O jeden most za daleko

Mikołaj Adamczyk, Voytek Soko Sokolnickii Miłosz Gałaj, czyli TreVoci

Kiedy we wrześniu 1944 roku wojska aliantów, w tym 1 Samodzielna Brygada Spadochronowa pod dowództwem generała brygady Stanisława Sosabowskiego, przeprowadziły nieudaną próbę wyzwolenia północnej Holandii spod okupacji nazistowskich Niemiec, nikt nie myślał o tym, że 75 lat później na moście w Arnhem spotkają się przedstawiciele wszystkich biorących w bitwie narodów i ponad podziałami wezmą udział w koncercie, które jest czymś więcej niż tylko muzycznym show. Także i Polacy dorzucili do niego swoją cegiełkę. Mikołaj Adamczyk, Voytek Soko Sokolnickii Miłosz Gałaj, czyli TreVoci, wzięli udział w tej pięknej lekcji braterstwa, bohaterstwa i wolności.

Wróciliście właśnie z Holandii. Powiedzcie proszę, jak się to się stało, że zagraliście na jednym z ważniejszych koncertów prowolnościowych Bridge to Liberation, upamiętniających bardzo ważną bitwę II wojny światowej – bitwę o Arnhem?

Mikołaj Adamczyk: Na początku był telefon z ambasady.Skontaktowała się z namiNataliaZweekhorst, pracująca w ambasadzie Holandii w Hadze, która na polecenie ambasadora miała znaleźć jakiś polski zespół, który uświetni obchody rocznicowe bitwy pod Arnhem. Bardzo zależało im na tym akcencie, ponieważ Polacy w tej bitwie odegrali ważną rolę.

Voytek Soko Sokolnicki: Zaproszenie na ten koncert było dla nas dużym zaskoczeniem i ogromną niespodzianką, nie zdawaliśmy sobie do końca sprawy z ogromu tego przedsięwzięcia, jak i jego rangi. Tym bardziej, że jak się później dowiedzieliśmy, pod uwagę były brane naprawdę duże nazwiska polskich artystów, a zdecydowano, że to my będziemy mieli przyjemności i zaszczyt uświetnić to widowisko. Uważam, że świetnie się wpasowaliśmy w to miejsce z takim naszym „patosem”.

Mikołaj Adamczyk, Voytek Soko Sokolnickii Miłosz Gałaj, czyli TreVoci

Skoro o patosie mowa – po raz pierwszy w długiej historii obchodów rocznicowych na Bridge to Liberation pojawił się polski zespół. Jaki utwór wykonaliście?

Miłosz Gałaj: Wykonaliśmy Youraise me upRolfa Løvlanda – jeden z naszych ulubionych utworów – emocjonalny, z przesłaniem. Z jednej strony natchniony, a z drugiej sam tchnie ducha.

M.A.: Całe to wydarzenie jest bardzo mocno reżyserowane. Wyświetlono filmy, wyjątkowo poruszające, pokazano historie zwykłych ludzi, którzy stanęli w obliczu niewyobrażalnej tragedii, jaką jest wojna. I choć bitwa o Arnhem była bitwą przegraną, większość walczących po stronie aliantów zginęła – była dla wielu moralnym zwycięstwem. Pokazała, jak ważne jest być zjednoczonym.

V.S.: Kiedy pojawiła się propozycja zaśpiewania na tym koncercie, w ogóle się nie zastanawialiśmy, wiedzieliśmy, że chcemy wziąć w tym udział. Ale dopiero gdyprzyjechaliśmy do Holandii, kiedy zagłębiliśmy się w tę historię, poczuliśmy się wyjątkowo, poczuliśmy swoją polskość. Zrozumieliśmy, jak ważne było to, co zrobili polscy spadochroniarze i rozpierała nas duma.

Mikołaj Adamczyk, Voytek Soko Sokolnickii Miłosz Gałaj, czyli TreVoci

Bridge to Liberation to wydarzenie na masową skalę. Na żywo oglądało je dwadzieścia dwa tysiące widzów, było również transmitowane przez holenderską telewizję. Powiedzcie, z kim występowaliście na scenie?

