Zuzanna Babiak | Jak współpracować ze swoim głosem?

Zuzanna Babiak|

Przepełniona pozytywną energią i ciepłem, stawiająca na samorozwój, samoświadomość i odpowiedzialność w muzyce. Nie znosi sztampy i rutyny, a wprost przeciwnie ceni dojrzałość emocjonalną i otwartą głowę. Wie, że na niektóre rzeczy warto poczekać, coś przeżyć, doświadczyć i poznać wartościowe osoby na swojej drodze. Kim jest Zuzanna Babiak? Dowiedzcie się, bo może i Was skuszą lekcje śpiewu.

Zuza, Ty jesteś charakterną kobietą?

ZUZANNA BABIAK: Doceniam partnerstwo i poczucie, że ktoś może mnie wesprzeć, ale faktycznie – jestem silną babką (śmiech), z wypracowanym charakterem. Dawniej byłam mało asertywna. Jak wspominam moje lata szkoły podstawowej czy liceum, to widzę siebie jako osobę mającą zero asertywności. Zawsze mama i babcia ciągnęły mnie do pionu. Nauczyłam się więc większej świadomości siebie.


A decyzyjności też się nauczyłaś?

Zawsze traktowano mnie w domu jako partnera do rozmowy, przegadywano wiele kwestii. Nie byłam tylko dzieckiem, które ma słuchać i ma narzucony kierunek myślenia, tylko dawano mi pole do manewru. Tworzyłam i nadal tworzę spójną trójcę: babcia – mama – ja. Teraz z perspektywy czasu doceniam takie traktowanie, bo bardziej świadomie patrzę na świat.


Przez 6 lat uczyłaś się gry na fortepianie w Ogólnokształcącej Szkole Muzycznej I stopnia im. Henryka Wieniawskiego w Poznaniu, następnie w Ogólnokształcącej Szkole Muzycznej II st. im. M. Karłowicza przez kolejnych 6 lat zgłębiałaś tajniki nauki na klarnecie. Zmieniłaś instrument klawiszowy na dęty, a ostatecznie zainteresowałaś się wokalistyką. Dlaczego taka zmiana?

Wszystko było niespodziewanym zbiegiem okoliczności, począwszy od pójścia do szkoły muzycznej. Nie miałam za sobą żadnego przedszkola muzycznego, żadnego przygotowania, dodatkowych lekcji muzycznych. Zawsze jednak lubiłam muzykę, doceniałam jej wartość. Moja babcia gra na pianinie, mama za młodu śpiewała w chórze, a ja dużo słuchałam muzyki, jeszcze z kaset. Babcia uczyła mnie grania prostych melodii na pianinie, które otrzymała od swojego taty, czyli mojego pradziadka. To pianino ma ponad sto lat i ma swoją duszę, a moja babcia ma 89 lat i w każde święta ukradkiem gra chociaż raz zestaw ulubionych kolęd. Rytuały muzyczne od zawsze były u mnie w domu, ale nikt mnie nie pchał do muzyki. To był mój wybór, chciałam zdawać do szkoły muzycznej, uparłam się i znalazłam się na liście przyjętych. Moja gra na pianinie była żenująca – trzeba to jasno powiedzieć! (śmiech) Zawsze ładnie frazowałam, miałam muzykalność, wolne utwory, które grałam – zachwycały słuchaczy, ale muszę się przyznać, że nie ćwiczyłam na fortepianie, tyle, ile było trzeba, dlatego zbyt wolno pracowały moje palce podczas grania. Pod kątem muzycznym dawałam zawsze dużo serca, dźwiękowo byłam całkiem dobra, ale jeśli chodzi o technikę – to dramat. (śmiech) Moja mama też mnie nie zaganiała do grania, bo w domu była duża dowolność i swoboda. Chciała, abym szła do przodu i uczyła się, ale nigdy nie stała nade mną i nie groziła palcem, abym trenowała. Ufała mi i powtarzała „to jest w Twojej intencji, musisz mieć motywację do tego”. Pytała się mnie czy chcę kontynuować tę muzyczną drogę, a ja uparcie kiwałam głową, że tak.
Moja nauczycielka, pani Anna Paluszkiewicz, do której mam ogromny sentyment, gdy byłam w 5 klasie, zaproponowała mi klarnet. Poznałam wówczas mojego profesora Roberta Błoszyka, który zmienił moje patrzenie na muzykę. Pierwszy rok jakoś dobrze mi poszedł, zrobiłam szybki progres. Już w 6 klasie podstawówki grałam na klarnecie. Okazało się, że dęty instrument mi przypasował. Barwa też super, podobnie jak na fortepianie. Dawałam radę z utworami wolnymi, romantycznymi, gorzej już było z tymi szybkimi, skocznymi. Mam swój klarnet, różne ustniki, chociażby kryształowe, czy stroiki, po które jeździłam do pana Henia z Lukserwisu na Osiedlu Rusa. (śmiech) Jako nastolatka słuchałam jazzu. Zafascynowała mnie wolność, którą słyszałam w jazzowych solówkach. Prof. Błoszyk gra również na saksofonie, działa w jazzowym świecie i to on nauczył mnie, jak słuchać ludzi dookoła siebie. Bardzo dużo w moje życie wniósł właśnie ten profesor od klarnetu, bo dzięki niemu zrozumiałam muzyczne niuanse, wartości muzyczne. Nauczył mnie szacunku do ludzi od strony muzycznej, ale i życiowej, dużo ładnych i wartościowych rzeczy mi wpoił… właśnie o życiu… I dzięki temu tak mile wspominam ten klarnet, z którym nie zawsze miałam po drodze. (śmiech) Na pewno nie byłabym w tym punkcie życia, w którym jestem, jak nie poznałabym tego wykładowcę.


