesiące w przeciągu roku, a w pozostałe miesiące mogą z niego korzystać. Każdy właściciel do swojej nieruchomości może przyjechać, kiedy tylko chce, oczywiście po uprzednim ustaleniu z operatorem nieruchomości, czyli firmą zarządzającą obiektem.
Choć czas wakacyjnych urlopów jest dość odległą perspektywą, bo przed nami dopiero sezon zimowy, to warto być obeznanym w wynajmie wakacyjnym w Hiszpanii. Ile można zarobić za wynajem jednej nieruchomości, biorąc pod uwagę sezon niski, średni i wysoki?
Poza sezonem obłożenie turystów może być w granicach 20%, w sezonie średnim ok. 60% , a w wysokim ok. 90%. Koszty? Zależnie od lokalizacji. W niektórych przypadkach za tę samą nieruchomość poza sezonem można uzyskać 700 euro miesięcznie, a w sezonie wysokim i średnim od 150 euro dziennie lub więcej. Założenie ma sens, jeśli najem jest na okres nie krótszy niż 3 dni. Wszystko zależy od regionu, powtórzę raz jeszcze. Są takie miejsca na wybrzeżu, gdzie wynajmujący mają widok na morze z obu stron, co stanowi o atrakcyjności tych lokalizacji. I funkcjonuje tam tylko sezon średni i sezon wysoki. W sezonie wysokim właściciel otrzymuje od 350 euro za dobę wynajmu, a w okresie średnim między 100-200 euro za dobę, czyli zarobek rewelacja! Przy najmie nieturystycznym właściciel może liczyć na ok. 1 tys. euro miesięcznie za mieszkanie z 2 sypialniami; tu przy najmie długoterminowym odpadają koszty firmy zarządzającej. Natomiast przy najmie krótkoterminowym, tzw. turystycznym, musi być opłacana firma, która zajmuje się zarządzaniem obiektem.
A jak windowany jest koszt zlecenia opieki nad mieszkaniem firmie zarządzającej?
Znowu ten koszt uzależniony jest od regionu i wynosi od 20 do nawet 50 proc., średnio trzeba brać pod uwagę ok. 30 proc.
Ile wynosi podatek od wynajmu?
19 proc., podatek dochodowy, w okresach wynajmu, minus koszty np. za firmę zarządzającą itd. Nie trzeba zakładać działalności gospodarczej do momentu aż nie przekroczymy więcej niż pięciu nieruchomości.
Zatrzymałyśmy się na temacie kosztów, wyjaśnij jeszcze, jak często płaci się podatek od nieruchomości, jakie są przykładowe stopy zwrotu.
Podatek od nieruchomości płacony jest podobnie jak w Polsce, czyli raz do roku. Uzależniony jest od powierzchni nieruchomości, a w większości przypadków wynosi ok. 1 proc. Natomiast przykładowe stopy zwrotu z inwestycji plasują się między 5 a 10 proc., zależnie od prowincji i atrakcyjności, choć tak rozsądnie trzeba liczyć ok. 8 proc.
Jesteś właścicielką mieszkania w Hiszpanii, które jest Twoją wizytówką, można je oczywiście obejrzeć, ale nie podlega najmowi. Od momentu zakupu tej nieruchomości zmieniły się Twoje plany biznesowe. Opowiedz o tym pokrótce.
Gdy z mężem zdecydowaliśmy się na zakup mieszkania na wybrzeżu Costa Blanca, 7 km od miejscowości Torrevieja, również korzystaliśmy z usług i pośrednika, i prawnika. Podkreślę, że w całym procesie zakupu nieruchomości tak profesjonalne wsparcie było dla nas niezbędne. Zaczęliśmy szukać bezpiecznej przystani, gdy wybuchła pandemia, następnie wojna w Ukrainie i nie wiadomo było, jaki obrót przyniosą sprawy geopolityczne. Kupiliśmy dziurę w ziemi, nie mury budynku… Mój mąż nawet stwierdził, że kupiliśmy część łąki (śmiech), bo nic tam wówczas nie było, proces budowy nie był nawet rozpoczęty. Co istotne, koszty za nieruchomość drożeją w Hiszpanii nawet 30% od momentu wbicia przysłowiowej łopaty. Kupując zatem nieruchomość na etapie dziury w ziemi, mamy pewność, że koszt inwestycji będzie mniejszy. Odebraliśmy mieszkanie w przeciągu 1,5 roku, czekaliśmy aż deweloper odda do użytku wszystkie przewidziane części wspólne. I od tego momentu naszego zakupu zaczęły do mnie spływać pytania od przyjaciół, od znajomych, jak wygląda proces zakupu nieruchomości w Hiszpanii. Zbieg okoliczności pozwolił mi na przekształcenie się na bycie pośrednikiem nieruchomości w Hiszpanii. Dlatego ze swojego doświadczenia rekomenduję wybór pośrednika oraz wsparcie prawnika przy zakupie mieszkania, apartamentu dla siebie lub w celach najmu. Z tym pośrednikiem, który wtedy nam pomógł, ja współpracuję nadal. Nie planowałam takiego ruchu, zmiany lokalizacji mojej profesji, ale życie samo napisało scenariusz. (śmiech) Oczywiście, jestem wdzięczna losowi za taką zmianę, u mnie często nieplanowane rzeczy mają dobre zakończenia.
Jaki masz kolejny biznesowy koncept?
Dzięki nowym klientom, których uzyskałam drogą marketingu szeptanego, moim zdaniem najlepszą z możliwych, oraz za pośrednictwem targów branżowych, wciąż się rozwijam. Ponadto pierwszy mój wywiad w „Poznańskim Prestiżu” przysporzył mi wielu nowych klientów, z czego jestem bardzo dumna. Ten nieustanny rozwój mojej działalności oraz zapytania ze strony klientów o Włochy, głównie region Toskanii czy Mediolanu oraz okolice sławnego jeziora Como, spowodowały, iż następnym kierunkiem mojej destynacji jest właśnie słoneczna Italia. Nawiązałam już współpracę z pośrednikiem nieruchomości we Włoszech, konkretnie z tego regionu, który mnie i moich klientów interesuje. Mam nadzieję, że od nowego 2025 roku ruszę już pełną parą, a to tylko i wyłącznie, że ja nie lubię niczego na tzw. wariata. Tak samo było z Hiszpanią, i tak samo jest obecnie z Włochami – dużym szacunkiem darzę osoby, które chcą wydać swoje pieniądze za granicą i uważam, że powinni oni mieć bardzo wysoki poziom bezpieczeństwa. Muszę mieć zaufanego pośrednika, sprawdzonych deweloperów, prawnika oraz księgową w danym regionie, aby cokolwiek móc rekomendować klientom. Uważam, że przy transakcji są to cztery najważniejsze filary.
Moda oversize, czyli ubrania o przeskalowanych krojach, na dobre zadomowiła się w naszych szafach. To trend, który od dekad zyskuje na popularności, zmienia pojęcie proporcji i klasycznego dopasowania ubrań do sylwetki. Choć luźniejsze kroje były obecne już wcześniej, moda oversize dziś jest wynikiem połączenia wpływów streetwearu, popkultury i wybiegów, gdzie projektanci na nowo odkrywają swobodę form. A my użytkownicy mody z coraz większą fascynacją po nią sięgamy.
Tekst i stylizacje: Anna Śmiechowska, zdjęcia: Adobe Stock
Wydawać by się mogło, że moda oversize to współczesny trend, a jednak jego korzenie sięgają już lat 80., kiedy to projektanci tacy jak Yves Saint Laurent czy Rei Kawakubo eksperymentowali z formą, odchodząc od przylegających do ciała sylwetek. Saint Laurent stworzył ubrania o luźniejszych, swobodnych krojach, które miały na celu dać kobietom więcej komfortu i pewności siebie. Kawakubo z kolei zrewolucjonizowała modę dzięki swojej koncepcji „antymody”, gdzie asymetryczne i obszerne ubrania symbolizowały estetyczną rewolucję, ale też wyzwanie rzucone tradycyjnym wyobrażeniom o kobiecej sylwetce. I tak jest do dziś, warto znać zasady proporcji sylwetki, aby umiejętnie wykorzystywać przeskalowane formy w codziennych stylizacjach.
Nowa elegancja – luźne kroje jako symbol wyrazistości
Za duże ubrania stały się modne i z roku na rok przybywa ich fanów. Znam kobiety, które zarzekały się, że nie ubiorą męskiej marynarki, a dzisiaj… nie wyobrażają sobie katować ciała zbyt obcisłą i przylegającą do ciała marynarką. Luźne płaszcze, obszerne marynarki czy zbyt duże bluzy zaczęły symbolizować nową elegancję – swobodną, wyrazistą i odważną. Moda oversize na wybiegach to nie tylko oversize dla efektu show. Projektanci bawią się proporcjami, tworząc kreacje, które choć na pierwszy rzut oka mogą wydawać się za duże, w rzeczywistości są idealnie przemyślane. Dzięki temu noszenie oversize’u nabrało nowego znaczenia – to wyraz kreatywności, a przede wszystkim komfortu.
Klucz do udanej stylizacji oversize – gra proporcjami i warstwowanie
Noszenie ubrań oversize wymaga pewnej wprawy, aby zachować balans i nie wyglądać „przytłoczonym”. Kluczem jest odpowiednie dobranie proporcji. Jedną z podstawowych zasad stylizacji oversize jest łączenie luźnych elementów z bardziej dopasowanymi. Na przykład: szeroka, oversize’owa bluza świetnie będzie wyglądać w zestawieniu z wąskimi jeansami, co pozwoli zachować odpowiednie proporcje sylwetki. Z kolei obszerne spodnie mogą być doskonałym tłem dla bardziej dopasowanej góry, jak np. T-shirt. Ciekawe stylizacje w trendzie oversize stworzymy, stosując warstwowanie ubrań. Dłuższa koszula wystająca spod krótszej kurtki czy obszerna marynarka nałożona na cienki golf to świetny sposób na dodanie luzu i dynamiki w stylizacji. Wybierając obszerne płaszcze czy garnitury, kobiety tworzą odważne i nowoczesne stylizacje. Luźne kroje są elementem swobodnej elegancji. A co ważne, dobrze ubrane, dodają charakteru stylizacji zarówno sylwetce XS, jak również XXL. Osobiście uważam, iż oversize przeciwstawia się tradycyjnym standardom kobiecej sylwetki, przedstawiając ją w nowym świetle i podkreślając trend oversize jako niezależność i indywidualną decyzję kreacji wizerunku.
Dodatki – dopełnienie stylizacji w stylu oversize
Damskie szerokie spodnie w wersji oversize o prostym lub lekko rozszerzanym kroju są dzisiaj super alternatywą dla klasycznych cygaretek. Warto wspomnieć o dodatkach, które coraz częściej dopełniają klasyczne stylizacje w nieco większym luźnym stylu, podkreślając naszą wolność.
Komfort i swoboda ruchów – odpowiedź na potrzeby współczesności
Moda oversize zyskała popularność przede wszystkim dzięki zapewnianiu wygody i swobody ruchów, co jest kluczowe w zabieganym, współczesnym świecie. Ponadto, ten styl daje możliwość eksperymentowania z modą – można bawić się warstwami, proporcjami i nieoczywistymi zestawieniami. To także pewien wyraz odwagi – noszenie oversize’u może być manifestacją odrzucenia utartych norm, wyzwoleniem od presji dopasowanego ciała.
Oversize dla każdej sylwetki
Moda oversize ma w sobie uniwersalność i prostotę – może być elegancka, casualowa, sportowa, a jednocześnie dostępna dla osób o różnych sylwetkach. To styl, który łączy w sobie swobodę i wyrafinowanie, a jego popularność pokazuje, że „za duże” ubrania mają w sobie ogromny potencjał. Powtórzę się: potencjał dla każdej sylwetki – zarówno tej szczupłej, jak również bardziej obfitej. To jeden z trendów, który nie tylko odzwierciedla zmieniające się podejście do mody, ale również odpowiada na potrzeby współczesnych konsumentów, szukających komfortu i wyrazistości. Moda oversize rozwija się dynamicznie i z pewnością zostanie z nami jeszcze na długo.
Ania Śmiechowska stylistka mody. Pomaga odkrywać unikalny styl i budować pewność siebie poprzez odpowiedni dobór ubrań. Wierzy, że moda powinna podkreślać indywidualność, dlatego jej motto brzmi: „Bądź sobą, nie kopią”. Zaraża pozytywną energią i pokazuje, że ubranie ma moc i jest ogromnym narzędziem naszego sukcesu.
SPA52 Medical Institute | Wysoka jakość usług oraz bezpieczeństwo klientów są dla nas najważniejsze
12 listopada, 2024
Artykuł przeczytasz w: 17 min.
Przyjechałam do SPA52 Medical Institute, zaparkowałam auto na terenie posesji i weszłam po schodach w jesiennym klimacie, ozdobionych dyniami i wrzosami. Po przekroczeniu progu Instytutu moim oczom ukazują się stylowe wnętrza oraz wita mnie uśmiechnięta recepcjonistka, pyta w czym może pomóc i odbiera płaszcz, kierując do strefy relaksu. To miejsce, w którym można poczuć się wyjątkowo, a kwintesencja tego, co wyróżnia SPA52 na tle konkurencji, jest nadal przede mną… czyli wysoki poziom wiedzy oraz jakość usług, doskonałe kosmetyki oraz najwyższej klasy innowacyjne technologie. O głównych założeniach i wartościach tego miejsca opowiedziały właścicielka Katarzyna Charłampowicz-Jabłońska i managerka Magdalena Januszkiewicz-Kaczmarek.
Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: Maciej Zakrzewski, Olga Jędrzejewska
Po roku od przejęcia firmy zdecydowaliście się Państwo na zmianę logo. Co wiąże się z tą zmianą?
KATARZYNA CHARŁAMPOWICZ-JABŁOŃSKA: Może cofnę się trochę do historii naszego Instytutu. 9 lat temu poprzednia właścicielka stworzyła wyjątkowe miejsce na mapie nie tylko Poznania, ale i Polski. Kiedy nieco ponad rok temu skierowała do nas propozycję przejęcia Instytutu, podejmowałam decyzję nie tylko od strony inwestycyjnej, ale także jako wieloletnia klientka. Zdawałam sobie sprawę z wysokiej jakości usług oraz fantastycznego zespołu i nie wyobrażałam sobie Poznania ani Grunwaldzkiej 52 bez tego miejsca. Wkroczyłam zatem do zupełnie nowej branży, co prawda z biznesową historią i doświadczeniem, ale jednak zupełnie odmiennym charakterem działalności. Z doradztwa w zakresie transfer pricingu, gdzie skupiamy się na relacjach B2B, przeszłam do branży beauty, gdzie liczą się relacje B2C, ale przede wszystkim człowiek-człowiek.
Katarzyna Charłampowicz – Jabłońska
Wiedziałam jednak, że to, co stałe w obu przypadkach i w co wierzę niezmiennie od lat, to że jakość usług i wygoda oraz bezpieczeństwo klientów zawsze się wybronią. Od tego właśnie hasła zaczęły się mniejsze i większe zmiany. Wsłuchaliśmy się w głosy naszych klientów oraz głosy naszego zespołu i w ciągu ostatniego roku wprowadziliśmy szereg zmian zarówno tych materialnych i namacalnych, jak i tych niematerialnych. Wyremontowaliśmy 2 gabinety pedicure, wyposażając je w nowe, dużo wygodniejsze fotele dla klienta, ale także dla pedicurzystek, 2 gabinety kosmetologiczne, stanowiska manicure oraz dwa gabinety masażu. Pojawiła się poręcz na pierwsze piętro ułatwiająca wejście, wiata dla rowerów, dla tych, którzy chcą do nas docierać na jednośladach. Postawiliśmy na wysokiej jakości kosmetyki. Wyselekcjonowaliśmy marki, które dają naszym gościom i kosmetologom zarówno duże możliwości zabiegowe, jak i pozwalają zaproponować naszym klientom wysokiej klasy pielęgnację domową. W tej chwili naszą bazę stanowi ZO SKIN Health, SELVERT, Peel Mission oraz Saint Malo w zakresie ciała.
Zakupiliśmy sprzęty, częściowo wymieniając wysłużone urządzenia na nowe, a częściowo oferując zupełnie nowe zabiegi z wykorzystaniem najnowocześniejszych technologii jak np. pierwszy laser wolumetryczny dostępny w Poznaniu. Postawiliśmy mocno na szkolenie personelu z zakresu technologii, pielęgnacji oraz kosmetyków, co zaowocowało ponad 70. godzinami szkoleń w przeliczeniu na jednego kosmetologa.
I gdy zbliżaliśmy się do końca pierwszego dla nas roku działalności w branży beauty, gdy zaczęliśmy lepiej rozumieć ten rynek i poczuliśmy się w Instytucie jak u siebie, stwierdziliśmy, że czas na jeszcze jedną zmianę, a mianowicie zmianę logo. Od samego początku wiedzieliśmy, że nie chcemy odcinać się od historii tego miejsca, pragniemy je tylko ulepszyć, podkręcić i związać bardziej z adresem. Zmieniliśmy więc nazwę z GOOD TIME Instytut and Medical Spa na SPA52 Medical Institute. Postanowiliśmy pozostać przy eleganckim granacie, który był od dawna charakterystycznym kolorem dla Instytutu. Widnieje on także w tle naszego nowego znaku graficznego, tak jak historia tego miejsca pozostaje w tle naszych nowych działań. Nowa nazwa i znak mają nas pchać ku nowemu, nowocześniejszemu i lepszemu. Spleciona 5 i 2 mają podkreślać, że jednoczymy się pod tym adresem wszyscy, czyli klienci, kosmetolodzy oraz my zarządzający jako ludzie otrzymujący, ale też dający piękno i stąd nasze hasło UNITED BY BEAUTY.
Wiem, że jesteście obie Panie, właścicielka i managerka SPA52 z kompletnie innych branż niż beauty. Czy takie nowe spojrzenie pomaga w biznesie kosmetologicznym?
MAGDALENA JANUSZKIEWICZ-KACZMAREK: Tak, to prawda. Obie mamy doświadczenie z różnych branż i żadna z nas nie zdobywała go dotychczas w branży beauty. Był to zatem skok na głęboką wodę. Obawiałyśmy się wejścia w świat kosmetologii i przejęcia szeregu nowych obowiązków, gdyż jest to wysoce specjalistyczna dziedzina, jest to bardzo hermetyczne środowisko i wiele osób się tu zna, a my jesteśmy nowe. Musiałyśmy poznać specyfikę działalności w tej branży, przyzwyczaić się do pracy z tak dużym kobiecym zespołem, poznać dostawców i nauczyć się naszej szerokiej oferty. Na szczęście na co dzień mamy merytoryczne wsparcie naszej wysoko wykwalifikowanej kadry. Wszystkie decyzje dotyczące rozwoju, w tym zakupu nowych technologii oraz uzupełnienia naszej oferty białej kosmetyki czy masaży, podejmujemy wspólnie z naszymi specjalistkami po przeprowadzeniu szczegółowych analiz. Dotychczas obie byłyśmy odbiorcami takich miejsc, dzięki czemu znamy spojrzenie i oczekiwania drugiej strony – naszych gości. Rozumiemy, że to, co oczywiste i zrozumiałe dla specjalisty nie zawsze jest takie jasne dla odbiorcy naszych usług, więc czasem trzeba zmienić język na bardziej przystępny i mniej specjalistyczny, wyjaśnić specyfikę zabiegu w bardziej przystępny dla laika sposób. Chcemy, żeby nasi klienci czuli się zaopiekowani od wejścia do wyjścia, a nawet dłużej. Mamy po tych kilkunastu miesiącach wizję jak prowadzić wyjątkowe i ekskluzywne miejsce w sercu Poznania.
Magdalena Januszkiewicz-Kaczmarek
K.CH.-J.: Zdecydowanie, o czym wspominałam wcześniej, wywodzimy się spoza branży beauty. Poznałyśmy się z Magdą na studiach, na ówczesnej Akademii Ekonomicznej na kierunku Inwestycje Kapitałowe i Strategie Finansowe Przedsiębiorstw. Już wtedy wiedziałyśmy, że obie mamy podobne cechy jak pracowitość, upór w dążeniu do celu, ale także spójne poczucie estetyki tak ważne w tej branży. I wówczas przebiegła mi taka myśl, że w przyszłości mogłybyśmy pomyśleć o wspólnym biznesie. Czekałyśmy cierpliwie, zdobywając nasze doświadczenia w różnych innych dziedzinach aż się udało! (śmiech) Zaproponowałam Magdzie, aby mnie zastąpiła, gdy wyjeżdżałam na dłuższy, zaplanowany dużo wcześniej wyjazd. Miały to być 2 tygodnie wdrożenia i prawie 3 tygodnie zastępstwa, choć po cichu liczyłam, że Magda się odnajdzie w naszym Instytucie i że uda mi się ją namówić, żeby została z nami na dłużej. Ona bardzo szybko wdrożyła się w tematykę gabinetów kosmetologicznych, idealnie nawiązała relacje z pracownikami i okazała się bardziej poukładana ode mnie w swoich działaniach. Jest bardzo zaangażowana. Jest moim nieocenionym wsparciem i siostrzaną duszą w bieżącej działalności SPA52, a także w podejmowaniu strategicznych działań i decyzji. Ma wspaniały kontakt z zespołem, jest bardzo wyważona, w porównaniu z moim emocjonalnym charakterem i potrafi rozmawiać z ludźmi, co przy tak dużym zespole jest nieocenione. Dziś nie wyobrażam sobie innej osoby na stanowisku managera.
Promujecie SPA52 jako miejsce, gdzie wykorzystywany jest najnowocześniejszy sprzęt i gdzie bez ingerencji skalpela można wyszczuplić sylwetkę. Jakie konkretnie zabiegi w SPA52, dają tak wyczekiwany rezultat redukcji tkanki tłuszczowej, ujędrniania skóry ciała?
M.J.-K.: Nie da się jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, która technologia jest najlepsza, ponieważ każda z nich jest wyjątkowa. Urządzenia dobieramy bezpośrednio do wskazań i potrzeb pacjenta. W zakresie wyszczuplania i modelowania mamy możliwość korzystania m.in. z fali radiowej, mikrofali Coolwaves pro (z końcówką do wyszczuplania dolnej części twarzy), kriolipolizy, endermomasażu czy fali uderzeniowej. Przykładowo wykorzystanie fali radiowej pozwala na modelowanie sylwetki, ujędrnienie skóry, a także redukcję cellulitu. Nasza aparatura wykorzystuje aż 5 różnych częstotliwości (470 kHz, 1 mHz, 2 mHz, 4 mHz, 6 mHz). Taki zakres pracy sprawia, że zabieg jest dokładny, bezpieczny i bardzo skuteczny. Efekty, których możemy oczekiwać to likwidacja wiotkiej skóry np. na brzuchu i wewnętrznej stronie ud, poprawa gęstości skóry oraz redukcja miejscowo zgromadzonego cellulitu. Z kolei mikofale Coolwaves selektywnie docierają do miejscowo nagromadzonej tkanki tłuszczowej i w nieinwazyjny sposób prowadzą do jej redukcji, bez ryzyka uszkodzenia otaczających tkanek. Jest to bezpieczne i komfortowe dla pacjenta. W efekcie możemy spodziewać się zmniejszenia obwodów np. na brzuchu, udach czy ramionach, a także redukcji drugiego podbródka. Jest to zabieg, który uwielbiają także nasi panowie. Nieoceniona jest również siła endermomasażu, który w naturalny sposób pobudza metabolizm komórek tłuszczowych, poprawia ukrwienie, drenuje i dotlenia nasze ciało. Niweluje obrzęki i zastoje limfatyczne. Nasze specjalistki, mając do dyspozycji tak szeroki wybór po dokładnej konsultacji i zebraniu szczegółowego wywiadu, dobierają najlepsze technologie, dostosowane indywidualnie do pacjenta, łącząc je w personalizowane beauty plany.
Obecnie dużo zagadnień z różnych dziedzin życia ma u podłoża aktywność fizyczną, zdrowy styl życia, właściwe odżywianie, ruch, po to aby prawidłowo funkcjonowały nasze mięśnie i nie zastały się kości. Ruch pozytywnie i holistycznie wpływa na nasz organizm. W SPA52 pomagacie mięśniom za pomocą elektrostymulacji. Na czym polega ten zabieg?
K.CH.-J.: Polega on na kompleksowym i nieinwazyjnym rzeźbieniu sylwetki. Ujędrnia jednocześnie skórę, redukuje komórki tłuszczowe oraz rozbudowuje mięśnie. Jest to możliwe dzięki synergii wykorzystania pola magnetycznego oraz skoncentrowanej stymulacji elektromagnetycznej. Taka elektrostymulacja przynosi często widoczny efekt np. uniesionych pośladków czy napiętego brzucha już po pierwszym zabiegu, choć najlepsze efekty uzyskuje się po wykonaniu serii. Oprócz aspektu wizualnego możemy też uzyskać efekt zdrowotny i fizjoterapeutyczny, tj. wzmocnienie mięśni po kontuzjach czy przygotowując się do intensywnego wysiłku fizycznego.
Laser jest fenomenalnym wynalazkiem naszych czasów, niezbędnym zarówno w medycynie ogólnej, chirurgii, uroginekologii, jak też w medycynie estetycznej i kosmetologii. Jakie zabiegi w oparciu o laser mogą otrzymać klienci w SPA52 i jakie są tego benefity dla skóry?
K.CH.-J.: Mamy wiele urządzeń, których działanie opiera się na różnego rodzaju laserach w naszym Instytucie. Najważniejszy ich podział to 2 rodzaje: lasery do usuwania niechcianego owłosienia oraz lasery umożliwiające różnego rodzaju terapie skóry. W zakresie depilacji mamy dostępne dwie technologie: laser diodowy oraz laser wykorzystujący dwie długości fali aleksandrytową oraz neodymowo-yagową. To daje nam możliwość skutecznego pozbywania się zarówno ciemniejszego, mocniejszego owłosienia w przypadku pierwszego urządzenia, jak i usuwania delikatnych i jasnych włosków w przypadku drugiego. W zakresie odmładzania twarzy mamy cały szereg laserów poczynając od laserów frakcyjnych zarówno ablacyjnych, jak i nieablacyjnych. Służą one do odmładzania i resurfacingu twarzy, usuwania przebarwień, rozstępów i blizn potrądzikowych, a także zamykania naczynek. Mamy także naszą perełkę – laser wolumetryczny. Jest to urządzenie, które wykorzystując odpowiednią długość fali, oddziałuje na głębokie warstwy skóry. Pobudzając dodatkowo nasz kolagen do odbudowy i stymulując jego produkcję, nie powodując jednocześnie uszkodzenia skóry. Zabiegi z użyciem lasera wolumetrycznego poprawiają strukturę skóry, jej jędrność, owal twarzy, wygładzają skórę szyi i dekoltu, spłycają niechciane zmarszczki. Można uzyskać z jego pomocą także efekt pełniejszych ust bez użycia igły i wprowadzania preparatów. W przypadku laseru wolumetrycznego wszystko odbywa się bezboleśnie, bez okresu rekonwalescencji i wyłączenia pozabiegowego.
Jakie są jesienne hity w SPA52?
K.CH.-J.: Okres jesienny jest idealny na wykonywanie zabiegów z wykorzystaniem wspomnianych wcześniej laserów, gdyż w okresie jesieni i zimy nie wystawiamy naszej skóry tak bardzo na działanie światła słonecznego. Jest to doskonały czas, aby przygotować się do lata, aby zdecydować się na wykonywanie bardziej inwazyjnych zabiegów z wykorzystaniem szeregu urządzeń służących do mikronakłuwania i mezoterapii skóry, co pobudza ją do przebudowy. W drodze do Instytutu jest także nowiutka platforma z radiofrekwencją mikroigłową, która pojawi się w połowie listopada, a od kilku dni jest u nas także lampa led, umożliwiająca nam poszerzenie oferty w zakresie szybszego gojenia się po bardziej inwazyjnych zabiegach oraz usług dla osób z trądzikiem różowatym, łuszczycą czy choćby z aktywną opryszczką, którym do tej pory nie mogliśmy zaoferować satysfakcjonującej pomocy. Jesień to jednak także dobry czas na nawilżenie skóry, kwasy, białą kosmetykę, a także na znalezienie chwili na relaks i masaże czy rytuały wykonywane przez nasze fizjoterapeutki przy przygaszonym oświetleniu i blasku świec, we wnętrzach zaprojektowanych z myślą o komforcie i odpoczynku, czemu służą wybrane kolory, estetyczne aranżacje i przytulne tkaniny.
Dysponujecie wieloma technologiami na światowym poziomie, czy w związku z tym można je łączyć, tak aby uzyskać jeszcze bardziej zadowalające efekty?
M.J.-K.: Poza wymienionymi powyżej urządzeniami do modelowania sylwetki, laserami czy urządzeniami do mikronakłuwania w naszej ofercie znaleźć można także stymulatory tkankowe podawane zarówno igłą, jak i kaniulą oraz egzosomy. Mamy także urządzenia do tzw. zabiegów bankietowych, które dają natychmiastowy efekt oczyszczenia czy rozświetlenia skóry. Ta cała pula kilkudziesięciu urządzeń na światowym poziomie zgromadzonych pod jednym dachem, najwyższej klasy certyfikowane preparaty i wyselekcjonowane kosmetyki wraz z wieloletnią wiedzą i doświadczeniem naszych kosmetolożek w zakresie łączenia terapii sprawiają, że możemy zaoferować naszym klientom możliwość uzyskania spektakularnych efektów bez użycia skalpela. K.CH-J.: Z uwagi na dużą ilość dostępnych u nas sprzętów mamy możliwość wyboru spośród wielu innowacyjnych technologii, a co za tym idzie najlepszego dostosowania ich do potrzeb i wskazań danego pacjenta. Nasi goście nie muszą szukać innego miejsca z dostępnym zabiegiem, gdyż wszystko znajdą u nas, pod dachem SPA52.
Jakie macie Panie swoje ulubione zabiegi w SPA52?
M.J.-K.: Ja osobiście jestem zachwycona działaniem fali radiowej w połączeniu ze stymulatorami tkankowymi oraz laserem wolumetrycznym. Do tego regularnie dbam o pielęgnację zarówno w gabinecie, jak i w domu, korzystając z kosmetyków ZO SKIN Health. Ponadto regularnie korzystam z masaży i rytuałów na ciało, pozwalając sobie na chwilę wytchnienia i relaksu. K.CH.-J.: Tej wiosny i lata skupiałam się głównie na elektrostymulacji mięśni, ale także na odpowiednim nawilżaniu skóry, wykonując m.in. zabiegi z wit.C szwajcarskiej marki SELVERT, i stosowałam stymulatory tkankowe. Choć zabieg nie należy do moich ulubionych pod kątem odczuć, to daje rewelacyjne efekty napięcia i rozświetlenia skóry. Od lat korzystam także regularnie z takich zabiegów jak INTRACEUTICALS, zwłaszcza przed ważnym wyjściem. Na jesień i zimę mam rozpisany przez nasze kosmetolożki beauty plan, który zakłada m.in. zamykanie naczynek na twarzy laserem, mikronakłuwanie oraz laser wolumetryczny (nie mogę się go doczekać, ale musimy najpierw dobrze przygotować moją skórę). Kolejność wykonywania zabiegów ma ogromne znaczenie! Całość uzupełnimy zapewne stymulatorami tkankowymi i zabiegami białej kosmetyki. Niezmiennie korzystam także z masaży, zwłaszcza tych przeciwbólowych, ale także pozwalam sobie na chwilę ukojenia w czasie naszych rytuałów. A regularnie wykonywane manicure i pedicure to dla mnie podstawa, by czuć się zawsze świeżo.
Często powtarza się słowa, iż żadna firma, żadne przedsięwzięcie nie funkcjonowałyby bez idealnie dobranego zespołu. Czy kadra kosmetologiczna została ta sama?
K. CH.-J.: Pozostanie kadry, którą znałam od lat jako stała klientka, było dla nas priorytetem w czasie przejmowania spa. Większość zespołu nie zmieniła się od momentu przejęcia. Zatrudniamy aktualnie 23 osoby na stanowiskach kosmetolog, trycholog, fizjoterapeuta, podolog, stylistka paznokci oraz recepcjonistka. Większość twarzy się nie zmieniła, a część z tych, które zniknęły, to nasze zespołowe mamy, które przebywają na urlopach macierzyńskich i wychowawczych i na których powroty czekamy. Przeprowadzając rekrutację uzupełniającą, miałyśmy bardzo wysokie wymagania co do wiedzy, umiejętności, doświadczenia, a także kultury osobistej. Nie jest łatwo o takiego pracownika, tym bardziej doceniam nasz zespół, z którym mam przyjemność pracować już od ponad roku. Dziewczyny mają wysokie kwalifikacje, są profesjonalistkami w tym, co robią. Wszystko to jest poparte wiedzą i doświadczeniem zdobywanym przez wiele lat oraz stałym poszerzaniem kompetencji. I co nie mniej ważne nasze kosmetolożki mają ogromną pasję do tego, co robią. M.J.-K.: Bardzo ważna jest dla nas także atmosfera w pracy i kładziemy na to duży nacisk. Uważamy, że wzajemny szacunek i dobre emocje w pracy nie tylko pozytywnie odbijają się na samych pracownikach, tzn. że nam wszystkim na co dzień pojawiającym się w SPA52 jest przyjemnie przychodzić do pracy, ale że ma to także swoje odzwierciedlenie w naszych relacjach z klientami. Uważamy, że nasi goście mogą poczuć u nas tę przyjazną atmosferę, co sprawia, że regularnie do nas wracają, za co bardzo im dziękujemy.
Jakie są plany i założenia na przyszłość? Jakie marzenia związane z tym miejscem?
M.J.-K.: Poza wspomnianymi nowymi urządzeniami, na które czekamy, nadal będziemy stawiały na to, co do tej pory, czyli na jakość sprzętów, zabiegów, używanych i sprzedawanych kosmetyków, na poszerzanie wiedzy i trzymanie ręki na pulsie odnośnie nowości. Kładziemy duży nacisk na rozwój naszego zespołu i wiedzę dziewczyn, bo to one dają nam pewność, że nasi goście są w najbardziej profesjonalnych i bezpiecznych rękach, a na tym najbardziej nam zależy. K.CH.-J.: Nie ma dla mnie przyjemniejszych chwil w pracy niż te, kiedy przez otwarte drzwi gabinetu słyszę jak Pani lub Pan wychodzą z zabiegu i dzielą się z naszymi dziewczynami radością, że wypoczęli, dziękują za relaks lub fantastyczne efekty zabiegu, mówią jak bardzo było im to potrzebne i nie mogą doczekać się kolejnej wizyty. Wtedy wiem, że to ,co robimy ma duże znaczenie i sens, i że robimy to dobrze. Wierzę mocno, że miejsce, które tworzymy wspólnie z naszym fantastycznym zespołem i cudownymi gośćmi, w przyszłości będzie jeszcze bardziej jednoczyć ludzi piękna zarówno tego zewnętrznego, jak i wewnętrznego.
Elżbieta Janik-Krause | Patrzę na biznesy przez pryzmat liczb
7 listopada, 2024
Artykuł przeczytasz w: 18 min.
W gąszczu przepisów podatkowych, zmieniających się ustaw i nieustannych nowelizacji, dobry księgowy to prawdziwy skarb, niemal jak wygrana na loterii. O wyzwaniach współczesnej księgowości, cyfryzacji branży oraz roli księgowego jako doradcy i stratega opowiada Elżbieta Janik-Krause, partner zarządzający w Kancelarii Rachunkowej Denarius. Mówi o tym, jak radzi sobie z ciągłymi zmianami, czy sztuczna inteligencja może zagrozić jej zawodowi i wyjaśnia, dlaczego ulubionym powiedzeniem księgowych jest „to zależy”.
Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: Tomek Tomkowiak, Marta Mierzejewska
Czy pamiętasz moment, kiedy zrozumiałaś, że księgowość to Twoja pasja? Czy była to bardziej naturalna ewolucja kariery, czy jeden konkretny moment, który wszystko zmienił?
ELŻBIETA JANIK-KRAUSE: Może Cię to zaskoczy, ale początkowo marzyłam o karierze grafika komputerowego i to właśnie w tym kierunku poszłam na studia. Jednak gdy w Polsce bezrobocie sięgało 17 procent, trudno było o pracę, więc chwytałam się każdej możliwej okazji. Tak trafiłam do księgowości – choć ogłoszenie wcale tego nie sugerowało. (śmiech) Gdy zaczęłam wpisywać liczby w odpowiednie rubryki, nagle uświadomiłam sobie, że to sprawia mi przyjemność! (śmiech) Już wcześniej miałam z tym styczność, bo jako nastolatka pomagałam rodzicom w prowadzeniu ich pierwszej książki przychodów i rozchodów. Można więc powiedzieć, że księgowość miałam we krwi! (śmiech)
Dzisiaj mija 13 lat, odkąd prowadzisz swoją Kancelarię Rachunkową Denarius. W jakich sytuacjach czujesz największą dumę z tego, co robisz? Czy jest coś, co daje Ci poczucie, że Twoja praca ma realny wpływ na sukcesy przedsiębiorstw?
Obsługujemy naprawdę wiele przedsiębiorstw. Te duże i te nieco mniejsze, a także takie, które dopiero raczkują na rynku. I chyba najbardziej mnie cieszy, kiedy firmy z naszą pomocą rozwijają się i kiedy rozumieją, że nasza praca to nie tylko ciągłe przypominanie o tym, że podatki trzeba płacić (śmiech), ale kiedy wspólnie wypracowujemy rozwiązania dla nich optymalne i kiedy widzimy realne efekty naszych działań. Cieszy mnie, gdy klienci zaczynają dostrzegać, że dzięki naszej pracy nie tylko unikają błędów, ale także osiągają lepsze wyniki finansowe i mogą skupić się na rozwijaniu swojego biznesu. To daje mi poczucie, że nasze zaangażowanie ma znaczenie i że potrafimy być czymś więcej niż tylko zewnętrznym biurem księgowym – stajemy się dla nich partnerem, który wspiera ich na każdym etapie działalności.