M.A.: Chyba takim najbardziej znanym dla nas był zespól Wet WetWet.Pojawiło się oczywiście sporo holenderskich gwiazd. AndreHazes, Romy Monteiro, porównywana z Whitney Houston, a my sami mieliśmy przyjemność wystąpić z towarzyszeniem Arnhem PhilharmonicOrchestra pod kierownictwem muzycznym Per-Otta Johanssona.

Najbardziej wzruszający moment?

M.A.: Przed samym naszym wyjściem na scenę wyświetlono archiwalne zdjęcia i filmy, pokazujące naszych polskich spadochroniarzy a tuż po naszym występie na ogromnym telebimie ukazał się zachód słońca i dłoń uniesiona w geście zwycięstwa, solidarności i pokoju. Poczuliśmy się wyjątkowo. Zresztą przez cały nasz wyjazd spotykaliśmy się z niesamowitą życzliwością ze strony Holendrów.

Mikołaj Adamczyk, Voytek Soko Sokolnickii Miłosz Gałaj, czyli TreVoci

Motto widowiska Bridge to Liberation brzmi „To wydarzenie jest prawdziwym doświadczeniem. Przychodzi do ciebie na wszystkie możliwe sposoby, i jest czymś więcej niż tylko koncertem”. A czym było ono dla Was?

M.A.:Poruszyło mnie, że na widowni zasiadło dwadzieścia dwa tysiące osób, niezależnie od wieku. Przyszli tam nie po to, aby pielęgnować w sobie jakąś martyrologię, ale cieszyć się z tego, że żyją w wolnym od wojen świecie. Przyszli tam podziękować tym ludziom, którzy o tę wolność walczyli, również nam, Polakom. Czuliśmy się ważną częścią historii obcego narodu. Tak właśnie powinien wyglądać patriotyzm. A już wyjątkowo poruszyła mnie niemiecka wokalistka, która cały koncert oglądała te straszne obrazy, obrazy swoich rodaków w roli najeźdźców, myślałem „Boże, co ona musi teraz mieć w głowie” – z jednej strony odpowiedzialność narodu, ale z drugiej: odpowiedzialność człowieka – czy ona jest winna zbrodniom swojego kraju? Nie wydaje mi się. Zaśpiewała finałowy utwór – co było majstersztykiem ze strony organizatorów.

V.S.: Do mnie dopierona miejscu dotarło, że stoję w historycznym miejscu. Pod tym pięknym, kolorowym dzisiaj mostem, wyobraziłem sobie, jak był rujnowany, jak ci ludzie tam ginęli – a ja dzisiaj mogę tam stać jako wolny człowiek, zaczynam doceniać to ogromne poświęcenie i strasznie im współczuję, że ktoś w ogóle dopuścił do takiej sytuacji. Stojąc tam, miałem łzy w oczach i mówiłem sobie „skup się – musisz zaśpiewać”. Sam jestem ogromnym zwolennikiem wolności, jestem liberalny i otwarty na świat i uważam, że wszelkie budowanie murów i podziałów między ludźmi nie powinno mieć miejsca. Jednocześnie należy pamiętać o historii, gdyż może nas ona ustrzec przed popełnieniem tych samych błędów. A jeśli poprzez sztukę czy kulturę możemy spowodować, że o niej nie zapomnimy, to życzyłbym sobie tylko więcej takich przedsięwzięć.

M.G.: Ja przede wszystkim spojrzałem trochę z innej perspektywy na II wojnę światową. Jesteśmy przyzwyczajeni do patrzenia na nią z punktu widzenia naszego kraju, naszego narodu. A przecież to była tragedia wielu innych krajów. Sam koncert napełnił mnie ogromną nadzieją, że tak ogromna tragedia, tyle straconych żyć, upamiętniamy w tak piękny sposób, stała się przyczynkiem do celebrowania wolności i zjednoczenia. Zjednoczenia, ale przede wszystkim wdzięczności za to, co dzisiaj mamy. Za wolność, za pokój. To dało się odczuć.