Ktoś mógłby powiedzieć, że to błąd i zmarnowałaś 12 lat życia, grając na instrumentach.

Uważam, że bez tych lat spędzonych w szkole, bez tych wszystkich osób, które spotkałam na swojej życiowej drodze, byłabym uboższa. Uboższa w doświadczenia, w naukę. Bardzo rozwinęłam się emocjonalnie.

Zuzanna Babiak

Jak wystartowałaś w wokalu?

Poszłam na pierwszy casting na wokalistki w liceum i było to dla mnie duże przeżycie. Zawsze coś sobie podśpiewywałam w domu, ale to chodziło o wyćwiczony śpiew przed publicznością. Moja pewność siebie była na poziomie zero, ale stwierdziłam „lubię, to spróbuję”. Potem mój śpiew się rozhulał, napotkałam na świetną nauczycielkę, Martę Podulkę. To cudowny człowiek o pięknych wartościach, który zaszczepił mi wiarę w siebie i przekazał dużo pozytywnej energii. Miałam indywidualne lekcje z Martą, które wiele dobrego mi przyniosły…I pierwszy raz wówczas nagrałam utwór; to był „Georgia on My Mind”, jazzowy numer i tak już poszło… Później trafiłam na Izę Polit, która przygotowywała mnie na egzaminy wstępne, Janusza Szroma, Barbarę Włodarską-Fabisiak i Łukasza Rynkowskiego, instruktora warsztatów wokalnych, który nauczył mnie pielęgnować swoją indywidualność, aby nie dać się zaszufladkować.
Zawzięłam się, podeszłam do egzaminów i dostałam się. Zaprzyjaźniłam się z dziewczynami z wokalistyki, byłyśmy cztery na roku, każda dobra w innych rewirach muzycznych. Dużo dał mi też wyjazd zagraniczny w ramach projektu Erasmus, znalazłam się w Bolonii. Poczułam się tam, że jestem z czystą białą kartą, po latach funkcjonowania w poznańskim hermetycznym środowisku muzycznym – i to mnie jakoś oczyściło, pomogło mi. Wyjazd na Erasmusa wiele mnie nauczył, przełamałam barierę językową, miałam nowych nauczycieli, byłam na zajęciach u Diany Torto. Był to dobry czas na naukę, i trudny, i piękny jednocześnie.


Uczestniczyłaś też w warsztatach wokalnych Hanza Jazz w Koszalinie, a przede wszystkim Cho-Jazz w Chodzieży. Co mogłabyś polecić osobom startującym w wokalu, pragnącym udoskonalać swój śpiew; od czego powinny zacząć?

Należy wyjść poza swoje ramy, spróbować tego typu warsztatów muzycznych, z różnymi nauczycielami – artystami muzykami. Można tam poznać wiele ciekawych osób, co bardzo motywuje. Każde nowe warsztaty, koncerty, czy Jam Session dają możliwość zawiązywać zespoły muzyczne, rozwijać się, kształcić. Pamiętam muzyków jazzowych, którzy obecnie są top of the top, oni też jeździli na takie warsztaty do Puław, do Chodzieży, do Leszna. Aktualnie wykładają, prowadzą szkolenia, nauczają i grają, spełniając się w tym, co lubią i co czują.
Warsztaty pozwalają nam poznać się od strony mniej formalnej, tu chodzi o czystą integrację międzyludzką, o przekazywanie nie tylko wiedzy, ale również intrygujących historii o życiu. Dobrze jest też jeździć na Jam Session, doświadczyć spotkań, atmosfery, wspólnego muzykowania. Co roku organizowane są spotkania z cyklu Jam Session w gorzowskim Jazz Clubie „Pod Filarami”; tam działa Marek Konarski oraz Bogusław Dziekański, dyrektor tegoż klubu, animator kultury i propagator jazzu. Te spotkania to złoto, zjeżdżają się tam ludzie z całej Polski. Rekomenduję też odwiedzanie Jazzu nad Odrą, tu nie ma warsztatów, ale ważne jest samo wsłuchanie się w zaprezentowane utwory, poznanie wykonawców. To wszystko otwiera umysł, uczy innego spojrzenia.


Z perspektywy czasu, co było dla Ciebie najtrudniejszym wyzwaniem?

Sukcesem dla mnie jest, gdy śpiewam i kogoś to poruszy, wzruszy. Jestem daleka od konkursów, nie interesuje mnie rywalizacja ani weryfikacja, które tak naprawdę są często bardzo subiektywne. Uczestnictwo w Blue Note Poznań Competition 2020 było dla mnie dużym przeżyciem, ale nauczyło to mnie pokory i doświadczania nowych dla mnie sytuacji muzycznych. Mam taki dysonans między konkursami a swoim rozumieniem rozwoju osobistego, muzycznego. To było dla mnie osobiste wyzwanie, bezsprzecznie!
Natomiast muzycznym wyzwaniem było dla mnie przeżycie pierwszego roku na Akademii Muzycznej w Poznaniu. Bardzo emocjonalnie do tego podeszłam i wiedziałam, że muszę zasłużyć, aby tam być. Sama sobie stworzyłam ogromną presję i takim momentem zwrotnym był dla mnie koncert wokalistek, na którym zagrałam razem z prof. Katarzyną Stroińską-Sierant. Była moją akompaniatorką, a ja czułam, że grając razem „Georgia On My Mind”, mamy dobry kontakt na scenie.