Czy księgowość nauczyła Cię czegoś o ludziach, czego się nie spodziewałaś? Czy są jakieś wnioski dotyczące ludzkiej natury, które wyniosłaś z pracy z klientami?
Księgowość nauczyła mnie, że za każdą liczbą kryje się historia przedsiębiorstwa – jego sukcesy, problemy i decyzje, które ktoś musiał podjąć. Przez te liczby uczę się rozumieć nie tylko stan finansowy firmy, ale też jej charakter i potrzeby. To właśnie dlatego aspekt psychologiczny jest tak ważny w pracy księgowego. Czasem muszę być asertywna i postawić klientowi granice, mówiąc, że pewnych rzeczy nie można zrobić, nawet jeśli wydają się atrakcyjne lub korzystne na pierwszy rzut oka. Niezwykle istotne jest, by umieć jasno wyjaśnić, jakie są konsekwencje różnych decyzji i kiedy warto szukać innych rozwiązań. Klienci często oczekują od księgowego wsparcia i doradztwa, ale muszą też zrozumieć, że niektóre decyzje mogą prowadzić do ryzykownych sytuacji, których lepiej unikać. To wyzwanie, a jednocześnie umiejętność „czytania” przedsiębiorstwa przez liczby dają mi ogromną satysfakcję.
Przedsiębiorcy, którym zadano pytanie, czego nie lubią robić w swojej firmie, odpowiadają, że nie chcą zajmować się kwestiami kadrowymi i księgowymi. Jak myślisz, z czego to wynika? Czy to brak czasu, wiedzy, a może obawa przed skomplikowanymi przepisami?
Ulubionym powiedzeniem wszystkich księgowych jest „to zależy”. Niejednoznaczność przepisów, ciągłe zmiany, często sprzeczne interpretacje powodują, że księgowość jest postrzegana jako trudna i skomplikowana. Dodatkowo to, czego nie lubią przedsiębiorcy to kontakt z Urzędem Skarbowym, bo urzędnicy często komunikują się językiem dla nich niezrozumiałym. Choć to na szczęście na przestrzeni ostatnich lat się bardzo zmieniło. Ale w głowach nadal pokutuje mit groźnego urzędnika, który może zrujnować firmę jedną decyzją. To sprawia, że przedsiębiorcy czują się niepewnie i wolą unikać bezpośrednich kontaktów z urzędami, z obawy przed błędami czy nieświadomym naruszeniem przepisów. Księgowość wiąże się więc nie tylko z liczeniem podatków, ale także z radzeniem sobie z tą niepewnością i stresem.
Czy jest coś, czego przedsiębiorcy często nie rozumieją lub źle postrzegają, jeśli chodzi o księgowość? Jakie mity związane z zarządzaniem finansami chciałabyś obalić?
Przede wszystkim, że „samo się nie księguje”. (śmiech) To nie jest tak, że wystarczy kliknąć i to się wszystko w magiczny sposób samo zrobi. Księgowość to nie jest kwestia jednego kliknięcia. Za każdym raportem, deklaracją czy zestawieniem stoi ogrom pracy, analiza przepisów, a często także konieczność interpretacji skomplikowanych regulacji prawnych. Przedsiębiorcy czasem myślą, że księgowy to ktoś, kto tylko wprowadza liczby do systemu, ale w rzeczywistości nasza praca polega na czymś znacznie więcej – przewidywaniu potencjalnych problemów, doradzaniu najlepszych rozwiązań, a czasem nawet na odradzaniu pewnych decyzji, które mogą mieć negatywne konsekwencje. Kolejnym mitem, który chciałabym obalić, jest przekonanie, że księgowość to jedynie koszt dla firmy. Dobrze prowadzona księgowość to inwestycja – pomaga unikać błędów, właściwie rozliczać podatki i podejmować świadome decyzje biznesowe.To coś, co realnie wpływa na zdrowie finansowe firmy i jej rozwój. No i na sam koniec mityczna „księgowa kolegi”. (śmiech) Nie wspomnę już ile razy klient próbujący uzasadnić swoje decyzje mówił mi, że „księgowa kolegi powiedziała, że można to zrobić inaczej”. Czasem można, a czasem nie można. Przepisy podatkowe są często niejednoznaczne i mogą być interpretowane na różne sposoby. Czasami to, co wydaje się korzystne lub zgodne z przepisami w jednej firmie, może nie być dobrym rozwiązaniem w innej, ze względu na różnice w specyfice działalności czy strukturze firmy. Każda sytuacja wymaga indywidualnej analizy, a uproszczone porównywanie się do innych przedsiębiorstw może prowadzić do błędów.
Gdybyś miała stworzyć podręcznik „Księgowość dla przedsiębiorców w 3 krokach”, jakie trzy najważniejsze zasady by się w nim znalazły?
Myślę, że można to ująć w prostych słowach – pilnowanie swoich spraw. Pilnowanie systematycznego wystawiania faktur i kontrola nad wierzytelnościami, bo co z tego, że firma zrobiła super wynik, jeśli nie spłynęły należności. Bo to może, kolokwialnie mówiąc, „położyć” firmę. Pozytywny rachunek zysków i strat to nie to samo, co pozytywny cash flow. A do tego dorzuciłabym punkt o komunikacji z księgowością. I to z poziomu prezesowskiego czy właścicielskiego. Po co? Po to, aby nie poruszać się w historii i gasić pożary, ale by we właściwy sposób zaplanować także z księgowego punktu widzenia przyszłe kontrakty i transakcje. Jako biuro rachunkowe, które nie jest wewnątrz firmy, nie jestem w stanie domyślić się, na jaki plan wpadł przedsiębiorca i jakie ruchy ma zamiar podjąć. A zdarza się, że staję przed faktem dokonanym i muszę działać „na już”, co nie zawsze jest optymalne. Dlatego komunikacja z księgowością jest kluczowa, by móc przewidzieć potencjalne ryzyka i zaplanować najlepsze rozwiązania z wyprzedzeniem. To nie jest tylko kwestia „gaszenia pożarów”, ale raczej zapobiegania ich powstawaniu. Regularne konsultacje z księgowym pozwalają lepiej zarządzać płynnością finansową, kontrolować koszty i przygotować się na zmiany w przepisach.
Wyobraźmy sobie, że mogłabyś przeprowadzić dowolną reformę prawną związaną z księgowością. Co by to było i dlaczego?
Przede wszystkim uważam, że powinny wrócić obowiązkowe certyfikaty dla biur rachunkowych. Obecnie Certyfikaty Ministerstwa Finansów nie są już wydawane – posiadanie certyfikatu nie jest niezbędne do wykonywania zawodu księgowego ani prowadzenia działalności w zakresie usługowego prowadzenia ksiąg rachunkowych. A to dawało jednak poczucie bezpieczeństwa dla przedsiębiorców, że oddają swoje sprawy finansowe w ręce osoby, która przeszła odpowiednie szkolenie i spełnia określone standardy. Teraz, gdy nie ma obowiązku posiadania certyfikatu, rynek stał się bardziej otwarty, ale jednocześnie pojawiło się ryzyko, że usługi księgowe będą świadczone przez osoby bez odpowiednich kwalifikacji. Przywrócenie obowiązkowych certyfikatów Ministerstwa Finansów mogłoby podnieść jakość usług w branży i zwiększyć zaufanie do biur rachunkowych. Druga rzecz to zasadność obowiązkowego OC dla biur rachunkowych, które powiedzmy sobie szczerze, nie chroni przed niczym. Aby być w pełni zabezpieczonym od błędu księgowego i tak trzeba mieć dodatkowe polisy, więc obowiązkowe OC w obecnej formie staje się raczej formalnością niż realnym zabezpieczeniem. Warto byłoby przeanalizować, jak takie ubezpieczenia mogłyby lepiej chronić zarówno biura rachunkowe, jak i ich klientów. Można by wprowadzić bardziej elastyczne rozwiązania, które pozwoliłyby dopasować zakres polisy do specyfiki działalności i wielkości biura. Obecnie wielu księgowych musi wykupywać dodatkowe polisy, co generuje koszty, a samo obowiązkowe OC nie zawsze zapewnia adekwatne zabezpieczenie w razie poważniejszych błędów.
Mimo iż początek roku 2024 był łaskawy dla księgowych pod względem liczby i skali wprowadzanych zmian w przepisach, to prace nowego rządu nabierają tempa. Na horyzoncie pojawia się coraz więcej informacji o nadchodzących zmianach i to nie tylko w podatkach, ale również w ustawie o rachunkowości. Zbliżający się wielkimi krokami KSeF, kasowy PIT, wielka niewiadoma co do sposobu naliczania składki zdrowotnej. Biura księgowe czeka kolejna rewolucja?
Biura księgowe żyją w ciągłej rewolucji! Nie czuję, abym miała chwilę oddechu pomiędzy zmianami. Oczywiście zmiany bywają większe i mniejsze. Polski Ład był rewolucją na dużą skalę, ale mam wrażenie, że tych mniejszych zmian jest naprawdę mnóstwo i w naszej pracy nie ma stabilizacji. Każda zmiana wymaga od nas szybkiej reakcji, edukacji i dostosowania procesów, co sprawia, że praca księgowego przypomina nieustanne balansowanie na krawędzi. Nie ma chwili, żeby się zatrzymać, bo kiedy tylko nauczymy się jednych przepisów, nadchodzi kolejna nowelizacja, która wszystko zmienia. Dla biur rachunkowych oznacza to nie tylko więcej pracy, ale też większą odpowiedzialność za to, aby zawsze być na bieżąco. Jako ciekawostkę powiem Ci, że co tydzień biorę udział w webinarze, podczas którego prawnik relacjonuje nam, co zmieniło się w przepisach w ostatnim tygodniu…
Tygodniu??? Jak zatem za tym nadążyć?
Dobry księgowy jest cały czas w procesie nauki i nieustannie aktualizuje swoją wiedzę. To nie jest już tylko kwestia liczenia i wypełniania dokumentów, ale też ciągłego śledzenia przepisów i ich interpretacji. Tak szybkie zmiany w przepisach stają się normą, a nie wyjątkiem. Jako kolejną ciekawostkę powiem Ci, że jeden z moich klientów, ostatnio „zagiął” mnie informacją, że będzie płacił 10,7 procent podatku. I choć nie słyszałam o takiej zmianie, zaczęłam szukać, bo życie mnie nauczyło, że wszystko jest możliwe. Popytałam, poczytałam, ale informacji o zmianie progu podatkowego nie znalazłam. I okazało się, że mój klient wyciągnął sobie własną średnią wynikającą z jego przychodów versus koszty! (śmiech) Ale zważywszy na tempo zmian w przepisach podatkowych, taki scenariusz mógł wydarzyć się naprawdę!
Zaczynając swoją pracę w księgowości dwadzieścia lat temu, byłam bardziej pewna obowiązujących przepisów niż dzisiaj. Dzisiaj dopuszczam do siebie taką myśl, że wszystko może się zmienić z dnia na dzień i nic nie jest pewne. To ciągłe balansowanie między nauką, adaptacją a wdrażaniem nowych rozwiązań – właśnie tak wygląda współczesna księgowość.
Świat coraz bardziej zmierza ku automatyzacji i cyfryzacji. Jak te zmiany wpływają na branżę księgową? Czy są widoczne? Czy zauważasz większe zapotrzebowanie na nowoczesne narzędzia ze strony klientów?
Nasza branża jak wiele innych także zmierza w tym kierunku. My już w tej chwili w zasadzie w 90 procentach nie pracujemy na dokumentach papierowych. Klient nie musi się już do nas fatygować osobiście, wystarczy, że zeskanowane czy też elektroniczne dokumenty prześle na naszą platformę webową, do której zresztą ma stały dostęp, co też ułatwia mu znalezienie po czasie jakiegoś dokumentu, którego potrzebuje np. jako dowód zakupu podczas procesu reklamacji. Tę platformę połączyliśmy z naszymi programami księgowym, po to, aby zautomatyzować proces księgowania i przyspieszyć obieg dokumentów. Dzięki temu część rutynowych zadań, takich jak wprowadzanie faktur, może odbywać się automatycznie, co znacząco oszczędza czas i minimalizuje ryzyko błędów. Klienci coraz bardziej doceniają te rozwiązania, bo dają im większą przejrzystość i dostęp do aktualnych informacji na temat ich finansów, bez konieczności ciągłego kontaktowania się z biurem księgowym.
A jakie widzisz miejsce dla sztucznej inteligencji w branży księgowej? Skończyłaś studia z programowania, więc temat nie jest Ci obcy.
To zależy! (śmiech) W prostych operacjach może tak, ale żeby analizować wprost przepisy, czy coś jest kosztem czy nie, to już nie jest takie proste. Sztuczna inteligencja może być świetnym narzędziem do automatyzacji powtarzalnych, rutynowych zadań, takich jak rozpoznawanie i klasyfikacja faktur, wyliczenia podatkowe czy generowanie raportów. Może również wspierać księgowych w wychwytywaniu anomalii i potencjalnych błędów, co pomaga w szybszym reagowaniu na nieprawidłowości. Jednak kiedy wchodzimy w obszar interpretacji przepisów podatkowych, sprawa się komplikuje. Przepisy bywają niejednoznaczne, często zmieniają się, a ich interpretacja wymaga głębokiego zrozumienia kontekstu oraz specyfiki konkretnej sytuacji klienta. Tu potrzebna jest wiedza ekspercka, doświadczenie i często intuicja, które są trudne do zaprogramowania. AI może być wsparciem w analizie danych, ale decyzje dotyczące interpretacji przepisów wciąż należą do człowieka.
Czyli AI nie zagrozi człowiekowi w zawodzie księgowego?
Nie sądzę, żeby sztuczna inteligencja miała całkowicie zastąpić człowieka w zawodzie księgowego. AI może automatyzować powtarzalne zadania i wspierać w analizie danych, ale nie jest w stanie w pełni zastąpić wiedzy eksperckiej, zrozumienia kontekstu biznesowego czy umiejętności interpretacji złożonych przepisów. W księgowości często chodzi o podejmowanie decyzji, które nie są oczywiste, a przepisy bywają niejednoznaczne i wymagają głębszego zrozumienia, doświadczenia oraz oceny ryzyka – tu rola człowieka pozostaje kluczowa. AI może zmienić sposób, w jaki pracujemy, zmniejszając ilość czasu poświęconego na rutynowe operacje, ale będzie to raczej przesunięcie w kierunku bardziej wartościowych działań, takich jak doradztwo, planowanie finansowe czy zarządzanie kosztami. Księgowi będą musieli rozwijać swoje kompetencje w zakresie technologii, ale wciąż będą niezbędni, aby zapewnić prawidłową interpretację przepisów i doradzić klientom w trudnych sytuacjach. Zatem sztuczna inteligencja będzie raczej wsparciem dla księgowego, a nie zagrożeniem. Wykorzystując AI, możemy zwiększyć efektywność i skupić się na bardziej strategicznych aspektach naszej pracy, pozostawiając maszynom to, co można zautomatyzować.
Zarządzanie zespołem to zawsze wyzwanie, zwłaszcza w branży, gdzie wymagana jest skrupulatność i dokładność. Jak duży jest zespół Kancelarii Denarius i jakie są dziś największe wyzwania w prowadzeniu biura księgowego pod kątem pracy z ludźmi?
Nasz zespół liczy 16 osób, a największym wyzwaniem dla mnie jako osoby nim zarządzającej jest odczytanie jego oczekiwań. Pokolenie młodych ludzi ma inne potrzeby niż moje pokolenie i to duże wyzwanie, aby znaleźć balans między tym, czego oczekują młodsi pracownicy, a wymaganiami pracy w księgowości, która wymaga skrupulatności, precyzji i często pracy pod presją czasu. Młodsze pokolenie bardziej ceni sobie elastyczność, równowagę między życiem zawodowym a prywatnym, a także możliwości rozwoju i nauki. Tradycyjne podejście do pracy biurowej, w którym liczyły się przede wszystkim godziny spędzone przy biurku, już im nie wystarcza. Staram się wprowadzać zmiany, które odpowiadają na te potrzeby, np. umożliwiając pracę zdalną, elastyczne godziny pracy czy inwestując w szkolenia i rozwój zawodowy. Jednak muszę jednocześnie dbać o to, żeby nie tracić jakości naszej pracy i aby wszyscy mieli świadomość, że w księgowości nie można sobie pozwolić na „półśrodki” – każda pomyłka może mieć poważne konsekwencje.
Czy młodzi ludzie chętnie podejmują pracę w zawodzie księgowego?
W Poznaniu odczuwamy niedobór wykwalifikowanych księgowych. Duże centra finansowe, które ponownie pojawiły się w mieście, znacząco uszczupliły rynek specjalistów. Aby sobie z tym poradzić, poszukujemy potencjalnych pracowników już na etapie studiów, stawiając na młode talenty i inwestując w ich rozwój. Czy zostają? To zależy. Podobna sytuacja dotyczy także innych branż. Przy niskim poziomie bezrobocia, młodzi ludzie mają szerokie możliwości wyboru – mogą przebierać w ofertach, eksplorować różne ścieżki kariery, a nawet eksperymentować z różnymi rolami, aby lepiej zrozumieć swoje zainteresowania i potrzeby. Księgowość to zawód wymagający dużej precyzji, ale zapewne nie tylko techniczne umiejętności są ważne.
Czy są jakieś szczególne predyspozycje, które sprawiają, że ktoś odnajdzie się w tej pracy i będzie czerpał z niej satysfakcję?
Przede wszystkim, kluczowe są chęci. To już więcej niż połowa sukcesu. W księgowości potrzebne jest zaangażowanie i gotowość do ciągłego doskonalenia się, bo przepisy zmieniają się szybko, a zrozumienie ich wymaga nieustannego poszerzania wiedzy. Oprócz tego, ważna jest cierpliwość i skrupulatność, ponieważ nawet drobny błąd może mieć poważne konsekwencje. Księgowy powinien także umieć zachować spokój pod presją czasu, ponieważ terminy i nagłe zmiany są częścią naszej codzienności. Asertywność to kolejna cecha, która może być przydatna, zwłaszcza gdy trzeba wyjaśnić klientowi, że pewnych rzeczy nie można zrobić albo trzeba podjąć inne kroki. Na koniec, otwartość na nowe technologie i elastyczność w podejściu do pracy będą coraz bardziej istotne, bo cyfryzacja zmienia sposób, w jaki funkcjonuje nasza branża.
Księgowość często kojarzy się z monotonią i rutyną, a wielu ludzi uważa ją za nudną. Naszą rozmową udowodniłaś, że księgowość to branża, w której zdecydowanie nudy i rutyny nie ma…
Biuro księgowe różni się bardzo od wewnętrznej księgowości w firmach. Denarius ma w swoim portfolio ponad dwustu klientów i to oni dostarczają nam ciągle to nowych wyzwań. (śmiech) Obsługujemy wiele tak różnych branż, że tu naprawdę nudy nie ma! Mamy fryzjerów, developerów, transportowców i tatuażystów. Obsługujemy fundacje i stowarzyszenia. Firmy konsultingowe i produkcyjne. Małe, średnie i duże. Blisko współpracujemy z doradcami podatkowymi, bo niektóre wyzwania, z którymi przychodzą nasi klienci często wymagają trójstronnych spotkań właśnie w takim gronie. Pomimo że udostępniamy narzędzia do elektronicznego przesyłu dokumentów, z wieloma z naszych kontrahentów regularnie się widujemy, omawiamy strategie, rozwiązujemy bieżące problemy, odpowiadamy na wyzwania. Nie dalej niż kilka dni temu, stanęliśmy przed dylematem, czy kupno psa jest kosztem…
Niech zgadnę… To zależy?
Dokładnie! Wszystko zależy od celu, jaki będzie on spełniał w firmie.
Co po tylu latach w niełatwej branży motywuje Cię do pracy?
Po tylu latach w branży czuję, że bardziej jestem przedsiębiorcą niż tylko księgową. Motywuje mnie chęć ciągłego doskonalenia firmy – skupiam się na tym, jak usprawniać pracę zespołu, budować efektywną współpracę i rozwijać relacje z klientami. To nie tylko kwestia zarządzania liczbami, ale też strategią i rozwojem biznesu, co daje mi ogromną satysfakcję. Największą motywację czerpię z wyzwań, które przynosi codzienność, oraz z efektów, które widzę w pracy zespołu i sukcesach naszych klientów. Kiedy firmy, z którymi współpracujemy rosną i prosperują, czuję, że nasza praca naprawdę przynosi wartość. To sprawia, że nieustannie poszukuję nowych rozwiązań i ulepszeń, aby być o krok przed zmianami i nadal z pasją podchodzić do tego, co robię.
Stylistka, makijażystka, trener personalny – zaskakujący zespół przy rozwodzie? Dla mecenas Marty Działyńskiej, rozwód to coś więcej niż formalności. Dzięki holistycznemu podejściu i współpracy z psychologami, coachami i specjalistami od wizerunku, pomaga klientkom i klientom nie tylko rozwiązać kwestie prawne, ale także odzyskać pewność siebie i zadbać o równowagę emocjonalną podczas trudnych życiowych zmian.
Jakie są najczęstsze wyzwania, z którymi klientki i klienci mierzą się podczas rozwodu i jak pomaga Pani im je pokonać?
MARTA DZIAŁYŃSKA: Sprawy rodzinne są bardzo osobiste i wywołują wiele emocji. Sam rozwód może wydawać się prosty, ale wiele zależy od okoliczności sprawy, które często przy konfliktach rodzinnych nadają procesowi rozwodowemu znaczny stopień trudności. Często osobom, które podjęły decyzję o rozstaniu lub przed taką decyzją zostały postawione, trudno poradzić sobie ze sferą emocjonalną. Rozwód to zmiana, a zmiana to lęk. A my boimy się zmian. Jestem od tego, aby pomóc przez tę zmianę przejść. Oferuję pomoc prawną, mediacyjną, ale także wsparcie psychologiczne, a nawet usługi osobistego trenera, wizażystki czy stylistki, aby moje klientki czy klienci mogli zadbać nie tylko o swoje sprawy formalne, ale również o swoje samopoczucie i pewność siebie. Dzięki wsparciu wszystkich tych specjalistów, mogę zapewnić kompleksową opiekę na wielu poziomach, pomagając przejść przez ten trudny czas w sposób jak najbardziej komfortowy.
To bardzo ciekawe, kompleksowe podejście do osób trafiających do Pani kancelarii. Skąd taki pomysł?
To wynika z moich doświadczeń i obserwacji. Choć rozwód wydaje się głównie kwestią prawną, w rzeczywistości dotyka wielu aspektów życia, od emocji po zdrowie psychiczne i fizyczne. Z czasem zrozumiałam, że osoby, które otrzymują kompleksową pomoc, znacznie lepiej radzą sobie z wyzwaniami, jakie niesie rozwód. Taka koncepcja zrodziła się z chęci zadbania o klienta w całości, a nie tylko o formalne aspekty. Holistyczne podejście pozwala zaopiekować się klientem na różnych poziomach, co sprawia, że proces jest dla niego mniej bolesny, a on sam szybciej odzyskuje równowagę.
Czy takiego wsparcia nie powinniśmy – w takim momencie życia – otrzymać od rodziny?
To niestety utopia. Idealnie byłoby, gdyby w takich trudnych momentach wsparcie przyszło od rodziny. Jednak rzeczywistość bywa inna. Nawet w XXI wieku, w dużych miastach, rozwód wciąż bywa postrzegany jako wstydliwe wydarzenie, czasem wręcz porażka życiowa. Wiele osób spotyka się z niezrozumieniem, osądem, a nawet presją ze strony bliskich, którzy mogą kierować się tradycją, przekonaniami religijnymi lub obawą przed opinią publiczną. Dla niektórych rodzina, zamiast wsparcia, przynosi dodatkowe obciążenie emocjonalne, co sprawia, że osoby przechodzące przez rozwód często nie mają gdzie szukać pomocy. W takich przypadkach wsparcie zewnętrzne – profesjonalne i bezstronne – staje się kluczowe. To właśnie wtedy moje zadanie polega na tym, by klientka czy klient poczuli, że mają oparcie nie tylko w prawnych kwestiach, ale również na poziomie emocjonalnym i osobistym, niezależnie od tego, jakie postawy przyjmują ich najbliżsi. Natomiast nie jest tak, że każdy musi z tego dodatkowego wsparcia skorzystać. To jest pomoc uzupełniająca, nie stanowi jednak meritum. Niektórzy przychodzą do mnie stricte po pomoc prawną, a ja jej udzielam. Nikogo do niczego nie namawiam. Nie mam też wiedzy, czy ktoś z polecanych przeze mnie osób skorzysta. Nigdy o to nie pytam.
Prawo często bywa postrzegane jako „zero-jedynkowe” – jak udaje się Pani łączyć ten formalny wymiar prawa z podejściem, uwzględniającym emocje i potrzeby klientów?
Prawo rzeczywiście bywa postrzegane jako „zero-jedynkowe”, ale kluczem do jego skutecznego stosowania jest interpretacja. Z jednej strony mamy przepisy, które tworzą ramy, ale w tych ramach zawsze istnieje przestrzeń na dostosowanie ich do indywidualnej sytuacji. Moim zadaniem jest znaleźć takie uzasadnienie pozwu o rozwód, które nie tylko będzie zgodne z prawem, ale także odzwierciedli historię mojego klienta, którą chciałby przedstawić. Każdy ma swoją wersję prawdy, dlatego dużą część czasu przeznaczam na wspólne rozmowy, aby dobrze zrozumieć emocje i motywacje, które stoją za klientką czy klientem. To pozwala mi „przetłumaczyć” te emocje na język prawniczy, tak aby sąd mógł zobaczyć pełny obraz sytuacji i zrozumieć, dlaczego osoba, którą reprezentuję znalazła się w tym miejscu. Łącząc formalną stronę prawa z ludzkim aspektem, staram się sprawić, aby proces rozwodowy był jak najbardziej zgodny z rzeczywistością moich klientek czy klientów.
W Pani gabinecie na pewno wylano wiele łez, padło wiele gorzkich słów. Rozwód to niełatwy stan emocjonalny. Czy emocje, obecne w trakcie tego procesu, nie stają się też Pani udziałem?
Nauczyłam się nie brać tych emocji do siebie. Klientka czy klient oczekują ode mnie oprócz wiedzy prawniczej empatii, wsparcia, czasem nawet symbolicznego „trzymania za rękę”, ale jednocześnie moją rolą jest skuteczne przeprowadzenie przez proces rozwodowy, co wymaga zachowania dystansu. Profesjonalizm w tej sytuacji polega na umiejętności oddzielenia emocji osoby korzystającej z moich usług od własnych, jednocześnie pozostając wsparciem dla niej. Moim zadaniem nie jest być powiernikiem, ale przewodnikiem, który kieruje się zasadami prawa, a jednocześnie rozumie ludzkie aspekty rozwodu. Ale to oczywiście nie zawsze tak działa, bo zdarzają się sytuacje, które wymagają natychmiastowej reakcji. W takich momentach moi klienci również mogą na mnie liczyć.
Przychodzi klientka czy klient do kancelarii Pani Mecenas Marty Działyńskiej i co otrzymuje?
Zaczynamy od szczerej, wstępnej rozmowy. U mnie trochę jak na spowiedzi, muszę usłyszeć prawdę, nawet tę niewygodną, aby nie pozostać zaskoczoną na sali sądowej. Nie oceniam, nie feruję wyroków, nie moralizuję. Następnie wspólnie analizujemy możliwe rozwiązania i wybieramy to, co najlepiej odpowiada indywidualnym potrzebom osoby, która do mnie przyszła. Nie podejmuję decyzji za nią. Jestem natomiast po to, aby ich przeprowadzić przez ten trudny moment, wspierać i pomóc w znalezieniu najlepszego rozwiązania.
Zaczęłyśmy trochę o holistyce i dbaniu o dobrostan osób przechodzących przez rozstanie. Z czyjej pomocy mogą skorzystać klienci, którzy trafiają do Pani kancelarii?
Współpracuję z psychologami i coachami, aby pomóc klientom przejść przez ten trudny proces w zdrowy i świadomy sposób. W zależności od tego, z jakim problemem emocjonalnym zmaga się dana osoba i jaka jest jej osobowość, proponuję współpracę z odpowiednim specjalistą – czasem jest to psycholog, innym razem coach. W sprawach, gdzie są zaangażowane dzieci, szczególny nacisk kładę na ich dobrostan. W takich przypadkach sugeruję, aby dziecko miało własne, niezależne wsparcie psychologa dziecięcego, ponieważ ważne jest, by jego potrzeby były zaopiekowane, niezależnie od sytuacji między rodzicami. Ponadto, współpracuję z doświadczonymi mediatorami, ponieważ mediacja często jest skutecznym narzędziem w rozwiązywaniu sporów rodzinnych. W polskim prawie mediacja jest dobrowolna, więc obie strony muszą wyrazić na nią zgodę, ale gdy istnieje przestrzeń do porozumienia, mediacja może znacznie ułatwić osiągnięcie tego porozumienia, zwłaszcza w sprawach dotyczących dzieci i wspólnej przyszłości po rozstaniu. Jestem zwolennikiem porozumień, wolę prowadzić dialog niż toczyć wojnę, chociaż oczywiście doświadczenia mam także i takie.
Obecność psychologa czy mediatora jest w miarę „naturalna” w procesie rozwodowym, ale Pani oferuje coś więcej. Trener personalny, wizażystka, stylistka?
Rozstanie dotyka wielu sfer życia. Zmienia się nie tylko status prawny, ale także emocjonalny, społeczny, a często i fizyczny stan osoby. To moment, w którym niektóre osoby czują, że ich poczucie własnej wartości jest zachwiane, a życie się diametralnie zmienia. Dlatego oprócz standardowej pomocy prawnej, psychologicznej czy mediacyjnej, oferuję również wsparcie ze strony trenera personalnego, wizażystki czy stylistki. Często te usługi mogą wydawać się nieoczywiste, ale w rzeczywistości mogą mieć wpływ na to, jak klienci poradzą sobie z tą zmianą. Trener personalny może pomóc zadbać o kondycję fizyczną, co przekłada się na lepsze samopoczucie i większą pewność siebie. Wizażystka i stylistka natomiast pracują nad zmianą wizerunku, co często pomaga poczuć się lepiej we własnej skórze i odzyskać poczucie kontroli nad swoim życiem. Rozstanie to nie tylko koniec pewnego etapu, ale także początek nowego. Dbanie o siebie, zarówno fizycznie, jak i psychicznie, może być kluczowe w tym procesie.
Czy podejście wszechstronne może prowadzić do wypracowania bardziej satysfakcjonujących rozwiązań prawnych dla obu stron konfliktu?
Szerokie wsparcie pomaga im lepiej radzić sobie ze stresem i zmianą. Gdy dostajemy narzędzia do zarządzania emocjami, łatwiej nam zachować spokój w trudnych sytuacjach, takich jak negocjacje dotyczące podziału majątku, opieki nad dziećmi czy ustalania alimentów. Osoba, która lepiej radzi sobie z emocjonalnym ciężarem rozwodu, może efektywniej skupić się na swoich prawach i interesach, co z kolei sprzyja osiągnięciu bardziej satysfakcjonujących rozwiązań prawnych.
Jak wielu klientów korzysta z pomocy współpracujących z Panią osób?
Z psychologów bardzo wielu. Szczególnie, jeśli w grę wchodzą dzieci, bo w przypadku rozstania mamy często do czynienia z konfliktem lojalnościowym u dziecka. Wizyta u psychologa, najlepiej obojga rodziców to często pierwszy krok do porozumienia. Oprócz psychologów, z pomocy coachów czy mediatorów także korzysta duża część klientów, szczególnie w kwestiach, które wymagają złagodzenia emocji i wypracowania wspólnych rozwiązań. Każdy z tych specjalistów ma swoje unikalne zadanie – od wsparcia emocjonalnego, przez zarządzanie stresem, aż po budowanie komunikacji między stronami.
Czy uważa Pani, że prawo rodzinne w Polsce powinno bardziej uwzględniać całościowe podejście i potrzeby emocjonalne rodzin przechodzących przez rozwód?
Prawo rodzinne w Polsce, jak każde prawo, opiera się na przepisach i regulacjach, które muszą być stosowane w sposób formalny i jasny. Choć w sądzie mamy do czynienia z ludźmi, którzy podejmują decyzje, trudno jest wpisać dobrostan emocjonalny w akty prawne, ponieważ prawo musi być obiektywne i przewidywalne. Oczywiście, sędziowie uwzględniają różne aspekty sytuacji rodzinnych, jednak z natury rzeczy przepisy nie są narzędziem do zarządzania emocjami czy potrzebami psychicznymi stron. Z tego powodu uważam, że kompleksowe podejście – uwzględniające wsparcie psychologiczne, mediacyjne czy coachingowe – powinno towarzyszyć, ale nie zastępować prawa. Prawo reguluje kwestie formalne, jak podział majątku, opieka nad dziećmi czy alimenty, natomiast emocjonalny i psychiczny aspekt rozwodu wymaga wsparcia poza salą sądową. Jestem za tym, aby system promował większą współpracę z mediatorami czy psychologami w procesach rodzinnych, bo to może pomóc rodzinom przechodzić przez ten trudny czas z większą świadomością i spokojem. Jednak dobrostan emocjonalny trudno jest ująć w paragrafach – to zadanie dla specjalistów spoza wymiaru sprawiedliwości, z którymi współpraca powinna być ułatwiana i promowana.
Odzyskując autorytet. Przyszłość nauczycieli w polskim systemie edukacji
14 października, 2024
Artykuł przeczytasz w: 5 min.
Zawód nauczyciela w Polsce przechodzi głębokie przemiany, a autorytet, który kiedyś był jego fundamentem, dziś wydaje się zagrożony. W obliczu rosnących wyzwań społecznych i kontrowersyjnych reform edukacyjnych, pytanie o przyszłość tej profesji staje się coraz bardziej naglące. Czy możliwe jest odbudowanie prestiżu nauczyciela i przywrócenie mu należnego miejsca w społeczeństwie? O tym rozmawiamy z Małgorzatą Kowzan, Prezes Okręgu Wielkopolskiego ZNP.
Tekst: Zuzanna Kozłowska | Zdjęcia: Materiały własne MK, Adobe Stock
Jak zmienia się społeczne postrzeganie zawodu nauczyciela? Czy jest szansa na poprawę prestiżu tego zawodu w najbliższej przyszłości?
MAŁGORZATA KOWZAN: Zawód nauczyciela nie jest już tak poważany, jak kiedyś, nawet kilkanaście lat temu. Dziś, by mieć autorytet, nie wystarczy pełnić funkcji. Wraz ze wzrostem poziomu wykształcenia społeczeństwa zmienia się rola nauczyciela. Pozycję społeczną nauczycieli obniża między innymi niski status ekonomiczny. Należy więc dążyć do poprawy prestiżu zawodu nauczyciela. Wpływ na to mają sami nauczyciele, polityka edukacyjna państwa, a nawet media. Obecnie ceniony jest ten nauczyciel, który potrafi stworzyć głęboką relację z uczniem i nawiązać komunikację z jego rodzicami. Ważny jest także dobrostan nauczycieli, który zależy między innymi od sfery finansowej. Zatem, by z tym zawodem wiązali swoją przyszłość najlepsi absolwenci szkół średnich czy studenci kierunków pedagogicznych, nawet nauczyciele obecnie wykonujący ten zawód, musi być wdrożony system wynagradzania nauczycieli gwarantujący gratyfikację finansową na odpowiednim poziomie.
Ostatnie lata przyniosły szereg reform w edukacji. Jak nauczyciele oceniają te zmiany? Czy są one korzystne z perspektywy środowiska nauczycielskiego?
Likwidacja gimnazjów przez Annę Zalewską, powrót do ośmioklasowej szkoły podstawowej i nowe podstawy programowe uwsteczniły polską edukację. Powierzenie stanowiska ministra Przemysławowi Czarnkowi, konserwatywnemu politykowi, spowodowało lawinę kontrowersyjnych decyzji, które pogłębiły degradację polskiej szkoły. Minister, swoją arogancją i nietolerancją, dał się we znaki nauczycielom, rodzicom, uczniom, organom prowadzącym, organizacjom pozarządowym. Obecnie co chwilę pojawiają się jakieś pomysły kierownictwa ministerstwa. Pozytywnie odbieramy odchudzenie podstawy programowej, negatywnie oceniamy zwiększenie, zamiast zmniejszenia, limitu dzieci w klasach I-III, w związku z obowiązkiem szkolnym dzieci uchodźców z Ukrainy.
W jakim stopniu nauczyciel może odgrywać rolę mentora i przewodnika w życiu młodych ludzi w obliczu współczesnych wyzwań, takich jak presja społeczna, media społecznościowe i trudności emocjonalne?
W obliczu tych wyzwań musimy zastanowić się, jaka jest rola edukacji poza realizacją podstawy programowej. Jak budować w dzieciach, młodych ludziach poczucie własnej wartości, pewności siebie i bezpieczeństwa. Potrzebny jest więc pełen zaangażowania nauczyciel-mentor, nie tylko przekazujący garść informacji, ale potrafiący stworzyć klimat do stawiania pytań i projektowania działań. Przede wszystkim uczący krytycznego myślenia, inspirujący i akceptujący autonomię uczniów oraz ich inicjatywy w uczeniu się.
Jak ZNP ocenia problem niedoboru nauczycieli w Wielkopolsce? Co można zrobić, by sytuacja się poprawiła?
Problem niedoboru nauczycieli właściwie dotyczy całego kraju, co nas bardzo niepokoi. Braki kadrowe spowodowały, że wielu nauczycieli realizuje dużo godzin ponad pensum lub ma dodatkowe umowy w innych szkołach czy placówkach oświatowych. Z tego powodu czują się przepracowani, a zależy nam przecież na wysokiej jakości edukacji. By poprawić tę sytuację, muszą być podjęte działania systemowe. Jak wcześniej wskazałam, konieczne jest podniesienie prestiżu zawodu nauczyciela, a także poprawa warunków jego pracy. Znamy wiele przypadków rezygnacji z pracy przez nowo zatrudnionych młodych nauczycieli już na początku września.
