O jeden most za daleko

Mikołaj Adamczyk, Voytek Soko Sokolnickii Miłosz Gałaj, czyli TreVoci

Kiedy we wrześniu 1944 roku wojska aliantów, w tym 1 Samodzielna Brygada Spadochronowa pod dowództwem generała brygady Stanisława Sosabowskiego, przeprowadziły nieudaną próbę wyzwolenia północnej Holandii spod okupacji nazistowskich Niemiec, nikt nie myślał o tym, że 75 lat później na moście w Arnhem spotkają się przedstawiciele wszystkich biorących w bitwie narodów i ponad podziałami wezmą udział w koncercie, które jest czymś więcej niż tylko muzycznym show. Także i Polacy dorzucili do niego swoją cegiełkę. Mikołaj Adamczyk, Voytek Soko Sokolnickii Miłosz Gałaj, czyli TreVoci, wzięli udział w tej pięknej lekcji braterstwa, bohaterstwa i wolności.

Wróciliście właśnie z Holandii. Powiedzcie proszę, jak się to się stało, że zagraliście na jednym z ważniejszych koncertów prowolnościowych Bridge to Liberation, upamiętniających bardzo ważną bitwę II wojny światowej – bitwę o Arnhem?

Mikołaj Adamczyk: Na początku był telefon z ambasady.Skontaktowała się z namiNataliaZweekhorst, pracująca w ambasadzie Holandii w Hadze, która na polecenie ambasadora miała znaleźć jakiś polski zespół, który uświetni obchody rocznicowe bitwy pod Arnhem. Bardzo zależało im na tym akcencie, ponieważ Polacy w tej bitwie odegrali ważną rolę.

Voytek Soko Sokolnicki: Zaproszenie na ten koncert było dla nas dużym zaskoczeniem i ogromną niespodzianką, nie zdawaliśmy sobie do końca sprawy z ogromu tego przedsięwzięcia, jak i jego rangi. Tym bardziej, że jak się później dowiedzieliśmy, pod uwagę były brane naprawdę duże nazwiska polskich artystów, a zdecydowano, że to my będziemy mieli przyjemności i zaszczyt uświetnić to widowisko. Uważam, że świetnie się wpasowaliśmy w to miejsce z takim naszym „patosem”.

Mikołaj Adamczyk, Voytek Soko Sokolnickii Miłosz Gałaj, czyli TreVoci

Skoro o patosie mowa – po raz pierwszy w długiej historii obchodów rocznicowych na Bridge to Liberation pojawił się polski zespół. Jaki utwór wykonaliście?

Miłosz Gałaj: Wykonaliśmy Youraise me upRolfa Løvlanda – jeden z naszych ulubionych utworów – emocjonalny, z przesłaniem. Z jednej strony natchniony, a z drugiej sam tchnie ducha.

M.A.: Całe to wydarzenie jest bardzo mocno reżyserowane. Wyświetlono filmy, wyjątkowo poruszające, pokazano historie zwykłych ludzi, którzy stanęli w obliczu niewyobrażalnej tragedii, jaką jest wojna. I choć bitwa o Arnhem była bitwą przegraną, większość walczących po stronie aliantów zginęła – była dla wielu moralnym zwycięstwem. Pokazała, jak ważne jest być zjednoczonym.

V.S.: Kiedy pojawiła się propozycja zaśpiewania na tym koncercie, w ogóle się nie zastanawialiśmy, wiedzieliśmy, że chcemy wziąć w tym udział. Ale dopiero gdyprzyjechaliśmy do Holandii, kiedy zagłębiliśmy się w tę historię, poczuliśmy się wyjątkowo, poczuliśmy swoją polskość. Zrozumieliśmy, jak ważne było to, co zrobili polscy spadochroniarze i rozpierała nas duma.

Mikołaj Adamczyk, Voytek Soko Sokolnickii Miłosz Gałaj, czyli TreVoci

Bridge to Liberation to wydarzenie na masową skalę. Na żywo oglądało je dwadzieścia dwa tysiące widzów, było również transmitowane przez holenderską telewizję. Powiedzcie, z kim występowaliście na scenie?

M.A.: Chyba takim najbardziej znanym dla nas był zespól Wet WetWet.Pojawiło się oczywiście sporo holenderskich gwiazd. AndreHazes, Romy Monteiro, porównywana z Whitney Houston, a my sami mieliśmy przyjemność wystąpić z towarzyszeniem Arnhem PhilharmonicOrchestra pod kierownictwem muzycznym Per-Otta Johanssona.