Jaki koncert, jakie przedsięwzięcie muzyczne, w którym brałaś udział, wspominasz najcieplej?

Staram się robić klatki w pamięci z takich dobrych momentów. Pamiętam jak na 1 roku Akademii miałam przyjemność pracować z Januszem Szromem i uwielbiałam te zajęcia. Złoty człowiek, skarbnica wiedzy, zacięty w poszukiwaniu materiałów do książek. Na jednym z zajęć powiedział do mnie: „Ty będziesz śpiewać, Zuzia”. Te szczere słowa dały mi wielki impuls do działania. Właśnie wspólne granie z innymi muzykami, gdy czuję zrozumienie i ich sympatię, połączenie duchowe, to mnie uskrzydla – tu chciałabym przywołać chociażby współpracę z pianistą Patrykiem Matwiejczukiem. Naprawdę natrafiłam na cudownych ludzi, grając z nimi, poznając ten świat. Na ten moment zajęłam się bardziej uczeniem, niż graniem ale czerpię z tego ogromną satysfakcję. Nie skupiam się na liczbie grań, według mnie warto budować swoją świadomość, bo pewność siebie może się wycierać. Samoświadomość to akceptowanie siebie i tego, w jakim jesteśmy punkcie. Byłoby czymś strasznym stwierdzić, że „zjadłam wszystkie mądrości i umiem już wszystko!”. Mam cały czas motywację, aby się rozwijać, zagłębiać w temat i dostrzegać to, w czym jestem dobra. Im więcej spotykamy ludzi na swojej drodze, im bardziej doświadczamy, im więcej koncertów przeżyjemy, im więcej warsztatów będzie naszym miejscem wspomnień, tym łatwiej jest zbudować tę świadomość i stać się dzięki temu bogatszym wewnętrzne.


Mówimy o jazzie – w nim czujesz się mocna i lubisz śpiewać jazz. Jakie jeszcze inne gatunki muzyczne są Tobie bliskie?

Kocham jazz, ale weszłam też w tematy musicalowe, uczę aktualnie w Studio Piosenki Metro, prywatnie w mojej salce i w Performance Music Studio. Uwielbiam pracować z ludźmi i dodawać im energię do działania. Zapewne nie byłabym w stanie doświadczać tylu wspaniałości, jeśli nie poznałabym siebie. Musimy znać swój pion, swoje potrzeby, w tym, w czym jesteśmy dobrzy i sprawni. Wiele działamy z repertuarem Studia Buffo. Według mnie są to utwory ponadczasowe, pracujemy w grupach i powstaje spektakularna mieszanka osobowości.
Oczywiście, w większości to słucham mojego ulubionego jazzu i klimatów okołojazzowych, także soulu. Zawsze bliskie są mojemu sercu: Ella Fitzgerald, Etta James oraz Aretha Franklin. Polska alternatywa poszła naprzód i to też mnie interesuje. Ostatnio dużo uwagi poświęcam polskiej twórczości z dawnych lat: Agnieszce Osieckiej, Kabaretowi Starszych Panów czy Mieczysławowi Foggowi – to mnie bardzo ujmuje. Doceniam ponadczasową wartość piosenek i ich klasę. „W małym kinie” grałam na obronie swojego licencjackiego dyplomu.


W Poznaniu powraca się do muzyki Krzysztofa Komedy, inspiruje się jego twórczością, wspomina z rozrzewnieniem i wielkim szacunkiem. I Dionizy Piątkowski podczas Ery Jazzu organizuje koncerty poświęcone temu wybitnemu twórcy, i wykładowcy Akademii Muzycznej, i Stowarzyszenie Jazz Poznań, z inicjatywy którego wzięłaś udział w Maratonie Komedy. Czym dla Ciebie jest muzyka tego utalentowanego kompozytora, pianisty jazzowego, pioniera jazzu nowoczesnego w Polsce?

Z szacunkiem odnoszę się do jego twórczości. Podoba mi się przestrzeń, jaka jest w jego utworach i ten sznyt muzyki filmowej. Przełomowy moment, w którym poczułam muzykę Komedy, to kiedy pierwszy raz obejrzałam film z 1960 roku pt. „Do widzenia, do jutra” w reżyserii Janusza Morgensterna. Ze swoją muzyką zadebiutował na dużym ekranie Krzysztof Komeda i ten film mnie rozczulił. Scena Zbigniewa Cybulskiego – monolog przy zgaszonym świetle z dwoma ogarkami papierosów – to dla mnie majstersztyk. Natomiast „Rosemary’s Lullaby” (Kołysanka Rosemary) inaczej zwana „Sleep Safe and Warm” to kompozycja muzyczna Krzysztofa Komedy, którą wielu artystów zna i stara się zagrać unikatowo, a jest to bardzo trudne, przy tak wielu wykonaniach.
Dodatkowo, ogromną wartość mają dla mnie wszystkie utwory, które Komeda stworzył z Agnieszką Osiecką, np. „Nie mów nic”, „Nie jest źle”, piękne ballady z tak ujmującym tekstem. A „Szara kolęda” ze słowami Wojciecha Młynarskiego i muzyką Komedy? Ten utwór mnie bardzo porusza, nawet jakby usunąć słowa… Uwielbiam u Komedy melodyjność, brak sztampy – jego twórczość pokazuje nam, co to znaczy dojrzałość muzyczna! To tyczy się i jazzu, i wokalu, że często mniej znaczy więcej.