Jakie są najważniejsze cele ZNP na najbliższe lata?
ZNP stawia sobie wiele zadań do realizacji. Ważne dla nas są: prestiż i autonomia zawodu nauczyciela, nowoczesna, demokratyczna edukacja oraz bycie silnym partnerem społecznym i mocnym głosem środowiska edukacyjnego. Obecne priorytety to: wynagrodzenia nauczycieli oraz innych pracowników oświaty i szkolnictwa wyższego, dążenie do zmian w szeroko rozumianym prawie oświatowym w celu poprawy sytuacji prawnej nauczycieli, obrona samorządowej oświaty. Domagamy się procedowania w Sejmie naszej obywatelskiej inicjatywy „Godne płace i wysoki prestiż nauczycieli”, której celem jest zmiana systemu wynagradzania nauczycieli, polegająca na powiązaniu go z przeciętnym wynagrodzeniem w gospodarce.
Na zakończenie naszej rozmowy z Małgorzatą Kowzan wyłania się obraz wyzwań, przed którymi stoją polscy nauczyciele, ale także nadzieja na zmiany. Odbudowanie prestiżu tej profesji wymaga nie tylko systemowych reform, ale także zaangażowania samych nauczycieli, którzy muszą stać się liderami i mentorami dla młodego pokolenia. Jakie będą efekty tych działań? Czas pokaże, ale jedno jest pewne – rola nauczyciela w kształtowaniu przyszłości jest niezastąpiona.
Anna Schulz | Pomagam tworzyć przyjazne miejsca pracy
7 października, 2024
Artykuł przeczytasz w: 16 min.
Przyjazne i skuteczne miejsce pracy może wydawać się nieosiągalnym celem, zwłaszcza w korporacyjnym świecie. Jednak Anna Schulz, która przez lata zarządzała zasobami ludzkimi w globalnych firmach, doskonale wie, jak połączyć efektywność z dobrym samopoczuciem zespołu. Bogate doświadczenie we wspieraniu kadry managerskiej pozwala jej dzisiaj pomagać liderom w tworzeniu środowisk pracy, gdzie ludzie czują się docenieni, są zaangażowani, a organizacja odnosi sukcesy. I jak przekonuje, klucz do sukcesu leży w zrozumieniu, że zadowolony i zmotywowany zespół stanowi fundament trwałych wyników oraz zdrowej, dynamicznej organizacji.
Przyjazne miejsce pracy, dla wielu brzmi jak utopia. Powiedz, czym jest dla Ciebie przyjazne miejsce pracy i czy jego stworzenie jest w ogóle możliwe?
ANNA SCHULZ: Z pewnością jest to możliwe. Jednak, aby stało się faktem, konieczna jest zmiana myślenia wśród kadry zarządzającej. Wciąż dominuje przekonanie, przekazywane z pokolenia na pokolenie liderów i przedsiębiorców, o tradycyjnym podejściu do zarządzania ludźmi. Przełamanie tego schematu wymaga głębokiej zmiany mentalnej oraz otwartości na nowoczesne, bardziej efektywne metody. Jeśli mówimy o stworzeniu przyjaznego miejsca pracy, dodałabym do tego jeszcze słowo „skuteczne”. A jakie to jest miejsce? To takie, które jednocześnie przynosi korzyści pracodawcy, klientom i pracownikom, biorąc pod uwagę potrzeby wszystkich stron.
Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić…
Żadna zmiana nie przychodzi łatwo. Jeśli chcemy poprawić swój styl życia, regularnie chodzić na siłownię, zdrowo się odżywiać, napisać e-booka czy założyć firmę, musimy być gotowi na to, że będzie to wymagało ogromnego wysiłku, zwłaszcza w zakresie zmiany sposobu myślenia. Podobnie jest w pracy z ludźmi – kluczowe jest zrozumienie, że prawdziwa zmiana nie polega wyłącznie na nowych działaniach czy korzystaniu z instrukcji albo czyichś rad, ale przede wszystkim na transformacji naszego podejścia. Tylko wtedy będziemy w stanie skutecznie inspirować innych, budować głębsze relacje i osiągać trwałe, wartościowe rezultaty.
Zawodowo konsultujesz przedsiębiorców w obszarach związanych z komunikacją, polityką personalną. Opowiedz trochę o swoim doświadczeniu zawodowym, bo jest ono imponujące.
Swoje życie zawodowe związałam z wielkimi korporacjami z branży fast fashion. Pierwsze pięć lat spędziłam w LPP, w 2005 roku dołączyłam do H&M, pracowałam w Trójmieście, Warszawie i Krakowie. Wspierałam sprzedaż z poziomu różnych stanowisk, takich jak kierownik sklepu, kontroler projektów czy regionalny kontroler i wreszcie HR. W 2011 roku przeprowadziłam się do Poznania, gdzie objęłam stanowisko dyrektorki ds. zasobów ludzkich w H&M logistics. Pamiętam, że na początku mojej pracy magazyn zatrudniał około tysiąca osób, a w ciągu zaledwie roku ta liczba podwoiła się. Po trzech latach zespół liczył już 5000 osób – i powiedzieć, że to był „żywy organizm”, to zdecydowanie za mało! (śmiech) Była to niezwykle intensywna i wymagająca praca, pełna wyzwań. Setki liderów, tysiące pracowników, związki zawodowe – tam było dosłownie wszystko! Po tych trzech latach awansowałam na poziom globalny, by ostatecznie w 2019 roku objąć funkcję dyrektorki personalnej H&M logistic w Europie Centralnej. Zarządzałam zespołami HR w Polsce, Finlandii, Niemczech, Holandii, Austrii i Szwajcarii, współtworząc i wdrażając politykę personalną dla dziesięciu tysięcy pracowników w Europie Centralnej. Dziś korzystając z tego doświadczenia doradzam menedżerom operacyjnym i przedsiębiorcom w podejmowaniu decyzji personalnych w obszarach rekrutacji, zarządzania wynikami, zaangażowania i rozwoju pracowników, rozwoju kompetencji przywódczych, transformowaniu konfliktów, wprowadzania zmian organizacyjnych czy budowania polityki wynagrodzeń.
Jak sama mówisz, „wystarczy 10-15 osób, żeby się dobrze pokłócić”, a w przypadku tak ogromnych zespołów, to o konflikty, różnice zdań i wyzwania komunikacyjne nietrudno. Jak udawało Ci się zarządzać tymi napięciami i utrzymać efektywność oraz harmonię w zespole liczącym tysiące osób?
Przede wszystkim stawiałam i nadal stawiam na współpracę oraz umiejętność jasnego, otwartego komunikowania się. Kluczowe było budowanie kultury dialogu, gdzie każdy mógł wyrazić swoje zdanie, bez obawy, że poniesie za to przykre konsekwencje, a problemy były rozwiązywane w sposób konstruktywny, zanim przerodziły się w większe konflikty. Tak szeroki rynek niósł za sobą niesamowitą różnorodność, wielokulturowość, a także zróżnicowane podejście do pracy i zarządzania. To naprawdę wymagało wejrzenia najpierw w siebie, odrzucenia myślenia stereotypami, a także ogromnej empatii i otwartości. Ode mnie jako dyrektorki oczekiwano więcej, co oczywiście jest absolutnie zrozumiałe. Dlatego sama odbyłam w tym czasie wiele wewnętrznych podróży, aby stać się lepszą liderką i lepiej rozumieć potrzeby zarówno zespołów, jak i indywidualnych pracowników. Te doświadczenia nauczyły mnie, że skuteczne zarządzanie to nie tylko dbanie o efektywność, ale przede wszystkim o ludzi, ich różnorodność i relacje, które budują silną, zgraną organizację. Ważnym elementem było również zaufanie do liderów oraz rozwijanie ich kompetencji w zarządzaniu zespołami. Dzięki temu, nawet w tak dużej strukturze, udawało się utrzymać efektywność i pozytywne relacje, które przekładały się na sukces całego przedsiębiorstwa.
Ale chcesz mi powiedzieć, że da się rozwiązywać konflikty w tak ogromnym zespole?
Ja nie rozwiązuję konfliktów, ja je transformuję. Przenoszę je z punktu A do punktu B. Kiedy jako naprawdę młoda dziewczyna zostałam rzucona na front rozmów ze związkami zawodowymi, to było dla mnie jak skok na głęboką wodę. Właśnie wtedy zrozumiałam, że konflikty nie zawsze trzeba rozwiązywać w tradycyjny sposób – można je przekierować, zmieniać ich energię i przekształcać w coś konstruktywnego. Nasze cele były tak różne, że mały krok do przodu już był sukcesem. Chciałabym podkreślić, że zdrowy konflikt to taki, w którym obie strony skupiają się na rozwiązaniu problemu, a nie na wzajemnych atakach. Nawet jeśli na pierwszy rzut oka wydaje się, że strony mają zupełnie odmienne cele, zawsze istnieje wspólny obszar, na którym zależy obu stronom. W mojej współpracy ze związkami zawodowymi takim wspólnym mianownikiem była troska o pracowników. Kiedy to zostało jasno nazwane, nasza współpraca stała się możliwa i zaczęła przynosić realne korzyści. I dlatego zamiast postrzegać konflikt jako przeszkodę, zaczęłam widzieć w nim szansę na rozwój i poprawę relacji. Ta lekcja towarzyszy mi do dziś i pomaga budować dialog oparty na zrozumieniu, a nie na walce.
Obecnie swoje zawodowe doświadczenie wykorzystujesz, pracując z liderami i przedsiębiorcami, ucząc ich, jak budować przyjazne i efektywne miejsca pracy. Jakie więc kluczowe elementy decydują o stworzeniu takiego środowiska?
Po pierwsze, trzeba stawiać na wysokie standardy pracy, jednocześnie będąc wyrozumiałym wobec ludzi. Scott Kim w swojej książce „Szef wymagający i wyrozumiały” świetnie opisuje, jak te dwie postawy mogą iść w parze. Wymagania muszą być jasno określone, ale równocześnie należy pamiętać, że każdy człowiek ma swoje potrzeby i granice. Klucz tkwi w tym, by budować zaufanie, dawać przestrzeń do rozwoju i wspierać swoich pracowników, stwarzając im warunki do osiągania najlepszych wyników, przy jednoczesnym dbaniu o ich dobrostan.
Jakie wyzwania najczęściej napotykają liderzy w zarządzaniu zespołami?
To w dużej mierze zależy od wieku lidera. Młodsi stażem liderzy napotykają inne wyzwania niż ci bardziej doświadczeni. Dla młodych największym problemem bywa budowanie autorytetu. Częstym błędem w firmach jest awansowanie najlepszego handlowca na lidera zespołu, zakładając, że jego umiejętności sprzedażowe przełożą się na zdolność zarządzania ludźmi. Niestety, taki lider często ma trudności z delegowaniem zadań, ponieważ zamiast koordynować pracę zespołu, woli wykonywać zadania samodzielnie. Natomiast starsi, bardziej doświadczeni liderzy zmagają się z wyzwaniami związanymi z zarządzaniem różnorodnością. Współczesny świat to nie tylko różnice pokoleniowe, ale także kulturowe i międzykulturowe. Liderzy muszą radzić sobie z zespołami złożonymi z osób o odmiennych narodowościach, wartościach, światopoglądach i podejściu do pracy, co wymaga od nich elastyczności, otwartości i umiejętności dopasowania się do dynamicznie zmieniającego się otoczenia.
Jak możesz im pomóc?
Moje doświadczenie zawodowe pozwala mi skutecznie wspierać liderów w rozwijaniu kluczowych kompetencji, które pomagają im zarządzać zespołami z większą pewnością siebie i efektywnością. Pomagam im zrozumieć, jak budować autorytet nie poprzez władzę, ale przez zaufanie, spójność i empatię. Uczę, jak tworzyć efektywne zespoły, delegować zadania, aby ludzie mogli działać samodzielnie, a liderzy skupiali się na strategii i rozwoju. Przykładem tego jest współpraca z właścicielem kliniki, którego wspierałam w reorganizacji struktury i wdrożeniu nowego oprogramowania do monitorowania efektywności pracowników, czy praca z dyrektorem szkoły, którego wspieram w zarządzaniu zespołem, bo podwoił swoją liczebność w ciagu 3 lat. Mam też doświadczenie we wspieraniu dyrektorki żłobków w budowaniu relacji z pracownikami i rodzicami, jak również współpracę z menedżerką firmy produkcyjnej, której pomagam w restrukturyzacji i prowadzeniu trudnych rozmów z pracownikami. Dodatkowo, doradzam dużej firmie zmagającej się z problemami po nieudanej akwizycji i nieprawidłowym wdrożeniu systemu SAP, co odbiło się na efektywności pracowników. Na co dzień doradzam we wprowadzaniu zmian organizacyjnych, wspieram liderów w radzeniu sobie z różnorodnością, pokazując, jak wykorzystać te różnice jako siłę napędową, a nie przeszkodę. Chciałabym też wspomnieć, że HR-owo prowadziłam wdrożenie systemu SAP dla 5 tysięcy pracowników. Proces trwał rok i był intensywnie przygotowywany, a jego sukces opierał się na zrozumieniu ludzkich obaw i umiejętności ich pokonania. Pomagałam liderom z sukcesem przeprowadzać takie zmiany wielokrotnie. Dzięki temu managerowie, z którymi pracuję, nie tylko lepiej zarządzają, ale także tworzą środowiska sprzyjające współpracy i innowacyjności. Dodatkowo współpracuję z zespołami jako konsultantka i trenerka. Pokazuję, jakie kompetencje liderskie będą najważniejsze w świecie AI. A w mojej ofercie znajdują się także kursy online, które umożliwiają elastyczne podejście do nauki.
Czym różni się budowanie skutecznych zespołów w międzynarodowych korporacjach od mniejszych, lokalnych firm?
Przede wszystkim skalą i podejściem do procesów. W dużych organizacjach struktury są bardziej złożone, a formalne procedury są niezbędne do zarządzania tysiącami pracowników. Te same procesy przeniesione do małych firm, gdzie zespół liczy kilka czy kilkanaście osób, często okazują się zbyt skomplikowane i niepraktyczne. W mniejszych firmach kluczowe i możliwe jest bardziej elastyczne podejście, szybkie podejmowanie decyzji i bliskie relacje w zespole, co w znaczący sposób podnosi tempo działania. Istotny jest też lokalny kontekst, który w małych firmach odgrywa większą rolę – łatwiej angażować się w lokalne środowisko i dostosować do specyfiki rynku. Choć doświadczenie wyniesione z korporacji jest cenne, w małym biznesie konieczne jest budowanie procesów od podstaw, z uwzględnieniem lokalnych potrzeb i możliwości zespołu.
Jakie strategie rekomendujesz liderom, aby budować zaufanie i otwartą komunikację w zespole?
Kluczową strategią jest prowadzenie przejrzystej i klarownej komunikacji. To nie oznacza, że lider powinien dzielić się wszystkimi swoimi obawami czy wątpliwościami z zespołem, ale również nie może popadać w skrajność i pozostawiać ludzi w niepewności. Brak informacji rodzi domysły, a ludzie mają naturalną tendencję do tworzenia własnych historii, jeśli nie otrzymują jasnych wyjaśnień dotyczących powodów podejmowanych decyzji czy działań. Dlatego tak ważne jest wyważone, ale szczere informowanie zespołu o celach i intencjach. Drugą kluczową strategią jest spójność. Lider musi być konsekwentny w swoich słowach i działaniach. Jeśli mówię jedno, a robię coś zupełnie innego, tracę wiarygodność. Zespół szybko zauważy brak zgodności między deklaracjami a rzeczywistością, co podważy zaufanie. Dlatego tak ważne jest, aby słowa lidera były w pełni odzwierciedlone w jego decyzjach i zachowaniach. Spójność buduje autorytet i wzmacnia relacje w zespole.
Współpracujesz z ekspertami z różnych dziedzin choćby takich jak neurobiologia. Dlaczego? Czy znajomość procesów neurobiologicznych pomaga liderom lepiej zrozumieć reakcje i zachowania swoich pracowników? A może też albo przede wszystkim swoje?
W zarządzaniu, podobnie jak w wielu innych dziedzinach, pojawiają się różnorodne trendy. Jednak należy podchodzić do nich ostrożnie, ponieważ nie zawsze pasują do specyfiki naszego biznesu czy otoczenia. Neurobiologia, w przeciwieństwie do tych chwilowych tendencji, nie jest modą, lecz nauką. Tradycyjnie odnosi się do biologicznych dyscyplin zajmujących się badaniem układu nerwowego, jednak w szerszym, współczesnym rozumieniu obejmuje również wszystkie dziedziny nauki badające mózg, czyli centrum naszych reakcji, emocji i zachowań. Zrozumienie, jak działa mózg, daje mi głębszy wgląd w procesy międzyludzkie, zarówno moje własne, jak i moich pracowników. Nasz mózg jest zaprogramowany, by chronić nas przede wszystkim przed zagrożeniami fizycznymi, ale współcześnie pełni również rolę obrony przed psychicznym dyskomfortem. W sytuacjach stresowych to on decyduje, jak reagujemy, dlatego tak ważne jest rozumienie tych mechanizmów w kontekście zarządzania zespołem.
W Twoim bio znalazłam informację, że masz za sobą wiele szkoleń, kursów. Bardzo zainteresował mnie temat empatycznej komunikacji. Życie przedsiębiorcy nie jest często usłane różami. Odnoszę wrażenie, że ostatnia rzecz, jaką mają w głowie, to empatia. No i druga rzecz, czy empatii w relacjach da się nauczyć?
Empatyczna komunikacja to niezwykle ważny temat, szczególnie w świecie przedsiębiorców, gdzie codzienne wyzwania i presja często sprawiają, że empatia schodzi na dalszy plan. Masz rację – życie przedsiębiorcy to często nieustanna walka o czas, wyniki i efektywność, więc empatia może wydawać się luksusem, na który brakuje miejsca. Jednak paradoksalnie, to właśnie empatia może być kluczem do budowania trwalszych i bardziej efektywnych relacji, zarówno w zespole, jak i z klientami. Najważniejsze jest jednak to, że empatia to nie tylko współczucie czy zrozumienie, ale również umiejętność aktywnego słuchania i działania, które wspiera drugą osobę. Tą osobą może być klient, pracownik, wspólnik. W kontekście przedsiębiorczości oznacza to zdolność balansowania między zrozumieniem wyzwań innych, a zachowaniem zdrowych granic i dbaniem o realizację celów. Ale równie istotna jest empatia wobec samego siebie, ponieważ to ona stanowi fundament naszej emocjonalnej równowagi. Jeśli nie potrafimy okazać zrozumienia i wsparcia sobie, trudno będzie nam autentycznie wykazać empatię wobec innych, gdyż nasze wewnętrzne braki będą odbijać się w relacjach z otoczeniem. Empatia stała się dziś kluczowym imperatywem biznesowym, nie tylko w kontekście relacji międzyludzkich, ale również jako element budowania zaufania, lojalności i długotrwałego sukcesu firmy. Przedsiębiorstwa, które potrafią zrozumieć potrzeby i emocje zarówno swoich pracowników, jak i klientów, zyskują przewagę konkurencyjną, tworząc bardziej zaangażowane zespoły i głębsze relacje z klientami.
Jakie znaczenie ma równowaga między pracą a życiem osobistym liderów? I jak oni mogą ją osiągnąć?
Uważam, że to fundament efektywnego przywództwa. Aby móc w pełni skupić się na zawodowych wyzwaniach, liderzy muszą zadbać o harmonię w życiu prywatnym. Osobiście przekonałam się, jak trudne może być wyznaczenie granic, zwłaszcza że z mężem, pochodzimy z tego samego środowiska korporacyjnego. Często po godzinach pracy wracaliśmy do służbowych spraw, co na dłuższą metę okazało się wyczerpujące i niezdrowe, zarówno dla nas, jak i dla naszych relacji. Z czasem zrozumiałam, że ciągła dostępność i brak odpoczynku nie sprzyjają ani efektywności, ani dobremu samopoczuciu. Klucz do balansu to świadome wyznaczanie granic, dbanie o przestrzeń na życie prywatne i regenerację, a także umiejętne delegowanie zadań. Tylko w ten sposób można zachować energię, zapał do pracy i jednocześnie cieszyć się pełnią życia poza nią.
Co doradziłabyś przedsiębiorcom, którzy dopiero rozpoczynają budowanie swoich zespołów?
Aby rozpoczynając budowanie swojego zespołu, jasno odpowiedzieli sobie na pytanie: jakiego efektu oczekuję po zatrudnieniu pracownika i w jaki sposób pierwszy oraz kolejni członkowie zespołu mają mnie wesprzeć w realizacji celów. Zrozumienie tego, co chcą osiągnąć, pozwoli im precyzyjnie określić, kogo potrzebują i jakie wartości powinny dominować w firmie. Zespół to nie tylko suma umiejętności, ale przede wszystkim ludzie, którzy powinni podzielać wizję i cele przedsiębiorcy. Jeśli sami, jako przedsiębiorcy, nie mamy pełnej jasności co do naszych celów i oczekiwań, trudno będzie to zrozumieć pracownikom. Dlatego zrozumienie tych kwestii na poziomie lidera jest kluczowe – tylko wtedy pracownicy będą mogli wspierać nas w dążeniu do sukcesu i efektywnie realizować swoje zadania. Kluczowe jest także, aby od samego początku inwestować w dobrą komunikację i kulturę współpracy. Jasno sprecyzowane oczekiwania, otwartość na różnorodne punkty widzenia oraz budowanie zaufania to fundamenty skutecznego zespołu. Lider nie tylko powinien wyznaczać kierunek, ale także dawać przykład, tworząc przestrzeń, w której każdy członek zespołu może rozwijać swoje talenty i czuć się częścią wspólnej misji.
DOROTA RACZKIEWICZ | Profilaktyka powinna być zobowiązaniem
4 października, 2024
Artykuł przeczytasz w: 20 min.
Październik, jak co roku, upływa pod znakiem onkologii. W tym miesiącu przypada Światowy Dzień Onkologii i Europejski Dzień Walki z Rakiem Piersi. Wspieranie osób walczących ze śmiertelną chorobą to wyjątkowo trudne zadanie, które Drużyna Szpiku skutecznie łączy z propagowaniem kwestii prozdrowotnych i wiedzy o oddawaniu szpiku. Dziennikarka, prezeska Fundacji Dar Szpiku i szefowa Drużyny Szpiku, wspierającej chorych na nowotwory i ich rodziny – Dorota Raczkiewicz – opowiada o darze, jakim jest życie, bezinteresowne pomaganie, jak ważna jest uważność, samoświadomość oraz oswajanie choroby.
Według statystyk Krajowego Rejestru Nowotworów każdego roku diagnozę choroby nowotworowej otrzymuje 170 tys. Polaków, a 100 tys. z nich niestety odchodzi… Obecnie 1,17 mln Polaków żyje z chorobą nowotworową. Najczęściej mówimy o nowotworach płuc, piersi, jelita grubego, gruczołu krokowego. Przytoczyłam ogólnopolskie dane, a jak Wielkopolska wypada na tle kraju?
DOROTA RACZKIEWICZ: Wielkopolska na mapie kraju to miejsce, w którym pacjenci są naprawdę dobrze zaopiekowani onkologicznie. Mamy tu wybitnych specjalistów i dobre ośrodki onkologiczne, dodatkowo możliwość badań profilaktycznych, ale i genetycznych. Jeśli zaś chodzi o ilość osób rejestrujących się jako dawcy szpiku, to Wielkopolska też jest w czołówce. Jeżeli bierzemy pod uwagę liczbę zachorowań na różne typy nowotworów, to pewnie też, niestety, jesteśmy w czołówce. Nasz region cechuje się dużą świadomością i niejednokrotnie zauważam to podczas wielu lat mojej pracy, że kobiety z Poznania i okolic dbają o siebie, mając na uwadze zarówno swoje dobro, jak i swoich najbliższych. Świadomość jest więc tu kluczem! A co do przytoczonych przez ciebie liczb – 100 tys. osób co roku umiera w Polsce z powodu choroby nowotworowej, to tak jakby w przeciągu 5 lat zniknął cały Poznań… Statystyki są przerażające.
Mówisz o świadomości społecznej, o zagrożeniu zdrowia spowodowanym diagnozą onkologa. Czy my, Polacy, już wiemy, jak przeciwdziałać i jak walczyć, czy wciąż muszą być przeprowadzane projekty edukujące społeczeństwo?
Z jednej strony ludzie się badają, systematycznie chodzą na kontrole, dbają o siebie – dużo zmieniło się na pozytyw w przeciągu chociażby dekady. Ale z drugiej strony – są też takie osoby, które, żyjąc w wielkim pędzie, po prostu nie myślą o zagrożeniach, o przeciwdziałaniu, zwyczajnie chowają to pod dywan. Sądzą, że choroba nowotworowa ich nie dotyczy, że nowotwór ich nie dogoni… I tu się mylą. Skupieni są na robieniu kariery, na rozwijaniu swojego portfolio zawodowego, na dzieciach, ich zajęciach pozalekcyjnych, odwożeniu-przywożeniu, funkcjonują często od lat w niezmiennych schematach praca-dom. A dlaczego by nie postąpić inaczej? Np. zamiast iść na przysłowiowe ploteczki z przyjaciółkami, nie wybrać się wspólnie na badania mammograficzne? Bądź zafundować swojemu mężowi, partnerowi wizytę u specjalisty – urologa? Może warto w tym życiowym pędzie znaleźć też siebie i czas dla siebie, bo przecież szybkie wykrycie nowotworu, w początkowym stadium – to szansa na życie. Jestem zdania, że akcje społeczne na temat profilaktyki są bardzo potrzebne. Nie tylko z myślą o kobietach – jak cytologia, USG piersi, mammografia, ale i z myślą o mężczyznach – wizyty u urologa, kontrolowanie PSA, aby zapobiegać i leczyć nowotwór prostaty. Dla wielu mężczyzn ten temat jest tematem tabu, jest wstydliwy, krępujący – a tak nie powinno być. Zatem społeczne projekty w tej materii są niezbędne, aby otworzyć jednego człowieka na drugiego, aby nie bać się opowiadać o swoich dolegliwościach, pytać, sprawdzać itp. Uważam, że do takich badań my, jako społeczeństwo, powinniśmy być trochę przymuszeni, zapraszani, rejestrowani – bo taka metoda działa…Profilaktyka powinna być zobowiązaniem, czymś naturalnym, systematycznym, nawet zwykłe zrobienie morfologii sobie i swoim dzieciom. Nie powinno się tego rozpatrywać w kategorii wolności czy wyboru. Bo mając wybór, nie pójdę się badać… i stadium raka osiągnie 4 stopień meta. To daje do myślenia! Często zastanawiam się dlaczego do pakietu badań pracowniczych, które ponawiamy na zlecenie pracodawcy, bo tego wymaga Kodeks Pracy, nie są wpisane właśnie badania cytologiczne, USG piersi, mammograficzne u kobiet czy urologiczne u mężczyzn. Przecież tak byłoby łatwiej i sprawniej dla służby zdrowia, a w efekcie końcowym tańszą formą dla naszego państwa.
Co zmieniło się w przeciągu dekady w kwestii zdrowia i nauki o zdrowiu w naszym kraju?
Powiem na dwóch poziomach… To, co się zmieniło na przestrzeni lat w dawstwie szpiku, czyli w oświadczeniach woli, które są dla nas bardzo ważne, to to, że wiedza na ten konkretny temat powoduje mniej strachu. Nie ma już teorii o wycinaniu kości. Gdy 16 lat temu zaczynałam swoją przygodę w Drużynie Szpiku, to w ogólnopolskim rejestrze było 30 tys. nazwisk dawców, a aktualnie mamy ich ponad 2 mln. Jesteśmy z taką liczbą dawców na drugim miejscu w Europie, po Niemczech. Świadomość i otwartość Polaków bardzo wzrosła. Świadomość skoncentrowana nie tylko na sobie, ale i na drugim człowieku – myślę tu również o oddawaniu organów potrzebującym, o całym systemie transplantologii. „Gdziekolwiek pójdę po śmierci moje organy nie będą mi potrzebne, a komuś mogą uratować życie” – często to słyszę. Gdy patrzę na moje 23-letnie córki, w ogóle na młodsze pokolenie, widzę, że świadomość prozdrowotna i chęć pomagania innym jest bardzo wysoka. Co mnie niezmiernie cieszy. Mam 4 dzieci i cała czwórka ze mną działa w Drużynie Szpiku, jest zaangażowana w pomaganie innym. Uczą się empatii, bliskości, wsparcia w domach dziecka, w ośrodkach dla samotnych matek. Są dawcami szpiku, oddają krew. Z tego powodu jestem dumną mamą, że mają takie wartości. Druga kwestia przy nowotworach jest według mnie równie istotna, że nie ma już takiego społecznego napiętnowania i wstydu, aby wyjść np. z łysą głową, funkcjonować zawodowo, podejmując leczenie. To jest ogromny plus! Zmiana polskiej mentalności i sposobu myślenia. Otwarcie się – myślę tu o pracodawcach – na pacjentów onkologicznych, aby chory mógł nadal pracować, nawet w ograniczonym trybie, aby czuł się wciąż potrzebny, co jest bardzo istotne. Rak to nie wstyd, nie musimy się tego wstydzić jakbyśmy byli trędowaci. Dawniej pokutowało w naszym społeczeństwie tzw. wykluczenie, obawa przed chorym na nowotwór. Wstydem było mówienie na temat raka prostaty, ale obecnie obalone są mity i już wiadomo, że ten nowotwór nie zabiera męskości. Jeśli pacjentka jest po mastektomii, nie oznacza to, że utraciła swoją kobiecość, że po nowotworze można też mieć dzieci. Zaczynamy głośno mówić o takich rzeczach. I to jest największy pozytyw naszych czasów! Nowotwór nas zatrzymuje, nieco stopuje, bo odbiera siły, uczy uważności. Nasz projekt „Piękne oblicze raka” jest właśnie o tym, że pada diagnoza, chory słyszy, że ma nowotwór i na chwilę trzeba zwolnić. Wejść w nowy etap, spokojniejszy, poświęcić swój czas na zgoła inne rzeczy, często pomijane w tym życiowym biegu. Rak to nie wyrok, to nie skreślenie ze społeczeństwa. Chory musi wiedzieć, że to walka o siebie, o swoje marzenia, a nie przebywanie na marginesie społeczeństwa. Dużą rolę odgrywa też mówienie o raku przez osoby publiczne, które świadomie dzielą się ze społeczeństwem swoją chorobą, aby ją niejako oswoić. Przybliżając nam informację np. o rodzaju nowotworu, etapach leczenia itp., pokazują, że ten konkretny nowotwór zaatakował także i mnie. Ale idę naprzód, podejmuję leczenie, zwalniam, przewartościowuję swoje życie… To celowy zabieg – aby wszystkim pacjentom onkologicznym powiedzieć, nie jesteś sam, nie jesteś odosobniony w zmaganiach, cierpieniu, a nierzadko i lęku.
Wciąż ludzie pytają Cię, czy oddawanie szpiku boli?
Tak, słyszę takie pytania i stwierdzenia. Pragnę jednak podkreślić, że oddawanie szpiku kompletnie nie boli, 90 % pobrań to jest poszerzony krwioobieg, czyli siedzi się na fotelu, ma się wenflon w obu rękach i przez separator nasza krew przepływa, w celu odłączenia komórek macierzystych i to jest koniec. Po czymś takim dawca wstaje i wraca do domu. Po 2 tygodniach nasz organizm zapomina, że mu coś zabrano, to jest podobnie jak z oddawaniem krwi. Nasza Fundacja daje ludziom poczucie wyjątkowości i tak jest naprawdę – bo jest się kimś wyjątkowym, ratując drugiej osobie życie. Niektórzy marzą, aby poznać swojego „bliźniaka genetycznego” – i to jest możliwe po 5 latach. Znam wiele przypadków, gdy dawca i jego najbliżsi spotykają się z osobą po przeszczepie. To są piękne i wzruszające momenty… Łączą się wówczas całe rodziny.
Poruszyłaś ważny temat. Jeśli chodzi o dzielenie się informacjami – Ty również borykasz się z chorobą nowotworową.
To jest pewnego rodzaju chichot losu… Byłam z dziewczynami na akcji Białej Sobocie, miałyśmy stoisko Drużyny Szpiku. Było tam badanie mammograficzne i ja chcąc, aby wolontariuszki z niego skorzystały, zainicjowałam, że każda z nas idzie się zbadać. Do mnie tydzień od badania zadzwonił telefon, do żadnej z dziewczyn na szczęście nie… Pomagając innym wyjść z choroby nowotworowej, sama stałam się pacjentem Wielkopolskiego Centrum Onkologicznego. Mam zdiagnozowany nowotwór piersi, przez przypadek… Żeby nikt nie pomyślał, że ja wszędzie tłumaczę o profilaktyce, a sama do niej się nie stosuję. Po prostu nieraz tak w życiu bywa, przekornie, na odwrót. Pół roku wcześniej, przed mammografią, wykonywałam USG piersi, które w moim przypadku nie pokazało nic niepokojącego. Obecnie przechodzę przez moją chorobę książkowo, ja jestem zadaniowa, posłuszna, ufam lekarzom, słucham ich wskazówek. Jestem po operacji, radioterapii, brachyterapii i w trakcie hormonoterapii. Ogólnie uważam, że kobiety radzą sobie z nowotworami dużo lepiej niż mężczyźni, bo jesteśmy bardziej społeczne, nie boimy się mówić o problemach, nie wstydzimy się tego. Mamy grupy wsparcia. Mężczyźni są często introwertykami, uważają, że „to nie jest temat do rozmowy, że mam raka np. płuca”. Musiałam zastopować… Dawniej chodziłam wysoko w Tatrach, teraz nie dałabym rady – dlatego ostatnio wybrałam Góry Sowie. Przychodzi czas na zwolnienie, na wybory, usystematyzowanie pewnych spraw, ale to nie znaczy, że ze wszystkiego rezygnujemy i odpuszczamy swoje marzenia. Jedynie je ciut modyfikujemy pod aktualny stan zdrowia i nierzadko bezsilność…Trzeba nauczyć się dokonywać wyborów, bo inaczej można się samemu zadręczyć. Choroba jest czasem na uporządkowanie pewnych rzeczy i spraw w życiu, uczy nas pokory.
Jaka jest pierwsza Twoja myśl, co warto poprawić w całym systemie onkologicznym?
16 lat zajmuję się tematem onkologii i sama teraz przechodzę przez kolejne etapy, więc doskonale rozumiem ludzkie obawy, strach. Widzę, z jakimi problemami borykają się kobiety, które podobnie jak ja przechodzą leczenie, jak wiele jest spraw, o których się głośno nie mówi. Choruje pacjent, ale przerażona jest rodzina, najbliższe otoczenie, które nie otrzymuje wciąż należytego wsparcia psychicznego. Bliscy osób chorujących na nowotwory, niestety, są wciąż pozostawieni sami sobie, bez fachowej opieki. Nie każdy jest silny psychicznie i wie, jak funkcjonować w otoczeniu pacjenta onkologicznego. Potrzeba holistycznego podejścia do pacjenta. Chorowanie to duża próba dla człowieka, bo choroba „przychodzi” zawsze nie w czas…Przewraca życie nasze i naszych bliskich do góry nogami, często zatrzymuje plany i marzenia… Po przeszczepach, po białaczkach – opowiadają mi pacjenci – trzeba dać sobie 2 lata na powrót do względnej normalności. A jaka firma będzie trzymała stanowisko przez dwa lata aż pacjent powróci? Choroba onkologiczna ma więc wymiar zdrowotny, społeczny, ale i ekonomiczny, to również kwestia finansów, funkcjonowania domu, dzieci, ogromnych kosztów podczas trwania leczenia onkologicznego.
Zatrzymajmy się chwilę przy projekcie Drużyny Szpiku. Pomówmy o kalendarzu poonkologicznym. Jaka jest nadrzędna idea tego projektu?
Kobiety, które przeszły przez chorobę nowotworową lub są w trakcie leczenia, dużo mówią o wyglądzie, o zmianach, jakie w nich nastąpiły. I to nie tylko o wypadaniu włosów, o nowej fryzurze, tylko np. o przybywaniu kilogramów, bo pacjentka bierze leki hormonalne. Przychodzi wielkie osłabienie, bolą kości, mięśnie podczas przyjmowania celowanych dawek leków. Bezsilność, szara skóra, twarz i ciało często opuchnięte, a to nie wpisuje się w obowiązujący kanon piękna. Będąc z kobietami na oddziale, moimi współtowarzyszkami, widziałam jak one się wstydzą, że nie mają brwi, rzęs, jak im jest trudno być z własnym wyglądem. Stąd pomysł kalendarza pokazującego piękno kobiet zmagających się z chorobą onkologiczną. Pokazujemy, że rak nie przekreśla seksapilu, nie przekreśla kobiecości. Pierwszą moją myślą był pokaz mody – kobiety wystąpiły w restauracji IL Padrino, na czerwonym dywanie, poznańskie marki przygotowały dla nich zestawy ubrań, Kasia Wilk wokalnie umilała ten czas. Zebrałyśmy do pokazu kobiety na różnych etapach leczenia onkologicznego, część była jeszcze z łysymi głowami. I wtedy widziałam ich zachwyt, uśmiech, czułam ich energię, radość. To był początek wielkiej przygody, którą nazwaliśmy przewrotnie „Piękne oblicze raka”. Następnie nasze bohaterki uczestniczyły w spektaklu na deskach Teatru Nowego w Poznaniu, wraz z cudowną Kasią Bujakiewicz i innymi gwiazdami, co było dla nich niesamowitym osiągnięciem i przeżyciem, przełamaniem kolejnych barier wstydu.