Mikołaj Adamczyk, Voytek Soko Sokolnickii Miłosz Gałaj, czyli TreVoci
Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA

Może cię zainteresować:

Mikołaj Adamczyk, Voytek Soko Sokolnickii Miłosz Gałaj, czyli TreVoci
REKLAMA
REKLAMA

NATALIA ŚWIERCZYŃSKA | I LOVE SINATRA

Artykuł przeczytasz w: 16 min.
Natalia Świerczyńska

Często powtarza, że chciałaby żyć w latach 40. ub.w., bo to najpiękniejszy – według jej gustu – okres muzyczny. Jednak nie mając możliwości teleportacji, jej marzenie nie może się ziścić. I to dobrze dla nas, melomanów, bo możemy uczestniczyć w pięknych, sentymentalnych projektach Natalii Świerczyńskiej, która wraz ze swoim zespołem utalentowanych muzyków zabiera nas w podróż do minionych, ekscytujących lat, w których królował swing. Standardy jazzowe i piosenki z repertuaru legendarnego Franka Sinatry można usłyszeć w kobiecej aranżacji.

Rozmawia: Magdalena Ciesielska, Zdjęcia: Ksenia Shaushyshvili, Makijaż i włosy z sesji: Weronika Filas Zdjęcia z koncertu: Ewelina Jaśkowiak

W tym roku Twój projekt „I Love Sinatra” obchodzi jubileusz 10-lecia. Jak narodził się ten pomysł?

NATALIA ŚWIERCZYŃSKA: Projekt „I Love Sinatra” został stworzony na potrzeby festiwalu, na który dostałam zaproszenie. Miałam tam zaśpiewać w klimacie lat 40. ub.w., w klimacie pochodzącym z ery swingu. Był to Festiwal Rzeka Muzyki w Bydgoszczy i śpiewano podczas niego piosenki z repertuaru muzyki francuskiej, piosenki z lat 40-tych, aż do lat 90-tych, tak więc rozpiętość muzycznych reminiscencji była bardzo szeroka. Trzeba było wymyślić tytuł, który scali nam idealnie tematykę tego koncertu, szukałam więc z zespołem chwytliwego tematu i uznałam, że skoro odkąd pamiętam moim idolem był Frank Sinatra, to tytuł „I Love Sinatra” będzie idealny na tę okazję. I równocześnie zaprezentujemy nieco inną formą niż modne w owym czasie hołdy podkreślone projektami „Tribute to…”
Postawiłam na pierwszą myśl, gdyż według mnie innowacją i ciekawostką sceniczną było pokazanie jak kobieta zaprezentuje się w repertuarze Franka Sinatry i jakie to będzie wyzwanie artystyczne. Stworzyliśmy ten projekt tylko na potrzeby festiwalu w 5-osobowym składzie, z kolegami, z którymi do tej pory gram. (śmiech) Zaprezentowaliśmy nasz koncept i publiczność to chwyciła, występ festiwalowy spotkał się z ogromną sympatią i aplauzem, gdyż okazuje się, że Polacy znają i często słuchają Sinatrę. Nawet to młodsze pokolenie.

Koncert podczas festiwalu i co dalej…

Bardzo chciałam kontynuować ten rozpoczęty pomysł z repertuarem Sinatry oraz standardów jazzowych, ale wówczas byłam jeszcze na studiach na Akademii Muzycznej w Poznaniu, miałam wiele innych obowiązków i tak mój zapał trochę osłabł. Jednak gdy przyszła zima, sezon wigilii firmowych, a ja jako studentka dorabiałam sobie, śpiewając w klubach, podczas rozmaitych wydarzeń i uroczystości, temat Sinatry powrócił. Najczęściej repertuar obejmował kolędy, a ja nie do końca czułam się w nim. Śpiewałam wówczas i po polsku, i po angielsku, kolędy, piosenki świąteczne, pastorałki – to, czego publiczność oczekiwała. Postanowiłam jednak wrócić do projektu z Festiwalu Rzeka Muzyki i w tym okresie świąteczno-noworocznym zaczęłam prezentować scenicznie piosenki w ramach mojego nowego projektu „Winter Songs of Frank Sinatra”. Przygotowałam więc ofertę świątecznych występów pod szyldem Sinatry. Nagrałam wtedy dwa duety, jedną piosenkę z gitarzystą Dawidem Kostką oraz jedną z pianistą Mateuszem Urbaniakiem, w domowych warunkach. (śmiech) Niezawodna Ksenia Shaushyshvili – artystka wielu talentów, wokalistka, fotografka, aktorka oraz moja koleżanka ze studiów – zrobiła nam sesję zdjęciową. I do tej pory to moje pierwsze zdjęcie autorstwa Kseni znajdowało się na plakacie promującym „Winter Songs of Frank Sinatra”.