Od kiedy jesteś nauczycielem śpiewu?

Zajmuję się profesjonalnie uczeniem już od siedmiu lat i zawsze wprowadzam to, do czego sama jestem przekonana. Dzięki temu jestem świadoma odpowiedzialności, jaka jest w byciu nauczycielem i zwyczajnie w przekazywaniu wiedzy.


W jakim wieku są osoby, które uczysz?

Przekrój wiekowy to najczęściej od 10 lat do 50 plus. Większość uczniów jest z przełomu liceum, początku studiów, osób tak do 30. roku życia.


Czego ich uczysz?

Chciałabym więcej jazzu, bo aktualnie dużo jest muzyki stricte rozrywkowej. Przygotowuję kilka uczennic na tegoroczne egzaminy wstępne na wokalistykę jazzową. Uczę też soulu, neo soulu – co już jest mi bliższe niż mainstreamowa muzyka. Nie podejmuję się nauki utworów złych, które negatywnie wpływają na mój układ nerwowy (śmiech). Staram się być otwarta na propozycje uczniów, to zapewne wynika z mojego dzieciństwa, jaki miałam dom i jak mnie zapraszano do dyskusji. Uważam, że to jest dobre, bo to uczy niezależności wszystkich, którzy do mnie przychodzą na lekcje. Jest u mnie duża dowolność – robimy playlistę na spotify, uczniowie wrzucają swoje ulubione utwory, a ja im swoje propozycje.


Jerzy Stuhr aktorsko wyśpiewywał nam przed laty „śpiewać każdy może, jeden lepiej lub trochę gorzej, ale nie o to chodzi jak co komu wychodzi”. Czy faktycznie śpiewać każdy może?

Prowadzę zajęcia z osobami, które śpiewają już wybitnie, inni amatorsko, ale przychodzą na zajęcia z pasji, z chęci odreagowania od codziennych obowiązków, od pracy. Mam też takich uczniów, którzy śpiewają, ale kompletnie nie wiążą swojej pasji ze światem muzycznym, z zawodem. Mam jako uczniów osoby na etacie, pielęgniarki, prawników, pracowników z branży IT, optyków – naprawdę osoby z różnych dziedzin, które po prostu kochają śpiewać i chcą śpiewać.
Jak ktoś do mnie przychodzi i już na wstępie twierdzi, że nie umie śpiewać, to ja wtedy mam misję (śmiech) i postanawiam zmienić jego podejście do swojego głosu, do muzyki. Jeśli ktoś śpiewa nieczysto, to nie znaczy, że w ogóle nie umie śpiewać, widocznie na ten moment nie potrafi trafiać w dźwięki, co często wiąże się z napięciami organizmu. Warto wspomnieć w tym miejscu o świadomości głowy, świadomości ciała i świadomości muzycznej. Są to trzy najważniejsze części i każdy z elementów musi być na satysfakcjonującym poziomie, aby nie blokować innych. Często spotykam się z uczniami, którzy są bardzo muzykalni, uzdolnieni, ale się bardzo spinają. Działamy wtedy nad rozluźnieniem ciała, aparatu mowy, nad zdrowym oddychaniem i czuciem ciała, co nie jest oczywiste. W sytuacjach, gdy potrzebuję działać z uczniami od strony logopedycznej posiłkuję się wtedy pomocą Joli Kosickiej, Mówki Sztuki. Jest to osoba, której ufam bezgranicznie w kwestiach logopedycznych. Nauka pracowania ze swoim ciałem – jak to jest istotne! Warto uczyć się masażu języka, masażu buzi przed śpiewaniem, techniki mówienia. Nie można się blokować, trzeba krzyknąć, śpiewać, niech nasze domy tętnią muzyką. Nie mogę stwierdzić, że nauczę śpiewać każdego, kto do mnie przyjdzie, bo musiałbym skończyć takie kierunki, jak: psychologia, logopedia, fizjoterapia, a każdy uczeń przychodzi z zupełnie innym „zestawem bagaży”, ale mogę stwierdzić, że nauczę współpracować ze swoim głosem, a nie z nim walczyć.
Każdemu polecam przyjść na lekcję śpiewu i chociaż spróbować wykorzystać swój potencjał i zobaczyć jak złożona jest praca nad głosem, a co za tym idzie praca ze sobą. Dzięki motywacji i systematyczności można osiągnąć wiele, czego jestem świadkiem, gdy patrzę na moich uczniów.