Najbardziej wzruszający moment?

M.A.: Przed samym naszym wyjściem na scenę wyświetlono archiwalne zdjęcia i filmy, pokazujące naszych polskich spadochroniarzy a tuż po naszym występie na ogromnym telebimie ukazał się zachód słońca i dłoń uniesiona w geście zwycięstwa, solidarności i pokoju. Poczuliśmy się wyjątkowo. Zresztą przez cały nasz wyjazd spotykaliśmy się z niesamowitą życzliwością ze strony Holendrów.

Mikołaj Adamczyk, Voytek Soko Sokolnickii Miłosz Gałaj, czyli TreVoci

Motto widowiska Bridge to Liberation brzmi „To wydarzenie jest prawdziwym doświadczeniem. Przychodzi do ciebie na wszystkie możliwe sposoby, i jest czymś więcej niż tylko koncertem”. A czym było ono dla Was?

M.A.:Poruszyło mnie, że na widowni zasiadło dwadzieścia dwa tysiące osób, niezależnie od wieku. Przyszli tam nie po to, aby pielęgnować w sobie jakąś martyrologię, ale cieszyć się z tego, że żyją w wolnym od wojen świecie. Przyszli tam podziękować tym ludziom, którzy o tę wolność walczyli, również nam, Polakom. Czuliśmy się ważną częścią historii obcego narodu. Tak właśnie powinien wyglądać patriotyzm. A już wyjątkowo poruszyła mnie niemiecka wokalistka, która cały koncert oglądała te straszne obrazy, obrazy swoich rodaków w roli najeźdźców, myślałem „Boże, co ona musi teraz mieć w głowie” – z jednej strony odpowiedzialność narodu, ale z drugiej: odpowiedzialność człowieka – czy ona jest winna zbrodniom swojego kraju? Nie wydaje mi się. Zaśpiewała finałowy utwór – co było majstersztykiem ze strony organizatorów.

V.S.: Do mnie dopierona miejscu dotarło, że stoję w historycznym miejscu. Pod tym pięknym, kolorowym dzisiaj mostem, wyobraziłem sobie, jak był rujnowany, jak ci ludzie tam ginęli – a ja dzisiaj mogę tam stać jako wolny człowiek, zaczynam doceniać to ogromne poświęcenie i strasznie im współczuję, że ktoś w ogóle dopuścił do takiej sytuacji. Stojąc tam, miałem łzy w oczach i mówiłem sobie „skup się – musisz zaśpiewać”. Sam jestem ogromnym zwolennikiem wolności, jestem liberalny i otwarty na świat i uważam, że wszelkie budowanie murów i podziałów między ludźmi nie powinno mieć miejsca. Jednocześnie należy pamiętać o historii, gdyż może nas ona ustrzec przed popełnieniem tych samych błędów. A jeśli poprzez sztukę czy kulturę możemy spowodować, że o niej nie zapomnimy, to życzyłbym sobie tylko więcej takich przedsięwzięć.

M.G.: Ja przede wszystkim spojrzałem trochę z innej perspektywy na II wojnę światową. Jesteśmy przyzwyczajeni do patrzenia na nią z punktu widzenia naszego kraju, naszego narodu. A przecież to była tragedia wielu innych krajów. Sam koncert napełnił mnie ogromną nadzieją, że tak ogromna tragedia, tyle straconych żyć, upamiętniamy w tak piękny sposób, stała się przyczynkiem do celebrowania wolności i zjednoczenia. Zjednoczenia, ale przede wszystkim wdzięczności za to, co dzisiaj mamy. Za wolność, za pokój. To dało się odczuć.