I takim naturalnym następstwem tych wcześniejszych inicjatyw był właśnie kalendarz. Pomyślałam sobie, aby w tym przedsięwzięciu brały udział dwie fundacje, my, czyli Fundacja Dar Szpiku, oraz Fundacja OmeaLife, wspierająca kobiety chorujące na raka piersi. Zawsze przyświeca nam idea pomocy, ale tu chodzi głębiej o poczucie własnej wartości. Pragniemy, aby kobiety czuły się piękne, kobiece, potrzebne, nawet jak są pacjentkami onkologicznymi, w trakcie czy po leczeniu. Wiem, że nie uratuję wszystkich kobiet, nie poprawię ich jakości życia, ale tym 11 kobietom, które „wystąpiły” w sesji kalendarzowej, daliśmy wielką siłę, nowe chęci do działania oraz zapewniliśmy niezapomnianą przygodę. Przewodnią myślą jest oczywiście profilaktyka i badanie, a z drugiej strony pokazanie, że rak to nie wyrok, że po wyleczeniu można funkcjonować, uprawiać aktywność fizyczną, spełniać swoje marzenia.
Kalendarz to pewnego rodzaju symbol, że w bliskim czy dalszym otoczeniu możesz komuś dać wiatr w skrzydła, odmienić jego życie. A co jest niesamowite, ta inicjatywa „Piękne oblicze raka” tak napędziła nasze bohaterki, że to teraz one zgłaszają się do nas na wolontariat, to one chcą uczestniczyć w biegu z okazji walki z nowotworem piersi. To jest taki łańcuch, dołączają się kolejne ogniwa… Pragnę też podkreślić, że kalendarz, z pięknymi zdjęciami Sławka Drapińskiego, jest dostępny dla wszystkich, wystarczy tylko z nami się skontaktować i wpłacić przysłowiową cegiełkę.
Ostatnio bardzo głośno mówi się na temat szczepień przeciwko HPV dla dziewczynek i chłopców od 9 do 14 roku życia, refundowanych. Według Ciebie takich społecznych akcji powinno być więcej, aby nieustannie uświadamiać, jakie zagrożenia może w przyszłości wywołać konkretny nowotwór i jak można się przed nim uchronić. Czy takie szczepienia powinny być wyborem?
Jestem za wyborem, a nie przymusem, ale uważam, że my – jako rodzice – powinniśmy dostać pakiet informacji na temat HPV, jakie ten wirus może zrobić spustoszenie w organizmie. A tak rodzice są pozostawieni sami sobie, dostając jakieś ulotki i krótkie zdawkowe informacje „jest szczepienie w szkole, zapisuje Pan/Pani swoje dziecko?”. Nie ma czasu na rozmowę, edukację, na pytania i odpowiedzi. Powinno być więcej kampanii społecznych, bezpośrednich spotkań z fachowcami, osobami znającymi temat. Rodzice uczestniczą przecież w zebraniach szkolnych, pojawiają się w szkołach. Dlaczego podczas takich spotkań nie można zaprosić lekarza-onkologa, choćby na ok. 20 minut, aby objaśnił najważniejsze kwestie? Pomógł niezdecydowanym lub rozwiał pewne wątpliwości? Spotkanie z człowiekiem jest najważniejsze, nie maile, nie ulotki, nie broszurki. Nam ciągle brakuje zwykłych ludzkich relacji, a otrzymujemy w zamian krótkie spoty reklamowe. Czynnik ludzki jest niesamowicie ważny, bo to jest zupełnie inna komunikacja. Wybór oczywiście nasuwa się sam, nie trzeba wielkich debat, bo to chodzi o dobro naszych dzieci.
Dr hab. Joanna Didkowska, kierownik Zakładu Epidemiologii i Prewencji Pierwotnej Nowotworów i Krajowego Rejestru Nowotworów w Narodowym Instytucie Onkologii w Warszawie, podkreśla, że PBL bardzo często nie daje specyficznych i odczuwalnych objawów, a choroba jest wykrywana przypadkowo. To stwierdzenie jest w opozycji do powyższych naszych ustaleń, co do profilaktyki.
My, jako Drużyna Szpiku, najczęściej właśnie towarzyszymy pacjentom onkologicznym, zmagającym się z nowotworem krwi. Jak słucham różnych historii, to w większości jest podobnie przed wykryciem białaczki, tzn. bolą nogi, jesteś słaby, masz objawy podobne do grypy, przeziębienia, otrzymujesz antybiotyki, które nie działają. Tu już powinna zapalić się czerwona lampka! Dopiero zrobienie morfologii – i jej wyniki – pokazują prawdę… Cały czas mi się wydaje, że jako społeczeństwo nadal nie doceniamy morfologii, zwykłych i ogólnie dostępnych badań krwi. Mam takie wrażenie i obserwacje, że nowotwory krwi w przeżywaniu i przechodzeniu są tysiąc razy gorsze niż nowotwory piersi czy inne. Np. jak ja idę do WCO, siedzę tam kilka godzin, dostaję wlew z kwasu zoledronowego i wracam do domu, a pacjenci z białaczkami są tam tygodniami, zamknięci, w totalnej samotności. Pielęgniarki i lekarze wchodzą do nich wtedy, kiedy muszą, bo taki pacjent potrzebuje sterylnych warunków. Chory jest więc w takim zamknięciu 7-8 tygodni, z własnymi myślami i strachem. Najtrudniejsza jest samotność, bo ile można czytać, oglądać… Kontakt z drugim człowiekiem jest najważniejszy, jednak taki pacjent ma ograniczoną komunikację, pozostają mu rozmowy telefoniczne, video na whats appie, messengery, jednak to jest na chwilę… Dlatego zawsze na pierwszym miejscu stawiam zwykłą morfologię. Jej wyniki są bardzo istotne dla stanu naszego zdrowia. A to takie proste badanie.
Jaką lekcję dostałaś od losu jako pacjentka onkologiczna?
Pomaganie nie jest wysiłkiem, czy w Drużynie Szpiku, czy w każdej innej fundacji na rzecz ludzi, poszkodowanych, cierpiących, czy na rzecz zwierząt. Pomaganie jest dużo łatwiejsze niż przyjmowanie pomocy od innych. Choroba pokazała mi, jak jesteśmy zależni od innych, od lekarzy prowadzących, od naszych najbliższych. Taka zależność nie dla wszystkich jest komfortowa. Ja jestem typem „Zosi samosi” i to proszenie o pomoc, czekanie na prozaiczne „umycie głowy” mnie frustruje, ale gdy człowiek jest bezsilny, trzeba odłożyć na bok swoje rytuały i schować głęboko swoją dumę. Nie znoszę czuć się słaba, zależna – rozumiem w pełni chorych, ale nieraz inaczej się nie da. Choroba onkologiczna zmusza nas do pochylenia się nad sobą. Chorzy, z którymi przez tyle lat miałam przyjemność rozmawiać, nauczyli mnie, że ważne jest dziś, że trzeba patrzeć tu i teraz, bo jutro może być słabe, gorsze, albo może go w ogóle nie być…
Co jest najtrudniejsze w Twojej pracy?
Wyznaczenie granic, ciągle tego nie umiem. Bo najtrudniejsze jest jak wpuścisz kogoś do swojego życia, do serca, a ta osoba odchodzi… Jest pustka i ból… Staram się być silna, nie płakać, ale jak już „pęknę” ,to ryczę i odchorowuję każdy taki przypadek, każdą ludzką historię. Każdy człowiek zostawia ślad dobra w moim sercu, każdy jest profesorem życia. A i nie wykreślam numerów telefonów, które już tylko milczą; mam wielka kolekcję takich kontaktów.
Jesteś odważna?
Jestem życiowym tchórzem, nigdy np. nie zmieniłam koloru włosów, większość ubrań mam czarnych. Ale jestem skuteczna, więc jeśli odwagę łączymy ze skutecznością, to faktycznie – jestem odważna. Tak od serca, co zalecasz innym w kwestii zdrowia? Przede wszystkim uważność na siebie, cykliczne badanie się, profilaktykę. I bądźcie zadaniowi, systematyczni: zaopiekujcie się sobą, bo nikt tego za was nie zrobi. Miejcie poczucie, że zrobiliście wszystko, co można. I proszę pamiętać, że diagnoza to może być tylko etap w naszym życiu, a rak nie jest wyrokiem.
Październik miesiącem świadomości raka piersi Październik to miesiąc świadomości raka piersi, czas, w którym szczególnie zwracamy uwagę na profilaktykę i wczesne wykrywanie tej choroby. Rak piersi pozostaje jednym z najczęściej diagnozowanych nowotworów u kobiet, ale regularne badania profilaktyczne, takie jak mammografia czy samobadanie, mogą znacząco zwiększyć szanse na wczesne wykrycie i skuteczne leczenie. W tym miesiącu warto również pamiętać, że coraz więcej kobiet z sukcesem działa w branżach, które kiedyś były zdominowane przez mężczyzn, takich jak motoryzacja. Ten artykuł powstał dzięki wsparciu Porsche Inter Auto, które zrezygnowało z tradycyjnych działań promocyjnych i postanowiło zaangażować się w szerzenie świadomości na temat profilaktyki raka piersi. To zaangażowanie pokazuje, że marka nie tylko promuje innowacje w motoryzacji, ale także wspiera ważne społeczne inicjatywy, które mają realny wpływ na życie kobiet. Dziękujemy!
Czas nawarstwiania – moda na jesień w Starym Browarze
18 września, 2024
Artykuł przeczytasz w: 2 min.
Czas nawarstwiania – moda na jesień w Starym Browarze
Jesienią nakładamy, dokładamy, zakrywamy. Trochę z musu, bo temperatury spadają. Trochę z wyboru, znudzeni nieskomplikowaną letnią garderobą. Im więcej warstw, tym więcej możliwości. W Starym Browarze sprawdzamy trendy na nowy sezon.
Gładka skóra z mięsistą wełną. Codzienny dżins i luksusowy zamsz. Komponowanie faktur to ważny element sztuki nawarstwiania. Ma być stylowo i ciepło. Pięknie i pragmatycznie. Hit sezonu: ponczo. Hybryda koca, szala, swetra. Efekt otulenia w pakiecie.
Dwa bieguny
Jesienne trendy pobudzające to ognista czerwień, dzika pantera, fikuśne futerka, architektoniczne sylwetki z szerokimi ramionami. Na drugim biegunie, w strefie komfortu, czekają zmiękczone linie i sprawdzone szarości. Spódnice na spodnie, grunge’owa koszula przewiązana w pasie. Pod tyloma warstwami gubi się podział na damskie i męskie. Najlepsza inwestycja w nowym sezonie? Kurtka idealna. Warstwa na pokaz.
Jesienne core’y
Kiedy sprzykrzy się nam wakacyjny luz i prostota, z entuzjazmem wskakujemy w formalne garnitury i koszule. Internet już ma na to hashtag: corpcore. Od viralu do viralu – pędzący bezlitośnie TikTok na pewno jeszcze niejednym nas zaskoczy. W tym szaleństwie można brać udział. Ale można też usiąść z boku w wełnianej pelerynie i z bezpiecznego dystansu, z pobłażliwym uśmiechem, obserwować chwilowe trendy i nowe „core’y”.
Wszystkie ubrania, buty i dodatki dostępne są w salonach w Starym Browarze.
Bursztyn kształtował się około 40 milionów lat temu, gromadząc w sobie ślady ówczesnego życia. Dzięki temu w najcenniejszych jego okazach można odnaleźć inkluzje przypominające świat, który przeminął. Gdyby złote kamienie formowały się dzisiaj, co na wieki zachowałaby natura? W najnowszej kolekcji biżuterii Sello projektantka Anna Orska próbuje znaleźć odpowiedź na to pytanie.
Tekst: Monika Pawłowska, Head of Marketing ORSKA | Zdjęcia: ORSKA Team
WIADOMOŚĆ ZAPISANA W BURSZTYNIE
Kiedy nie było butelek i nie można było wysyłać w nich listów, Matka Natura zamknęła swoje przesłanie w bursztynie. Miliony lat później plastikowa butelka sama w sobie staje się wiadomością – i to niezbyt optymistyczną. Zmiany klimatyczne coraz głośniej skłaniają nas do zastanowienia się: jakie ślady pozostawi po sobie ludzkość? Co odciśniemy na naturze? Kolekcja biżuterii Sello (z hiszp. pieczęć) jest próbą spojrzenia w przyszłość. Złoto, mosiądz i polski bursztyn Orska zamieniła na jubilerskim stole w geometryczne formy i nowoczesne wzory. A tam, gdzie amber pozwala przejrzeć się na wylot, umieściła ważne symbole. Dzięki temu w kolekcji Sello uwagę przyciągają nie tylko grawerowane rośliny i owady, ale także… współczesne symbole obecności człowieka.
ŚLADY NATURY, ŚLADY PRZYSZŁOŚCI
Autorskie stemple odciskają ślad na starannie wyselekcjonowanym, częściowo transparentnym bursztynie, niczym człowiek na naturze. Roślinne inkluzje oraz inkluzje przyszłości: gwoździe, nakrętki, fragmenty układów scalonych prezentują wizję przyszłości, w której homo sapiens zostawia po sobie nie piękną przyrodę, ale masę niechlubnych artefaktów. Przepowiednia czy ostrzeżenie? Kolekcja Sello przypomina, że nasz los wciąż nie jest przypieczętowany. Jeszcze przez chwilę mamy wpływ na to, jak potoczy się nasza przyszłość. Ręcznie wykonana biżuteria prowokuje do refleksji nad wpływem człowieka na Ziemię. Ślady natury kontra ślady ludzkości: czy będą współgrać, czy wywołają dysonans?
GEOMETRYCZNA BIŻUTERIA W STYLU ART DÉCO
Biżuteria została wykonana ręcznie. Transparentny polski bursztyn starannie wyselekcjonowano i oszlifowano w rodzinnej pracowni na Mierzei Wiślanej. Pozłacane oprawy i autorskie stemple powstały w pracowni ORSKA. Ażurowe, lekkie formy w kształcie kół, kwadratów i prostokątów mają kutą powierzchnię, zestawioną na zasadzie kontrastu z elementami w satynowym wykończeniu. Biżuteria w stylu Art Déco, zgodnie z duchem tego kierunku, odznacza się perfekcyjnym wykonaniem oraz zgeometryzowaną, syntetyczną formą.
Mateusz Ratowski i Łukasz Karwowski – Euro-Solution | Terminowość w transporcie to nasza dewiza
9 września, 2024
Artykuł przeczytasz w: 12 min.
Transport odgrywa kluczową rolę w globalnej gospodarce, a sprawną logistykę można osiągnąć bez posiadania własnej floty. Firma Euro-Solution specjalizująca się w kompleksowym zarządzaniu procesem transportu, od planowania po realizację, oferuje rozwiązania dostosowane do unikalnych potrzeb klientów. O budowaniu trwałych relacji biznesowych i wyzwaniach branży TSL opowiadają Mateusz Ratowski – Prezes Zarządu i Łukasz Karwowski – dyrektor operacyjny i sprzedaży.
MATEUSZ RATOWSKI: Firma została założona w 2005 roku przez jej właścicielkę, której pasja i wiedza z zakresu transportu stały się fundamentem jej działalności. Początki, które wspominamy z nostalgią, to jeden laptop i stół w kuchni. (śmiech) W 2008 roku była nas trójka na 16 metrach kwadratowych, a rok później nasze biuro miało już 220 metrów kwadratowych, pełną obsadę osobową i wiedzieliśmy, że na tym się nie skończy. (śmiech) Dzisiaj mieścimy się w Suchym Lesie, zatrudniamy 50 osób. Pamiętam nasze początki, kiedy to szukając klientów, wysyłaliśmy mail po mailu, zastanawiając się czy ktokolwiek nam odpowie. Na tysiąc wysłanych wiadomości, zwrot był z pięciu, może dziesięciu. Ale jaka to była radość! Powoli budowaliśmy sobie relacje z naszymi klientami, oni polecali nas kolejnym i tak dotarliśmy do 2024 roku. Choć na pewno po drodze nie brakowało zawirowań.
ŁUKASZ KARWOWSKI: Branża transportowa jest wyjątkowo czułym papierkiem lakmusowym dla stanu gospodarki, a każde spowolnienie na rynku jest odczuwalnie widoczne w liczbie zleceń na przewozy no i oczywiście w stawkach. Tak było w trakcie kryzysu 2008 roku, w trakcie pandemii i taką sytuację mamy też teraz. Ale wychodzimy z założenia, że rzetelną i elastyczną pracą jesteśmy w stanie przetrwać trudniejsze okresy. Kluczowe jest utrzymanie wysokiej jakości usług oraz dbałość o długoterminowe relacje z klientami, nawet w obliczu spadku zleceń czy zmienności na rynku. Wierzymy, że stabilność, zaufanie i odpowiedzialność pozwolą nam z sukcesem wyjść z obecnych wyzwań oraz przygotować się na przyszłe odbicie gospodarcze.
Wspomnieliście o kryzysie. Branża transportowa jest w Polsce jedną z najważniejszych gałęzi gospodarki. Generuje ok. 6 proc. PKB, ale ma fundamentalne znaczenie dla wytworzenia ponad 51 proc. PKB. Polska była największym przewoźnikiem w Europie. Ale… czasy niełatwe. Wojna w Ukrainie, unijne dyrektywy, wzrost cen paliwa, opłat drogowych chociażby w Niemczech. Jak radzą sobie dzisiaj firmy transportowe?
Ł.K.: Sytuacja polskich przewoźników zmieniła się na przestrzeni ostatnich lat. Faktycznie do niedawna za 80 proc. eksportu w Polsce odpowiadał polski przewoźnik. Dziś polskie firmy transportowe zmagają się z największą od 30 lat zapaścią, która zagraża egzystencji kilkudziesięciu przedsiębiorstw spedycyjnych oraz setkom tysięcy miejsc pracy. Unijne dyrektywy uderzające w polskich przewoźników, niekontrolowany napływ firm zza wschodniej granicy, wzrost opłat drogowych w Niemczech, kolejne obostrzenia, takie jak zakaz spania w kabinach, wysokie koszty eksploatacji, a także ogólna sytuacja gospodarcza przekładają się na negatywne wyniki firm działających w obszarze transportu. M.R.: Dodatkowym wyzwaniem, z jakim mierzą się firmy transportowe, są poważne braki kadrowe i wciąż rosnący średni wiek kierowcy. Według różnych szacunków, w Polsce brakuje dziś przynajmniej 30 tysięcy kierowców ciężarówek, a w całej EU 400 tys. Wojna w Ukrainie spowodowała znaczący odpływ siły roboczej z Polski, co jeszcze bardziej pogłębiło problem. Firmy zmuszone są szukać rozwiązań, takich jak automatyzacja procesów, poprawa warunków pracy czy przyciąganie młodszych pracowników poprzez lepsze wynagrodzenia i programy szkoleniowe, aby sprostać rosnącym wymaganiom rynku i utrzymać ciągłość operacji.
Jaki jest zakres usług firmy Euro-Solution?
Ł.K.: Oferujemy naszym klientom profesjonalną i kompleksową obsługę logistyczną, włączając doradztwo z zakresu branży TSL, zapewniając tym samym optymalizację procesów transportowych, redukcję kosztów oraz pełne wsparcie na każdym etapie realizacji zlecenia – od planowania, poprzez wykonanie, aż po monitorowanie dostaw i finalne rozliczenia. Czyli krótko mówiąc, nasi klienci korzystają z outsourcingu naszych spedytorów, aby towary przez nich produkowane mogły dotrzeć bezpiecznie i na czas do miejsca docelowego. Organizując transport, myślimy tu o całym procesie przewozu towaru z punktu A do B, obejmującym zarówno przejazd, ewentualne przeprawy promowe, jak i odprawy celne.
Czy to oznacza, że wszystkie formalności są w pełni obsługiwane przez Euro-Solution?
Ł.K.: Dokładnie tak. Wynajmując firmę Euro-Solution, klient nie musi martwić się o żadne szczegóły związane z podróżą. Jeśli trasa obejmuje przeprawy promowe lub przejazd przez tunel lub mosty, wszystko zostanie zorganizowane od początku do końca. Zajmujemy się rezerwacjami, formalnościami oraz wszelkimi niezbędnymi procedurami, zapewniając pełne wsparcie logistyczne i spokojny przebieg transportu, bez względu na złożoność trasy. Dbamy zarówno o naszych klientów, ale także, a może przede wszystkim o przewoźników, bo jesteśmy z nimi nierozerwalnie połączeni. M.R.: Dzięki usługom firmy Euro-Solution klient nie musi martwić się o jakiekolwiek kwestie związane z transportem. Nie jest wymagane, aby znał się na logistyce – wystarczy, że chce przewieźć swój towar, a my zajmiemy się resztą. Organizujemy cały proces, dbając o wszystkie detale, od planowania trasy po rozwiązanie ewentualnych problemów. Nawet w sytuacjach kryzysowych klient może być spokojny, ponieważ nasze doświadczenie i wiedza pozwalają nam skutecznie zarządzać każdą nieprzewidzianą sytuacją, zapewniając bezpieczny i terminowy transport. Ł.K.: Coraz więcej firm rozumie, że niska cena nie zawsze idzie w parze z jakością usług. Terminowość w transporcie jest kluczowa dla sukcesu całego łańcucha dostaw. Każde opóźnienie może wpłynąć na harmonogramy produkcyjne, dystrybucję czy relacje z klientami, a w rezultacie na pieniądze… Dlatego w Euro-Solution traktujemy punktualność jako priorytet. Nasze zaawansowane planowanie tras, stały monitoring transportu oraz szybkie reakcje na ewentualne komplikacje pozwalają nam zagwarantować, że każdy ładunek dotrze na czas, bez względu na wyzwania na drodze. Wierzymy, że niezawodność i precyzja w realizacji zleceń są fundamentem długotrwałej współpracy z naszymi klientami.
Dokąd klient z Wami pojedzie?
Ł.K.: Wszędzie tam, gdzie jest potrzeba. Ostatnio woziliśmy lody do Libanu. Ale najczęściej są to zlecenia w obrębie Unii Europejskiej i Wielkiej Brytanii. I oczywiście w Polsce. Choć cyklicznie jeździmy także do Turcji czy Kazachstanu. Nasz zespół, nieustannie podnoszący swoje kwalifikacje, jest gotowy sprostać każdemu wyzwaniu, dopasowując optymalne rozwiązania transportowe do indywidualnych potrzeb każdego klienta.
Specjalizujecie się w takich obszarach jak transport chłodniczy, ponadnormatywny czy przewóz ładunków niebezpiecznych.
M.R.: Najbardziej zapadła mi w pamięć historia, kiedy to wiele, wiele lat temu organizowaliśmy transport ładunku określonego w dokumentach jako części maszyn. Było to sześć samochodów, które utknęły na granicy, a żadna agencja celna nie chciała dać na przewożony towar gwarancji, czyli nie chciała zabezpieczyć należności celno-podatkowych na czas transportu towaru. Od celnika, w rozmowie telefonicznej dowiedziałem się, że jedyną instytucją, która może „uwolnić” ten towar jest… Narodowy Bank Polski. Przyznam, że mnie trochę zatkało, (śmiech) ale niespecjalnie miałem wyjście. Chwyciłem za słuchawkę, wybrałem numer do NBP i poprosiłem o połączenie z prezesem…
Udało się?
M.R.: Musiało! Prezes NBP był jedyną osobą, która mogła mi pomóc, bo okazało się, że to, co wieziemy, to nie żadne części do maszyn, tylko maszyny do drukowania pieniędzy. (śmiech) Ł.K.: Nie ma dla nas towarów, dla których nie bylibyśmy w stanie zorganizować transportu. Czy to są produkty spożywcze, meblowe czy maszyny, nasi spedytorzy dysponują odpowiednią bazą przewoźników specjalizujących się w konkretnych przewozach. Do transportu monet potrzeba innych procedur niż do transportu warzyw. To zadanie, które wymaga szczególnej uwagi i odpowiedniego przygotowania. Dlatego nasza firma zapewnia specjalistyczny transport, który gwarantuje bezpieczeństwo i ochronę cennego ładunku na każdym etapie podróży.
Jak duża jest baza przewoźników?
Ł.K.: To kilka tysięcy podmiotów. Tak rozbudowana baza pozwala nam na elastyczne i szybkie reagowanie na potrzeby klientów, niezależnie od skali i rodzaju zlecenia. Dzięki współpracy z tak szeroką siecią sprawdzonych partnerów możemy zapewnić optymalne rozwiązania transportowe na każdej trasie, zarówno w kraju, jak i za granicą. To właśnie dzięki tej różnorodności jesteśmy w stanie oferować usługi dostosowane do specyficznych wymagań każdego klienta.
Weryfikujecie ich? Bo zakładam, że w tak dużej bazie może znaleźć się firma nie do końca uczciwa.
M.R.: Dobrze, że to to pytasz, bo powierzamy przewoźnikom towary warte często wiele tysięcy euro. Weryfikacja naszych partnerów jest dla nas priorytetem, zwłaszcza w tak dużej bazie spedytorów. Każda firma, z którą współpracujemy, przechodzi dokładny proces sprawdzania pod kątem wiarygodności i rzetelności na rynku. Dodatkowo, nasza firma i przewożone towary są objęte kompleksowym ubezpieczeniem, co zapewnia pełne bezpieczeństwo w przypadku jakichkolwiek nieprzewidzianych sytuacji. Dzięki temu możemy zagwarantować naszym klientom spokój i pełną ochronę na każdym etapie realizacji zlecenia. Ł.K.: Branża transportowa jest branżą hermetyczną, więc opinia o nieuczciwych przewoźnikach rozchodzi się szybko i może znacząco wpłynąć na ich dalsze funkcjonowanie. Dlatego starannie dobieramy partnerów, aby zapewnić naszym klientom spokój i pewność, że ich towary są w dobrych rękach. M.R.: Ale chcę podkreślić, że dla nas przewoźnik to nie tylko dostawca usługi, ale przede wszystkim partner. Współpracujemy na zasadach wzajemnego zaufania i wsparcia, dlatego nawet jeśli któryś z naszych partnerów znajdzie się w przejściowych kłopotach, nie skreślamy go z dalszej współpracy. Zamiast tego staramy się wspólnie znaleźć rozwiązania, które pozwolą mu wrócić na właściwe tory. Wierzymy, że długoterminowa współpraca opiera się na lojalności i wzajemnym zrozumieniu, co przynosi korzyści nie tylko nam, ale przede wszystkim naszym klientom.
Sporo dzisiaj mówi się o cyfryzacji i automatyzacji w branży TSL, jak te procesy wyglądają w Euro-Solution?
M.R.: Cyfryzacja stała się nieodłącznym elementem współczesnego transportu, wprowadzając nowoczesne rozwiązania, które przyspieszają i ułatwiają wiele procesów. Jednak zauważamy, że ten technologiczny postęp ma również swoją cenę – coraz częściej personalne relacje z klientami ustępują miejsca automatyzacji. Choć technologie pomagają w efektywnym zarządzaniu, to jednak brakuje w nich osobistego podejścia, które budowało zaufanie i długotrwałe więzi. Dlatego w Euro-Solution staramy się nie tylko korzystać z zalet cyfryzacji, ale również pielęgnować bezpośredni kontakt z klientem, wierząc, że nic nie zastąpi prawdziwej, partnerskiej relacji.
Powiedzmy jeszcze kilka słów o zespole, bo organizacja transportu to spore wyzwanie logistyczne. Kto nad tym czuwa?
M.R.: Nasi pracownicy zorganizowani są w ramach trzech działów – działu przepraw promowych, działu spedycji krajowej i międzynarodowej oraz działu handlowego, dzięki czemu możemy skutecznie odpowiadać na zróżnicowane potrzeby naszych klientów i zapewniać im wsparcie na każdym kroku. Ł.K.: Profesjonalny zespół to kluczowy element sukcesu Euro-Solution. To właśnie dzięki zaangażowaniu i kompetencjom naszych pracowników możemy realizować nawet najbardziej wymagające projekty. Zależy nam na tym, aby miejsce pracy było nie tylko profesjonalne, ale też pełne wzajemnego wsparcia i zrozumienia. Staramy się tworzyć rodzinną atmosferę, w której każdy czuje się częścią czegoś większego. Wierzymy, że taki klimat sprzyja nie tylko efektywności, ale też zadowoleniu z pracy, co przekłada się na jakość obsługi naszych klientów.
Firma Euro-Solution otrzymała wiele nagród, w tym tytuł „Diament Forbesa” i przynależność do „Gazel Biznesu”. Jakie znaczenie mają dla Was te wyróżnienia?
Ł.K.: Otrzymanie tak prestiżowych nagród, jak „Diament Forbesa” czy przynależność do „Gazel Biznesu”, to dla nas ogromne wyróżnienie i potwierdzenie, że nasze działania idą w dobrym kierunku. Te nagrody są nie tylko dowodem na naszą solidność i dynamiczny rozwój, ale także motywacją do dalszego doskonalenia się. Wyróżnienia te wzmacniają naszą pozycję na rynku, budując zaufanie zarówno wśród naszych obecnych, jak i potencjalnych klientów. To również zobowiązanie do utrzymania wysokiej jakości usług, innowacyjności i dbałości o relacje z partnerami biznesowymi. Dla całego zespołu Euro-Solution te nagrody są wyrazem uznania za naszą ciężką pracę i zaangażowanie, co napędza nas do dalszej pracy.
Jakie plany na przyszłość?
Ł.K.: W obliczu ciągłych przemian na rynku Euro-Solution stawia na innowacyjność i adaptacyjność jako kluczowe elementy swojej strategii rozwoju. Dostrzegając, że stery w wielu firmach przejmuje coraz młodsze pokolenie menedżerów, intensyfikujemy nasze działania w obszarze nowoczesnego marketingu, wykorzystując narzędzia cyfrowe i technologie komunikacyjne, aby skutecznie docierać do nowych odbiorców. Ale niezmiennie stawiamy także na budowanie relacji z naszymi partnerami i klientami, bo wierzymy w to, że żadne narzędzia cyfrowe nie zastąpią spotkania czy rozmowy. Taka proaktywna postawa umożliwia nam nie tylko lepsze zrozumienie oczekiwań współczesnych klientów, ale także szybkie reagowanie na zmieniające się trendy i potrzeby rynku, co umacnia naszą pozycję jako zaufanego partnera w branży transportowej.
SYLWIA ADAMCZUK | SMCTAX – Kancelaria Rachunkowa z bogatym doświadczeniem
5 września, 2024
Artykuł przeczytasz w: 8 min.
W branży rachunkowej i podatkowej przepisy oraz regulacje zmieniają się bardzo szybko, dlatego utrzymanie wysokiego poziomu wiedzy jest nie tylko koniecznością, ale wręcz obowiązkiem wobec moich klientów. Każdy kurs, szkolenie czy nowe studia podyplomowe to dla mnie inwestycja w jakość usług, które oferuję – mówi Sylwia Adamczuk z Kancelarii Rachunkowej SMTAX
Rozmawia: Magdalena Ciesielska
Zdjęcia: Lightworks Studio
Co skłoniło Panią do otwarcia własnego biura rachunkowego SMCTAX?
SYLWIA ADAMCZUK: Był to naturalny krok po latach zdobywania doświadczenia w różnych obszarach biznesu i prawa. Prowadząc własną firmę transportową, zdałam sobie sprawę, jak kluczowe jest posiadanie solidnego i rzetelnego wsparcia księgowego. Niestety, współpracując z różnymi biurami rachunkowymi, dostrzegłam liczne błędy i niedociągnięcia, które mogłyby poważnie zaszkodzić firmie. Zdecydowałam się więc otworzyć własne biuro rachunkowe, aby zapewnić klientom obsługę na najwyższym poziomie, unikając podobnych błędów, które wcześniej zauważyłam u innych. Chciałam stworzyć miejsce, które będzie prawdziwym wsparciem dla przedsiębiorców, oferując im kompleksowe podejście do finansów i potrzeb biznesowych.
Pani doświadczenie zawodowe jest znacznie szersze niż obszar księgowości i rachunków. Wcześniej pracowała Pani w dużych kancelariach prawnych, a jedną z nich była kancelaria prawa restrukturyzacyjnego, gdzie uczestniczyła Pani w projekcie restrukturyzacji takich spółek, jak m.in. Komputronik czy Piotr i Paweł. Jakie lekcje wyciągnęła Pani z tej pracy?
Jedną z najważniejszych lekcji było zrozumienie, jak ważna jest elastyczność i gotowość do szybkiego dostosowywania się do zmieniających się warunków. Każda sytuacja restrukturyzacyjna jest inna i wymaga indywidualnego podejścia. Nauczyłam się, że nie ma uniwersalnych rozwiązań, a kluczem do sukcesu jest dogłębne zrozumienie specyfiki danej firmy oraz jej otoczenia rynkowego.
Kolejną istotną lekcją było zrozumienie roli komunikacji i współpracy. W procesie restrukturyzacji niezbędne jest ścisłe współdziałanie z różnymi interesariuszami – właścicielami, wierzycielami, pracownikami, a także instytucjami finansowymi. Umiejętność negocjacji i budowania porozumienia była kluczowa, aby znaleźć rozwiązania, które były akceptowalne dla wszystkich stron.
Praca w kancelarii restrukturyzacyjnej uświadomiła mi również, jak istotne jest zapobieganie problemom finansowym, zanim osiągną one poziom kryzysu. To doświadczenie inspiruje mnie teraz do pracy z klientami w sposób proaktywny, pomagając im unikać problemów i zarządzać finansami w sposób, który zapewnia stabilność i długoterminowy sukces.
Jedną z usług SMCTAX jest due diligence finansowy i podatkowy. Na czym ona dokładnie polega?
Due diligence finansowy i podatkowy to proces dogłębnej analizy kondycji finansowej oraz prawno-podatkowej firmy, zanim podejmie się ważne decyzje biznesowe, takie jak zakup innej firmy, fuzja czy inwestycja. Mówiąc wprost, to taka forma „rentgena” firmy, którą ktoś zamierza przejąć, aby nie okazało się, że kupujemy kota w worku z dziurą. W trakcie tego procesu sprawdzamy, czy księgi są prowadzone zgodnie z przepisami, czy nie ma ukrytych zobowiązań podatkowych, a także czy firma jest tak zdrowa, jak się na pierwszy rzut oka wydaje.
Żartobliwie rzecz ujmując, możemy powiedzieć, że due diligence to taki detektyw księgowy – zaglądamy pod każdy kamień, aby upewnić się, że nabywca nie wpadnie w pułapki finansowe, o których sprzedający „zapomniał” wspomnieć. Dzięki temu klient może spać spokojnie, wiedząc, że nie kupuje „złotego jajka” z rachunkiem za nieopłacony podatek w środku.
Jakie błędy w prowadzeniu biznesu najczęściej popełniają nowi przedsiębiorcy, z którymi się Pani spotyka, i co jest dla nich najtrudnejsze?
Najczęściej spotykanym błędem jest brak odpowiedniego planowania finansowego. Wiele osób zakładających własny biznes nie zdaje sobie sprawy, jak kluczowe jest dokładne przewidywanie kosztów i realne oszacowanie przychodów. Często są przekonani, że przychody pojawią się szybciej niż to ma miejsce w rzeczywistości, co prowadzi do problemów z płynnością finansową.
Innym częstym problemem jest brak elastyczności i gotowości do adaptacji. Wielu początkujących przedsiębiorców koncentruje się wyłącznie na sprzedaży i zdobywaniu klientów, zaniedbując inne aspekty prowadzenia biznesu, takie jak inwestowanie we własny rozwój. Wszystkie te elementy są kluczowe dla długoterminowego sukcesu firmy.
Proszę wskazać konkretny przypadek, gdzie Pani kancelaria znacząco wpłynęła na poprawę sytuacji finansowej klienta.
Takim przykładem jest restauracja, która miała trudności z rentownością, mimo dużego ruchu klientów. Przeprowadziliśmy szczegółową analizę kosztów, w tym kosztów surowców, wynagrodzeń i innych wydatków operacyjnych. Okazało się, że niektóre pozycje w menu generowały bardzo niską marżę, co obniżało ogólną rentowność. Zaproponowaliśmy zmiany w ofercie, zoptymalizowaliśmy zakupy surowców i pomogliśmy w opracowaniu bardziej efektywnego systemu zarządzania zasobami. Dzięki tym działaniom restauracja znacząco poprawiła swoją rentowność i mogła zacząć inwestować w rozwój.
Wspomniała Pani o rozwoju i inwestowaniu w siebie. Zatem jaką rolę w Pani karierze odgrywa ciągłe doskonalenie zawodowe?
W branży rachunkowej i podatkowej przepisy oraz regulacje zmieniają się bardzo szybko, dlatego uważam, że utrzymanie wysokiego poziomu wiedzy jest nie tylko koniecznością, ale wręcz obowiązkiem wobec moich klientów. Każdy kurs, szkolenie czy nowe studia podyplomowe to dla mnie inwestycja w jakość usług, które oferuję.
Motywuje mnie także osobista ambicja oraz pasja do tego, co robię.
Jakie rady dałaby Pani osobom, które dopiero zaczynają swoją przygodę z przedsiębiorczością?
Dla takich osób mam trzy kluczowe rady, które mogą pomóc w osiągnięciu sukcesu i uniknięciu wielu typowych pułapek.
Po pierwsze: Starannie zaplanuj i zarządzaj finansami. Zanim rozpoczniesz działalność, przygotuj szczegółowy biznesplan, w którym dokładnie oszacujesz koszty, potencjalne przychody i zapotrzebowanie na kapitał. Upewnij się, że masz wystarczające rezerwy finansowe na pokrycie nieprzewidzianych wydatków i trudniejszych okresów.
Po drugie: Inwestuj w rozwój swojej wiedzy i umiejętności. Nieustannie rozwijaj swoje umiejętności, zdobywaj nową wiedzę i bądź na bieżąco z trendami w branży. Dotyczy to nie tylko aspektów technicznych, ale także zarządzania, marketingu, sprzedaży i komunikacji. Im lepiej przygotowany będziesz, tym łatwiej poradzisz sobie z wyzwaniami, które napotkasz na swojej drodze.
Po trzecie: Zbuduj silną sieć kontaktów i relacji. Sukces w biznesie często zależy od wsparcia innych ludzi. Buduj relacje z mentorami, innymi przedsiębiorcami, klientami i partnerami biznesowymi. Silna sieć kontaktów może przynieść nowe możliwości, pomóc w rozwiązaniu problemów i dostarczyć cennych wskazówek. Pamiętaj, że sukces to nie tylko ciężka praca, ale również umiejętność współpracy i korzystania z doświadczeń innych.