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA

Może cię zainteresować:

Zuzanna Babiak|
REKLAMA
REKLAMA

Cecylia Matysik – Ignyś | Zdeterminowana, aby grać na… harfie

Współpracowała z wybitnymi artystami polskiej sceny muzycznej, takimi jak: Zbigniew Wodecki, Edyta Górniak, Leszek Możdżer, Grażyna Brodzińska, Beata Rybotycka etc. Cecylia Matysik-Ignyś, poznańska harfistka, z uporem i konsekwencją wyznaczała swoją zawodową ścieżkę, dokonując niełatwych wyborów. Każda historia jej życia wybrzmiewa jak love story – miłość do muzyki, rodziny i harfy


Współpracowała z wybitnymi artystami polskiej sceny muzycznej, takimi jak: Zbigniew Wodecki, Edyta Górniak, Leszek Możdżer, Grażyna Brodzińska, Beata Rybotycka etc. Cecylia Matysik-Ignyś, poznańska harfistka, z uporem i konsekwencją wyznaczała swoją zawodową ścieżkę, dokonując niełatwych wyborów. Każda historia jej życia wybrzmiewa jak love story – miłość do muzyki, rodziny i harfy – podczas słuchania której można się powzruszać.. Kobieta-skarb z mnóstwem zalet i talentów.

Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: Zdjęcia: La Petite-Photo – Joanna Muszyńska

Cecylio, czy Ty znasz powód, dlaczego Twoi rodzice wybrali takie imię dla swojego dziecka?

CECYLIA MATYSIK-IGNYŚ: Wybór mojego imienia to jest cały ciąg przyczynowo-skutkowy i muzyka z love story w tle. (śmiech) Odgórnie zostałam zaprojektowana i – w pozytywnym tego słowa znaczeniu – skazana na muzykę. Moi rodzice nie byli wykształconymi muzykami, pracowali w kompletnie innych branżach. Brali ślub jeszcze przed soborem watykańskim II, w 1961 roku, w małej miejscowości Sulechów. Oczekiwano potomstwa, a tu wystąpił problem. Diagnostyka medyczna w zakresie ginekologii była wówczas w powijakach, ale żeby zgłębić temat i trafić na specjalistów rodzice przeprowadzili się do Poznania. Pracowali od 8 do 16 i popołudnia mieli wolne, a że obydwoje kochali muzykę zapisali się do chóru parafialnego „Don Bosco” u salezjanów na Winogradach; to był 1978 rok. Salezjanin, który ten chór prowadził, zaproponował wyjazd do Rzymu w 1980 roku i występ przed papieżem Janem Pawłem II. Jednym z punktów programu, oprócz zwiedzania Paryża, była wizyta w katakumbach świętego Kaliksta w Rzymie, tam gdzie jest grób świętej Cecylii, patronki muzyki, organistów, kompozytorów i chórów. Ksiądz Bronek, założyciel poznańskiego chóru „Don Bosco”, zainicjował śpiew przy miejscu znalezienia ciała świętej Cecylii. Po odśpiewaniu pieśni moja mama zapytała taty „o czym sobie pomyślałeś?”. A on na to: „szkoda, że nie mamy córki, bo dalibyśmy jej na imię Cecylia.” I wyobraź sobie, że rok od tego wyjazdu, moja mama zaczęła mnie rodzić 22 listopada 1981 roku, w dzień świętej Cecylii. Po 20 latach małżeństwa moi rodzice doczekali się potomstwa. Była wielka euforia i szczęście. Więc jak mogłabym nie otrzymać tego imienia? Rodzice śpiewali również w radio watykańskim, a także w 1979 roku w Krakowie, podczas pamiętnych odwiedzin papieża Polaka. Moja mama zawsze uważała, że zarówno wstawiennictwo św. Cecylii, jak i działanie Jana Pawła II pomogły jej cieszyć się macierzyństwem. To był naprawdę cud. Taka kooperacja dwóch świętych. (śmiech)

W świat muzyki naturalnie wciągnęli Cię rodzice?

Tak, zaczęłam z nimi chodzić na próby chóru, przesiąkałam muzyką od najmłodszych lat. Moi rodzice nie szykowali mi przyszłości muzycznej, absolutnie nie. Po prostu pragnęli zaszczepić we mnie pasję do muzyki i to im się znakomicie udało. (śmiech)

Współpracowała z wybitnymi artystami polskiej sceny muzycznej, takimi jak: Zbigniew Wodecki, Edyta Górniak, Leszek Możdżer, Grażyna Brodzińska, Beata Rybotycka etc. Cecylia Matysik-Ignyś, poznańska harfistka, z uporem i konsekwencją wyznaczała swoją zawodową ścieżkę, dokonując niełatwych wyborów. Każda historia jej życia wybrzmiewa jak love story – miłość do muzyki, rodziny i harfy

Czyli nie byłaś zmuszana do gry na instrumencie jak to obecnie ma miejsce – gdy dzieci spełniają ambicje i marzenia rodziców?