Wykonywanie tych premierowych duetów dało początek większej oprawie muzycznej. Nastąpił nieoczekiwany zbieg okoliczności. W jaki sposób trafiłaś na scenę z tym zimowym projektem?

Wtedy śpiewałam głównie lokalnie, dla przyjaciół, znajomych, ale po paru dniach od premiery naszych nagrań, które opublikowałam w sieci dostałam telefon od producenta wydarzeń teatralnych i koncertowych. Był to telefon z agencji koncertowej Sollus Entertainment z propozycją organizacji koncertu mojego autorskiego projektu „Winter Songs of Frank Sinatra”. Ucieszyłam się bardzo! Jednak nie wiedziałam na wstępie, że ten koncert ma być biletowany i że to ma być wielkie wydarzenie. Nie mogłam się już wycofać (śmiech), termin był ustalony. Producent zaoferował również, że rozbuduje moją sekcję jazzową i sekcję smyczków, dodatkowo że zapewni chór Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza podczas tego występu. 150 osób liczył sam chór, projekt gigantyczny, a my nawet nie mieliśmy gotowej żadnej poważnej aranżacji. (śmiech) Tak więc z jednej strony wielki zachwyt, a z drugiej – ogromna mobilizacja, aby sprostać oczekiwaniom. Na szybko z agencją zleciliśmy napisanie potrzebnych aranżacji, złożyliśmy ten projekt w dwa tygodnie i wtedy na przełomie grudnia i stycznia zagraliśmy „Winter Songs of Frank Sinatra” 6-krotnie w Auli UAM w Poznaniu. Tak bilety się sprzedały!
Po prostu zachwyciliście melomanów… i wciąż zachwycacie swoim talentem, energią sceniczną.
Gramy i występujemy z tym zimowym projektem już od 9 lat. I wciąż on cieszy się wielkim uznaniem. Zaliczyliśmy takie lata, że „Winter Songs…” graliśmy po 8 razy w jednym sezonie w Teatrze Muzycznym Roma w Warszawie. To był szczyt moich marzeń! I co warte podkreślenia, projekt nie miał wielkiej reklamy, po prostu był popyt na tego typu muzykę i powrót do dawnych pięknych lat… Połączenie nazwy, aranżacji, grafiki – zrobiło swoje, ludzie nam zaufali, zaczęli nas polecać i po kilka razy uczestniczyć w koncertach zimowych. I tak jest po dziś dzień.

Natalia Świerczyńska

Dzięki takiemu pozytywnemu odbiorowi Wasz skład się powiększył. Przypomnisz wszystkich utalentowanych mężczyzn, z którymi koncertujesz w ramach „Winter Songs of Frank Sinatra”?

Mam dwa równoległe składy. Jest 4-osobowa sekcja dęta i też 4-osobowa sekcja rytmiczna. Skład pierwotny, który zawsze jest brany pod uwagę w pierwszej kolejności, to: Michał Baranowski – fortepian, Dawid Kostka – gitara, Wojciech Judkowiak – kontrabas, Sebastian Skrzypek – perkusja, Tomasz Orłowski – trąbka, Dawid Tokłowicz – saksofon altowy, Karol Wieczorek – saksofon tenorowy i Piotr Banyś – puzon.
Ilość koncertów powoduje też pewne przetasowania zespołu i zmiany składu więc na tzw. zastępstwo współpracują z nami również inni muzycy, m.in. Mateusz Kaszuba, Michał Kaczmarczyk, Damian Kostka, Nikodem Kluczyński, Maksymilian Mińczykowski, Mateusz Brzostowski, Seweryn Graniasty, Marek Konarski czy Jan Chojnacki. Cieszę się ogromnie, że ten projekt łączy ze sobą na scenie od tylu lat tak wspaniałych muzyków. Pragnę podkreślić, że dołączył do nas gościnnie drugi wokalista – na wszystkie koncerty zimowe – Staszek Plewniak, który idealnie swoim głosem, talentem i osobowością wpisuje się w klimat lat 40. ub.w.

Pamiętasz, kiedy zaczęłaś słuchać piosenek Sinatry lub kiedy pierwszy raz usłyszałaś jego przebój?