Mikołaj Adamczyk, Voytek Soko Sokolnickii Miłosz Gałaj, czyli TreVoci
Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA

Może cię zainteresować:

Mikołaj Adamczyk, Voytek Soko Sokolnickii Miłosz Gałaj, czyli TreVoci
REKLAMA
REKLAMA

Cecylia Matysik – Ignyś | Zdeterminowana, aby grać na… harfie

Współpracowała z wybitnymi artystami polskiej sceny muzycznej, takimi jak: Zbigniew Wodecki, Edyta Górniak, Leszek Możdżer, Grażyna Brodzińska, Beata Rybotycka etc. Cecylia Matysik-Ignyś, poznańska harfistka, z uporem i konsekwencją wyznaczała swoją zawodową ścieżkę, dokonując niełatwych wyborów. Każda historia jej życia wybrzmiewa jak love story – miłość do muzyki, rodziny i harfy


Współpracowała z wybitnymi artystami polskiej sceny muzycznej, takimi jak: Zbigniew Wodecki, Edyta Górniak, Leszek Możdżer, Grażyna Brodzińska, Beata Rybotycka etc. Cecylia Matysik-Ignyś, poznańska harfistka, z uporem i konsekwencją wyznaczała swoją zawodową ścieżkę, dokonując niełatwych wyborów. Każda historia jej życia wybrzmiewa jak love story – miłość do muzyki, rodziny i harfy – podczas słuchania której można się powzruszać.. Kobieta-skarb z mnóstwem zalet i talentów.

Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: Zdjęcia: La Petite-Photo – Joanna Muszyńska

Cecylio, czy Ty znasz powód, dlaczego Twoi rodzice wybrali takie imię dla swojego dziecka?

CECYLIA MATYSIK-IGNYŚ: Wybór mojego imienia to jest cały ciąg przyczynowo-skutkowy i muzyka z love story w tle. (śmiech) Odgórnie zostałam zaprojektowana i – w pozytywnym tego słowa znaczeniu – skazana na muzykę. Moi rodzice nie byli wykształconymi muzykami, pracowali w kompletnie innych branżach. Brali ślub jeszcze przed soborem watykańskim II, w 1961 roku, w małej miejscowości Sulechów. Oczekiwano potomstwa, a tu wystąpił problem. Diagnostyka medyczna w zakresie ginekologii była wówczas w powijakach, ale żeby zgłębić temat i trafić na specjalistów rodzice przeprowadzili się do Poznania. Pracowali od 8 do 16 i popołudnia mieli wolne, a że obydwoje kochali muzykę zapisali się do chóru parafialnego „Don Bosco” u salezjanów na Winogradach; to był 1978 rok. Salezjanin, który ten chór prowadził, zaproponował wyjazd do Rzymu w 1980 roku i występ przed papieżem Janem Pawłem II. Jednym z punktów programu, oprócz zwiedzania Paryża, była wizyta w katakumbach świętego Kaliksta w Rzymie, tam gdzie jest grób świętej Cecylii, patronki muzyki, organistów, kompozytorów i chórów. Ksiądz Bronek, założyciel poznańskiego chóru „Don Bosco”, zainicjował śpiew przy miejscu znalezienia ciała świętej Cecylii. Po odśpiewaniu pieśni moja mama zapytała taty „o czym sobie pomyślałeś?”. A on na to: „szkoda, że nie mamy córki, bo dalibyśmy jej na imię Cecylia.” I wyobraź sobie, że rok od tego wyjazdu, moja mama zaczęła mnie rodzić 22 listopada 1981 roku, w dzień świętej Cecylii. Po 20 latach małżeństwa moi rodzice doczekali się potomstwa. Była wielka euforia i szczęście. Więc jak mogłabym nie otrzymać tego imienia? Rodzice śpiewali również w radio watykańskim, a także w 1979 roku w Krakowie, podczas pamiętnych odwiedzin papieża Polaka. Moja mama zawsze uważała, że zarówno wstawiennictwo św. Cecylii, jak i działanie Jana Pawła II pomogły jej cieszyć się macierzyństwem. To był naprawdę cud. Taka kooperacja dwóch świętych. (śmiech)

W świat muzyki naturalnie wciągnęli Cię rodzice?

Tak, zaczęłam z nimi chodzić na próby chóru, przesiąkałam muzyką od najmłodszych lat. Moi rodzice nie szykowali mi przyszłości muzycznej, absolutnie nie. Po prostu pragnęli zaszczepić we mnie pasję do muzyki i to im się znakomicie udało. (śmiech)

Współpracowała z wybitnymi artystami polskiej sceny muzycznej, takimi jak: Zbigniew Wodecki, Edyta Górniak, Leszek Możdżer, Grażyna Brodzińska, Beata Rybotycka etc. Cecylia Matysik-Ignyś, poznańska harfistka, z uporem i konsekwencją wyznaczała swoją zawodową ścieżkę, dokonując niełatwych wyborów. Każda historia jej życia wybrzmiewa jak love story – miłość do muzyki, rodziny i harfy

Czyli nie byłaś zmuszana do gry na instrumencie jak to obecnie ma miejsce – gdy dzieci spełniają ambicje i marzenia rodziców?