Od samego początku to ja chciałam iść do szkoły muzycznej I stopnia, a mama widziała mnie w klasie sportowej naszej osiedlowej podstawówki. (śmiech) Pokochałam muzykę, zaangażowałam się w lekcje prowadzone w CK Zamek. Rodzice nie pokładali wielkich nadziei, że dostanę się do prestiżowej szkoły podstawowej przy ul. Solnej, aby kształcić się muzycznie. Oni nie znali nut, nie wspierali mnie technicznie ani merytorycznie, mogli jedynie ze mną pośpiewać jak to w chórze amatorskim. A jednak moje nazwisko było jednym z pierwszych na liście przyjętych, w co nie dowierzali. (śmiech) Dostałam się na fortepian, choć czułam już jako małe dziecko, że to nie będzie mój instrument. Męczyłam się, ćwicząc na fortepianie. Gdy kończyła się szkoła podstawowa, w 8 klasie nastąpił przełom w moim życiu – to jest jak z zakochaniem (śmiech), po prostu nie da się tego wytłumaczyć. Wpadła mi na myśl harfa, której nie było w ówczesnej podstawówce. Skierowano mnie na rozmowę do profesor Katarzyny Staniewicz-Wasiółki, która dojeżdżała raz w tygodniu z Warszawy do jednej dziewczyny w Poznaniu, aby ją uczyć gry na harfie. Jako nastolatka byłam bardzo zdeterminowana i uparta (śmiech), a ona widziała moje podejście i zaproponowała mi lekcje półroczne w drugim semestrze 8 klasy. Mówiąc nieskromnie (śmiech), profesor była zachwycona moim zaangażowaniem. Widziała jak kocham grę na harfie, jak szybko robię postępy. Szybciej też realizowałam program nauczania, co finalnie zaprocentowało i znalazłam się w 1 klasie liceum, grając już na wymarzonym instrumencie – na harfie. Przez 4 lata zrobiłam standardowe 6 lat, z moim uporem już przed 7 rano byłam w szkole, od godz. 7 do 8 ćwiczyłam, potem od 8 do 14 szłam na lekcje, następnie jechałam do domu na obiad i wracałam do szkoły popołudniem, żeby od godz. 16 do 20 ponownie ćwiczyć. Byłam kompletnie zakręcona na punkcie muzyki, gry na harfie, doskonalenia swoich umiejętności.

Poza dwoma cechami charakteru, o których wspomniałaś, czyli poza uporem i determinacją, co Ci jeszcze w życiu pomaga? Jakie zalety Twego usposobienia?

Pomimo artystycznej duszy jestem osobą poukładaną, konkretną, punktualną. Dotrzymuję i pilnuję terminów i nie rzucam słów na przysłowiowy wiatr. To przydaje mi się i w świecie muzyki, ale też w biznesie prowadzonym wraz z mężem. Osoby, które mnie znają, wiedzą, że przed jakimkolwiek występem jestem dużo wcześniej – chociażby, aby ustawić moją ukochaną harfę, która jest instrumentem chimerycznym. Ponadto gra na harfie wymaga systematyczności, dokładności i zaangażowania.

Chimeryczna harfa? Cóż to znaczy?

Bardzo szybko reaguje na zmianę temperatury, wilgotności, to jest przecież drewno, a struny ma w większości flaczane, które reagują na zmiany ciśnienia. Nie lubi przeciągów.
Lewa ręka to w harfie zazwyczaj akompaniament, a prawa ręka prowadzi melodię – co jest bardzo mylące dla niektórych kompozytorów, którzy traktują pisanie na harfę w sposób fortepianowy. Często mamy przez takie podejście do instrumentu nie lada wyzwania – trudności. Harfiści oprócz strun mają jeszcze na dole siedem pedałów, którymi zmieniają wysokość dźwięków. Grający na fortepianie mają białe i czarne klawisze, a dla nas białymi klawiszami są właśnie struny, a czarnymi klawiszami są pedały, gramy więc i rękoma, i nogami.

Aktualnie na jakiej grasz?

Na harfie włoskiej marki SALVI. W szkole miałam do dyspozycji złej jakości harfę, rosyjskiej produkcji. Ona była do użytku innych osób, stąd jej stan. Moja profesor zawsze powtarzała „jak nauczysz się grać na gorszej jakości instrumencie, to w przyszłości będzie ci dużo łatwiej”.

Czy po latach spędzonych w liceum nastąpił dalszy ciąg edukacji gry na harfie?

Celująco zdałam egzamin kończący liceum i dostałam się na Akademię Muzyczną w Poznaniu. Od samego początku wiedziałam, że chcę tu zostać. Nawet nie aplikowałam na inne wyższe uczelnie. Poznań to moje miasto, tu jest moje serce. Ponadto miałam wspaniałą nauczycielkę prof. Katarzynę Staniewicz-Wasiółkę, która poza lekcjami udzielanymi mi w liceum, prowadziła również zajęcia na poznańskiej uczelni wyższej. Nie musiałam więc kogoś innego szukać. To zupełnie co innego jeździć na warsztaty doszkalające do profesorów, aby sprawdzić swoje umiejętności, a co innego mieć jedną prowadzącą osobę, od której możesz się wielu rzeczy nauczyć. Choć ja miałam to szczęście, mając nauczyciela prowadzącego, który mnie nie ograniczał i nie zamykał na siebie, wprost przeciwnie – pozwalał korzystać z doświadczeń innych znakomitych artystów muzyków. Dlatego jeździłam np.: do pani Elżbiety Szmyt, Polki, która wykłada w Bloomington, w Stanach Zjednoczonych. Ona przylatywała do Warszawy i tam przy ul. Miodowej uczestniczyłam w licznych kursach przez nią prowadzonych. Nierzadko prowadziła te kursy wraz z amerykańską harfistką – Susann McDonald, spotkania zatem były międzynarodowe.