Jak radzi sobie Pani z presją związaną z odpowiedzialnością za finanse swoich klientów? Czy ma Pani jakieś sprawdzone sposoby na zachowanie równowagi między życiem zawodowym a prywatnym?
Motoryzacja to moja pasja, która pozwala mi oderwać się od codziennych obowiązków. Regularnie uczestniczę w największych wydarzeniach motoryzacyjnych, takich jak Le Mans 24 czy wyścigi Formuły 1, gdzie mogę naładować baterie i spotkać ludzi, którzy dzielą tę samą pasję.
We wrześniu planuję spełnić jedno ze swoich marzeń i wybrać się moim autem na Furkapass – słynną alpejską przełęcz, która jest rajem dla każdego entuzjasty motoryzacji. To właśnie takie chwile za kierownicą, na krętych górskich drogach, pozwalają mi na chwilę oddechu i dają energię do dalszej pracy. A fotografia, którą również się pasjonuję, pomaga mi uchwycić te wyjątkowe momenty i zachować je na dłużej. Dzięki tym zainteresowaniom łatwiej mi radzić sobie ze stresem i odpowiedzialnością, które wiążą się z prowadzeniem biura rachunkowego.
Czy zdarza się, że klienci przychodzą do Pani z pytaniem, jak odliczyć od podatku stres związany z prowadzeniem działalności?
Oczywiście! (śmiech) Wtedy żartuję, że jeśli byłaby taka możliwość, to wszyscy bylibyśmy milionerami. Niestety, przepisy nie przewidują takiej ulgi (śmiech), ale zawsze doradzam, że najlepszą metodą na redukcję stresu jest mieć dobrego księgowego. A to, na szczęście, da się „odliczyć” w kosztach.
Perfumy opanowały nasze toaletki i skradły nasze serca. Nie możemy bez nich żyć, a zachwycające aromaty stały się dla nas czymś więcej niż zwykłym dodatkiem do codziennych stylizacji. Dziś triumfy święcą te niszowe, luksusowe pochodzące z rzemieślniczych wytwórni. A co, gdyby stworzyć własne, unikalne, kojarzone tylko z nami? O sile zapachu, historii perfum oraz tym jak pachnieć, aby wyróżniać się z tłumu opowiada Karolina Kamińska, wykładowczyni na kierunku kosmetologia w Poznańskiej Akademii Medycznej i twórczyni warsztatów perfumiarskich „Wolność. Nothing more”.
Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: Karolina Turlejska, Olga Jędrzejewska i archiwum własne
Jesteś kosmetolożką, szkoleniowcem oraz wykładowczynią na kierunku kosmetologia, twórczynią i doradczynią wielu obiektów SPA w Polsce oraz twórczynią butikowego sklepu z kosmetykami Milk & Tonic. Skąd u Ciebie zainteresowanie kosmetologią?
KAROLINA KAMIŃSKA: Trochę z pasji, a trochę z konieczności. (śmiech) Kiedy 28 lat temu decydowałam o kierunku studiów, moim pierwszym wyborem była psychologia. Ale, że czasy były takie, że aplikowało na nią dwadzieścia osób na jedno miejsce – nie udało się. I kiedy mój tato, przyszedł do mnie z propozycją studiów kosmetologicznych, coś we mnie zaskoczyło, połknęłam bakcyla i przypadkowy na pierwszy rzut oka wybór, okazał się być trafny. Przez lata obecności w branży miałam także ogromne szczęście do miejsc, w których pracowałam. Były to wyjątkowe salony SPA w Polsce, międzynarodowe koncerny mające w swojej ofercie luksusowe marki kosmetyczne, więc branża pochłaniała mnie całkowicie, a ja ani przez chwilę nie czułam wypalenia. Wprost przeciwnie – chciałam więcej i więcej! (śmiech) I jak na pasjonatkę przystało w pewnym momencie swojego życia zawodowego zapragnęłam dzielić się swoją wiedzą. Związałam się z uczelnią z kierunkiem kosmetologia, gdzie zostałam wykładowcą, a jednocześnie stworzyłam projekt Academia Cosmetica, dedykowany profesjonalistom z branży beauty.
Jak ważne jest dla człowieka odczuwanie zapachów?
Zmysł węchu to najstarszy ewolucyjnie zmysł człowieka. Bardzo ważny, a mam czasem wrażenie, niedoceniany. Kiedy pomyślimy o utracie wzroku czy słuchu przeszywa nas zimny dreszcz. Utrata węchu nie wydaje nam się tak traumatyczna. A przecież węch to silny mechanizm obronny! Ostrzega nas przed zagrożeniami, pozwala odróżnić jedzenie zdatne do spożycia od tego, które już powinniśmy wyrzucić, czy w porę uniknąć pożaru, kiedy wyczujemy dym. Ale jest też aktywatorem przyjemnych wspomnień. Zapach pieczonego chleba czy świeżo skoszonej trawy potrafi uruchomić w naszej głowie przyjemne skojarzenia związane z dzieciństwem czy wakacjami. W branży beauty zapachy są bardzo istotnym elementem. Wszyscy znamy to uczucie, kiedy wchodzimy do gabinetu SPA i odczuwamy przyjemny zapach kosmetyków, olejków czy kadzidełek. O przyjemnych zapachach często mówimy, że nas otulają, spowijają niewidzialną zasłoną, która koi nasze zmysły. Chętnie stosujemy podczas kąpieli olejki zapachowe, używamy zapachowych świec. Wszystko po to, aby lepiej się poczuć. Wiele osób korzysta z aromaterapii, która może działać na nas w zależności od użytych olejków relaksująco, uspokajająco, albo wprost przeciwnie – pobudzająco. Może także pozytywnie wpływać na niektóre dolegliwości. Dzisiaj również firmy doceniły potęgę zapachu, w wielu sklepach stosowany jest marketing zapachowy, który wpływa pozytywnie na nasze doświadczenia zakupowe.
Zapachy otaczają nas na co dzień, jednak perfumy mają specjalne miejsce w całej gamie zapachów, z którymi się stykamy. Jednoznacznie kojarzą nam się z luksusem i wyższym wymiarem aromatów.
Nazwa „perfumy” pochodzi od łacińskich słów „per fumum”, co w dosłownym tłumaczeniu oznacza „przez dym”. Pierwsze doświadczenia z uzyskiwaniem przyjemnych zapachów ludzkość zdobywała, paląc aromatyczne gatunki drewna, żywic i mieszanek ziołowych. Dym z takich ognisk był przyjemny w zapachu i to właśnie jest prawdopodobnie pierwszy przypadek, gdy człowiek uzyskał w sztuczny sposób miły dla naszych nosów aromat. W starożytnym Egipcie perfumy i wonne olejki stosowano podczas rytuałów religijnych, w średniowieczu kompozycje zapachowe ziół i kwiatów używano w medycynie. Z czasem, wraz z rozwojem nauki, perfumy zaczęły ewoluować. Pojawiły się substancje, które sprawiły, że zapachy stały się trwalsze, a wielkie domy mody zaczęły tworzyć perfumy na masową skalę.
Sama także jesteś autorką czterech kompozycji zapachowych, zamkniętych we flakonach.
Wszystko zaczęło się od mojego sklepu internetowego z kosmetykami. Wysyłane paczki skrapiałam kilkoma kroplami perfum, aby po jej otwarciu klient doświadczał zawartości również poprzez zapach. Początkowo używałam zapachu jednego z luksusowych domów mody, ale moim marzeniem było mieć swój jednoznacznie kojarzony z moim sklepem. Zwróciłam się do współpracującego ze mną przy okazji Academii Cosmetica perfumiarza, zasięgnęłam jego rady i w ten sposób postał zapach Milk & Tonic No1. Otulający, ciepły, waniliowo-śliwkowo-czekoladowy, pięknie rozwijający się na skórze. Sukces tego zapachu zachęcił mnie do stworzenia dwóch kolejnych. No1. to zapach unisex, więc w kolejnym kroku zapragnęłam stworzyć osobno zapach kobiecy i osobno męski. Powstała wtedy koncepcja Milk & Tonik No6. i No9., połączenie energii kobiecej z męską. No6. – to zapach dedykowany kobietom, delikatny z nutą różowego prosecco, róży damasceńskiej, malin oraz liczi. Natomiast No9. stworzyłam z myślą o mężczyznach, wykorzystując nuty skóry, rumu z korzenną nutą i dymną wonią palo santo. Zapach bardzo kuszący i magnetyczny, esencjonalny. Szybko okazało się, że pokochały go także kobiety. Ostatni z moich autorskich zapachów Milk Tonic No.8 Liberté. Lekki, zwiewny, będący połączeniem granatu i yuzu, czyli kwaśno-cierpkiego aromatu, łączącego w sobie słodycz mandarynki, gorycz grejpfruta, kwaskowy aromat cytryny i rześkość limonki.
Czym pachnieć, aby wyróżnić się z tłumu?
W tej chwili królują zapachy niszowe. Po zachłyśnięciu się perfumami produkowanymi na masową skalę przyszedł czas na unikalne, pełne artyzmu i oryginalności produkty, które powodują, że możemy poczuć się wyjątkowo i mieć pewność, że nie pachniemy jak wszyscy dookoła. Tworzą je zazwyczaj niezależni perfumiarze przy użyciu starannie dobranych, naturalnych składników. Niszowe perfumy są jak dzieło sztuki, tworzone ze szczególną dbałością o szczegóły, charakteryzują się wysoką jakością i intrygującymi nutami zapachowymi. Najczęściej produkowane są w limitowanych ilościach, ale co warto podkreślić, ich twórcy nie zapominają także o estetycznych walorach i prześcigają się w wyjątkowo luksusowych i pięknych flakonach.
A czy nasz nos do perfum zmienia się z wiekiem?
Wiek na pewno jest ważnym czynnikiem wyboru ulubionego zapachu. Młode dziewczyny częściej sięgają po zapachy kwiatowe, lekkie, orzeźwiające. Z wiekiem, kiedy nasz gust się wykształca i znamy swoje ulubione nuty zapachowe, nie wahamy się sięgać po zapachy cięższe. Spójrzmy na najsłynniejszy zapach świata, czyli Chanel No.5. Mówi się, że to zapach, do którego trzeba dojrzeć. Młode dziewczyny wąchając go, często się krzywią i mówią, że to zapach raczej dla starszych osób. Ja mam go w swojej kolekcji i lubię sobie go od czasu do czasu zaaplikować, ale też nie byłabym w stanie nosić go na co dzień. Bo nie tylko wiek jest wyznacznikiem tego, jakie zapachy nosimy. Wiele zależy od pogody, pory roku, pory dnia, okazji, naszego samopoczucia. Nie ma nic złego w tym, że nasza „garderoba” perfum jest szeroka. Zachęcam też do mieszania zapachów. Sama lubię nałożyć sobie dwa zapachy, ale to już wymaga pewnej wiedzy. To podobnie jak z gotowaniem. (śmiech) Dobry kucharz wie, jakich przypraw użyć, jakie ze sobą połączyć, aby danie nadal było smaczne.
A co z trwałością? Zdarza się, że jakiś zapach „nie trzyma się na nas”. Od czego to zależy?
Trwałość perfum to kwestia bardzo indywidualna. Jesteśmy różni, nasza skóra różnie reaguje na zmianę temperatury, inaczej się pocimy. Zapach, który podoba nam się na kimś, niekoniecznie będzie dobrze leżał na nas. Wiele zależy też od materiału ubrań, które nosimy. Naturalne tkaniny i dodatki ze skóry utrzymają zapach nawet przez kilka dni. A przed aplikacją warto zadbać o natłuszczenie skóry, bo na tłustej skórze zapach utrzymuje się dłużej. Ale trzeba też pamiętać o tym, aby nie wylewać na siebie połowy flakonu, bo możemy stać się uciążliwi dla otoczenia.
Swoją miłość do zapachów, ekspercką wiedzę i chęć dzielenia się nią z innymi, ubrałaś w warsztaty perfumiarskie. Opowiedz o nich trochę.
To trochę odpowiedź na Twoje wcześniejsze pytanie, czym pachnieć, aby się wyróżnić. Perfumy niszowe są na pewno unikatowe i ekskluzywne, ale co za tym idzie – drogie. Dlaczego zatem nie stworzyć sobie takich perfum samemu? A że ja tę drogę przeszłam, postanowiłam dać radość innym i stworzyć warsztaty po marką, nawiązującą do moich perfum No8. Liberte, „Wolność. Nothing more”. Organizuje je dla firm jako element spotkań integracyjnych, dla grup indywidualnych, na przykład jako część wieczoru panieńskiego, ale także jako spotkania jeden na jeden, podczas których, siłą rzeczy mogę poświęcić więcej uwagi uczestnikowi. Zaczynamy od części edukacyjnej, wykładu bazującego na ciekawostkach, przechodzimy przez piramidę zapachów, czyli poznajemy architekturę perfum, na którą składają się trzy, następujące po sobie, pachnące akordy – nuta głowy, nuta serca i nuta bazy. Uczestnicy do dyspozycji mają naturalne, wysokiej jakości olejki i w kolejnym etapie przechodzą już do praktycznego tworzenia zapachów. Każdy z nich otrzymuje piękny flakon, który może nazwać swoją „marką” i po zmieszaniu składników cieszyć się swoim własnym, niepowtarzalnym, jedynym na świecie zapachem. Receptury oczywiście zapisujemy, aby móc taki zapach odtworzyć w przyszłości.
Powstają zapachy, które nawet Ciebie zadziwiają?
Podczas ostatnich warsztatów organizowanych dla marki Westwing zawiązał się zapach limoncello! Było to dla mnie zaskakujące, bo powstał on nie do końca świadomie, ale po zmieszaniu odpowiednich składników, uzyskaliśmy właśnie taki efekt. Zapachy można zatem łączyć tak jak kolory… Czy wiecie, że łącząc ze sobą aromat świeżo skoszonej trawy, waty cukrowej, masła i przejrzałych jabłek otrzymamy zapach… świeżych truskawek? Cała zabawa polega na tym, że z pozornie niezwiązanych ze sobą zapachów możemy uzyskać bardzo nieoczywisty rezultat.
Perfumy są od razu zdatne do użycia?
Perfumy powinny dojrzeć, dlatego po skomponowaniu zapachu, powinniśmy je odstawić na kilka dni, aby zapach dobrze się zawiązał i wydobył z siebie pełnię bukietu.
Warsztaty mają charakter edukacyjny, ale brzmi to jak świetna zabawa.
Bo to jest świetna zabawa! Ludzie się bardzo otwierają podczas naszych spotkań. Odkrywając zupełnie nową wiedzę, odkrywają siebie. Musimy pamiętać, że pracujemy tu na zmysłach! Zapachy olejków przywołują wspomnienia, przypominają o dzieciństwie, rodzinie, miłych chwilach. To bardzo indywidualne przeżycie, ale jednocześnie niesamowicie integrujące, a zarazem niespotykane. Bo ile osób na świecie może pochwalić się flakonem swoich własnych perfum?
To na koniec muszę zapytać o Twój ulubiony zapach.
Chyba nie jestem w stanie wybrać jednego! (śmiech) Posłużę się raczej nutami niż konkretnymi produktami. Kocham perfumy głębokie, esencjonalne, z nutami kadzidła, drzewa, skóry, oud. Uwielbiam zapachy gourmand, na które składają się nuty owocowe, karmelowe, cynamonowe, czekoladowe, miodowe, popcorn, fasola tonka czy oczywiście ponadczasowa wanilia. Choć zdarzają mi się dni, kiedy w ogóle nie używam perfum, bo mam ochotę tylko na świeży zapach skóry po prysznicu. Wszystko zależy od mojego nastroju!
Letnia sukienka i kowbojki. Nieoczywiste połączenie hitem sezonu letniego
25 lipca, 2024
Artykuł przeczytasz w: 5 min.
W modzie nie ma miejsca na nudę. Każdy sezon przynosi nowe, zaskakujące trendy, które podbijają serca fashionistek na całym świecie. Od kilku lat moda nie zna granic. Cenimy coraz bardziej wielozadaniowość ubrań i tak z roku na rok hitem lata jest połączenie – które na pierwszy rzut oka może wydawać się nietypowe – letniej sukienki i kowbojek. Dlaczego warto postawić na ten stylowy duet? Jednym z powodów, dla których warto dać mu szansę jest nieoczekiwany kontrast, który osobiście uwielbiam.
Tekst: Anna Śmiechowska
Kowbojki, zaczęły być popularne w modzie codziennej już w latach 50. i 60. XX wieku, głównie za sprawą wpływu westernów i popkultury amerykańskiej. Jednak ich pierwsze pojawienie się na modowych wybiegach datuje się na lata 70. XX wieku, kiedy projektanci zaczęli eksperymentować z estetyką Dzikiego Zachodu.
W latach 50. i 60. ub.w. kowbojki były noszone głównie jako element stroju związanego z kulturą amerykańską i westernami. Do ich popularności przyczyniły się ikony popkultury, takie jak Elvis Presley i James Dean. W latach 70. projektanci mody, tacy jak Ralph Lauren, zaczęli wprowadzać elementy stylu kowbojskiego do swoich kolekcji, co uczyniło kowbojki modnym dodatkiem do codziennych stylizacji. To wtedy zaczęły pojawiać się w bardziej formalnych i miejskich kontekstach, a w latach 80. ponownie stały się popularne dzięki ruchowi country i wpływowi muzyki, a także filmom takim jak „Urban Cowboy” z Johnem Travoltą. W latach 90. były one częścią stylu grunge i alternatywnej mody, co jeszcze bardziej rozszerzyło ich zasięg w codziennych stylizacjach.
Współcześnie kowbojki często pojawiają się na wybiegach mody i w codziennych stylizacjach dzięki projektantom takim jak: Isabel Marant, Givenchy czy Saint Laurent. Kowbojki są teraz uważane za uniwersalny element garderoby, który można łączyć z różnymi stylami, od boho po elegancki look. Kowbojki, z ich surowym, westernowym charakterem, doskonale kontrastują z delikatnymi, zwiewnymi letnimi sukienkami. Ten kontrast sprawia, że stylizacja staje się bardziej wyrazista i intrygująca. Połączenie cięższych butów z lekką sukienką nadaje całości nonszalanckiego, ale jednocześnie eleganckiego wyglądu.
Te buty warto nosić na wiele sposobów. W połączeniu z letnią sukienką, mogą dodać outfitowi rockowego pazura, boho luzu czy nawet elegancji w stylu country chic. Wystarczy dobrać odpowiednie dodatki, aby całkowicie zmienić charakter stylizacji. Uzupełniając stylizację kowbojkami, gwarantujesz sobie wygodę i stabilność. Ten typ obuwia czyni długi letni spacer czy wieczorne wyjście bezproblemowym. W kowbojkach mamy swobodę ruchu i nie obawiamy się dyskomfortu, w przeciwieństwie do sandałów na obcasie. Warto postawić na jakość! Aby kowbojki były komfortowe, muszą być skórzane również od wewnątrz, wówczas stopa oddycha. Koniecznie trzeba zwrócić na ten szczegół uwagę. Kowbojki same w sobie są mocnym akcentem każdej stylizacji. To idealne rozwiązanie dla tych, którzy lubią wyróżniać się z tłumu i nie boją się odważnych, modowych wyborów.
Jak nosić letnią sukienkę z kowbojkami?
Sukienka boho z frędzlami i klasyczne kowbojki. Idealna stylizacja na letnie festiwale. Sukienka z etnicznymi wzorami i frędzlami w połączeniu z brązowymi kowbojkami stworzy prawdziwy boho look.
Zwiewna, biała sukienka i czarne kowbojki. Klasyczna i elegancka opcja na wieczorne wyjścia. Biała sukienka podkreśli letnią opaleniznę, a czarne kowbojki dodadzą stylizacji rockowego charakteru.
Krótka, kwiecista sukienka i jasne kowbojki. Romantyczny, dziewczęcy look idealny na randki czy spotkania z przyjaciółmi. Jasne kowbojki w odcieniach beżu lub bieli świetnie komponują się z pastelowymi kolorami sukienki.
Spódniczka czy szorty jeansowe w połączeniu z ramoneską i kowbojkami to duet idealny. Miejska stylizacja na wyższym poziomie
Letnie dni mogą być gorące, ale wieczory bywają chłodne. Warstwowe stylizacje takie jak lekka sukienka z kardiganem, jeansową kurtka czy ramoneska z kowbojkami to świetne rozwiązanie na zmienne warunki pogodowe. Dodają głębi i charakteru stylizacji.
Pamiętaj o dodatkach, które dopełnią stylizację. Kapelusz z szerokim rondem, torebki z frędzlami, kosze, szerokie paski i biżuteria inspirowana stylem boho. Ale jeśli nie lubisz tego typu dodatków, zawsze możesz swoją stylizację uzupełnić delikatnym pierścionkiem czy kolczykami. W towarzystwie kowbojek także dobrze wygląda minimalistyczna sukienka typu slipdress bez dodatków.
Letnia sukienka i kowbojki to połączenie, które w tym sezonie zdobywa serca kobiet na całym świecie. To idealna opcja dla tych, którzy szukają nowych, oryginalnych stylizacji łączących wygodę z modowym zacięciem. Kowbojki stały się trendem w modzie codziennej na przestrzeni kilku dekad, a ich popularność rosła i zmieniała się pod wpływem różnych ruchów kulturowych i projektantów mody. Nie bój się eksperymentować i wprowadzić trochę dzikiego zachodu do swojej letniej garderoby. Kto wie, może właśnie to nieoczywiste połączenie stanie się Twoim ulubionym zestawem na lato? Moim już jest od lat!
Ania Śmiechowska stylistka mody. Pomaga odkrywać unikalny styl i budować pewność siebie poprzez odpowiedni dobór ubrań. Wierzy, że moda powinna podkreślać indywidualność, dlatego jej motto brzmi: „Bądź sobą, nie kopią”. Zaraża pozytywną energią i pokazuje, że ubranie ma moc i jest ogromnym narzędziem naszego sukcesu.
Stary Browar: Tak niewiele trzeba – prostota w wiosenno – letniej szafie
28 czerwca, 2024
Artykuł przeczytasz w: 1 min.
Złamana biel, dżinsowy granat. Subtelne gry objętością: dopasowana sukienka, obszerna kurtka. Oszczędne, ale wyrafinowane akcesoria: okulary, mini-torebka. Oto minimalizm w wiosenno – letniej odsłonie. Potwierdzamy: prostota jest w modzie.
Uniwersalne, „całodzienne”, dobre na każdą okazję. Takie stylizacje bronią się jakością, czarują nonszalancją. Tajemnica prostego outfitu to jasne kolory albo podejście „total look”. Sety doskonale ubierają, tworząc efekt kompletnego stroju przy praktycznie zerowym wysiłku. A kiedy na wysiłek mamy większą ochotę, zestawy dzielimy na części i łączymy z innymi ubraniami.
A teraz najlepsze – popatrz na metki. Te efektowne stylizacje w znakomitej większości pochodzą z browarowych sklepów polskich marek. „Nasi” umieją w kapsuły i nowoczesną prostotę. Ulubione adresy? La Mania, 303 Avenue, TUTU, Elementy, Patrizia Aryton. Tutaj nie ma kompromisów z jakością – materiały i konstrukcje to klasa top. Modowy patriotyzm wspieramy z radością.
pARTs Jewelry, marka biżuterii, która rewolucjonizuje upcycling, zaprasza na swoją pierwszą letnią wyprzedaż limitowanych kolekcji. Odbędzie się ona już 30 czerwca w prestiżowym Showroomie Volvo Firma Karlik w Starym Browarze w Poznaniu.
Kiedy te kolekcje znikną, znikną na zawsze – to ostatnia szansa.
Podczas tej wyprzedaży, odwiedzający będą mieli okazję kupić elementy z kolekcji Machina, Infinity, Before oraz Natural. Każdy element biżuterii to prawdziwe małe dzieło sztuki, stworzone w polskich pracowniach z miłości do ekologii i designu. Marka nie planuje wznowienia produkcji wspomnianych kolekcji.
Odpadki Stają Się Sztuką
pARTs Jewelry to marka, która zmienia sposób myślenia o odpadach.
Ta biżuteria, inspirowana skandynawskim spokojem i odpowiedzialnością, pokazuje, że zużyte części samochodowe mogą stać się czymś pięknym i wartościowym. W Szwecji przetwarza się 99,5% odpadów – marka pARTs tą ekologiczną filozofią inspiruje Polaków. Ta biżuteria jest unikatowa, wyjątkowa i niesie ze sobą ważne przesłanie. Żaden z elementów nie jest taki sam.
Szczegóły wydarzenia:
Data: 30 czerwca 2024 r. (niedziela handlowa)
Czas: 10:00 – 20:00
Miejsce: Showroom Volvo Firma Karlik, Stary Browar, Poznań
Przyjdź i przekonaj się, jak z mechanicznych elementów powstaje prawdziwe rękodzieło – subtelne i eleganckie dodatki, które idealnie dopełnią każdą stylizację. Ta biżuteria to hołd dla kobiecej natury – pięknej, unikalnej i niezależnej.
Joanna Scheuring-Wielgus | Chcę nowoczesnej Polski w zjednoczonej Europie
3 czerwca, 2024
Artykuł przeczytasz w: 13 min.
Polityczka, działaczka samorządowa i społeczna, która swoją karierę rozpoczynała jako manager kultury. Dziś jest wiceministrą kultury i liderką listy lewicy z województwa wielkopolskiego do Parlamentu Europejskiego. O wyzwaniach stojących przed Europą, sytuacji kobiet w Polsce, planach na siebie w Brukseli, ale także o modzie i o tym, co jej się podoba w Poznaniu opowiada Joanna Scheuring-Wielgus.
Rozmawiają: Anna Bowsza oraz Alicja Kulbicka
Zdjęcia: Materiały prywatne J.Sz.-W.
Anna Bowsza: Pełnisz dzisiaj funkcję wiceministry kultury. Dlaczego Ministerstwo Kultury jest Ci tak bliskie?
JOANNA SCHEURING-WIELGUS: Przed wejściem do polityki zawodowo zajmowałam się kulturą, więc objęcie stanowiska ministry w tym resorcie było dla mnie czymś zupełnie naturalnym. Współpracowałam przez lata z ministerstwem z tej drugiej strony jako managerka artystów, producentka spektakli, koncertów czy wystaw, więc teraz uzupełniam swoją wiedzę i doświadczenie o ten obszar działania, ale z tej drugiej strony, czyli rządowy.
Alicja Kulbicka: A jednak zdecydowałaś się na kandydowanie w wyborach do Parlamentu Europejskiego…
Wybory do europarlamentu są niezwykle ważne. Szczególnie te, które przed nami. Widzisz przecież, co się dzieje: wojna w Ukrainie, w strefie gazy, wzrost radykalnych nastrojów na całym świecie, wielka niewiadoma wyborów w Stanach Zjednoczonych, dojście do władzy w Europie proputinowskich ugrupowań. Czuć w powietrzu niepokój i lęk przed światowym konfliktem. Wyobraź sobie, co by się teraz działo w Polsce jakbyśmy nie byli w UE czy w sojuszu natowskim? Dlatego ważne jest to, aby w tej kadencji PE znaleźli się reprezentanci z Polski, którzy są skuteczni, odważni i silni. Ci, którzy zadbają zarówno o silną Polskę w Europie, jak i silną Unię Europejską na świecie. Ja taka jestem. Poza tym moja działalność polityczna to walka o dobrą przyszłość dla moich dzieci. Może to kolokwialne, ale chcę, aby trójka moich chłopków żyła w spokojnym świecie.
A.K.: Pochodzisz z Torunia, startujesz z Poznania. Dlaczego?
Wybory do europarlamentu to zupełnie inne wybory niż te parlamentarne czy samorządowe. Wybieramy tylko 53 parlamentarzystów, Polska jest jakby jednym okręgiem, dlatego każda partia wystawia najsilniejsze nazwiska w każdym okręgu. Mi przypadła Wielkopolska i bardzo się z tego cieszę, bo częściej zdarzało mi się u Was bywać niż w innych regionach Polski. Poza tym moja mama i rodzina od strony dziadka pochodzi z Wielkopolski.
A.B.: Co Ci się w naszym mieście podoba?
Jak byłam na studiach to wyjazd do Gdańska czy właśnie do Poznania był dla mnie jak wyjazd do Europy. To z Poznania wyruszałam autokarem na saksy do Londynu, to w Poznaniu mieliśmy pierwsze ogólnopolskie spotkanie ruchów miejskich, z których się wywodzę. Ogólnie Wielkopolska kojarzy mi się od zawsze z estetyką, porządkiem i zaradnością. A najbardziej z Poznania lubię rogale marcińskie! (śmiech)
A.B.: Czym zamierzasz zająć się w Brukseli? Z jakim programem startujesz?
Bardzo chciałabym kontynuować swoją ministerialną pracę w komisji kultury i mediów. Jest jeszcze mnóstwo do zrobienia, chociażby w kwestii statusu zawodowego artysty czy ubezpieczeń dla ludzi kultury. Ale oczywiście jest mi również bliska kwestia równouprawnienia i praw kobiet. Dlatego chcę wprowadzić Kartę Praw Kobiet Unii Europejskiej, która zagwarantowałaby każdej kobiecie w Europie prawo do legalnej, bezpiecznej, powszechnej opieki aborcyjnej. Ponadto chcę wprowadzenia przez państwa członkowskie regulacji ochronnych dla tych grup kobiet, które są szczególnie narażone na przemoc i wyzysk. A jeśli chodzi o program Lewicy to znajdziesz szczegółowy na naszej stronie lewica2024.eu To nasza wizja Europy i Polski w Europie.
A.K.: Ośmiu na 10 Europejczyków uważa, że te wybory są wyjątkowo ważne w obliczu toczącej się wojny Rosji przeciwko Ukrainie i konfliktu na Bliskim Wschodzie – wynika tak z Eurobarometru, przedwyborczego badania unijnej opinii publicznej. Jeśli te przewidywania się sprawdzą, będzie to oznaczało wzrost o 10 pp. w stosunku do wyborów w 2019 r. w całej Europie. Dlaczego udział w eurowyborach jest tak ważny?
W ogóle głosowanie w jakichkolwiek wyborach to wielki przywilej, który akurat my, kobiety, wywalczyłyśmy 100 lat temu! Głosując – decydujesz. Głosując – masz wpływ. Potem oceniasz i masz prawo wymagać. Dla mnie głosowanie to świąteczny i ważny dzień. Tak jak powiedziałaś, te wybory są szczególnie ważne, bo sytuacja na świecie jest niestabilna i naszym zadaniem jest odsunąć ten trend i wybrać takich ludzi do PE, którzy zagwarantują nam bezpieczeństwo i będą podejmować dobre decyzje dla nas i dla Europy. Silna Europa to silna Polska, nie mam co do tego wątpliwości.
A.K.: 20 lat Polski w Unii Europejskiej. Jesteś przedstawicielką ugrupowania, które Polskę do UE wprowadziło. Pamiętasz ten dzień?
Oczywiście! Po głosowaniu zrobiliśmy z mężem w naszym ogrodzie imprezę dla znajomych. Bardzo się cieszyłam, bo będąc studentką marzyłam o tym, aby być pełnoprawną obywatelką UE. Irytowało mnie na granicy, że traktują nas, Polaków, jak osoby drugiej kategorii. Tak się czułam, jeżdżąc podczas studiów do Londynu i pracując tam na czarno. Patrząc teraz na Ukrainę, wyobraź sobie, co by było teraz w Polsce, gdyby Lewica nie wprowadziła nas do UE i nie zawiązała sojuszu z NATO? Strach nawet myśleć.
A.B.: Czy Polacy nadal są euroentuzjastami?
Na szczęście nadal tak, ale widać i słychać ze strony radyklanej prawicy chęć wyprowadzenia Polski z UE. To byłyby kolosalny błąd. Dlatego ważne jest, aby nie dać się zwieść tym populistycznym hasłom. Wystarczy spojrzeć na Wielką Brytanię. Nagonka, manipulacja i kłamstwa doprowadziły do zmiany nastawienia Brytyjczyków, co w efekcie skończyło się Brexitem, którego nikt na serio nie traktował, a się wydarzył. Teraz coraz częściej na Wyspach mówi się o powrocie do wspólnoty europejskiej i słychać żal wśród ludzi, którzy zdecydowanie żałują decyzji o wyjściu z UE.
A.K.: Jednak dziś po 20 latach bycia częścią europejskiej rodziny, a po ośmiu latach rządzenia w Polsce przez populistów, obserwujemy wzrost nastrojów antyunijnych. Sporo mówi się o „narzucaniu nam prawa” przez unijnych biurokratów, rolnicy protestują przeciwko Zielonemu Ładowi, pasjonaci motoryzacji sceptycznie podchodzą do zapowiedzianej elektromobilności, ostatnią zmianą, która dotknęła konsumentów są… plastikowe nakrętki przytwierdzone na stałe do butelek. I choć te zmiany zapewne istotne z punktu widzenia zmian klimatycznych są tym, co powinno stanowić priorytet. Czy właśnie nie działania „nakazowe” są tym, co nas od Unii odpycha?
Zacznijmy od tego, dlaczego stworzono Zielony Ład? Wszyscy chcemy oddychać czystym powietrzem, jeść zdrową żywność bez chemii. Chcemy, aby woda płynęła w kranach, a nie była luksusem. Takie były cele Zielonego Ładu. I tych celów będę broniła. Jednak nie wszystko poszło tak jak powinno. Zabrakło odpowiedniej komunikacji. Zabrakło rozmowy z rolnikami, ale to kamyczek do ogródka komisarza Wojciechowskiego z PiS. Uważam, że niektóre decyzje wymagają ponownego przemyślenia. Mam na myśli chociażby zakaz rejestracji samochodów spalinowych po 2035 r. Trzeba wspierać elektromobilność, ale chyba nie poprzez zakazy. Dlatego jako Lewica opowiadamy się za zrobieniem kroku wstecz w sprawie tej regulacji. Trzeba rozwiać społeczne obawy ludzi czy za 11 lat będą mogli jeździć samochodem. Będą mogli. Ważne jest też, aby rozwijać transport publiczny, który jest dla wszystkich. Są na to środki z KPO. W Polsce 13 mln ludzi jest wykluczonych komunikacyjnie. Europa powinna być o korzyściach, nie o zakazach.
A.K.: Jak widzisz Unię Europejską w perspektywie 5-10 lat?
Marzę o Europie silnej i zjednoczonej. UE to dla mnie nie tylko zbiór państw, to nie tylko walka mocarstw, dyplomacja i spotkania na szczycie. UE to przede wszystkim człowiek, jego codzienność i jego potrzeby. Dziś potrzebujemy zmiany działania Unii tak, by korzyści z naszej wspólnoty płynęły bezpośrednio do nas i naszych najbliższych. Zbyt często politycy skupiają się na wielkich regulacjach, a zbyt rzadko myślą o tym, aby zapewnić zielony skwer w naszej okolicy, dostępny żłobek czy nowe mieszkanie na start dla młodych. O tym powinna być Europa, o tym powinna być Unia, o tym powinna być nowoczesna Polska w zjednoczonej Europie. Takiej Polski w Europie chcę ja i Lewica. Jednocześnie rozumiem, że UE potrzebuje korekty. Czas, by stała się instytucją bliższą naszym codziennym sprawom. Mniej spotkań na szczycie czy za zamkniętymi drzwiami, a więcej przejrzystości i demokracji.
A.K.: Jesteś socjolożką, z racji wyuczonego zawodu myślę, że widzisz szerzej niż inni zachodzące w Polsce zmiany. Czy polskie społeczeństwo się liberalizuje i staje się coraz bardziej tolerancyjne?
Zdecydowanie. Polskie społeczeństwo jest bardziej liberalne niż politycy, których potem to społeczeństwo wybiera. Bardzo dobrze to widać chociażby na przykładzie zmiany stanowiska dotyczącego liberalizacji prawa aborcyjnego. W 2016 roku, jak odbywały się pierwsze protesty, zwolenników takiego prawa było około 30%, teraz te wyniki dochodzą często do 80%. Zmienia się również w ekspresowym tempie nasz stosunek do kościoła. Pustoszeją świątynie, młodzież wypisuje się z lekcji religii, ludzie rezygnują ze ślubów kościelnych i coraz mniej osób przyjmuje księdza na tzw. kolędzie. Niektóre badania plasują Polskę na pierwszym miejscu wśród najszybciej laicyzujących się krajów świata. To zasługa samego kościoła, który po 1989 r. próbował układać się z różnymi rządami, ale ostatnich osiem lat jest jednak pod tym względem wyjątkowych. Nie wspomnę już o przestępstwach i nadużyciach w kościele, o których dowiadujemy się bardzo często.
A.K.: Jak z Twojej perspektywy wygląda sytuacja kobiet w Polsce? Jesteś wiceprzewodniczącą Nowej Lewicy, partii, której dobro kobiet leży bardzo na sercu. Startujesz do Parlamentu Europejskiego z Poznania, który jest raczej miastem liberalnym i otwartym. Jednak Polska to nie tylko duże miasta…
No właśnie. Dobrze, że zwracasz na to uwagę, bo my na lewicy z naszymi postulatami kobiecymi zwracamy się właśnie do tych, którzy są pozostawieni sami sobie, są w tyle. Standardowo jak jesteś z miasta, to masz więcej możliwości, jak dobrze zarabiasz to stać cię na więcej, jak nie jesteś samotna, jest ci łatwiej. Gdy porównamy opiekę państwa dla Polek do opieki dla kobiet w innych krajach, to Polki są na szarym końcu: mamy najbardziej restrykcyjne prawo aborcyjne, nie mamy bezpłatnych tablet antykoncepcyjnych, opieki okołoporodowej, w szpitalach lekarz może odmówić ci zabiegu, bo powołuje się na klauzulę sumienia, jak zostaniesz zgwałcona, to chroni się sprawcę, a kobiecie sugeruje się, że prowokowała wyglądem. Jest mnóstwo do zmiany nie tylko w prawie, ale przede wszystkim w głowach konserwatywnych polityków, dla których kobieta to często nadal „słaba istota”, którą muszą się zaopiekować.