Doskonale pamiętam, kiedy miałam 5 lat, usłyszałam w radio piosenkę. Było to w pokoju mojego dziadka, a ja na podłodze bawiłam się domkiem z zapałek. (śmiech) Usłyszałam i zamarłam. Wszystko odłożyłam i słuchałam z wielkim przejęciem. Tak mocno zapadł mi w pamięć ten moment, że po dziś dzień pamiętam, jaka była wówczas pora roku, w co byłam ubrana i jaki zapach unosił się w pokoju dziadka. Było południe, zabrzmiał hejnał z Wieży Mariackiej w 1 Programie Polskiego Radia i po tym hejnale nagle wybrzmiała piosenka „When I Fall in Love”. Nawet teraz, gdy rozmawiamy, na wspomnienie tego momentu się wzruszam… Bo wiem, że jako tak małe dziecko nie miałam jeszcze świadomości muzycznej ani rozwiniętej wiedzy na temat, co jest piękne, np. piękne, bo jest ambitne muzycznie lub gorsze, bo jest słabo zagrane. W ogóle nie miałam takiego rozeznania.
Bardzo chciałam po raz kolejny usłyszeć tę piosenkę, tylko nie umiałam powtórzyć rodzicom, o jaki utwór mi chodzi. Nie było wtedy możliwości sprawdzenia tytułu tak jak obecnie w aplikacji telefonu! (śmiech) Nie mogłam cofnąć audycji w radiu. Powiedziałam tylko rodzicom, że coś pięknego słyszałam. I na tym się to pierwsze oczarowanie skończyło…

Natalia Świerczyńska

Po pierwszym zachwycie przyszedł czas na szukanie tytułu?

Będąc 12-latką, wciąż nosiłam w sercu i w pamięci to muzyczne przeżycie z czasów dzieciństwa, ale wciąż nie wiedziałam, co to była za piosenka. Aż w któryś dzień w telewizji wyemitowano benefis pewnego aktora i podczas tego wydarzenia wystąpiła na scenie Małgorzata Kożuchowska, która zaśpiewała właśnie to moje „When I Fall in Love”. Jaka była moja radość, gdy na dole ekranu wyświetlił się napis z tytułem piosenki (śmiech) i wtedy napisałam sobie na ręce długopisem „When I Fall in Love”. Z tym tytułem poszłam do płytoteki, nie winylowej, tylko CD, i poprosiłam panią, aby wypożyczyła mi wszystkie płyty z tą piosenką. Otrzymałam wtedy informację, że rozsławił ten utwór Nat King Cole z jego córką Natalie Cole i że ma ich płytę. Pamiętam, że była też Ella Fitzgerald, Billie Holiday, Sarah Vaughan. Bardzo się „wkręciłam” w świat jazzu. Słuchałam tej muzyki bardzo dużo i po nitce do kłębka odnalazłam Sinatrę.

Dlaczego właśnie on, kobieciarz, mistrz sceny, uwiódł i Ciebie?

Zakochałam się w Sinatrze, w całokształcie jego osobowości, w nim jako człowieku, artyście, muzyku. Jeszcze jako nastolatka obejrzałam też dokument o jego życiu, karierze, jego wzlotach i upadkach i to jeszcze bardziej zaważyło na mojej fascynacji jego osobą. Zrobił na mnie piorunujące wrażenie. On, charyzmatyczna i barwna postać, która za życia obrosła legendą. Jego historia jest bardzo burzliwa, a on pozostał na wysokim poziomie klasy, którą miał, którą reprezentował. Z ręką na sercu mogę stwierdzić, że przepadłam w tym oczarowaniu i przesłuchałam wszystkie jego płyty. Zawsze lubiłam sobie podśpiewywać różne melodie których słuchałam, ale o wykonywaniu piosenek Franka Sinatry to nawet nie marzyłam. Nigdy bym nie wpadła na pomysł, że kiedyś będę mogła je wykonywać na koncertach. To jest naprawdę niesamowite i wzruszające jak to moje życie artystyczne się potoczyło.

Natalia Świerczyńska

Można stwierdzić, że poprzez miłość do piosenek Sinatry zafascynowałaś się jazzem?