1D6A8702

Początki studiów to ciężki okres w życiu, zaczyna się wówczas nowy etap. Ale dla Ciebie to był bardzo ciężki czas, wręcz traumatyczny…

Tak, to prawda. Będąc na pierwszym roku studiów na Akademii Muzycznej im. Ignacego Jana Paderewskiego, mnie i moją mamę potrącił autobus, w Poznaniu, na przejściu dla pieszych. Kierowcy nie chciało się czekać i zaczął wyprzedzać na ciągłej linii. Zdarzyło się to tuż przed moim pierwszym egzaminem półrocznym. Ja miałam złamaną rękę, złamany nos, zdartą skórę z twarzy oraz tak bardzo opuchnięte lewe oko, że widziałam tylko prawym – ale to nie wszystko. Najgorsze, co mnie spotkało to to, że moja mama zmarła po tygodniu walki o życie w szpitalu… Tak brzemienny w skutkach wypadek spowodował u mnie lawinę myśli – zadręczałam się czy dam radę na studiach, czy może lepiej będzie się poddać…Na szczęście złamanie ręki nie miałam w nadgarstku, tylko ciut przed. Jeśli byłby to nadgarstek, mogłabym już pożegnać się z moimi marzeniami gry na harfie i wszystkie lata nauki zostałyby przekreślone. To był 2001 rok. Zanim doszłam do siebie, minęło sporo czasu… Jestem ogromnie wdzięczna mojej profesor Katarzynie Staniewicz-Wasiółce, od której miałam ogromne wsparcie. Uruchomiła całą Akademię Muzyczną, zorganizowała zebranie na mój temat. Wykładowcy – w ramach regulaminu uczelni – zaliczyli mi jeden egzamin bez grania, to ma zasadność, gdy zdarzają się sytuacje losowe, a mnie to w pełni dotyczyło. Wtedy jeszcze żył profesor Jarosław Mianowski, miał z moją grupą historię muzyki, niesamowity człowiek, niesamowity wykładowca, muzykolog. Wspierał mnie, dał mi możliwość nieuczestniczenia w zajęciach. Powiedział, abym brała od studentów notatki i przyszła tylko na egzamin końcowy. Tak mnie ujął swoją postawą, dobrocią i zrozumieniem, że uczęszczałam do niego na wszystkie zajęcia! Jako jedna z dwóch dziewczyn miałam 5 na zakończenie.
Trauma po śmierci mamy, a z drugiej strony egzaminy kończące pierwszy rok studiów. To było naprawdę bardzo trudne, wręcz tragiczne. Jednak moja profesor dobrała mi taki repertuar, który odciążył lewą rękę. W ten sposób szybko odzyskałam sprawność manualną. Te właściwie dopasowane kompozycje pomogły mi zdać egzamin wieńczący pierwszy rok studiów. Gra była dla mnie pewnego rodzaju terapią.

Wspomniałaś o utworach. Jakie można wykonywać na harfie? I jakie najbardziej lubisz grać?

Jeszcze przed wypadkiem grałam zarówno w operze, jak i w filharmonii jako harfistka. Ponadto mam też za sobą dużo koncertów jako muzyk sesyjny – dzięki temu mój repertuar aktualnie jest bardzo bogaty i urozmaicony. Uwielbiam Bacha, gdy wykonuję go na harfie, ale jak przed laty grałam jego utwory na fortepianie, nie przepadałam za nimi. Odkryłam więc Bacha na harfie. (śmiech) Bardzo też lubię występować w duecie z fletem czy skrzypcami. Według mnie duet harfa i flet jest najpiękniejszy.
W instytucjach kultury niewątpliwie przeważa muzyka klasyczna, natomiast gdy jestem zapraszana na eventy, konferencje czy sympozja, aby graniem uświetnić wieczór – wówczas wybieram lżejszy repertuar, chociażby muzykę filmową, którą bardzo cenię i lubię wykonywać. Gdy uczestniczę w rodzinnych uroczystościach, typu śluby, urodziny, jubileusze, chrzciny, również dostosowuję utwory do okoliczności i zawsze staram się, aby dobór kompozycji był przeróżny. Bardzo sobie cenię współpracę z poznańskim, wybitnym dyrygentem, pedagogiem Akademii Muzycznej w Poznaniu, profesorem Marcinem Sompolińskim, którego darzę wielkim szacunkiem i sympatią. Dzięki niemu miałam przyjemność grać wiele koncertów z Orkiestrą Collegium F. W tym wyjątkowy i bardzo przejmujący projekt „Music in Death Camps” prezentowany w Polsce, Niemczech oraz Izraelu w 2012 r.

Masz mnóstwo propozycji współpracy, zarówno koncertów od znakomitych artystów czy instytucji, jak również zaprzyjaźnionych osób. Jak to wszystko organizujesz?

Po prostu dokonuję wyboru, zwyczajnej selekcji, w czym chcę i mogę uczestniczyć. Nie da się idealnie, na 100% połączyć wszystkiego: życia rodzinnego, biznesowego oraz pasji muzycznej. Trzeba z rozmysłem z czegoś rezygnować. Aktualnie wybieram dla siebie uroczystości bardziej kameralne. Preferuję mniejsze grono, bo widzę wówczas jak słuchacze przeżywają koncert. Choć gram też podczas większych imprez, stricte firmowych, np. na sympozjach, konferencjach, na które przychodzą ludzie z branży medycznej, farmaceutycznej. Cyklicznie zapraszana byłam na eventy aranżowane przez jedną z firm kosmetycznych – wtedy na tego rodzaju spotkania staram się dobrać repertuar bardziej współczesny, muzykę filmową czy musicalową.