A.K.: Czy bycie kobietą pomaga czy przeszkadza w polityce? Mierzysz się z seksizmem?
To zależy. Na pewno kobiet powinno być zdecydowanie więcej w polityce. W polskim parlamencie jest nas teraz 29%, więc nawet nie zbliżamy się do połowy reprezentacji. Dlatego zachęcam kobiety do angażowania się w życie społeczne i polityczne na różnych szczeblach. Bo kto ma zadbać o nasze interesy jak nie my same? A jak pytasz mnie o seksizm w polityce, to powiem ci, że on jest nadal powszechny; jest wszechobecny, nie tylko w polityce. Nadal niestety jest mnóstwo stereotypów związanych z kobietami. Dużo pracy przed nami.
A.B.: Czy czujesz, że na sejmowych korytarzach musisz udowadniać, że bycie kobietą nie oznacza mniejszych kompetencji?
Nadal tak. Od 2018 roku rozkładam na czynniki pierwsze kwestie przestępstw w polskim kościele. Gdy o tym mówię, podając fakty, słyszę, że atakuję kościół i że jestem kontrowersyjna. Gdy mówię o świeckim państwie, słyszę, że jestem radykalna. Gdy mówi to samo jakiś polityk czy ksiądz, opinia jest taka, że mówi to mąż stanu, jemu po prostu wolno. Ale zaznaczanie mniejszych kompetencji odbywa się nawet w tak wydawałoby się błahej sprawie jak przedstawianie polityczek. Często słyszę: Poseł Krzysztof i nasza Joasia…
A.B.: To nieco z innej beczki. Czy polityczki w Polsce są dobrze ubrane?
To naprawdę zależy, bo mamy różne gusta, ale to czego nie rozumiem i to, co mi się zdecydowanie nie podoba to „przebieranie się” za polityczkę. Często wygląda to bardzo sztucznie i widać, że ta osoba czuje się w tym ubiorze po prostu niewygodnie. Uważam, że niezależnie od tego, kim jesteśmy i co robimy, powinniśmy być po prostu sobą.
A.B.: Twoje stylizacje są zawsze perfekcyjne. Dobrze skrojona marynarka, świetna fryzura i makijaż. Lubisz modę?
Zawsze lubiłam modę i śledziłam nowinki, ale nigdy nie kupowałam rzeczy tylko dlatego, że są modne. Nie kupowałam też nigdy rzeczy, na które mnie nie stać. Wolę mniej niż więcej i nigdy za wszelką cenę. Ale mam od lat swojego ulubionego fryzjera Tomka, który tnie włosy brzytwą. Dbam o siebie, ćwiczę na siłowni. Wychodzę z założenia, że nawet świetny ciuch czy makijaż nie ukryje niezdrowego ciała. Zdrowe ciało to zdrowa dusza i wtedy wystarczą trampki, dżinsy i biały T-shirt.
A.B.: Jak dobierasz stylizacje? Masz kogoś do pomocy czy zdajesz się na swoje wyczucie stylu?
Odkąd pamiętam zawsze zakładam na siebie to, co ja chcę włożyć, a nie to, w czym chcą mnie widzieć inni. Czasami wbrew trendom, modom czy upodobaniom innych. Ja po prostu nie lubię jak mi ktoś coś narzuca. Zawsze na końcu to ja podejmuję decyzję zarówno w co się ubiorę, jak i co zrobię. Moja mama kiedyś mi powiedziała, że ja od dziecka zawsze taka byłam. (śmiech) Z wiekiem stawiam zdecydowanie na wygodę, więc świadomie zrezygnowałam ze szpilek w sejmie na rzecz płaskich butów. Żadnych ciężkich torebek na ramię, tylko wygodny plecak.
A.B.: Masz swoje „guru modowe”?
Nie mam jednego guru modowego, ale moją miłością wielką jest wszystko, co brytyjskie. Dlatego zawsze z uwagą obserwowałam Vivienne Westwood, ale i Katharine Hamnett, projektantkę znaną ze swoich politycznych T-shirtow, które uwielbiam. Lubię też Francuzkę Isabel Marant czy ciuchy sportowe od Stelli McCartney. Podoba mi się również styl Charlotte Gainsbourg czy Patti Smith. Jak widzisz kino i muzyka są dla mnie największą inspiracją, jeśli chodzi o to jak się noszę.
Już dziś (03.06.) zapraszamy na wyjątkowe spotkanie z Joanną Schering – Wielgus
Estetyka opatrywana hashtagami #girlhood czy #hyperfeminine na TikToku i Instagramie stała się viralem. To trend z natury wiosenny. Lekkość i powab stylizacji współgrają z aurą świeżości.
Stylizacje i modelki: Marianna Gruszecka (@le_frenchfry) i Paulina Mikulska (@pmwithlove)
Zdjęcia: Katarzyna Jankowiak (@katjankowiak)
Make-up: Douglas (Atrium 0)
Kokarda we włosach, pantofelki jak u baleriny, bufki, falbany, pierścionki-serduszka. To nie opis garderoby 8-latki, tylko hity z nowych kolekcji browarowych marek. Tegoroczna wiosna przynosi ze sobą falę romantyzmu – subtelne kolory, kwiatowe wzory, fikuśne, słodkie dodatki. Co kryje się za modą na „dziewczęcość”?
Fascynacja stylem „girlcore” podszyta jest nostalgią, tęsknotą za beztroską i przeszłością. To też manifest: obalamy normy i stereotypy po to, by kontrolować konwencje, bawić się skojarzeniami i symbolami na swoich zasadach. Dziś oversize’owy garnitur i kowbojki, jutro zwiewna różowa sukienka i atłasowe baletki. Wolny wybór to nasz dziewczyński sekret.
W sesji wykorzystano ubrania i dodatki ze sklepów w Starym Browarze: Bimba y Lola (Atrium +1), 303 Avenue (Atrium 0), TOUS (Atrium +2), Optyk Premium 1242 (Pasaż +2), Bizuu (Pasaż 0), La Mania (Pasaż +1), Weekend Max Mara (Pasaż +1), Via della Spiga (Pasaż +1)
MOOJ OPTYK | Podróż po światowych trendach okularowych
27 maja, 2024
Artykuł przeczytasz w: 6 min.
Okulary przeciwsłoneczne nie tylko dodają stylu, ale są także nieodłącznym elementem ochrony zdrowia oczu przed szkodliwym promieniowaniem UV. Co jednak staje się coraz bardziej fascynujące, to różnorodność ich pochodzenia. Włoska elegancja, amerykańska innowacyjność, francuski szyk, japońska precyzja – te cechy łączą się w wyjątkowych markach okularowych, których korzenie tkwią w różnych zakątkach świata. Trendów w okularach przeciwsłonecznych na nadchodzący sezon poszukaliśmy w poznańskim salonie optycznym z luksusowymi markami okularów przeciwsłonecznych i opraw okularowych MOOJ OPTYK.
Tekst: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: John Dalia, Linda Farrow, Akoni
Jeśli mowa o trendach w okularach przeciwsłonecznych wiosna-lato 2024 w MOOJ OPTYK, to niespecjalnie staramy się za nimi podążać – śmieje się Magda Jurga, właścicielka salonu. – Co oczywiście nie oznacza, że ubierzemy Was w niemodne okulary. Bardzo indywidualnie podchodzimy do budowania garderoby okularowej naszych klientów – dodaje. I jak przekonuje – okulary muszą tworzyć z nami spójną całość, ubierać, a nie powodować, że czujemy się przebrani. Okulary powinny pasować do osobowości, okazji i spełniać odpowiednie funkcje.
Ponadczasowe rozwiązania
Zakup okularów przeciwsłonecznych wiąże się z decyzją, jakiego rodzaju okularów potrzebujemy, jaką soczewkę przeciwsłoneczną wybrać, z jakich materiałów powinny być one wykonane oraz jakie dodatkowe funkcje powinny spełniać. Oprócz swojej podstawowej funkcji chroniącej nasz wzrok przed promieniami słońca, okulary przeciwsłoneczne mają jeszcze jedną ważną rolę – to przecież ważny dodatek do naszych stylizacji, który w znaczący sposób wpływa na nasz wygląd. – Stawiamy na rozwiązania ponadczasowe – mówi Magda Jurga. – Z reguły wiemy, że klienta najbardziej cieszą zakupy, które w dłuższej perspektywie nie okazują się jednorazowe. Poprzez selekcję głównie niszowych i unikatowych produktów, które w większości można znaleźć jedynie w MOOJ OPTYK, klient może zbudować swój indywidualny styl i wizerunek. A to wszystko w oparciu o produkty najwyższej jakości. Wykonane z niezwykłą dbałością o detale. – Proponując naszym klientom okulary doskonałej jakości, oryginalne i niespotykane śmiało jako salon sami możemy wyznaczać trendy – dodaje właścicielka.
Luksusowy, francuski szyk
Marką, z którą chyba najbardziej kojarzy się MOOJ Optyk, to John Dalia. – To zdecydowanie nasze największe odkrycie – zauważa Magda Jurga. – Francuski projektant, który stworzył bardzo luksusowy brand okularowy, to w naszym salonie najbardziej pożądane okulary w każdym sezonie, niezależnie od modelu.
Stworzona w 2011 roku marka John Dalia oferuje produkty z najwyższej półki, które są zgodne z naturalnymi prawami luksusu: precyzją, celowością i ponadczasowością. Rzeczywiście John Dalia działa w świecie najwyższego luksusu, oferując niezrównaną jakość, wyjątkowe materiały i zamiłowanie do prostego piękna. Kolekcje marki są zawsze dopracowane, a każda kreacja zaprojektowana jest jako element wysokiej biżuterii, dyskretnej, ale eleganckiej. Siłą marki jest niezwykła jakość wykonania produktów. Duża gama połączeń kolorystycznych oraz kształtów sprawia, że każdy z łatwością znajdzie najlepiej dopasowany do siebie produkt. Większość kolekcji okularów tej marki to modele unisex. Ale znajdziemy tutaj także modele większe, doskonałe na męską twarz ( zdj. nr 1 ) i mniejsze przeznaczone głównie dla kobiet. ( zdj. nr 2). – Dedykowaną na ten sezon propozycją jest przepiękny model Leo w ponadczasowym szarym kolorze i dodatkami z różowego złota – rekomenduje specjalistka M.J. (Zdj. nr 3) – Niebawem pojawią się w salonie limitowane modele okularów wykonane z tworzywa, (zdj. nr 4 ) dzięki którym nasi klienci będą mogli poczuć się naprawdę wyjątkowo.
Kolejną marką, która daje klientom poczucie wyjątkowości, goszcząc w portfolio salonu już od pięciu lat, jest Linda Farrow. Marka rodem z Wielkiej Brytanii. Nieoczywista i zaskakująca. Adresowana do kobiet ceniących sobie jakość i oryginalność. Tutaj każdy projekt to dzieło sztuki. – W nadchodzącym sezonie Linda Farrow postawiła na wytworną klasykę, ale w nowoczesnym wydaniu. Kobiecą, ale zdecydowaną w formie – przekonuje Magda Jurga. Pilotka w prostym, nawet trochę męskim, prostokątnym kształcie w dwóch skrajnych kolorach bieli i czerni ze złotymi dodatkami to absolutny must have tego lata. (Zdj. nr 5 ) Linda Farrow to także specjalistka pięknych oversizowych fasonów.
W letniej kolekcji znajdziemy podążającą za trendami propozycję w okrzykniętym przez Instytut Pantone kolorze roku 2024 – brzoskwiniowym. (Zdj. nr 6). Taki model okularów stanowi doskonałe uzupełnienie każdej wakacyjnej stylizacji.
Mimo że założyciele marki pochodzili z różnych środowisk i różnych części świata, w 2019 roku połączyli siły, tworząc Grupę Akoni. To, co nimi kierowało, to przekonanie, że łącząc swoje talenty i doświadczenia, mogą stworzyć zupełnie nowy rodzaj luksusowej firmy produkującej okulary, która dostarcza wyjątkowe produkty, opierając się wyłącznie na najlepszych projektach, materiałach, kunszcie i technologiach. Nazwa, którą wybrali dla tego nowego przedsięwzięcia, bardzo jasno wskazywała, jakie standardy zamierzali spełnić założyciele – Akoni po łacinie oznacza „bezcenny, godny podziwu.” Marka Akoni opiera się na najlepszych na świecie rzemieślnikach okularowych znanych ze swojej niezrównanej precyzji, poświęcenia i umiejętności, a ich finezja i mistrzostwo gwarantują ostateczną jakość. – Ta marka w ostatnim czasie, w ekspresowym tempie podbija serca naszych klientów, a po projekty Akoni chętnie sięgają także influencerki, czyniąc te produkty jeszcze bardziej popularnymi i pożądanymi – mówi Magda Jurga. – To niezwykłe połączenie futurystycznego designu z japońską precyzją i jakością wykonania. Dla wielu to coś dotąd niespotykanego na rynku optycznym. Model Eris stał się już ikoną tego sezonu. Niewielkie kółko połączone poprzeczką w górnej części frontu prezentuje się fenomenalnie i przykuwa uwagę. (Zdj. nr 7 ).
W katalogu marki Akoni nie zabrakło też propozycji dla panów. Odpowiednio duże i szerokie fasony dedykowane płci męskiej łączą w sobie wygodę i nieprzemijający design. Okulary, które pasują do garnituru przy okazji bardziej formalnych wystąpień, ale także do codziennych, a nawet sportowych stylizacji. (Zdj. nr 8 ).
JEANS niezależnie od wieku | Ponadczasowość i uniwersalność
17 maja, 2024
Artykuł przeczytasz w: 4 min.
Jeans – tkanina ponadczasowa, kultowa i zdecydowanie łatwiej dostępna niż za czasów socjalizmu. TOP TREND 2024! Szał na denim! Niezmiernie popularny materiał zdobywa serca zarówno entuzjastów mody, jak i tych, którzy kierują się praktycznym podejściem do ubioru.
Jeans na przestrzeni lat przeszedł totalną metamorfozę i ten niegdyś służący głównie jako ubranie robocze materiał, dziś spotykany jest w większości stylizacji bardziej i mniej oficjalnych. Dlaczego? Jeans to tkanina, którą można barwić na różne odcienie, klasyczny niebieski już dawno przerodził się w wielorakie modowe szaleństwa. Od przetarć, po dekatyzowanie. Ciężki gruby i sztywny jeans odszedł w zapomnienie. Dzisiaj to tkanina miła w dotyku i zawierająca w większym bądź mniejszym stopniu elastan, co daje jej różnorodne możliwości noszenia przez wszystkie sylwetki. Jeansy z elastanem zdobywają fanów ze względu na swobodę ruchów i rozciągliwość, której tradycyjny denim pozbawiony jest na korzyść trwałości. Warto pamiętać, że jeans z mniejszą ilością elastanu, w granicach 1-2%, jest bardziej odporny na deformacje i wykazuje lepszą trwałość w dłuższym okresie użytkowania.
Drugie życie jeansu
Jedno jest pewne – jeans to inwestycja. Nie warto wyrzucać go, ale przerabiać i tworzyć zupełnie nowe ubrania ze starych przetartych spodni czy koszul. W 2024 roku denim przechodzi renesans, prezentując nowe interpretacje. Projektanci mody eksperymentują z różnymi krojami, dając życie unikalnym fasonom, które podkreślają różnorodność i indywidualność. Od luźnych boyfriend jeans po dopasowane rurki – denimowy świat oferuje dla każdego coś innego. Na wybiegach Chanel upina je w postaci togi, Valentino tworzy casualowe szorty, a McQueen prezentuje rozkloszowane spódnice, żakiety i marynarki. Nie można pominąć roli ikonicznych projektów z denimu w historii mody. Projektanci takich marek jak Levi’s, Wrangler czy Calvin Klein wyznaczyli trendy i definiowali styl za pomocą swoich klasycznych denimowych kreacji. Ich wpływ na modę jeansową nadal jest widoczny w roku 2024, inspirując kolejne pokolenia projektantów i miłośników mody do eksploracji nowych możliwości tego wszechstronnego materiału.
Kolory? Dlaczego nie!
W 2024 obserwujemy fascynujące eksperymenty z kolorami denimu. Choć klasyczne odcienie indygo nadal pozostają niezawodnym wyborem, coraz więcej projektantów decyduje się na wprowadzenie jasnych pastelowych tonów oraz odważnych neonowych akcentów, nadając denimowi nową, świeżą energię. Dziś jeans jest otwarty na kolor.
Wszyscy kochają jeans!
Jeans to uniwersalność w stylizacjach. Od ulicznych trendów po elegancję. Zaletą denimu jest jego niezwykła zdolność do dopasowywania się do różnorodnych stylizacji. W 2024 roku widzimy denimowe ubrania, które przenikają przez różne sfery mody – od ulicznych trendów, przez casualowe looki, aż po eleganckie i biznesowe stylizacje. Każdy może znaleźć w denimie coś dla siebie, co pozwala mu wyrazić swój własny styl i osobowość.
Połącz jeans z T-shirtem i eleganckimi butami na obcasie dla efektu casual chic. Dodaj marynarkę i akcesoria, aby podkreślić elegancję. Jeśli chcesz stworzyć dynamiczny streetwearowy look, połącz szorty w jasnym odcieniu denimu z topem i kowbojkami. Dodaj okulary przeciwsłoneczne, skórzaną oversize’ową kurtkę, aby uzyskać luz streetowej stylizacji. A jeśli chcesz wprowadzić denim do swojej garderoby biznesowej, połącz maxi sukienkę z pudełkowym żakietem z eleganckimi guzikami. Uzupełnij stylizację o najmodniejsze buty baleriny i minimalistyczną biżuterię dla profesjonalnego wyglądu. Dodaj akcent w postaci kolorowej torebki.
Niekwestionowany król mody
Stylizacji w jeansowych odsłonach jest tyle, ilu jego miłośników. W roku 2024 denim nadal pozostaje niekwestionowanym królem w świecie mody. Jego uniwersalność, ponadczasowość i zdolność do adaptacji czynią go niezastąpionym elementem w szafie każdego modowego entuzjasty. Bez względu na to, czy wybierasz klasyczne jeansy, czy też eksperymentujesz z nowymi interpretacjami tego materiału, denim zawsze będzie modową ikoną, która będzie trwała przez wieki. W denimie nie ma umiaru. Buty, torebka, opaski do włosów, stroje kąpielowe czy kapelusze to elementy, które dopełnią każdą stylizację. Co ważne nie jest to trend jednosezonowy, dlatego warto uzupełnić garderobę o elementy ubioru z nim w roli głównej.
Ania Śmiechowska stylistka mody. Pomaga odkrywać unikalny styl i budować pewność siebie poprzez odpowiedni dobór ubrań. Wierzy, że moda powinna podkreślać indywidualność, dlatego jej motto brzmi: „Bądź sobą, nie kopią”. Zaraża pozytywną energią i pokazuje, że ubranie ma moc i jest ogromnym narzędziem naszego sukcesu.
ORSKA KEMBALI | POWRÓT DO NATURY. Nowa kolekcja rzeźbionej biżuterii z Bali
13 maja, 2024
Artykuł przeczytasz w: 3 min.
Kembali w języku indonezyjskm oznacza powrót. Anna Orska po blisko ośmiu latach od pierwszej projektowej podroży, wróciła na Bali, by odkryć jak wiele zmieniło się na wyspie. To samo miejsce okazało się nie być już takie samo. Tworząc kolekcję biżuterii Kembali, projektantka sięgnęła więc do niezmiennych balijskich korzeni: natury, rzemiosła i rytuału. Te trzy rzeczy są ze sobą złączone, codziennie się przenikają i stanowią to, co można by nazwać esencją wyspy.
Tekst: Monika Pawłowska | Zdjęcia: Orska Team
Wyspa duchów, kwiatów i artystów
O niezwykłej mocy natury mieszkańcy Bali, wyspy duchów i kwiatów, wiedzą od tysiącleci. Bujna miejscowa roślinność tworzy największą naturalną aptekę świata. Nie tylko żywi, chroni i inspiruje – jest także nieodłączną częścią wielu rytuałów, które wybijają rytm życia na wyspie. Miejscowe rośliny, owoce i kwiaty są podstawowym komponentem darów, wielokrotnie składanych każdego dnia w przydomowych sanktuariach. Pełnią rolę łącznika między tym, co nadprzyrodzone, a tym, co codzienne; tym co, namacalne, a tym, co magiczne. Są podstawą dziękczynnego rytuału Canang Sari, w ramach którego każdy członek rodziny składa w domowej świątyni swój koszyczek, ręcznie upleciony z liści palmowych, wypełniony kolorowymi kwiatami i zapalonym kadzidełkiem. Złożone na ołtarzu dobrych duchów mają wybłagać mieszkańcom harmonię, równowagę i pokój.
Jubilerskie rzeźby
W kolekcji Kembali znalazła się srebrna i pozłacana biżuteria z kontrastującymi, czarnymi i białymi, rzeźbionymi kwiatami: różą, chryzantemą, kwiatem lotosu i hibiskusem. Wszystkie te rośliny mają na Bali swoje symboliczne znaczenie. Biały kwiat lotosu jest znakiem niewinności, hibiskus jest symbolem odwagi, natomiast chryzantemy w krajach Azji są utożsamiane z radością i długim życiem. Ręcznie rzeźbiona biżuteria wykonana została przez lokalnych mistrzów w przekazywanej z pokolenia na pokolenie technice i tradycyjnych materiałach. Każdy element powstawał od kilku do kilkunastu godzin. Z okolic Ubud komponenty trafiły na jubilerski stół ORSKA, gdzie oprawione zostały formy przypominające węża. W kulturze balijskiej ode, czyli wąż, jest pozytywnym symbolem o bogatym znaczeniu. To dlatego stał się przewodnim motywem całej kolekcji – precyzyjnie odwzorowane wężowe łuski oplatają czarne i białe rzeźby kwiatów, spowijają palce pod postacią szerokich pierścionków, otaczają nadgarstki oraz dekolty w formie zdobnych łańcuchów tworzących bransoletki i naszyjniki. Symbol węża zachęca, by odrzucić to, co nam nie służy i zrobić miejsce na nowe.
Powrót do natury
Silna więź między naturą a ceremoniami zrodziła pytanie o obecność rytuału także w naszym życiu. Coraz częściej szukając wytchnienia, uciekamy na łono natury. Przyroda koi i inspiruje, kontakt z nią jest najlepszym lekarstwem na stres, zabieganie i codzienne wyzwania życia w dużym mieście. Kolekcja biżuterii Kembali ma być przypomnieniem, że powrót do natury powinien być naszym najważniejszym rytuałem.
Anna Szafranowicz | Miłość, spinel i łowca klejnotów
6 maja, 2024
Artykuł przeczytasz w: 10 min.
Jej historia brzmi jak scenariusz filmu międzygatunkowego. Jest romans, akcja, przygoda, ryzyko, trochę bajki i… piękne klejnoty. Przypadkowe spotkanie w Bangkoku na zawsze zmieniło jej życie, zarówno to zawodowe, jak i prywatne. Ania Szafranowicz niczym wróżka za pomocą magicznej różdżki zamienia wyjątkowe, rzadkie, kolorowe kamienie szlachetne w biżuterię projektowaną „na miarę” pod marką AnnaSza Bespoke Jewellery.
Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: Katarzyna Radecka BlingSis, archiwum własne A.Sz.
Jak zaczęła się Twoja historia z tworzeniem biżuterii?
ANNA SZAFRANOWICZ: Moja przygoda z kamieniami szlachetnymi zaczyna się w Tajlandii, osiem lat temu, w grudniu 2015, kiedy to podczas wakacji z przyjaciółką, poznaję swojego męża Nira. To było całkowicie przypadkowe spotkanie w lokalnej knajpce. Jest magia, jest chemia, ale ja jestem w Bangkoku tylko jeden dzień, więc nasza znajomość nie ma dużej szansy się rozwinąć. Wymieniamy się numerami telefonów i zaczynamy korespondować. Ja oczywiście nie mam pojęcia czym Nir się zajmuje, wiem tylko tyle, że nie jest Tajem. (śmiech) Jednak podczas tych wakacji wracam jeszcze na chwilę do Bangkoku i dalej jest jak w bajce. (śmiech) Miłość wybucha, wracam do Polski i postanawiam dać temu związkowi szansę. I tym samym chcąc nie chcąc, wsiąkam w świat kamieni szlachetnych. A dodać trzeba, że z zawodu jestem architektem, więc do czasu poznania Nira, wiedziałam o nich tyle, ile przeciętna użytkowniczka biżuterii. Miałam świadomość istnienia różnych ich rodzajów, ale to tyle. I dopiero u boku Nira powoli zaczęłam odkrywać tajniki procesu ich wydobywania i przemiany kruszcu w klejnot. Z radością dziecka chłonęłam wiedzę, mając ogromne szczęście, że znalazłam się w tym miejscu i mogę uczyć się od najlepszych.
To powiedz w takim razie czym zajmuje się Twój mąż?
Krótko mówiąc, poszukiwaniem kamieni. Razem z bratem prowadzi w Bangkoku rodzinną szlifiernię kamieni szlachetnych i do jego zadań należy spotykanie się z dostawcami, wyjazdy do kopalni w poszukiwaniu kruszca idealnego. A kruszec idealny nie od razu jest taki piękny, jak widzimy ostatecznie w naszej biżuterii. Jego rozpoznanie wymaga ogromnej wiedzy i doświadczenia. Nir, mój gem hunter, czyli łowca klejnotów od lat podróżuje w poszukiwaniu wysokiej jakości kruszców. Dziś po ponad dekadzie od ukończenia GIA (Amerykański Instytut Gemmologiczny – przyp.red.), cieszy się ugruntowaną pozycją w branży i bogatym doświadczeniem zawodowym. Bo kamień szlachetny to często niepozorna grudka, w której ukryte jest piękno. I dopiero poddana obróbce staje się kamieniem, który znajduje swoje zastosowanie w jubilerstwie. Kiedy oszlifowany kamień po raz pierwszy trafił w moje ręce, poczułam, że trzymam w dłoni coś absolutnie niezwykłego.
A pamiętasz co to był za kamień?
To był kamień do mojego pierścionka zaręczynowego. Dostałam tacę z kilkunastoma kamieniami i pytanie, który podoba mi się najbardziej. I wybrałam. (śmiech) W mojej opinii najciekawszy i taki, który wciąż jest mało znany w Polsce, czyli spinel. To był moment, który dał początek idei „Bespoke Jewellery”, biżuterii tworzonej na indywidualne zamówienie z kamieniami szlachetnymi dostępnymi dla tak niewielu. Wzbudziłaś zainteresowanie swoim pierścionkiem wśród znajomych? To byli moi pierwsi klienci! Na początku nie myślałam wcale, żeby robić to zawodowo! Ale kiedy znajome czy koleżanki pytały o mój pierścionek, padały też pytania, czy mogą zamówić coś indywidualnego dla siebie. No i tak się zaczęło.
Ale przyznasz, że jednak nie każda kobieta, która dostaje pierścionek zaręczynowy, od razu zaczyna projektować biżuterię. A Ty postanowiłaś zająć się właśnie tym. Od tego, że masz dostęp do kamieni szlachetnych do projektowania biżuterii jednak jest kawałek drogi.
Studiowałam w Polsce architekturę, interesowałam się sztuką, zawsze pociągało mnie malarstwo i rzeźba. Myślę, że tworzenie jest silnie zapisane w moim DNA. Po urodzeniu pierwszego dziecka dość długo byłam w domu i bardzo potrzebowałam czegoś, co wyrwie mnie z domowych obowiązków. Ogromną rolę mobilizacyjną w tym procesie odegrał nie kto inny jak mój mąż. (śmiech) I to on niejako popchnął mnie w tym kierunku. Ostatecznie kruszce mieliśmy na miejscu, wystarczyło wymyślić pomysł na siebie. I wymyśliłam, że wcale nie chcę robić ogromnej kolekcji na sto sztuk jednego rodzaju pierścionka, tylko chcę być „be spoke”, czyli na zamówienie. Nie chcę robić masówki, tylko projektować dla konkretnej osoby, odkrywając jej potrzeby, poznając ją. Chcę, żeby kobiety, ubierając moją biżuterię, zaprojektowaną stricte dla nich poczuły to, co ja poczułam, wybierając kamień do pierścionka zaręczynowego. Bo to uczucie było obłędne! (śmiech)
Wróćmy do kamieni, bo to, o czym mówisz – czyli poszukiwanie najlepszych kruszców, wizyty w kopalniach – brzmi dla nas Polaków bardzo egzotycznie. Wręcz jak scenariusz filmu przygodowego. Jak to wygląda w praktyce?
W naszej pracy kierujemy się zasadą „from mine to market”, czyli w wolnym tłumaczeniu „z kopalni na rynek”. To unikatowa koncepcja na pewno w Polsce, być może nawet w Europie. Dzięki ciągłym podróżom Nira i jego wizytom w kopalniach, nasz łańcuch dostaw jest bardzo krótki. Kruszec pozyskujemy bezpośrednio z kopalń, potem trafia on do naszej szlifierni, a w rezultacie na palec przyszłego właściciela. To jest naprawdę ewenement, bo rynek kamieni szlachetnych kocha pośredników. (śmiech) U nas tego nie ma. Kamień od momentu wydobycia go z ziemi jest zawsze z nami. Od tej przysłowiowej grudki po obrobiony klejnot.
Skąd pozyskujecie kamienie i jakie?
Świat kolorowych, naturalnych kamieni szlachetnych jest ogromny. Nasze kamienie pochodzą z różnych miejsc na świecie, pozyskujemy je m.in. z Birmy, Sri Lanki, Wietnamu czy Tanzanii. A wśród kamieni, które mamy w swojej ofercie znajdują się spinele, to mój absolutnie ulubiony kamień, szafiry, ale nie te niebieskie, ale fantazyjne, różowe, a nawet białe. Miałam okazję robić pierścionek z białym szafirem i to naprawdę był wyjątkowy, niepowtarzalny okaz. Granaty – zakochałam się w nich. Zawsze myślałam, że mój kamień to szmaragd, że to takie marzenie marzeń. Po czym zobaczyłam Tsaworyt, odmianę granatu. W Polsce granaty kojarzą się wciąż z tymi czeskimi kamieniami o barwie rodzynki, a w rzeczywistości to rodzina klejnotów o intensywnych barwach. Turmaliny, które są przystępne cenowo, cyrkony – nie cyrkonie (śmiech), akwamaryny i tanzanity. I co warto dodać wszystkie nasze kamienie są certyfikowane przez jedno z najlepszych laboratoriów gemmologicznych na świecie.
Skupmy się na spinelach – kamieniach w Polsce mało znanych. Czy możesz powiedzieć o nich coś więcej?
Kiedy po raz pierwszy usłyszałam tę nazwę, to szczerze powiedziawszy, niewiele mi powiedziała. Ale chcąc zachować twarz przed przyszłym małżonkiem, udałam, że wiem, o czym mówi, pokiwałam głową i kiedy tylko się odwrócił zaczęłam przeglądać Internet. (śmiech) Byłam przekonana, że to tylko angielska nazwa, która ma swoje tłumaczenie na język polski. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że spinel to spinel. (śmiech) Należy on do wysoce poszukiwanych, niezwykle cenionych na świecie, jednak wciąż mało znanych w Polsce klejnotów. Historia spineli jest bardzo bogata i ciekawa. W starożytności z kopalni w Azji Środkowej i Południowo-Wschodniej wydobywano wyjątkowo duże kryształy spinelu. Te szlachetne kamienie stały się znane jako „rubiny Balas”, a niektóre z nich były cenną własnością królów i cesarzy, często przechodząc przez wiele rąk jako łupy wojenne. W rezultacie niektóre z najsłynniejszych rubinów na świecie to w rzeczywistości spinele. Najlepszymi przykładami takich pomyłek są 170 karatowy, szkarłatno-czerwony spinel o nazwie „Rubin Czarnego Księcia”, czy 361 karatowy „Rubin Timura”. Odmiany czerwone i niebieskie są prawdopodobnie najbardziej znane, ponieważ historycznie identyfikowano je jako rubiny i szafiry, ale te naturalne kamienie szlachetne obejmują zarówno mocne głębokie barwy, jak i bardzo jasne pastele, we wszystkich odcieniach różu, lawendy, czerwieni, pomarańczu, fioletu czy niebieskiego, a nawet czarnego. Obecnie w trendach biżuteryjnych spinele o srebrnej barwie są wyjątkowo poszukiwane. Ten szczególny odcień stał się faworytem wielu projektantów. Jednak nie tylko aspekty wizualne stanowią o sukcesie tych wyjątkowych kamieni. Kolejnym powodem, dla którego uwielbiamy spinele, jest ich twardość, oceniana na 8 w skali Mohsa. Są niezwykle odporne na zarysowania, co czyni je doskonałym wyborem na pierścionki, naszyjniki czy bransoletki. A jako ciekawostkę dodam, że kilka z nich znajduje się w brytyjskiej koronie królewskiej.
Twój ulubiony projekt, który zrobiłaś?
Mam tyle pięknych projektów, że trudno wybrać ten ulubiony. (śmiech) Pamiętam taki dość trudny do wykonania, a że lubię wyzwania to postanowiłam wykonać w sumie dość ryzykowny projekt pracując z kamieniem, srebrnym spinelem o masie około trzech karatów i prostokątnym kształcie, czyli tzw. bagietką o długości prawie półtora centymetra. Moim marzeniem, było go oprawić dookoła złotem. I wykonawca chwycił się za głowę. Zupełnie tak samo, kiedy wykonawcy, którzy rozmawiają z architektem, mówią magiczne „nie da się”. (śmiech) Rozumiałam ryzyko wymyślonej oprawy, krawędzie takiego kamienia są niezwykle delikatne i może dojść do ich uszkodzenia, ale wizja była silniejsza! (śmiech). Po moich długich namowach udało się, a ten pierścionek bardzo szybko znalazł swojego nabywcę. Pamiętam także taki przypadek, kiedy zgłosił się do mnie klient, który chciał podarować swojej żonie wyjątkowy pierścionek. To była rodzina z pięciorgiem dzieci i wymyślił sobie, że każdy członek rodziny ma być w tym pierścionku reprezentowany przez kamień. To było szalenie wzruszające… W swoich projektach bardzo zwracam uwagę na detale wykończeniowe, takie jak forma i profil szyny, czyli obrączki i kształt korony. To moje autorskie pomysły, dlatego warto w projektowanej przeze mnie biżuterii zwracać uwagę nie tylko na kamień, ale także na całą jego oprawę.
Czy AnnaSza BeSpoke Jewellery to tylko pierścionki?
W tej chwili rozpoczynam nieśmiało przygodę z wisiorkami i kolczykami, ale to bardzo proste projekty najczęściej pasujące do pierścionków, bo ktoś chce mieć cały komplet. Niedawno zrobiłam taki komplet dla mojej mamy, więc przecieram szlaki w innych rodzajach biżuterii.
Jak klienci do Ciebie trafiają? Bo nie można u Ciebie zamówić gotowego produktu z katalogu, tylko trzeba z Tobą porozmawiać o potrzebach i marzeniach.
Od kilku lat poruszam się między Tajlandią a Polską. A to nie jest mała odległość i nie zawsze jestem na miejscu. We współpracy z moimi klientami z pomocą przychodzi oczywiście Internet. Pomimo że nie jestem tu w Polsce cały czas, to właśnie stąd mam najwięcej klientów. Regularnie tu bywam, pokazuję się ze swoją marką na różnych wydarzeniach, spotkaniach. Mocno staram się zazębiać swoją markę z wydarzeniami modowymi, bo biżuteria to przecież nieodłączny element mody i jej doskonałe uzupełnienie. Więc spotkać mnie można na tego typu wydarzeniach, no i oczywiście w Internecie na Instagramie.
A Twoje plany, marzenia?
Marzy mi się być częściej w Polsce, bliżej swojego klienta. Coraz częściej myślę o stworzeniu czasowych showroomów w Poznaniu czy Wrocławiu. Takich swoistych Pop-up store, które pozwolą klientom poznać mnie lepiej, a mi dadzą szansę na edukację klientów na temat często nieznanych w Polsce kamieni szlachetnych.
Beata i Mariusz Cieślukowscy | Zamieszkaj na zachwycającym Costa del Sol
3 maja, 2024
Artykuł przeczytasz w: 18 min.
Oboje pochodzą z Mazur, ich plany zawodowe połączyła stolica Wielkopolski. Tu w Poznaniu wykrystalizował się pomysł na wspólny rodzinny biznes, który był impulsem do zmiany życia o 180 stopni. Beata i Mariusz Cieślukowscy, właściciele PlanoSpain, od lat działają na hiszpańskim rynku nieruchomości. Polecają wybrzeże Costa del Sol, gdzie osiedlili się, rozwijając firmę i spełniając często niełatwe życzenia klientów z najodleglejszych regionów świata.
Jak zaczęła się Wasza przygoda w branży nieruchomości?
BEATA CIEŚLUKOWSKA: Mówiąc nieskromnie (śmiech), rozpoczęła się ode mnie. Już ponad 15 lat zajmuję się nieruchomościami inwestycyjnymi. W pierwszym etapie mojej pracy zawodowej, tu na poznańskim rynku, pracowałam u największego pośrednika nieruchomości w Polsce – była to firma Home Broker. Wiele kontaktów oraz przyjaźni branżowych mam do teraz właśnie z tego miejsca. MARIUSZ CIEŚLUKOWSKI: Przez ponad 12 lat zdobywałem doświadczenie w największych światowych bankach, bankowość korporacyjno-inwestycyjna, co dało mi dużą swobodę w poruszaniu się w świecie wielkich liczb oraz projektów budowlano-inwestycyjnych. Obydwoje mieliśmy duże doświadczenie zawodowe i dlatego postanowiliśmy połączyć nasze siły, umiejętności i wiedzę, co klienci w pełni docenili.
Dlaczego właśnie Hiszpania stała się dla Was atrakcyjnym rynkiem nowych inwestycji?