Od samego początku to ja chciałam iść do szkoły muzycznej I stopnia, a mama widziała mnie w klasie sportowej naszej osiedlowej podstawówki. (śmiech) Pokochałam muzykę, zaangażowałam się w lekcje prowadzone w CK Zamek. Rodzice nie pokładali wielkich nadziei, że dostanę się do prestiżowej szkoły podstawowej przy ul. Solnej, aby kształcić się muzycznie. Oni nie znali nut, nie wspierali mnie technicznie ani merytorycznie, mogli jedynie ze mną pośpiewać jak to w chórze amatorskim. A jednak moje nazwisko było jednym z pierwszych na liście przyjętych, w co nie dowierzali. (śmiech) Dostałam się na fortepian, choć czułam już jako małe dziecko, że to nie będzie mój instrument. Męczyłam się, ćwicząc na fortepianie. Gdy kończyła się szkoła podstawowa, w 8 klasie nastąpił przełom w moim życiu – to jest jak z zakochaniem (śmiech), po prostu nie da się tego wytłumaczyć. Wpadła mi na myśl harfa, której nie było w ówczesnej podstawówce. Skierowano mnie na rozmowę do profesor Katarzyny Staniewicz-Wasiółki, która dojeżdżała raz w tygodniu z Warszawy do jednej dziewczyny w Poznaniu, aby ją uczyć gry na harfie. Jako nastolatka byłam bardzo zdeterminowana i uparta (śmiech), a ona widziała moje podejście i zaproponowała mi lekcje półroczne w drugim semestrze 8 klasy. Mówiąc nieskromnie (śmiech), profesor była zachwycona moim zaangażowaniem. Widziała jak kocham grę na harfie, jak szybko robię postępy. Szybciej też realizowałam program nauczania, co finalnie zaprocentowało i znalazłam się w 1 klasie liceum, grając już na wymarzonym instrumencie – na harfie. Przez 4 lata zrobiłam standardowe 6 lat, z moim uporem już przed 7 rano byłam w szkole, od godz. 7 do 8 ćwiczyłam, potem od 8 do 14 szłam na lekcje, następnie jechałam do domu na obiad i wracałam do szkoły popołudniem, żeby od godz. 16 do 20 ponownie ćwiczyć. Byłam kompletnie zakręcona na punkcie muzyki, gry na harfie, doskonalenia swoich umiejętności.

Poza dwoma cechami charakteru, o których wspomniałaś, czyli poza uporem i determinacją, co Ci jeszcze w życiu pomaga? Jakie zalety Twego usposobienia?

Pomimo artystycznej duszy jestem osobą poukładaną, konkretną, punktualną. Dotrzymuję i pilnuję terminów i nie rzucam słów na przysłowiowy wiatr. To przydaje mi się i w świecie muzyki, ale też w biznesie prowadzonym wraz z mężem. Osoby, które mnie znają, wiedzą, że przed jakimkolwiek występem jestem dużo wcześniej – chociażby, aby ustawić moją ukochaną harfę, która jest instrumentem chimerycznym. Ponadto gra na harfie wymaga systematyczności, dokładności i zaangażowania.

Chimeryczna harfa? Cóż to znaczy?

Bardzo szybko reaguje na zmianę temperatury, wilgotności, to jest przecież drewno, a struny ma w większości flaczane, które reagują na zmiany ciśnienia. Nie lubi przeciągów.
Lewa ręka to w harfie zazwyczaj akompaniament, a prawa ręka prowadzi melodię – co jest bardzo mylące dla niektórych kompozytorów, którzy traktują pisanie na harfę w sposób fortepianowy. Często mamy przez takie podejście do instrumentu nie lada wyzwania – trudności. Harfiści oprócz strun mają jeszcze na dole siedem pedałów, którymi zmieniają wysokość dźwięków. Grający na fortepianie mają białe i czarne klawisze, a dla nas białymi klawiszami są właśnie struny, a czarnymi klawiszami są pedały, gramy więc i rękoma, i nogami.