Czy na harfie można zagrać wszystko?

Jeśli jest to dobrze opracowane, przygotowane – to myślę że tak. Również sama staram się aranżować utwory, które goście chcą usłyszeć, bo znam specyfikę tego instrumentu. Nie w ilości nut, tylko w jakości ich podania jest wartość. Nie lubię hałasu w muzyce. Uwielbiam subtelność wykonań, kiedy utwór jest zaprezentowany w wysublimowany, elegancki i delikatny sposób, aby zachęcić do refleksji – takie są przecież cudowne kompozycje np.: Wojciecha Kilara czy Henryka Góreckiego. Minimum dźwięków, ale one są tak doskonale słyszalne, przebijają się przez orkiestrę i mają kompletnie inny wymiar.

Cecylia Matysik - Ignyś

Harfa to niemały instrument, a musisz go przewozić w różne miejsca…

Uwielbiam to, bo wówczas spędzam czas z moim mężem. On mi towarzyszy, pakuje harfę do dużego samochodu i jeździ ze mną po Polsce (Kraków, Warszawa, Gdańsk), ale i dalej… Francja, Niemcy, Włochy… Jest moim nosicielem harfy. (śmiech) W zeszłym roku otrzymałam np. zaproszenie aby uświetnić muzyką na harfie ślub w Berlinie – takie podróże najbardziej lubię, gdy łączę moją pracę ze zwiedzaniem ciekawych miejsc, delektowaniem się pysznym jedzeniem i widokami oraz gdy mogę z mężem wybrać się do kawiarenki czy na kolację we dwoje.

Oprócz sztuki, muzyki, wzniosłej formy życia, stąpasz twardo po ziemi, będąc wraz z mężem wspólniczką firmy ARCO Development, która rozbudowuje pobliskie miejscowości, nieopodal Poznania. Czy w biznesie przydaje Ci się talent artystyczny?

Uwielbiam przenikanie się sztuki i biznesu, może to śmiało zabrzmi, ale dla mnie jedno bez drugiego nie istnieje. Patrząc na rozwój sztuki w różnych epokach i dziejach, wtedy też przecież byli mecenasi kultury, ci wszyscy, którzy wspierali talenty. Teraz też takie osoby są niezbędne…
Stworzyliśmy z mężem firmę, właśnie jako połączenie tych dwóch sfer naszego życia, biznesu i sztuki. Nawet jest wytłumaczenie słowa „arco”, które w języku włoskim oznacza łuk. Dla nas to łuk będący spoiwem pomiędzy muzyką a branżą budowlaną. ARCO łączy nas obydwoje, my jesteśmy jednością i dzięki tym dwóm światom przenikają się nasze uczucia, pasje i doświadczenia.
Pomimo duszy artystycznej i mojej nadwrażliwości, jestem osobą bardzo poukładaną, trzymającą się terminów – o czy już wspomniałam. Szkoła muzyczna nauczyła mnie dyscypliny, której obecnie ludziom bardzo brakuje. Spełniam się i realizuję na wielu płaszczyznach, jako: aktywna harfistka, matka trójki synów, żona, ale i bizneswomen. Prowadzę marketing w firmie ARCO Development. U mnie to wszystko wychodzi jakoś naturalnie…

Poza wspólnymi wyjazdami z mężem, gdy łączysz pracę harfistki z odpoczynkiem, jakie momenty cenisz najbardziej?

Fantastyczne i wyczekiwane są dla mnie niedziele, wtedy celebrujemy wspólny rodzinny czas. Powoli, bez biegania. W soboty często pracujemy – za mną właśnie koncerty i projekty przygotowane wspólnie z Teatrem Muzycznym w Poznaniu. Zatem niedzielne śniadania, gdy nasz najstarszy syn przygotowuje jajecznicę na boczku, i długie chodzenie w piżamach są takim czasem wytchnienia po całym tygodniu obowiązków, dopinania terminów. Pęd tygodnia staramy się więc wyważyć niedzielnym nieśpiesznym czasem. Naprawdę kocham moją pracę, daje mi ona mnóstwo satysfakcji. Ale najbardziej kocham moich najbliższych i wspólny czas z nimi. Z mężem znamy się ponad 20 lat, zawsze mnie wspierał i motywował we wszystkich działaniach muzycznych i nowych projektach – i to jest niezmienne po dziś dzień. Co ogromnie doceniam i szanuję w tym szalonym tempie życia…

Zaczynając muzyką, zakończymy muzycznym marzeniem… Gdzie chciałabyś zagrać koncert na harfie?

Ostatnio dzieje się tak wiele wspaniałych rzeczy, spotkań, których kompletnie nie planowałam i nawet o nich nie marzyłam. W sumie jest jeszcze kilka takich miejsc… ale tak najbardziej to chciałabym zagrać koncert w Rzymie dla Polonii. Może kiedyś się spełni…

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
Współpracowała z wybitnymi artystami polskiej sceny muzycznej, takimi jak: Zbigniew Wodecki, Edyta Górniak, Leszek Możdżer, Grażyna Brodzińska, Beata Rybotycka etc. Cecylia Matysik-Ignyś, poznańska harfistka, z uporem i konsekwencją wyznaczała swoją zawodową ścieżkę, dokonując niełatwych wyborów. Każda historia jej życia wybrzmiewa jak love story – miłość do muzyki, rodziny i harfy
REKLAMA
REKLAMA