B.C.: Największym impulsem do tego typu poszukiwań był jeden z moich klientów, który miał już wiele zakupionych nieruchomości, za moim pośrednictwem, zarówno w polskich górach, nad Morzem Bałtyckim, jak i na Mazurach, ale zapragnął czegoś więcej, poza granicami kraju. Zainspirował mnie miejscem o wdzięcznej nazwie Marbella na hiszpańskim wybrzeżu Costa del Sol. „Jak Pani znajdzie dla mnie coś ciekawego, to ja tam kupię” – powiedział. Poleciałam więc, zaczęłam szukać, oglądać poszczególne miejsca, aby złożyć korzystną ofertę klientowi. Bardzo mi się tam spodobało, krajobrazy, klimat, pozytywne myślenie i przepięknie położone apartamenty. Znalazłam dla klienta nieruchomość według jego wytycznych i oczekiwań i tak to się zaczęło… M.C.: Potem lataliśmy już wspólnie, szukając odpowiednich nieruchomości dla innych klientów. Ale – nie ukrywam – że przy dwójce małych dzieci i obowiązkach prywatnych taki układ wylotów biznesowych bardzo nam doskwierał. Zaczęliśmy więc rozważać inne wyjście z tej sytuacji…
Beata Cieślukowska
Aż zdecydowaliście się na przeprowadzkę na Costa del Sol…
M.C.: Tak, życie nas do tego popchnęło, podsuwając taki scenariusz. (śmiech) B.C.: Analizując miejsca na południowym wybrzeżu Costa del Sol, nasz wybór padł na piękną słoneczną Marbellę, którą polecam wszystkim. Spakowaliśmy więc swoje rzeczy, zabraliśmy dzieci i rozpoczęliśmy nowy etap naszego życia i wspólnej pracy.
Z takim zapałem i uśmiechem opowiadacie o Waszym nowym miejscu zamieszkania, więc muszę zapytać, czym tak naprawdę uwiodła Was Marbella? Co Was zauroczyło w tym miejscu?
B.C.: Marbella jest bardzo międzynarodowa, na tym terenie mieszają się różne kultury i tradycje. M.C.: Warto podkreślić, że w Hiszpanii jest ogromna różnica pomiędzy Costa del Sol a innymi wybrzeżami. Zupełnie inne osoby przyjeżdżają na południe Hiszpanii, do Benalmadeny czy właśnie do Marbelli, gdzie mieszkamy. Tu jest też inny klient niż np. w Alicante. Jedno wybrzeże, ale konkretne miejscowości i przebywający tam turyści różnią się od siebie i to znacznie. Marbella ma niską zabudowę i od razu wygląda to bardziej luksusowo. Co chwilę są parki, zielone skwerki, palmy, po prostu przeważa dużo zieleni. Dla ciekawostki – to było pierwsze zagospodarowane wybrzeże w całej Hiszpanii, więc roślinność miała dużo czasu, aby wybujać i wzbogacić swoim pięknem okolicę. Specyfiką Marbelli jest też posiadanie i morza, i gór. Nawet jeśli w Sewilli jest latem 45 st. w cieniu, to u nas – dzięki takiemu idealnemu położeniu – jest zawsze minimum 10 stopni mniej. W ubiegłe lato przeważała temp. 32-33 stopnie, a najwięcej pokazały termometry 36 st. w cieniu. To w Polsce często jest bardziej gorąco. Marbella ma swój mikroklimat – latem nie jest upalnie, a zimą jest przyjemnie ciepło. Ponadto w tym nadmorskim mieście nie znajdzie się tzw. „betonozy”, jaka przeważa w tego typu lokalizacjach, gdzie deweloperzy prześcigają się w stawianiu coraz to wyższych apartamentowców.
Mariusz Cieślukowski
W PlanoSpain rynek pierwotny przeważa nad wtórnym?
M.C.: Na naszej stronie są również oferty z rynku wtórnego, ale jako PlanoSpain specjalizujemy się w szczególności w rynku pierwotnym. To ponad 80 procent naszej oferty sprzedażowej. B.C.: Edukujemy też naszych klientów, którzy kontaktują się z nami z zamiarem zakupu nieruchomości na rynku wtórnym. Studzimy ich zapał i często po prostu tłumaczymy, że nie warto… Klient już za sam apartament z rynku wtórnego płaci bardzo dużo, do tego trzeba doliczyć koszty remontu. Ponadto części wspólne tych miejsc z rynku wtórnego są w niskim standardzie. To jest budownictwo np. z lat 2009-2010 lub wcześniejsze, gdzie widać ząb czasu, brak renowacji i remontu klatek, brak odnowy wspólnych basenów. Akustyka w takich miejscach szwankuje, hałasy i odgłosy zza ściany słychać bardzo dobrze, a dodatkowo odgłosy w pionie – ze względu na gorszej jakości wykorzystane materiały budowlane. Naprawdę jest wiele zalet kupna nieruchomości z rynku pierwotnego, do czego szczerze namawiamy. M.C.: W 2010 roku wiele się zmieniło w hiszpańskim ustawodawstwie, w prawie budowlanym, wzięto pod uwagę normy cieplne, zaczęto stosować lepsze i korzystniejsze dla inwestorów materiały budowlane. Wstawiać wyższej jakości okna, izolować ściany. Rozpoczął się cały proces budowy z większymi benefitami dla kupujących, co w Polsce od wielu lat jest standardem i normą, a w Hiszpanii dopiero zaczęło to kiełkować. Zatem bez namysłu polecamy nieruchomości z rynku pierwotnego. Przede wszystkim korzystna jest cena za nowe mieszkanie, a przy tym plan płatności, który rozłożony jest w czasie. Bo nawet jeśli trzeba wydać 500 tys. Euro, czym innym jest wyjęcie ich dzisiaj i położenie na stół, a czym innym gdy harmonogram płatności jest rozbity na 30 % przy umowie przedwstępnej, a reszta następuje dopiero przy odbiorze kluczy w perspektywie do 1,5 roku. Ponadto kupujący ma wybór, oglądając plany, rzuty apartamentów od dewelopera, czyli kupuje to, co chce, a nie to, co zostało na rynku.
Sprzedaż z rynku pierwotnego odbywa się, gdy jest tylko przysłowiowa dziura w ziemi?
M.C.: Głównie właśnie na tak wczesnym etapie. W Polsce jesteśmy przyzwyczajeni, że jest dużo wybudowanych budynków, mieszkań, które czekają na swoich właścicieli. Nierzadko ceny można jeszcze negocjować u dewelopera. W Marbelli czy innych częściach Costa del Sol na etapie stojących już murów wszystkie mieszkania są wykupione. Zakup rozpoczyna się wraz z wbiciem łopaty w ziemię, czyli właśnie wraz z robieniem przysłowiowej dziury.
W swojej ofercie macie nieruchomości o różnej powierzchni, od mniejszych 50- czy 60-metrowych, przez ponad 100-, 200-, 300-metrowe apartamenty, aż po luksusowe wille np. ponad 1400 metrów kw. Jaka powierzchnia mieszkalna jest najbardziej poszukiwana, jaka jest najbardziej na topie wśród zainteresowanych kupnem?
B.C.: Mały metraż w Hiszpanii oznacza co innego niż w Polsce. 40-, 50-metrowe mieszkanie to swoisty ewenement, czegoś takiego się po prostu nie buduje na rynku hiszpańskim. Standardem przy dwóch sypialniach jest ok. 80 m kw., a przy trzech sypialniach – ok. 130 m kw. M.C.: Co istotne, w Hiszpanii – podobnie jak w USA – najważniejsza jest ilość sypialni. 60-metrowe mieszkania można na palcach jednej ręki przedstawić w naszej ofercie. Polacy są przyzwyczajeni zadawać pytanie, „ile za metr kwadratowy?”, a na rynku hiszpańskim funkcjonuje inna wytyczna, czyli liczba sypialni. Cena uzależniona jest od ich ilości, oraz usytuowania apartamentu w danej inwestycji.
Kto jest Waszym głównym klientem?
M.C.: W 90 procentach są to Polacy, ale nie tylko Polacy mieszkający w Polsce, również ci ze Szwecji, z Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych, Kanady. Aktualnie mamy kilku Holendrów zainteresowanych naszymi ofertami. Wchodzimy też na rynek niemiecki, stale poszerzając nasz target. Podchodzimy do naszej pracy z wielkim profesjonalizmem, a do klientów z ogromnym szacunkiem. Skupiamy się na konkretnym miejscu, jakim jest Costa del Sol – i robimy to najlepiej, jak tylko potrafimy, szukając dla klientów nieruchomości skrojonych pod ich oczekiwania i portfel. Postawiliśmy na wyspecjalizowanie się w tym regionie. To jest podobnie jak z restauracyjnym menu – lepiej mieć w karcie mniej dań, ale dobrej jakości niż szeroką kartę menu z byle jakimi potrawami. B.C.: I co niezwykle istotne, mamy klientów najczęściej z polecenia. W naszej branży działa stary sposób przekazywania dobrych wiadomości i to nas bardzo cieszy. (śmiech) Miło słuchać pozytywnych opinii i rekomendacji na temat naszej pracy, wiedząc, że marketing tzw. szeptany ma sens.
Czy Polak w Hiszpanii może łatwo otrzymać kredyt?
M.C.: Wielu z naszych klientów, kupując nieruchomość w Hiszpanii, posiłkuje się kredytem, ponieważ jest on zdecydowanie tańszy niż w Polsce. Ja osobiście nadzoruję cały proces związany z ubieganiem się o kredyt, pilnuję wszelkich dokumentów, terminów itp. W PlanoSpain staramy się przeprowadzić tak sprzedaż, aby była ona jak najmniej czasochłonna i stresogenna dla naszego klienta. Do ubiegania się o kredyt potrzebujemy PIT za zaszły rok, zaświadczenie z BIKu i wyciąg z konta przynajmniej z 6 miesięcy.
A jak klient jest zaopiekowany pod kątem prawnym w PlanoSpain?
B.C.: Współpracujemy z wybitną prawniczką, której usług absolutnie nie narzucamy naszym klientom, jedynie rekomendujemy. Klient sam wybiera do jakiej kancelarii prawnej chce się udać. Ze względu na nasze doświadczenie i długoletnią współpracę z czystym sercem polecamy tę właśnie osobę do obsługi kwestii prawnych. M.C.: Klient musi głównie wybrać apartament, wpłacić zaliczkę, a resztą już zajmujemy się my – osoby do zadań specjalnych. (śmiech) Współpracujemy z doskonałą prawniczką Marią Ruiz Lopez. Ma ona rozeznanie zarówno na rynku polskim, jak i hiszpańskim. I oczywiście świetnie mówi po polsku. Ma licencję prawną na obu rynkach, polskim i hiszpański. Posiada szeroką wiedzę i uprawnienia, doradza klientom, co warto zrobić, jakie są obwarowania prawne, na co warto zwrócić uwagę podczas kupna czy wynajmu itp.
Klienci kupują hiszpańską nieruchomość najczęściej z myślą o sobie, swojej przyszłości, czy jednak pod wynajem, aby mieć źródło dochodu?
M.C.: To zależy… W zdecydowanej większości klienci kupują apartament, żeby dla nich zarabiał i był lokatą kapitału. To też świetna dywersyfikacja portfela o nieruchomość w walucie Euro. Nie ma co też ukrywać, że w okresie naszej polskiej zimy chcą przyjeżdżać i korzystać z własnego apartamentu. B.C.: Ponadto widzimy taki trend, że nasi klienci meblują i aranżują mieszkania z myślą o sobie, pod swój gust, więc później jest im szkoda oddawać to wynajmującym. Choć jest określona grupa klientów, którzy od samego początku wiedzą, że zakupiona nieruchomość będzie ich inwestycją pod wynajem. Co bardzo ważne – my jako PlanoSpain również zajmujemy się wynajmem lokali. Wiemy, że większość agencji nieruchomości tego nie robi, my jednak wzięliśmy na swoje barki to zadanie, aby sprostać wymaganiom i oczekiwaniom klientów. Budujemy poprzez to relacje i zaufanie z naszymi partnerami biznesowymi, dając im szerokie spectrum usług i możliwości wyboru. Jestem bardzo dokładna, zatem skrupulatnie doglądam wszystkich detali, które mogą umknąć kupującym. Doradzam też klientom jak urządzić nieruchomość pod wynajem bądź pod odsprzedaż, bo z doświadczenia wiem, co się dobrze sprzedaje, z dużym potencjałem wzrostu cen.
Bierzecie na siebie dużo różnych obowiązków, jak czasowo dajecie radę? Czy Wasza doba trwa więcej niż 24 godziny, jest bardziej elastyczna?
M.C.: Dobre pytanie! (śmiech) Nieustannie poszerzamy nasz zespół, dobieramy zaufane osoby. Aktualnie zatrudniliśmy kolejną osobę, która odciąży nas w temacie najmu. B.C.: Mamy team, który zajmuje się zarządzaniem nieruchomościami pod wynajem, czyli uzgadnia pracę np. pań sprzątających, wydawania i odbierania kluczy do posesji. Cała logistyka jest przez nas opracowana, co w dużej mierze ułatwia pracę już na innych etapach.
Czyli pomagacie klientom w wynajmie, ale również w odświeżaniu powierzchni mieszkalnej oraz w generalnym remoncie.
M.C.: Tworzymy z naszymi partnerami pakiety pod każdą inwestycję. Prezentujemy klientom zazwyczaj trzy wersje, trzy propozycje umeblowania oraz finalne wykończenie z tapetami, obrazami, dekoracjami wypełniającymi wnętrze. Mamy również pakiety dostosowane dla klientów wynajmujących konkretne mieszkanie, tzn. czajniki, małe AGD, sztućce itd. Dla klienta cały proces jest nieinwazyjny – to my zajmujemy się wszystkim. Klient ma jedynie wybrać lokum i podpisać umowę oraz wpłacić zaliczkę. B.C.: Jeśli chodzi o wynajem – kiedyś braliśmy apartamenty z rynku, teraz tylko opiekujemy się apartamentami naszych klientów. Mocno się angażujemy, aby zrobić jak najwyższą rentowność dla klientów. Jeśli u nas kupią nieruchomość pod wynajem, to mają pewność, że zajmiemy się wszystkim, co związane z formalnościami i dopracowaniem szczegółów, dopieszczeniem wnętrz. Mamy dużo klientów-golfistów, klientów kulturalnych, na poziomie, którzy u nas wynajmują apartamenty. Są to klienci głównie z polecenia. M.C.: Nie wynajmujemy brytyjskim imprezowiczom (śmiech), po których trzeba często organizować remont mieszkania. U nas na szczęście ich nie ma.
Costa del Sol czy nasz polski Bałtyk – gdzie nieruchomość można kupić taniej?
M.C.: Naprawdę w Hiszpanii można kupić taniej nieruchomość niż nad Morzem Bałtyckim. Oczywiście, bierzemy pod uwagę lokalizację, okolicę, odległość od linii brzegowej, dodatkowo wyposażenie mieszkania, pomieszczenia wspólne, komórkę lokatorską, miejsca parkingowe – bo to jest w cenie oferty w stanie deweloperskim. Jedynie trzeba wstawić swoje meble i można zamieszkać. Myślę, że na rynku pierwotnym można w Hiszpanii zaoszczędzić nawet ok. 100 tys. Euro, kupując podobną powierzchnię nad wybrzeżem Costa del Sol niż nad Bałtykiem.
Polecacie Costa del Sol, w szczególności Marbellę, ale macie też kompletnie inny kierunek na hiszpańskie wyjazdy…
B.C.: Oprócz wybrzeża Costa del Sol próbujemy zainteresować klientów również atrakcyjnym terenem górskim, idealnym na narty, o czym mało kto wie… Sierra Nevada jest pominięta i mało znana jako górska alternatywa. W okresie tegorocznej Wielkanocy było tam mnóstwo śniegu. M.C.: Najwyżej położony ośrodek narciarski w Hiszpanii znajduje się w Andaluzji, dwie godziny drogi od Malagi. Jest to pasmo górskie Sierra Nevada z najwyższym szczytem Mulhacen 3478 m n.p.m. Znajduje się tam wiele możliwości dla turystów, zarówno idealnie przygotowane stoki, kolejki linowe, jak i wiele ofert zakwaterowania z niezbędnymi usługami. B.C.: Jest tam 96 km tras i co najważniejsze, że nie ma kolejek na stokach, jak w innych krajach europejskich.
Wspomnieliście, że macie klientów z różnych stron świata. Każdy z nich ma inny gust, inne upodobania. Od czego zaczynacie rozmowę, aby poznać ich oczekiwania?
M.C.: Jeszcze przed przylotem konkretnego klienta dużo z nim rozmawiamy, zaznajamiamy z rynkiem nieruchomości na Costa del Sol, organizujemy video konferencje. B.C.: Przygotowujemy zawsze agendę spotkania, zaznaczamy na mapie miejsca, które będziemy oglądać, które chcemy pokazać naszemu klientowi. Staramy się zrobić wywiad/rozeznanie dużo wcześniej przed przylotem klienta na Costa del Sol. Dlatego przekazujemy zdjęcia i krótkie informacje nt. proponowanych przez nas nieruchomości, które na ten moment są idealne dla klienta, spełniają jego oczekiwania. M.C.: Zależy nam na tym, aby klient był zorientowany w temacie, znał lokalizację, mógł zerknąć sobie na Google Maps, a nieruchomość zawsze się do jego preferencji dobierze. Pokazujemy kilka nieruchomości w jeden dzień, to takie zdrowe podejście i standard, aby nie przeciążyć kupującego informacjami. Choć mieliśmy ostatnio klienta, który koniecznie w jeden dzień chciał obejrzeć aż 12 nieruchomości (śmiech), a potem miał problem z oceną każdej zaprezentowanej lokalizacji.
Czy można Was nazwać butikową agencją nieruchomości?
B.C.: Bez wątpienia tak! Naszym mottem nie jest sprzedaż za wszelką cenę. Sprzedać byle sprzedać i mieć z głowy, wprost przeciwnie – sprzedajemy, aby klient był zadowolony. Aby do nas powrócił, dał dobrą rekomendację wśród rodziny, znajomych i przyjaciół. Tworzymy przyjazną, wręcz rodzinną atmosferę, aby każdy czuł się przez nas dobrze zaopiekowany. M.C.: Kluczem jest relacja z naszymi klientami. Odbieramy od nich wiadomości i telefony z podziękowaniami. Rekomendują nas dalej, to bardzo budujące i mobilizujące do dalszej pracy. Polecamy tylko takie lokalizacje, gdzie deweloperzy są przez nas sprawdzeni. Sprzedajemy klientom tam, gdzie też sami kupiliśmy – to jest kolejna nasza wartość dodana do oferty i budująca zaufanie.
EscargoFoto.pl
Oprócz nieruchomości pasjonujecie się golfem, dziedziną sportu bardzo popularną w Hiszpanii. Czy to kolejny atut wybrzeża Costa del Sol?
B.C.: W ogóle całe wybrzeże Costa del Sol jest zielone dzięki swoim polom golfowym. Jest energetyczne, przyjazne mieszkańcom i turystom. Przepełnione pozytywną energią, duchem optymizmu i chilloutu. Marbella ma swój specyficzny klimat, ma dobrą aurę, można wręcz rzec, że jest tam pewna magia (śmiech), która przyciąga ludzi do tego miejsca, ale i do siebie. Naprawdę ludzie są uśmiechnięci, pogodni, uprzejmi – to dużo pozytywów! M.C.: Costa del Sol to jest po prostu mekka dla golfistów. Na tak niedużym terenie jest ponad 100 pól golfowych, więc często turyści nazywają go Costa del Golf. (śmiech) Jesteśmy zakochani w tym sporcie. Miłość do golfa staramy się rozpowszechniać w Polsce, organizując wyjątkowe wyjazdy golfowe. Współpracujemy również z polem golfowym Black Water Links w Tarnowie Podgórnym, gdzie jesteśmy partnerem driving range. Byłoby naprawdę dobrze, żeby jak najwięcej osób dowiedziało się, że to nie jest sport dla elit i każdy może grać bez względu na wiek czy możliwości fizyczne.
Reasumując, dlaczego warto inwestować w nieruchomości na Costa del Sol?
M.C.: Jest wiele powodów, ale jeśli mówimy o ekonomicznych, to po pierwsze dywersyfikacja swego majątku, bo jednak polskie PKB stanowi ułamek światowego procenta. Obecnie mamy w Polsce najniższy kurs Euro, co jeszcze bardziej jest korzystne do zakupu nieruchomości w Hiszpanii. Costa del Sol ze względu na swoje walory ma dwa sezony idealne na wynajem, tzn. jeden letni, który jest w większości regionów, a drugi – zimowy, bo wówczas przyjeżdżają tu golfiści, aby pograć i spędzić miło czas. W tym zimowym okresie na Costa del Sol przybywają naprawdę dziesiątki tysięcy dodatkowych turystów. Na skalę Hiszpanii tego nie ma nigdzie indziej! Zatem jeśli myślimy o dobrym najmie i szybkim zwrocie zainwestowanych pieniędzy, to powinniśmy wybrać to wybrzeże. Na Costa del Sol wynajem trwa bezustannie cały rok, a nie tylko 4 m-ce. B.C.: Ponadto od kwietnia br. uruchomiono bezpośrednie loty z Poznania do Malagi, co nas ogromnie cieszy! Poznaniacy mogą zatem w krótkim czasie i w bardzo dobrych cenach biletów zmienić otoczenie i wylądować na hiszpańskim wybrzeżu przepełnionym słońcem oraz pozytywną energią do życia. Costa del Sol to jest bardzo międzynarodowe wybrzeże, więc jeśli zechcemy sprzedać nasz apartament, to w tym regionie mamy nieustannie duże grono zainteresowanych kupnem nieruchomości. Tu kupuje i sprzedaje cały świat.
W świecie mody zawsze jest miejsce na dzikość i odwagę, a w tym sezonie nie ma nic bardziej porywającego niż print pantery. Ten śmiały wzór niesie ze sobą drapieżność i ekstrawagancję. Inspirowany pięknem i naturą, podbija serca fashionistek na całym świecie. Od wybiegów po ulice miast, print pantery króluje, dodając odrobinę dzikości do codziennego stylu.
Tekst: Anna Śmiechowska
Print panterka wywodzi się z inspiracji charakterystycznym wzorem futra pantery, która jest używana w modzie od lat. Jest popularny w różnych dziedzinach mody, od ubrań po dodatki, jak również w sztuce użytkowej i wnętrzarskiej. Cętki pantery towarzyszyły ludziom już w starożytnym Egipcie. W „panterę” ubierano bóstwa, w średniowieczu zarezerwowana była dla królów, przez setki lat kojarzona z luksusem i potęgą. Wzór panterki pojawił się po raz pierwszy w modzie w latach 20. XX wieku i od tego czasu regularnie powraca jako jeden z klasycznych trendów.
Wielki powrót
Cętki pantery powróciły w 2024 roku w nowoczesnej formie, prezentując się w różnych odcieniach i interpretacjach. Niezależnie od tego, czy preferujesz klasyczną panterkę w odcieniach brązu i czerni, czy może bardziej awangardowe wersje, na pewno znajdziesz coś dla siebie. Wzór ten znany jest od dawna i zapewne niejedna z nas ma w szafie dodatek lub ubranie z nim w roli głównej. Jeśli nie jesteś fanką odważnych stylizacji, zawsze możesz go akcentować. Apaszka, pasek, okulary słoneczne będą super alternatywą dodającą wyrazu stylizacji. Na co dzień – jeśli boisz się zbyt odważnego wyglądu – zacznij od dodania subtelnych dodatków w print pantery, które dopełnią stylizację szczyptą ekstrawagancji. Są super sposobem na odświeżenie klasycznej stylizacji.
Jak nosić?
Spódnica w print pantery to absolutny must-have tego sezonu. Połącz ją z prostym topem i klasycznymi butami na płaskim obcasie, aby stworzyć wyrafinowany, a zarazem odważny look. Nie tylko na spacer, ale również do pracy. Jeśli lubisz, gdy wszystkie oczy skierowane są w twoim kierunku, postaw na totalny look w print pantery. Wiosenny trencz w tym wzorze, spodnie i botki – to zestaw, który z pewnością przyciągnie uwagę na ulicy. Futerko w panterę? Oczywiście, tylko sztuczne! Na ostatnich Fashion Weekach w Paryżu i Mediolanie goście pokazów stawiali na panterkę w postaci mocnego akcentu. Większość z nich wybrała futro w panterkę, sygnalizując, że ten element garderoby to must have sezonu.
Nie tylko dla kobiet
Warto również wspomnieć, że print pantery nie jest zarezerwowany tylko dla kobiet. Coraz więcej męskich kolekcji prezentuje odważne wzory inspirowane dziką przyrodą, a print pantery jest wśród nich absolutnym hitem. Wspomnę również, że doskonale łączy się zarówno z klasycznymi kolorami – bielą, czernią i brązem, jak i fenomenalnie prezentuje się z bardziej nasyconymi kolorami, począwszy od czerwieni, kończąc na jaskrawych neonach. Obudźmy ulice miast, pokażmy pazura pantery w naszych stylizacjach.
Ania Śmiechowska stylistka mody. Pomaga odkrywać unikalny styl i budować pewność siebie poprzez odpowiedni dobór ubrań. Wierzy, że moda powinna podkreślać indywidualność, dlatego jej motto brzmi: „Bądź sobą, nie kopią”. Zaraża pozytywną energią i pokazuje, że ubranie ma moc i jest ogromnym narzędziem naszego sukcesu.
To, co kochamy w biżuterii, to różnorodność i brak ograniczeń. Uwielbiamy podziwiać klasyczne formy, ale szczególnym uznaniem darzymy niebanalną kreatywność i czerpanie inspiracji z historii… Takie właśnie podejście realizuje marka Fabergé. Niegdyś kojarzona z historycznymi jajami Fabergé, dziś zachwyca, oferując naszyjniki, wisiorki, bransoletki czy pierścionki, wciąż unikatowe, które możemy podziwiać i nabyć w Poznaniu.
Tekst: Mateusz Pluciński | Jubiler Pluciński
Marka nawiązuje do oryginalnych, wysadzanych klejnotami arcydzieł Fabergé, wskazując na ich wyrafinowanie, bogactwo kulturowe i nieskazitelną doskonałość. Tradycyjne i złożone techniki, takie jak delikatna sztuka emaliowania na gorąco, giloszowania i ręcznego grawerowania, składają się na charakterystyczne elementy stosowane przez artystów marki. Giloszowanie /guilloché/ polega na wytłaczaniu precyzyjnych wzorów na metalowych powierzchniach, tworząc subtelne wzory i tekstury nadające niezwykłego uroku i głębi. Inkrustacja kamieniami szlachetnymi to kolejna z charakterystycznych technik zdobienia dzieł wykorzystująca diamenty, szafiry, rubiny, szmaragdy, które starannie dobrane, osadza się w kruszcu w sposób, który podkreśla ich naturalny blask i piękno.
Opalizująca gorąca emalia starannie nakładana warstwowo błyszczy na krzywiznach kultowych wisiorków z jajkami Fabergé, podczas gdy skomplikowane ażurowe wzory, przypominające fasety kamieni szlachetnych, zdobią je niczym talizman, tworząc oszałamiający efekt. Te charakterystyczne dla Fabergé techniki, aktualnie są reinterpretowane w celu uzyskania eleganckiego i nowoczesnego wyglądu. Fabergé ukrywał zaskakujące niespodzianki w wisiorkach medalionu, które ucieleśniają filozofię artyzmu, kunsztu i pomysłowości Petera Carla Fabergé.
Do dziś dom jubilerski kontynuuje tę wspaniałą tradycję, umieszczając rozmaite obiekty wewnątrz wisiorków. Wychodząc naprzeciw klientom Fabergé daje możliwość personalizacji wyrobu wedle własnego gustu oraz wyjątkowej okazji, np. osadzając emaliowany smoczek z okazji narodzin dziecka, serce, koniczynkę – marka podejmuje każde wyzwanie.
Nic nie cieszy tak bardzo jak ewolucja stylu i nowoczesne podejście do kontynuowania historycznych nurtów. Takie podejście realizuje kolekcja Essence Fabergé, wykorzystując bogactwo kolorów, diamentów i barwnych kamieni szlachetnych, tym samym oddając filozofię marki. Artyści jubilerzy wykorzystali motyw gładkiej tafli emalii oraz kruszców, tworząc modele biżuterii, które można ze sobą łączyć oraz wyrażać siebie. Przy wykorzystaniu różnorodnych kolorów emalii, neonowych barw powstały projekty, które idealnie korespondują z korzeniami marki, jednocześnie przejawiając świeżość i magię.
Jubilerstwo to dziedzina sztuki, która przenika się z życiem codziennym, pozostawiając niezatarte ślady w naszych sercach i pamięciach. Uwielbiamy podziwiać jej piękno i sprawiać nią radość najbliższym. Poprzez biżuterię przekazujemy nie tylko piękno, ale także wartości, historię i miłość. Fabergé doskonale realizuje potrzebę posiadania czegoś więcej niż tylko to, co widoczne. Unikatowe dzieła Fabergé to przedmioty, które możemy przekazywać kolejnym pokoleniom.
Salon Pluciński to jedyny oficjalny partner marki Fabergé w Polsce, gdzie możecie Państwo zapoznać się z tymi niezwykłymi dziełami sztuki jubilerskiej.
Nowa odsłona kultowej bomberki w mocnym, czekoladowym kolorze, długie, wiosenne trencze z przeskalowanymi ramionami, miękkie sety sportowe czy z letnie garnitury. Kolekcja SS24 Magda Matyja to połączenie różnych elementów garderoby.
I DROP kolekcji SS24 już teraz dostępny online na stronie oraz stacjonarnie SHOWROOM MAGDA MATYJA, na ul. Swojskiej 3/a5 w Poznaniu. Kolekcja SS24 to połączenie różnych elementów garderoby. Projektantka stworzyła nową odsłonę kultowej bomberki w mocnym, czekoladowym kolorze. Długie, wiosenne trencze z przeskalowanymi ramionami, zestawiła zarówno z miękkimi setami sportowymi lub z letnim garniturem i szpilkami LEO z ozdobnymi kwiatami. Dla osób, które już teraz wybierają się w cieplejsze kierunki marka proponuje kolekcję strojów kąpielowych BALI, idealnie skrojone i modelujące sylwetkę.
Wiosenny repertuar trendów. Nowe kolekcje w Starym Browarze
11 kwietnia, 2024
Artykuł przeczytasz w: 2 min.
Romanse, western, science fiction – przenikanie się gatunków to modus operandi mody SS’24. Ubrania są kanwą do tworzenia nowych historii i obrazów. Sprawdzamy, czym w nowym sezonie inspirują marki Starego Browaru.
Moda to teatr. Jest scena: wybieg, showroom, plan zdjęciowy. Są aktorzy: modelki, influencerzy, celebryci. Widowiska reżyserują projektanci, styliści, art directorzy. Światła, muzyka, scenografia i najciekawsze – stroje. Jeden kostium z powodzeniem może zagrać w kilku produkcjach, zmieniając tożsamość, osobowość i nastrój.
Kowbojki i kosmitki
„Ubranie, nie przebranie” – grzmią kobiece magazyny i portale o stylu. Na przekór – niczym maluchy przed balem przebierańców – wskakujemy w kowbojskie odzienie i kosmiczne uniformy. Nie szata zdobi człowieka, ale kostium czyni bohatera. Patrzysz: sukienka. Ładna, kolorowa. Dodajesz rękawiczki, fluo makijaż i następuje dramatyczny zwrot akcji: dziewczyna z sąsiedztwa staje się diwą. Beżowy set w duchu dyskretnego luksusu pokazuje pazury doprawiony nietypowym nakryciem głowy czy ekstrawagancką torebką. Drobna zmiana w didaskaliach, piorunujący efekt.
Sztuka dla sztuki
Kreacja – suknia, kreacja – tworzenie. Codzienny wybór stroju to ćwiczenie pomysłowości i trening dla wyobraźni. Przykład idzie z góry: świat high fashion w ostatnich sezonach z rozmachem celebruje artystyczne DNA mody. Trendy to często pozbawione funkcji estetyczne kaprysy. Przykład: spódnica na spodnie. Sztuka dla sztuki. Ubieranie jest jak rzeźbienie. Budowanie wolumenu, zagarnianie przestrzeni, manipulowanie proporcjami. A gdzie w modowym spektaklu jest miejsce dla nas? Bierna publiczność? Skądże znowu. W akcie trzecim scena zmienia się w ulicę, scenariusz – w improwizowaną rzeczywistość. Czas dać ubraniom prawdziwe życie. A to także nie lada sztuka.
Wszystkie ubrania i dodatki pochodzą ze sklepów w Starym Browarze w Poznaniu.
Elżbieta Janik – Krause | Księgowość to jak czytanie książki
10 kwietnia, 2024
Artykuł przeczytasz w: 11 min.
Poznań – miasto przedsiębiorcze, biznesowe – oferuje również swoim klientom wsparcie w zakresie szeroko rozumianej księgowości. Takim miejscem jest Kancelaria Rachunkowa na poznańskim Chwaliszewie, której klientami są w szczególności firmy z branży spedycyjnej, budowlanej, deweloperskiej, a także kancelarie prawne, handlowcy oraz styliści fryzur. Elżbieta Janik-Krause, prezes zarządu Kancelarii Rachunkowej Denarius, opowiedziała, z jakimi problemami borykają się obecnie poznańscy przedsiębiorcy, dlaczego tak popularny jest outsourcing usług księgowych i jak ważną rolę w jej życiu odgrywają relacje.
Jak zaczęła się Pani przygoda z rachunkami i cyframi?
ELŻBIETA JANIK-KRAUSE: Zaczęłam studia informatyczne w trybie zaocznym i szukając pracy, trafiłam do biura. Tam posadzono mnie przy komputerze, a jednym z moich głównych zajęć było wprowadzanie faktur do systemu – i choć niektórzy mogą w to wątpić – zaczęło mi się to naprawdę podobać. (śmiech) Ponadto, gdy moi rodzice prowadzili własną firmę, to pamiętam jak interesowała mnie wielka księga przychodów i rozchodów, i jak na prośbę mamy wpisywałam faktury. Uwielbiam cyferki, choć skończyłam studia inżynierskie na Politechnice Poznańskiej. Skończyłam również e-commerce i jakbym poszła w tym kierunku, to dzisiaj nie musiałabym się tak męczyć ze zmianami przepisów. (śmiech)
Ta zmienność w przepisach to zapewne nie lada wyzwanie…
Jestem księgową od 20 lat i nie pamiętam tak galopujących zmian jak obecnie. Dawniej jak księgowałam coś według ustalonego harmonogramu i zgodnie z wytycznymi, to tak działaliśmy przez kilka lata. Dzisiaj nie jest to tak stałe i powtarzalne… Ponadto zawsze gdy przychodzi nowa władza, wprowadzane są nowelizacje ustaw i zmieniane są przepisy. Odczuwamy to w Kancelarii Rachunkowej, bo obsługujemy również klientów dofinansowanych z budżetu państwa. Nieraz słyszę pytanie: jak Ty się w tym wszystkim nie pogubisz? Udaje mi się to, dzięki wytężonej pracy, doświadczeniu i skrupulatności.
Oprócz aktualizacji ustaw, z jakimi zagadnieniami najczęściej się Pani spotyka?
Gdy przychodzi klient i pyta się, jak nie płacić podatków (śmiech), albo je obniżyć. Zawsze zaczynam od rozmowy z klientem, jakie ma plany, jak jego działalność wyglądała wcześniej. Często musimy skorzystać z usług doradcy podatkowego, aby mieć szerszy pogląd na zaistniałą sytuację. Mamy wówczas typową burzę mózgów. (śmiech) Do tego muszą być konkretne liczby, wyliczenia w tabelach. Czasami się klientom wydaje, że taka optymalizacja będzie dla nich korzystana, ale jak przeanalizujemy liczby – to wtedy może wyjść inaczej i wspólnie z klientem stwierdzamy, że to wcale nie jest opłacalne. Ludzie mając działalność gospodarczą, wiedzą, że na spółce nie płaci się ZUS-u, ale płaci się więcej za księgowość, bo jest tzw. pełna księgowość. Jeżeli ktoś nie jest obeznany z Kodeksem spółek handlowych i nie wie jak to wszystko działa, że jest uchwała, zarząd, rada nadzorcza, wspólnicy – tzn. wszystkie organy, to nie zdaje sobie sprawy, że pewne przesunięcia są nieopłacalne, bo nic więcej się nie zyska.
Outsourcing usług księgowych jest bardzo popularnym rozwiązaniem wśród polskich przedsiębiorstw. Z usług biur rachunkowych korzysta bowiem aż 72% przedsiębiorców, podczas gdy księgowego na etacie zatrudnia zaledwie 8% firm. Dlaczego tak się dzieje?
Według mnie to nie jest zwykła moda, tylko czysta ekonomia. Outsourcing jest po prostu tańszy, bo zatrudnienie księgowej na pełen etat to są już większe koszty. Np. jak nam ktoś płaci za książkę przychodów i rozchodów 300 zł netto, to nie zatrudni się księgowej za taką kwotę. Obsługujemy naprawdę dużych klientów, którzy mogliby wejść w swoją wewnętrzną księgowość. A dlaczego nie wchodzą? Bo oni nie mają problemu, czy pracownik zachoruje, nie przyjdzie do pracy, ktoś zrezygnuje itp. U nas w Kancelarii Rachunkowej Denarius prowadzimy rekrutacje, non stop szkolimy nowych pracowników, bo chcemy być na bieżąco. Mamy wykupione dwie stałe platformy szkoleniowe, ponadto ubezpieczenie jako Kancelaria Rachunkowa. Wiele rzeczy załatwiamy za klienta, a jeśli on chciałby zapłacić za swój program do księgowości, licencje, dodatkowo poświęcić swój czas na załatwianie tych spraw – często dochodzi do słusznego wniosku, aby przerzucić te obowiązki na nas. Nawet jak ktoś ma nadzór samodzielnej księgowej, wewnątrz firmy, a chce przekazać obowiązki głównej księgowej – również to oferujemy. Np. dwa razy w tygodniu odwiedzamy swojego klienta, jego księgowa ma kontakt z naszymi pracownikami, a my wysyłamy i sprawdzamy informacje, co się zmienia. Taka forma jest też preferowana przez naszych klientów.