Aktualnie na jakiej grasz?

Na harfie włoskiej marki SALVI. W szkole miałam do dyspozycji złej jakości harfę, rosyjskiej produkcji. Ona była do użytku innych osób, stąd jej stan. Moja profesor zawsze powtarzała „jak nauczysz się grać na gorszej jakości instrumencie, to w przyszłości będzie ci dużo łatwiej”.

Czy po latach spędzonych w liceum nastąpił dalszy ciąg edukacji gry na harfie?

Celująco zdałam egzamin kończący liceum i dostałam się na Akademię Muzyczną w Poznaniu. Od samego początku wiedziałam, że chcę tu zostać. Nawet nie aplikowałam na inne wyższe uczelnie. Poznań to moje miasto, tu jest moje serce. Ponadto miałam wspaniałą nauczycielkę prof. Katarzynę Staniewicz-Wasiółkę, która poza lekcjami udzielanymi mi w liceum, prowadziła również zajęcia na poznańskiej uczelni wyższej. Nie musiałam więc kogoś innego szukać. To zupełnie co innego jeździć na warsztaty doszkalające do profesorów, aby sprawdzić swoje umiejętności, a co innego mieć jedną prowadzącą osobę, od której możesz się wielu rzeczy nauczyć. Choć ja miałam to szczęście, mając nauczyciela prowadzącego, który mnie nie ograniczał i nie zamykał na siebie, wprost przeciwnie – pozwalał korzystać z doświadczeń innych znakomitych artystów muzyków. Dlatego jeździłam np.: do pani Elżbiety Szmyt, Polki, która wykłada w Bloomington, w Stanach Zjednoczonych. Ona przylatywała do Warszawy i tam przy ul. Miodowej uczestniczyłam w licznych kursach przez nią prowadzonych. Nierzadko prowadziła te kursy wraz z amerykańską harfistką – Susann McDonald, spotkania zatem były międzynarodowe.

1D6A8702

Początki studiów to ciężki okres w życiu, zaczyna się wówczas nowy etap. Ale dla Ciebie to był bardzo ciężki czas, wręcz traumatyczny…

Tak, to prawda. Będąc na pierwszym roku studiów na Akademii Muzycznej im. Ignacego Jana Paderewskiego, mnie i moją mamę potrącił autobus, w Poznaniu, na przejściu dla pieszych. Kierowcy nie chciało się czekać i zaczął wyprzedzać na ciągłej linii. Zdarzyło się to tuż przed moim pierwszym egzaminem półrocznym. Ja miałam złamaną rękę, złamany nos, zdartą skórę z twarzy oraz tak bardzo opuchnięte lewe oko, że widziałam tylko prawym – ale to nie wszystko. Najgorsze, co mnie spotkało to to, że moja mama zmarła po tygodniu walki o życie w szpitalu… Tak brzemienny w skutkach wypadek spowodował u mnie lawinę myśli – zadręczałam się czy dam radę na studiach, czy może lepiej będzie się poddać…Na szczęście złamanie ręki nie miałam w nadgarstku, tylko ciut przed. Jeśli byłby to nadgarstek, mogłabym już pożegnać się z moimi marzeniami gry na harfie i wszystkie lata nauki zostałyby przekreślone. To był 2001 rok. Zanim doszłam do siebie, minęło sporo czasu… Jestem ogromnie wdzięczna mojej profesor Katarzynie Staniewicz-Wasiółce, od której miałam ogromne wsparcie. Uruchomiła całą Akademię Muzyczną, zorganizowała zebranie na mój temat. Wykładowcy – w ramach regulaminu uczelni – zaliczyli mi jeden egzamin bez grania, to ma zasadność, gdy zdarzają się sytuacje losowe, a mnie to w pełni dotyczyło. Wtedy jeszcze żył profesor Jarosław Mianowski, miał z moją grupą historię muzyki, niesamowity człowiek, niesamowity wykładowca, muzykolog. Wspierał mnie, dał mi możliwość nieuczestniczenia w zajęciach. Powiedział, abym brała od studentów notatki i przyszła tylko na egzamin końcowy. Tak mnie ujął swoją postawą, dobrocią i zrozumieniem, że uczęszczałam do niego na wszystkie zajęcia! Jako jedna z dwóch dziewczyn miałam 5 na zakończenie.
Trauma po śmierci mamy, a z drugiej strony egzaminy kończące pierwszy rok studiów. To było naprawdę bardzo trudne, wręcz tragiczne. Jednak moja profesor dobrała mi taki repertuar, który odciążył lewą rękę. W ten sposób szybko odzyskałam sprawność manualną. Te właściwie dopasowane kompozycje pomogły mi zdać egzamin wieńczący pierwszy rok studiów. Gra była dla mnie pewnego rodzaju terapią.

Wspomniałaś o utworach. Jakie można wykonywać na harfie? I jakie najbardziej lubisz grać?

Jeszcze przed wypadkiem grałam zarówno w operze, jak i w filharmonii jako harfistka. Ponadto mam też za sobą dużo koncertów jako muzyk sesyjny – dzięki temu mój repertuar aktualnie jest bardzo bogaty i urozmaicony. Uwielbiam Bacha, gdy wykonuję go na harfie, ale jak przed laty grałam jego utwory na fortepianie, nie przepadałam za nimi. Odkryłam więc Bacha na harfie. (śmiech) Bardzo też lubię występować w duecie z fletem czy skrzypcami. Według mnie duet harfa i flet jest najpiękniejszy.
W instytucjach kultury niewątpliwie przeważa muzyka klasyczna, natomiast gdy jestem zapraszana na eventy, konferencje czy sympozja, aby graniem uświetnić wieczór – wówczas wybieram lżejszy repertuar, chociażby muzykę filmową, którą bardzo cenię i lubię wykonywać. Gdy uczestniczę w rodzinnych uroczystościach, typu śluby, urodziny, jubileusze, chrzciny, również dostosowuję utwory do okoliczności i zawsze staram się, aby dobór kompozycji był przeróżny. Bardzo sobie cenię współpracę z poznańskim, wybitnym dyrygentem, pedagogiem Akademii Muzycznej w Poznaniu, profesorem Marcinem Sompolińskim, którego darzę wielkim szacunkiem i sympatią. Dzięki niemu miałam przyjemność grać wiele koncertów z Orkiestrą Collegium F. W tym wyjątkowy i bardzo przejmujący projekt „Music in Death Camps” prezentowany w Polsce, Niemczech oraz Izraelu w 2012 r.

Masz mnóstwo propozycji współpracy, zarówno koncertów od znakomitych artystów czy instytucji, jak również zaprzyjaźnionych osób. Jak to wszystko organizujesz?

Po prostu dokonuję wyboru, zwyczajnej selekcji, w czym chcę i mogę uczestniczyć. Nie da się idealnie, na 100% połączyć wszystkiego: życia rodzinnego, biznesowego oraz pasji muzycznej. Trzeba z rozmysłem z czegoś rezygnować. Aktualnie wybieram dla siebie uroczystości bardziej kameralne. Preferuję mniejsze grono, bo widzę wówczas jak słuchacze przeżywają koncert. Choć gram też podczas większych imprez, stricte firmowych, np. na sympozjach, konferencjach, na które przychodzą ludzie z branży medycznej, farmaceutycznej. Cyklicznie zapraszana byłam na eventy aranżowane przez jedną z firm kosmetycznych – wtedy na tego rodzaju spotkania staram się dobrać repertuar bardziej współczesny, muzykę filmową czy musicalową.

Czy na harfie można zagrać wszystko?

Jeśli jest to dobrze opracowane, przygotowane – to myślę że tak. Również sama staram się aranżować utwory, które goście chcą usłyszeć, bo znam specyfikę tego instrumentu. Nie w ilości nut, tylko w jakości ich podania jest wartość. Nie lubię hałasu w muzyce. Uwielbiam subtelność wykonań, kiedy utwór jest zaprezentowany w wysublimowany, elegancki i delikatny sposób, aby zachęcić do refleksji – takie są przecież cudowne kompozycje np.: Wojciecha Kilara czy Henryka Góreckiego. Minimum dźwięków, ale one są tak doskonale słyszalne, przebijają się przez orkiestrę i mają kompletnie inny wymiar.