Czy ludzie w obecnej dobie decydują się na zakładanie swoich firm?
Tak, po pewnym przestoju, jest teraz wielki ruch w tym temacie. Dużo osób chce po prostu przejść na swoje, być dla siebie „sterem, żeglarzem, okrętem”, bez odgórnych wytycznych od szefa. Nie chcą być zależni i ograniczeni godzinowo, np. od 8 do 16. Ale z drugiej strony, zauważam też, że zmiany przepisów spowodowały pozamykanie się mniejszych firm, mniejszych biznesów. To też wynika z takiego niedopatrzenia i braku dokładności. Często ludzie prowadzący działalność gospodarczą nie patrzą na jedną podstawową rzecz, tzn. na przepływ pieniądza. Oni się skupiają na tym, że rachunek zysków i strat jest zadowalający, ale gdy ich klient nie zapłacił, albo zapłacił bardzo późno – to powoduje, że zaczyna się robić krótka kołderka z finansami. I to w efekcie przyczynia się do podjęcia decyzji o zamknięciu firmy. Dlatego zawsze namawiam do skrupulatnego przyglądania się przepływom pieniędzy.
Jakie firmy obsługuje Denarius, z jakich branż?
Mamy dużo firm spedycyjnych, kancelarii prawnych, a na drugim biegunie stylistów fryzjerów. Ponadto dużo z regionu jest handlowców, firm budowlanych i deweloperskich, którym służymy pomocą i radą. Także i organizacje Skarbu Państwa, których siedziby nie są ulokowane w Poznaniu.
Korzysta Pani ze swojej wiedzy z czasu studiów, świadcząc usługi księgowe?
Oprócz skończonych studiów z programowania, zrobiłam również studia podyplomowe z Zarządzania produkcją. Zanim założyłam Biuro Rachunkowe pracowałam w Cegielskim, byłam kierownikiem w dziale księgowym. Pamiętam jak za zgodą szefa weszłam na produkcję, bo bardzo chciałam zobaczyć jak przebiega cały proces tworzenia i montowania olbrzymich silników do statków, na podstawie licencji MAN-a. Sądziłam, że taki silnik jest wielkości pokoju, ale gdy założyłam kask i weszłam na halę produkcyjną, to oniemiałam z wrażenia… (śmiech) Bo silnik do statku przypominał wielkością blok dwupiętrowy i trzeba było po nim chodzić po drabinie, która została przymocowana na stałe. Potem jak pracowałam w branży automotive, to też szef mnie zabrał i obeszliśmy produkcję. Zobaczyłam, na czym polega system 5S, że np. młotka nie odkłada się w inne miejsce jak tylko to obrysowane. Taki system potem wprowadzono w biurach, gdzie team leaderzy mieli napisy na segregatorach w kształcie łuku. I wówczas gdy wyciągali segregator np. z nr 3, nie musieli się zastanawiać, aby pomiędzy 2 a 4 odłożyć – tylko ta wizualizacja im w tym pomagała.
W ogóle z kimkolwiek bym nie pracowała, zawsze proszę o pokazanie mi produkcji. To takie zamiłowanie produkcyjne. (śmiech) Ale tak na serio – dzięki wizualizacji, zobaczeniu hali produkcyjnej, cyfry, które mam na fakturze, stają się dla mnie bardziej materialne, układam to sobie jak przysłowiowe puzzle. Techniczne wykształcenie mi bardzo pomaga i bardzo lubię wszystko posprawdzać, poza tym nie boję się programów komputerowych, systemów. Jak uruchamiałam firmę 13 lat temu, to byłam i sprzedawcą, księgową, informatykiem… (śmiech) Księgowość to jak czytanie książki, krok po kroku, rozdział po rozdziale. Wszystko ma swoje etapy…
Czyli księgowość to nie tylko cyfry, ważne są relacje międzyludzkie?
Zdecydowanie tak. Żeby dobrze prowadzić księgowość, trzeba poznać przedsiębiorcę, jaki ma charakter pracy, jakie ma zamierzenia, w jakiej dynamice będzie prowadzona jego firma, co może się dziać w firmie, co ma realny wpływ przede wszystkim na podatki. Jak zbudujemy dobre relacje z klientem, to my możemy więcej wybaczyć klientowi i on nam. To działa w obie strony. Ponadto trzeba mieć wyobraźnię w księgowości.
Przeprowadza Pani z klientami szczere rozmowy, wykładacie przysłowiowe karty na stół. Ważna tu jest lojalność i otwartość. Ma Pani poczucie, że klienci trochę się spowiadają przed Panią ze swoich niedociągnięć, większych czy mniejszych grzeszków?
Szybko wychodzi ukrywanie przede mną niektórych faktów i zaciemnianie prawdziwego obrazu firmy. Choć muszę przyznać, że takich przypadków mam naprawdę niewiele. Przedsiębiorcy obecnie inaczej podchodzą do kwestii rozmów otwartych, bez tendencyjnego „owijania w bawełnę”. Mówią, jak u nich jest, że mają np. trudności z płatnościami, że spadła im sprzedaż. Prowadzę też firmy w restrukturyzacji. Chcąc nie chcąc, klient musi być ze mną szczery. (śmiech) Księgowy przecież czarno na białym, widzi, jaki jest zysk, obrót, przychód, a przedsiębiorcy nierzadko udają, że tego nie widzą.
Z jakimi problemami aktualnie zmagają się przedsiębiorcy?
Przede wszystkim z nieterminową płatnością, czyli, że klienci im nie płacą w terminie. Nieraz właściciel firmy spedycyjnej czeka 2-3 miesiące na swoje pieniądze, jak tak przeciągane są płatności. A on przecież musi zapłacić swoim pracownikom, zakupić nowy towar, zapłacić za paliwo – a to wszystko są jego koszty.
Jak Pani patrzy na osoby prowadzące działalność gospodarczą, to czy można rzec, iż „biznes rodzi biznes”?
Oczywiście, własny biznes daje szerokie możliwości rozwoju, poznawania nowych osób. Powstają nowe firmy na bazie tej pierwszej lub po prostu ludzie przebranżawiają się, szukając nowych wyzwań zawodowych. Jeden z moich klientów jest prawnikiem z zawodu, a w czasie pandemii się przebranżowił i stał się handlowcem. Informatycy, programiści często przechodzą do branży deweloperskiej, to pewna fala nowych zmian na rynku pracy. Inny mój klient, który zarządzał w branży telekomunikacyjnej też poszedł w handel, wybrał to jako bardziej intratne i szybsze źródło zarobku.
Handel, przedsiębiorczość, praca u podstaw – to trwałe i niezmienne wartości kultywowane w stolicy Wielkopolski.
To prawda. Z pokolenia na pokolenie… Widzę tę żyłkę przedsiębiorczości u wielu moich klientów, co mnie bardzo cieszy.
Biznesmeni, przedsiębiorcy wiedzą, że „kto nie ryzykuje, ten nie ma”?
Nie muszę im tego tłumaczyć, oni to doskonale wiedzą. Choć ja sama nie należę do osób ryzykujących i umiejących postawić wszystko na jedną kartę. I za to podziwiam innych… Zanim coś kupię do firmy, muszę to przeanalizować, wcześniej – musiałam jeszcze uzbierać na dodatkowe zakupy, komputery itp. Jestem ostrożna, bardziej zdystansowana do wydatków. Racjonalnie podchodzę do spraw. Według mnie kobiety są mniejszymi ryzykantkami w biznesie niż mężczyźni – i tak to faktycznie jest. Nie uczę przedsiębiorców, że warto ryzykować. Uczę zrozumieć podstawy księgowości, to, co jest potrzebne do prowadzenia własnej firmy. Lubię tłumaczyć krok po kroku – to też swego rodzaju umiejętność. Według mnie prezes danej firmy zanim podejmie newralgiczną decyzję powinien to skonsultować ze swoją księgową. Mam stałych klientów, którzy tak właśnie funkcjonują w biznesie, dzwonią do nas z konkretnym zapytaniem, czy warto, czy można…
Gdy napatrzy się Pani na cyferki, statystyki, tabele, jak Pani odreagowuje swoją pracę i obowiązki zawodowe?
Regularnie trenuję od 8 lat, miałam też taki epizod w swoim życiu, że organizowałam Fit Campy dla kobiet. Przynajmniej dwa razy do roku sama jestem uczestniczką takich sportowych zjazdów, podczas których zmęczymy się wtedy razem, (śmiech) ale te kobiece relacje, endorfiny pomagają mi w czyszczeniu głowy z wielu codziennych myśli. Coraz mniej już siedzę, aby księgować, po prostu musiałam nauczyć się rozdysponować moje obowiązki i przekazać je dalej… choć to nie było dla mnie łatwe. (śmiech)
Bożena Nawrocka i Zefiryn Grabski | Klubokawiarnia Pod Papugami buduje relacje
8 kwietnia, 2024
Artykuł przeczytasz w: 13 min.
Przez ponad 20 lat wspólnie działali w branży automotive, zajmując się dealerstwem. Teraz Bożena Nawrocka i Zefiryn Grabski postawili przed sobą nowe wyzwanie, realizując znów jako wspólnicy nieszablonowy projekt na poznańskim rynku. Klub Pod Papugami to wyjątkowa przestrzeń spotkań biznesowych, towarzyskich i rodzinnych, gdzie najważniejsze są relacje, ich budowanie, podtrzymywanie oraz szacunek do rozmówcy. Wysoka klasa, dobry styl, jakość usług i propozycji kulturalnych – wszystko to daje znakomite tło do nawiązywania nowych kontaktów międzyludzkich, co w obecnych czasach jest niezwykle potrzebne.
Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: Materiały prasowe klubu
Co zainspirowało Państwa do stworzenia tak niezwykłego i oryginalnego miejsca, które łączy w sobie klimat dawnych lat z wysublimowanym luksusem?
BOŻENA NAWROCKA: Pomysł na tego typu miejsce narodził się z obserwacji, z życia społecznego mieszkańców Poznania, aktywnych, którzy już mają za sobą pewien dorobek zawodowy. Odpowiedź na pytanie, co byśmy chcieli robić na emeryturze, była zaskakująca dla naszych najbliższych. Zapragnęliśmy stworzyć klub z muzyką na żywo, trochę soulu, trochę bluesa, takie miejsce dla siebie, które nas będzie uskrzydlało. A dodatkowo, postanowiliśmy z Zefirynem wykreować przestrzeń, w której zapanuje przyjazna atmosfera, pomocna w nawiązywaniu nowych znajomości i relacji międzyludzkich, aby ludzie ze sobą więcej rozmawiali niż wpatrywali się w ekrany swoich telefonów. Tu można poplotkować, porozmawiać, posłuchać dobrej muzyki, odreagować codzienne stresy, napięcia i obowiązki. Ma być luźno, wesoło, ale ze smakiem i wyczuciem stylu. Kulturalnie i na poziomie.
Sama nazwa klubu rodzi już pierwsze skojarzenia. Czy ona nawiązuje świadomie do piosenki wykonywanej przez Czesława Niemena?
B.N.: Mieliśmy swoisty dylemat z nazwą. (śmiech) Ostateczną wersję wymyślił Zefiryn. ZEFIRYN GRABSKI: Tak, wszystkim nazwa klubu kojarzy się z piosenką wykonywaną przez Czesława Niemena, ale mnie szczególnie inspirował tekst napisany przez warszawskich poetów. Pokazali oni szczególne miejsce beztroskich spotkań i muzyki – takie miejsce sprzed lat. Jak w tekście piosenki, tak i u nas stworzony jest doskonały entourage, sceneria przyjazna relacjom, gdzie goście siedzą i plotkują, jak papugi (śmiech), gdzie wymieniają się poglądami, opiniami w przyjaznym wnętrzu.
„Tu przed dziewczętami kolorowa słodycz stoi w szkle Wraz z papużkami chcą szczebiotać i kołysać się”.
Pragnę, aby w tym miejscu szczebiocące głosy kobiet przy kolorowych drinkach mieszały się z męskimi rozmowami przy wytrwanych i wyselekcjonowanych trunkach czy dobrych jakościowo cygarach. Niewątpliwie chcemy przybliżyć gościom spotkania w dobrym znaczeniu tego słowa, a nazwa Pod Papugami ma odzwierciedlać relacje międzyludzkie, spotkania w dobrym klimacie i wspaniałym wnętrzu.
Wysoka klasa, dobry styl, jakość usługna najwyższym poziomie, to wizytówka klubu Pod Papugami
Pod Papugami to zarówno klub, kawiarnia, palarnia cygar, jak i miejsce sztuki – można rzec, że tu przenikają się różne sfery życia. Tu przeplatają się biznes z szeroko pojętą sztuką: malarstwem, muzyką, rzeźbą. Czy takie jest pierwotne założenie?
B.N.: Ani ja, ani mój wieloletni wspólnik, Zefiryn, nie jesteśmy związani ze sztuką, ze światem artystycznym, co wynika z naszych wielu lat pracy w branży automotive, w dealerstwie. Praca w salonie samochodowym powodowała, że trzeba było się skupić na innych zagadnieniach biznesowych. Nigdy wcześniej nie mieliśmy czasu na własne artystyczne upodobania i preferencje. Choć muzyka w dzieciństwie i wczesnych latach młodości była dla mnie całym światem, ukończyłam szkoły muzyczne w Poznaniu, przez wiele lat grałam na fortepianie. Natomiast Zefiryn ma wiele artystycznych zalet, potrafi zorganizować wartościowe spotkania i fantastyczne show, a ponadto ma niezwykłą wrażliwość artystyczną. Rzadko się zdarza, aby natrafić na mężczyznę rozróżniającego kolory, barwy, kombinacje i zestawienia kolorystyczne. Z.G.: Aktualnie Pod Papugami to nasz social club. Przez wirtualny świat i życiowy pęd, pośpiech odeszło się od słuchania muzyki na żywo, słuchania drugiego człowieka. Ludzie boją się kontaktów, relacji, otwartości. Po to właśnie stworzyliśmy to miejsce, aby tu królowały relacje, aby celebrować wspólnie spędzone chwile czy w otoczeniu najbliższych, rodziny, przyjaciół, czy w firmowym gronie rozmawiać o sprawach biznesowych, ale nie tylko… Pragnąłem wykreować tzw. social club – łączący muzykę, biznes, sztukę – który jest otwarty od godz. 9 do 23, aby w ciągu dnia i o różnych porach popołudniowych czy wieczornych wciąż się coś działo. Nie możemy zamykać się wcześniej czy otwierać później, bo ludzie mają rozmaity tryb pracy, a my z założenia chcemy być klubem dla różnych grup wiekowych czy zawodowych.
Na jakie uroczystości i spotkania jesteście przygotowani?
Z.G.: Można tutaj zorganizować integracje firmowe, biznesowe śniadania czy lunche, spotkania towarzyskie, takie jak urodziny, jubileusze z dobrymi trunkami sprowadzanymi z różnych stron świata. Można wypalić eleganckie cygara, degustując trunki. Można przenieść się w klimat poprzednich epok lub poczuć się jak James Bond palący cygaro i popijający dobrą whiskey. (śmiech) Mamy też odrębną salkę tzw. VIP, na potrzeby spotkań firmowych, ale nie zamierzamy z tego miejsca zrobić przestrzeni z rzutnikami. Wierzymy, że to będzie centrum spotkań w dobrym stylu, w dobrym klimacie i korzystnej aurze, gdzie relacje i rozmowy będą wiodły prym. Jesteśmy otwarci na życzenia i podpowiedzi ze strony naszych gości. Ktoś będzie chciał tańczyć – proszę bardzo, obejrzeć dobry film – również to planujemy, porozmawiać i pośmiać się wspólnie w towarzystwie – dajemy naszą pozytywną przestrzeń.
Planujecie również seanse filmowe?
B.N.: Tak, mamy szerokie plany związane z rozwojem tego miejsca, aby Pod Papugami tętniło życiem i dobrą energią, aby było wartościowym i cenionym przez gości miejscem spotkań, aby każdy znalazł tu coś interesującego dla siebie. Istnieje u nas możliwość odtworzenia płyt DVD na dużym ekranie z osobną muzyką. Jesteśmy teraz na etapie układania harmonogramu wydarzeń, na które będziemy zapraszać naszych gości. Mam na myśli seans filmowy, koncerty, potańcówki. Będziemy inspirować ludzi do przyglądania się naszej ofercie, jak to będzie przebiegało chronologicznie, np. spotkania „w starym dobrym kinie” planujemy raz w miesiącu. Wówczas będzie możliwość wysłuchania krytyka filmowego, jego opinii dotyczącej konkretnego filmu. To też czas na rozmowy po seansie, czyli znów dajemy pole do nawiązywania nowych znajomości, relacji międzyludzkich. Chcemy zaciekawić i sprowokować do dialogu.
Palarnia cygar
Podnosicie tym samym standardy i jakość świadczonych usług…
B.N.: W naszym założeniu to ma być miejsce wyzbyte bylejakości, bez głośnej muzyki, podczas której nie da się rozmawiać. Miejsce eleganckie i na poziomie. To dopiero nasze początki jako właścicieli, bo klub Pod Papugami otworzył swoje drzwi dla gości z dniem 1 marca br. Po zamknięciu lokalu ADRIA, gdzie ludzie chodzili raz w tygodniu na tzw. potańcówki czy dancingi, my pragniemy zachęcać gości do swobodnego tańczenia u nas, Pod Papugami. Z.G.: Ta atmosfera tutaj ma tworzyć pole do imaginacji, do nowych pomysłów, rozwiązań. Naszym hasłem jest RELAX – GOOD MOOD – GOOD VIBRATIONS, czyli relaksuj się, czuj się dobrze i słuchaj dobrej muzyki. W taki sposób chcemy naszych gości wprawić w dobry i pogodny nastrój. Istotą sprawy jest, aby relacja pomiędzy ludźmi została nawiązana i aby nasze hasło zaczęło się urzeczywistniać i procentować. Stawiamy oczywiście na jakość serwowanych przystawek, przekąsek, które przygotowywane są pod indywidualne zamówienia, na świeżo. Ja, jako fan zdrowej żywności, chcę, aby tu serwowano klientom to, co jest zdrowe, smaczne i świeże. Poza tym, mamy jednego z najlepszych w Polsce barmanów, który potrafi zaserwować wyszukane smakowo drinki, tak aby przy nich siedzieć, rozmawiać i degustować. B.N.: Przewija się taka zasada, że im dojrzalsi ludzie, to jedzą mniej, ale dobrze, piją mniej, ale dobre jakościowo trunki. (śmiech)
Czy wyodrębnione miejsce na palenie cygar to również Państwa autorski pomysł?
Z.G.: Wyszliśmy naprzeciw oczekiwaniom rynku. Bo ludzie, którzy uwielbiają palenie cygar lub fajki, łączą ten zwyczaj z kosztowaniem dobrego trunku. Jedno napędza drugie i odwrotnie… B.N.: Jestem nałogowym palaczem, zaczęłam więc myśleć jak połączyć jedno z drugim, aby dym tytoniowy nie przeszkadzał gościom. Wytyczyliśmy więc małą przestrzeń, z innowacyjnym systemem wyciągów, wentylacji, w której nie czuć dymu. Nawet osoby, które nie palą, mogą siedzieć i uczestniczyć w kuluarowych rozmowach. Wypalenie cygara, a przy tym wypicie dobrego drinka również rozluźnia, wprowadza atmosferę bez zadęcia i sztywnych reguł. Zawiązują się przyjaźnie, kontakty biznesowe. Dlatego zainicjowaliśmy w klubie również takie miejsce, wyodrębnione, oszklone, zamknięte.
Wystrój wnętrz, dobór kolorów, wyszukany styl – wszystko to ze sobą idealnie współgra. Czemu służy ta doskonała kompilacja elementów?
Z.G.: Przemyślane wnętrze, z wyodrębnionymi strefami, zakątkami, stylowymi lożami ma – w naszym założeniu – przede wszystkim sprzyjać kontaktom, relacjom, o które najbardziej nam tu chodzi. Nawet ta kompozycja rzeźb na ścianie, pomiędzy oknami, nazywa się Relacje. Ludzie dzisiaj ze sobą nie umieją rozmawiać, nie umieją lub nie chcą wchodzić z kimś w głębsze relacje, w dłuższe rozmowy. Przeszkadza w tym bez wątpienia postęp technologiczny, ciągłe zanurzenie się w telefonach komórkowych, tabletach, laptopach. Non stop rolujemy, przewijamy informacje w Internecie. Mamy ogromną ilość bodźców zewnętrznych, które nie dają nam wytchnienia i zaburzają normalne, prawidłowe funkcjonowanie, oparte właśnie na kontaktach z drugim człowiekiem. Spotkania z innymi ludźmi to dla wielu przywilej. My naprawdę chcemy naszych gości otworzyć, wręcz nauczyć rozmawiać i być częścią większej społeczności. B.N.: Po prostu brakowało nam powrotu do dawnych lat i dlatego w tym stylu zaaranżowaliśmy przestrzeń Pod Papugami. Siedzimy właśnie w takim wyznaczonym zakątku klubu, które nazwaliśmy z Zefirynem plotkarnią. Chcielibyśmy łączyć ludzi, zapraszać ich do dysputy, do ciekawych dyskusji, aby nie siedzieli sami w domu czy sami przy klubowym stoliku.
Jakich artystów chcecie zapraszać na scenę Pod Papugami, gdzie ma rozbrzmiewać muzyka na żywo?
B.N.: Postawiliśmy na młodych twórców i młodych artystów. Nie szykujemy tu sceny dla celebrytów, wielkich gwiazd estrady i znanych wykonawców muzycznych. Stawiamy na młode talenty, nikomu do tej pory nieznane, na młodych ludzi będących w szkołach muzycznych, albo II stopnia, albo w Akademii Muzycznej, którzy nie mają wielkich nazwisk, ale już dobrze grają i jak to studenci pragną trochę zarobić. (śmiech) Mam za sobą 15 lat grania na fortepianie i pamiętam zawsze paraliżujący strach przed jakimkolwiek występem i egzaminem. Dlatego, mając za sobą doświadczenie, chcę tu stworzyć młodym ludziom przestrzeń do pokazania się przed publicznością, przełamywania swoich obaw i realizowania własnych standardów muzycznych lub własnych improwizacji.
Fortepian to symbol luksusu, dobrego stylu. Tutaj również ma swoje miejsce…
B.N.: Dźwięki wydobywające się z fortepianu genialnie wpływają na podświadomość i komfort psychiczny człowieka. Może on wówczas odpocząć przy melodii wydobywającej się spod białych i czarnych klawiszy. Fortepian wprowadza konieczność muzyki na żywo, jest to instrument zapraszający nas do odpoczynku. Poza tym dajemy zielone światło osobom chcącym zabrać ze sobą ulubione płyty, mamy tutaj ogólnodostępny gramofon. To jest znowu kolejny zabieg, aby stworzyć ciepłą, przyjazną aurę, aby goście czuli się u nas swojsko, przytulnie, jak w domu. Cały system nagłośnienia klubu jest tak przygotowany, aby wydzielić pewne strefy na słuchanie muzyki, nie przeszkadzając przy tym pozostałym gościom. Z.G.: Co warte podkreślenia, mamy tu fortepian z systemem samogrającym 15 tysięcy utworów, który można używać, gdy nie koncertuje nikt na żywo. Brzmienie fortepianu zostaje. Możemy przy tym również włączać światowe koncerty na dużym ekranie i tak zaprogramować fortepian, aby zaczynał wówczas dogrywać. Myślimy o takim zintegrowanym projekcie, który oczywiście zaprezentujemy bywalcom Pod Papugami. Fortepianu o takim szerokim zasięgu nie ma w Poznaniu nikt poza nami.
Kto jest zatem głównym odbiorcą tego nowo powstałego miejsca?
B.N.: Poprzez klubokawiarnię Pod Papugami pragnęliśmy zagospodarować nasz czas, tzn. ludzi, którzy nie są na etapie dyskotek, głośnej muzyki czy dziwnej linii melodycznej, która jest wszechobecna i wręcz obowiązująca w wielu lokalach rozrywkowych. Niewątpliwie w zamyśle to miejsce dla ludzi dojrzałych, kulturalnych, którzy mają już swój bagaż rozmaitych życiowych doświadczeń. Pod Papugami ma wypełnić dziurę na rynku, jeśli chodzi o ofertę miejsc dla osób 40-, 50- i 60-letnich, a może i starszych, których serdecznie zapraszamy. Z.G.: Na poznańskim rynku mamy w dużej mierze minimalistyczne wnętrza z okropnie głośnymi dźwiękami, przygotowane w szczególności dla ludzi młodych. A przecież są ludzie nieco starsi, którzy siedzą w domach, a chcieliby wyjść, spotkać się, a nie mieli do tej pory gdzie. Tutaj jest klimatyczna przestrzeń dzięki różnym strefom, oddzielonym częściom. Jedna grupka osób nie przeszkadza w rozmowie innym. Wszystko jest zorganizowane ze smakiem i jest wynikiem długich naszych rozmów, jak widzimy to miejsce. Pragnęliśmy stworzyć miejsce przepełnione relaksem, wolne od głośnych rozmów przez telefony oraz wolne od tematów politycznych, aby nie prowokować i zaostrzać atmosfery. Dziś samotność jest bardzo dotkliwa, potrzebny jest kontakt międzyludzki dla dobrego stanu zdrowia i własnej psychiki.
Bożena Nawrocka, Zefiryn Grabski
Dużo planów i zamierzeń macie Państwo związanych z rozkwitem klubu Pod Papugami. A co zamierzacie w najbliższej przyszłości?
Z.G.: Naszym celem jest zbudowanie stałej bazy klientów, do których będziemy wysyłać newslettera z informacją o nadchodzącym programie wydarzeń. Aby goście byli na bieżąco z naszymi aktualnościami, mogli sobie zaplanować przyjście czy na wieczorny koncert czy na seans filmowy. Będziemy również wysyłać powiadomienia w formie SMS-a, bo nie każdy codziennie sprawdza swoją prywatną skrzynkę mailową. Każdy, kto napisze bezpośrednio do nas, właścicieli na: vip@klubpodpapugami.pl lub na marketing@klubpodpapugami.pl może zapisać się do newslettera lub podać nr telefonu, na który mają przychodzić informacje o wydarzeniach Pod Papugami. Każdy potencjalny klient, gość ma możliwość rozmowy z nami, aby podzielić się swoimi spostrzeżeniami, opiniami. Można też składać swoje propozycje czy życzenia odnośnie wydarzeń artystycznych lub zostawiać nam kontakt np. do animatorów życia kulturalnego. Tak jak mówiłem – jesteśmy otwarci na sugestie, pytania i propozycje z zewnątrz.
Baleriny na obcasie, najmodniejszy typ butów sezonu wiosna-lato 2024
27 marca, 2024
Artykuł przeczytasz w: 4 min.
Ich historia zaczyna się w Stanach Zjednoczonych na przełomie XIX i XX wieku, a ten rodzaj obuwia poza swą wygodą i powracającymi trendami wyróżnia prosty i klasyczny fason.
Tekst: Anna Śmiechowska
Baleriny przeszły swoją ewolucję. Ich pierwowzorem są baletki, pierwotnie przeznaczone do tańca klasycznego. Do rozpowszechnienia mody na baleriny przyczyniła się uważana za ikonę stylu aktorka Brigitte Bardot, która w tych właśnie butach wystąpiła w kultowym filmie „I Bóg stworzył kobietę”. Brigitte miała w swojej szafie niezliczoną ilość balerin: od kolorowych, aż po cieliste. Proste modele nosiła do rozkloszowanych sukienek, cygaretek oraz szortów. Kultowe już buty następnie rozsławiła Audrey Hepburn w filmie „Zabawna buzia”. Tym razem baleriny pasują także do płaszcza typu trencz i eleganckiego kombinezonu. To właśnie aktorki i ikony stylu nadały płaskim butom mocny status. Jak się okazuje, z ekranów kina niedaleko do mody ulicznej. Kolejna fala balerin ma miejsce w latach 80. Do kręgu miłośniczek butów zainspirowanych tańcem dołączyła księżna Diana. A skoro ma je członkini rodziny królewskiej, to dlaczego nie mogłyby ich nosić inne kobiety?
Dziś baleriny damskie to jedne z najchętniej wybieranych przez kobiety butów, pasujące do każdej stylizacji i na wszystkie okazje. Różnią się rodzajem noska, dzięki któremu mogą je nosić kobiety z mniejszą stopą. Nosek w szpic pięknie wydłuży i wysmukli stopę, kwadratowy lub okrągły wskazany jest dla kobiet o większym rozmiarze stopy. A już dziś odwiedzając centra handlowe, zauważyć można ogromne zainteresowanie tego rodzaju obuwiem i z pewnością trend ten będzie zauważalny na ulicach naszych miast.
Czemu baleriny zawdzięczają swoją popularność? Po pierwsze są wygodne i lekkie, po drugie pasują do każdej stylizacji, a niski obcas dodaje im charakteru i obok delikatności – kobiecego pazura. W świecie mody trwa nieustanny taniec trendów, w tym sezonie jednym z najbardziej stylowych kroków, które zrobi większość z kobiet, będzie zdecydowanie w kierunku zakupu balerin. Jeszcze trzy lata temu uważane za niemodne, powracają ze zdwojoną mocą. Te lekkie buty, zainspirowane klasycznymi baletkami, nie tylko są wyrazem elegancji, ale także doskonale wpisują się w aktualne trendy. Dlatego też niezależnie od tego, czy spacerujesz po polskich ulicach czy eksplorujesz miasta zagraniczne, baleriny staną się nieodłącznym elementem Twojej garderoby. Od klasycznych delikatnych dziewczęcych modelów po te bardziej ekstrawaganckie.
W tym sezonie zdecydowanie większość z was za sprawą trendu nie oprze się urokowi balerin, które podbijają serca zarówno entuzjastek mody, jak i tych dziewczyn, które stawiają na wygodę. Dzisiaj cieszy fakt, że coraz częściej jakość i wygoda idzie w parze z trendami i dlatego baleriny są idealnym wyborem na co dzień, niezależnie od okazji.
Możesz je nosić z elegancką spódniczką do biura, dopasować do jeansów na casualowy spacer po mieście lub też założyć do sukienki na wieczorną randkę. Dostępne w różnorodnych kolorach, wzorach i materiałach, baleriny pozwalają na wyrażenie własnego stylu i dopasowanie do indywidualnych preferencji.
Jednym z kluczowych elementów popularności balerin w tym sezonie jest ich wszechstronność. Bez względu na to, czy preferujesz klasyczne, proste modele, czy też bardziej kolorowe i ozdobione wersje, na pewno znajdziesz coś odpowiedniego dla siebie. Ponadto, niezliczone kombinacje stylizacyjne sprawiają, że baleriny stają się niezastąpionym elementem szafy każdej kobiety. A pamiętaj, że moda to nie tylko wybór ubrań, ale także sposobność do wyrażenia siebie i podkreślenia własnej indywidualności. Baleriny doskonale wpisują się w ten nurt, oferując zarówno wygodę, jak i styl. Dlatego też, jako osobista stylistka, gorąco polecam baleriny jako niezastąpiony element garderoby każdej kobiety w tym sezonie. Niech krok każdej z nas będzie nie tylko pewny, ale również modny.
Ania Śmiechowska stylistka mody. Pomaga odkrywać unikalny styl i budować pewność siebie poprzez odpowiedni dobór ubrań. Wierzy, że moda powinna podkreślać indywidualność, dlatego jej motto brzmi: „Bądź sobą, nie kopią”. Zaraża pozytywną energią i pokazuje, że ubranie ma moc i jest ogromnym narzędziem naszego sukcesu.
Droga do samodoskonalenia zaczyna się od jednej konkretnej zmiany – przełamania nawyku, o którego istnieniu nie miałeś pojęcia. Możesz myśleć, że jesteś świadomy złych nawyków. Nie ćwiczysz wystarczająco dużo. Nie śpisz wystarczająco długo. Jesz zbyt dużo fast foodów. Wydajesz zdecydowanie za dużo.
Tekst: Robert Karger | Zdjęcia: Kuba Szada, studio SOHO, Adobe Stock
A nawyk ignorowania potencjału spójnego wizerunku? Pierwszym krokiem jest uświadomienie sobie, jak bardzo jesteś spójny w tym jak o sobie myślisz, a jak siebie wyrażasz swoim stylem. Od tego momentu możesz zacząć rozwijać pewność siebie, a im lepiej sobie z tym radzisz, tym życie staje się łatwiejsze i przyjemniejsze.
Wyrażanie indywidualizmu i wzrost pewności siebie
Współcześnie moda męska nieustannie ewoluuje, dając mężczyznom coraz większą swobodę w wyrażaniu siebie i swojej osobowości poprzez ubrania. To nie tylko sposób na podkreślenie stylu życia czy zainteresowań, ale także narzędzie do zwiększania samooceny i poczucia wartości. Odkąd zacząłem pracować jako projektant i stylista, dostrzegam coraz większe zrozumienie i akceptację dla indywidualizmu w modzie męskiej. Współczesna moda męska pozwala dziś na ekspresję bez konieczności przestrzegania sztywnych form. Moda męska dzisiaj to nie tylko klasyczne garnitury i jednolite stylizacje. Mężczyźni coraz odważniej eksperymentują z różnymi elementami garderoby, kolorami, wzorami i teksturami, aby wyrazić swoją osobowość. Właśnie w tej różnorodności tkwi siła współczesnej mody męskiej – możliwość kreowania unikatowych, spersonalizowanych stylizacji, które odzwierciedlają indywidualne gusta i preferencje.
Biznesmen
Dla niego spójny wizerunek może być kluczowym narzędziem w budowaniu zaufania, autorytetu i sukcesu. Jego image powinien odzwierciedlać profesjonalizm i siłę. Istnieje kilka kluczowych elementów budowania spójnego wizerunku biznesmena. Styl ubioru – eleganckie, dopasowane garnitury, wysokiej jakości tkaniny i akcesoria, są tu podstawą. Kolory i fasony powinny być dopasowane do okazji i branży, w której działa. Fryzura i zarost – zadbany wygląd włosów oraz zarostu dodatkowo podkreśla profesjonalizm i dbałość o wizerunek oraz o biznes. Pewna postawa, uśmiech i odpowiednia gestykulacja mogą dodatkowo wzmocnić wrażenie kompetencji i pewności siebie. Przykładem może być tu David Beckham, były angielski piłkarz, który stał się ikoną stylu i mody męskiej. Beckham słynie z eleganckiego, ale jednocześnie zrelaksowanego stylu, który obejmuje zarówno casualowe, jak i formalne ubrania. Jego umiejętność łączenia klasycznych elementów garderoby z nowoczesnymi trendami sprawiła, że jest on często wymieniany jako wzór do naśladowania w kwestii męskiej mody.
Artysta / Gwiazda
Dla gwiazdy spójny wizerunek jest nie tylko narzędziem komunikacji, ale także często stanowi element marki osobistej. Kreowanie wizerunku wymaga uwzględnienia zarówno osobowości, jak i oczekiwań ze strony odbiorców. Spójny wizerunek gwiazdy obejmuje styl kreacji, gdzie wybór strojów i akcesoriów powinien odzwierciedlać, czasem przerysować charakter oraz być zgodny z oczekiwaniami ich fanów i mediów. Trendy w makijażu i fryzurach mogą być kluczowe. Odpowiednio dobrany image potrafi podkreślić artystyczną indywidualność i styl. Nie należy zapominać także o mediach społecznościowych. Aktywność na platformach społecznościowych stanowi istotny element. Stosowanie się do określonych wytycznych dotyczących treści i wizerunku może pomóc w utrzymaniu spójnego obrazu. I w tym miejscu warto przytoczyć parę przykładów. Ryan Reynolds, kanadyjski aktor, który zdobył uznanie zarówno za swój talent aktorski, jak i za swój charakterystyczny styl. Reynolds jest znany z eleganckiego, ale jednocześnie nonszalanckiego podejścia do ubioru, co sprawia, że wydaje się być zawsze dobrze ubrany, niezależnie od okazji. Jego umiejętność łączenia klasyki z nowoczesnością przyczyniła się do uznania go za ikonę mody męskiej. Idris Elba, brytyjski aktor i muzyk, który zyskał uznanie nie tylko dzięki swojemu talentowi aktorskiemu, ale także dzięki swojemu charakterystycznemu stylowi. Elba jest znany z eleganckiego i jednocześnie odważnego podejścia do ubioru, które obejmuje eksperymentowanie z kolorami, wzorami i teksturami. Jego pewność siebie i charyzma sprawiają, że jest on uznawany za jednego z najlepiej ubranych mężczyzn w Hollywood. Harry Styles, brytyjski piosenkarz i aktor, który zyskał uznanie nie tylko dzięki swojej muzyce, ale także dzięki swojemu odważnemu i ekscentrycznemu stylowi. Styles jest znany z odważnych, często androgenicznych stylizacji, które obejmują noszenie sukienek, kolorowych garniturów i nietypowych akcesoriów. Jego kreatywność i niekonwencjonalność sprawiły, że jest on uznawany za ikonę mody męskiej, która śmiało eksperymentuje z trendami i wyraża siebie poprzez ubrania.
Poszukaj własnego stylu
Idea męskości, która odchodzi od tradycyjnych zasad i formalności, ale unika też nadmiernego przepychu i ekstrawagancji – taki trend w modzie męskiej pozwala na swobodę wyboru i indywidualizm, bez konieczności przestrzegania sztywnych norm. Bez względu na to czy preferujesz klasyczne, minimalistyczne, czy bardziej awangardowe wzory i fasony – poszukuj Twojego własnego, unikalnego stylu.
Poznański projektant mody i stylista. Spędził tysiące godzin stylizując i kreując wizerunki przyjaciół, klientów, artystów i biznesmenów. Dzięki 15-letniemu doświadczeniu, tutaj dzieli się swoimi pomysłami i mówi o tym, jak zainicjowanie zmiany postrzegania swojego wizerunku, może ostatecznie uczynić nas szczęśliwszymi.