Cecylia Matysik - Ignyś

Harfa to niemały instrument, a musisz go przewozić w różne miejsca…

Uwielbiam to, bo wówczas spędzam czas z moim mężem. On mi towarzyszy, pakuje harfę do dużego samochodu i jeździ ze mną po Polsce (Kraków, Warszawa, Gdańsk), ale i dalej… Francja, Niemcy, Włochy… Jest moim nosicielem harfy. (śmiech) W zeszłym roku otrzymałam np. zaproszenie aby uświetnić muzyką na harfie ślub w Berlinie – takie podróże najbardziej lubię, gdy łączę moją pracę ze zwiedzaniem ciekawych miejsc, delektowaniem się pysznym jedzeniem i widokami oraz gdy mogę z mężem wybrać się do kawiarenki czy na kolację we dwoje.

Oprócz sztuki, muzyki, wzniosłej formy życia, stąpasz twardo po ziemi, będąc wraz z mężem wspólniczką firmy ARCO Development, która rozbudowuje pobliskie miejscowości, nieopodal Poznania. Czy w biznesie przydaje Ci się talent artystyczny?

Uwielbiam przenikanie się sztuki i biznesu, może to śmiało zabrzmi, ale dla mnie jedno bez drugiego nie istnieje. Patrząc na rozwój sztuki w różnych epokach i dziejach, wtedy też przecież byli mecenasi kultury, ci wszyscy, którzy wspierali talenty. Teraz też takie osoby są niezbędne…
Stworzyliśmy z mężem firmę, właśnie jako połączenie tych dwóch sfer naszego życia, biznesu i sztuki. Nawet jest wytłumaczenie słowa „arco”, które w języku włoskim oznacza łuk. Dla nas to łuk będący spoiwem pomiędzy muzyką a branżą budowlaną. ARCO łączy nas obydwoje, my jesteśmy jednością i dzięki tym dwóm światom przenikają się nasze uczucia, pasje i doświadczenia.
Pomimo duszy artystycznej i mojej nadwrażliwości, jestem osobą bardzo poukładaną, trzymającą się terminów – o czy już wspomniałam. Szkoła muzyczna nauczyła mnie dyscypliny, której obecnie ludziom bardzo brakuje. Spełniam się i realizuję na wielu płaszczyznach, jako: aktywna harfistka, matka trójki synów, żona, ale i bizneswomen. Prowadzę marketing w firmie ARCO Development. U mnie to wszystko wychodzi jakoś naturalnie…

Poza wspólnymi wyjazdami z mężem, gdy łączysz pracę harfistki z odpoczynkiem, jakie momenty cenisz najbardziej?

Fantastyczne i wyczekiwane są dla mnie niedziele, wtedy celebrujemy wspólny rodzinny czas. Powoli, bez biegania. W soboty często pracujemy – za mną właśnie koncerty i projekty przygotowane wspólnie z Teatrem Muzycznym w Poznaniu. Zatem niedzielne śniadania, gdy nasz najstarszy syn przygotowuje jajecznicę na boczku, i długie chodzenie w piżamach są takim czasem wytchnienia po całym tygodniu obowiązków, dopinania terminów. Pęd tygodnia staramy się więc wyważyć niedzielnym nieśpiesznym czasem. Naprawdę kocham moją pracę, daje mi ona mnóstwo satysfakcji. Ale najbardziej kocham moich najbliższych i wspólny czas z nimi. Z mężem znamy się ponad 20 lat, zawsze mnie wspierał i motywował we wszystkich działaniach muzycznych i nowych projektach – i to jest niezmienne po dziś dzień. Co ogromnie doceniam i szanuję w tym szalonym tempie życia…

Zaczynając muzyką, zakończymy muzycznym marzeniem… Gdzie chciałabyś zagrać koncert na harfie?

Ostatnio dzieje się tak wiele wspaniałych rzeczy, spotkań, których kompletnie nie planowałam i nawet o nich nie marzyłam. W sumie jest jeszcze kilka takich miejsc… ale tak najbardziej to chciałabym zagrać koncert w Rzymie dla Polonii. Może kiedyś się spełni…

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
Współpracowała z wybitnymi artystami polskiej sceny muzycznej, takimi jak: Zbigniew Wodecki, Edyta Górniak, Leszek Możdżer, Grażyna Brodzińska, Beata Rybotycka etc. Cecylia Matysik-Ignyś, poznańska harfistka, z uporem i konsekwencją wyznaczała swoją zawodową ścieżkę, dokonując niełatwych wyborów. Każda historia jej życia wybrzmiewa jak love story – miłość do muzyki, rodziny i harfy
REKLAMA
REKLAMA