Traktowałam ten repertuar jako cudowne piosenki do słuchania. Wówczas nie zajmowałam się jeszcze śpiewaniem. Czułam w tych wykonaniach Franka Sinatry wielką wolność. Byłam po szkole muzycznej, po klasyce, gdzie wszystko było w ramach, granicach, zasadach, a ja uświadomiłam sobie, że w jazzie jest inaczej – zapis nutowy różnił się od wykonania Sinatry czy Elli Fitzgerald. Próbowałam to sobie jako klasyk zapisać, ale bezskutecznie, bo to przecież muzyczny „feeling”, który może się wytworzyć tylko i wyłącznie podczas wspólnej pracy z muzykami, z którymi współtworzy się dany projekt.
Standardy, które powstawały w latach 30. i 40. ub.w. pochodziły w większości z musicali, które zahaczały o muzykę klasyczną, ale jazzmani przyjmowali te utwory, bo one były najbardziej rozsławione na Broadwayu, więc przerabiali na swoje wersje jazzowe. I w tych wersjach jazzowych była już większa dowolność niż w tych wersjach ze spektakli, z musicali. Mnie właśnie ten koloryt, ta niejednorodność zaczęła bardzo inspirować i fascynować.

Zapraszasz słuchaczy do podróży w odległe lata 40. ub.w., do magicznej muzycznej wędrówki – a wszystko widziane oczami kobiety.

Staram się opowiadać swoim językiem piękny tekst. Nigdy nie chciałam kopiować Sinatry, bo nawet by mi się nie udało. Tu nie chodzi o naśladowanie, tylko o inspirowanie się tak wielką i charyzmatyczną osobowością, jaką był Frank Sinatra. Dla mnie legenda i ikona stylu.

Dlaczego tak młoda osoba, jak Ty, przed laty zaczęłaś mierzyć się z muzyką lat 40.ub.w.? Co Cię w tym klimacie urzekło?

Dla mnie lata 40. ub.w. w kulturze, w muzyce, to najpiękniejszy okres. Bardzo chciałabym przenieść się w tamte lata, chociaż na jeden dzień, móc poczuć ten klimat. W projektach związanych z Frankiem Sinatrą mam taką swoją misję, w której staram się być w kontrze do tego, co jest aktualnie w mainstreamie radiowym, w kontrze do współczesnych przebojów, którymi jesteśmy zarzucani. Dlatego postanowiłam zaprezentować widzom, słuchaczom coś innego, dla mnie niezmiernie wartościowy repertuar, do którego można sięgać, można się nim inspirować i to się nie znudzi… Magia jakości i magia samej kompozycji przebija w utworach Sinatry, w ogóle w piosenkach z lat 40. ub.w. To są dla mnie rzeczy ponadczasowe i uniwersalne!

Album „Winter Songs of Frank Sinatra” to efekt Twojej i zespołu pracy scenicznej.

Ten projekt „Winter Songs of Frank Sinatra” w 2025 roku również ma jubileusz 10-lecia, a płyta jest podsumowaniem tego, co wykonujemy na koncertach i z jej pomocą dzielimy się z odbiorcami repertuarem świątecznym. Marzę, że na 10-lecie tego projektu pojawi się na rynku nasza płyta winylowa i będzie dodatkowym prezentem dla odbiorców, którzy są z nami już od dekady.
„Winter Songs of Frank Sinatra” to przepiękny zimowy koncert i jednocześnie album, rozbrzmiewający swingiem i świątecznym nastrojem, podczas którego możemy usłyszeć  „Let It Snow”, „Frosty the Snowman”, „Have Yourself a Merry Little Christmas”, „I will be Home for Christmas”, „The First Noel”, „White Christmas”, „Santa Claus Is Coming To Town”, „The Christmas Song”, a także skoczne „Jingle Bells”.

Natalia Świerczyńska

Wielu osobom czas świąteczny, czas zimowy kojarzy się z piosenkami Franka Sinatry. Jego głos rozczula, wprowadza w cudowny nastrój, w jakąś wyimaginowaną magię…

Tak właśnie jest! Mam również te same odczucia i wspomnienia. A wyobraź sobie, że najpopularniejsze playlisty na Spotify czy na YouTube dotyczące Świąt Bożego Narodzenia i tego okołoświątecznego okresu zawierają w większości piosenki Sinatry.

Czy masz ulubioną piosenkę Franka Sinatra, czy każda z nich niesie dla Ciebie pewien walor emocjonalny?

Szczerze mówiąc, nie mam takiej ulubionej, bo to nie są stricte piosenki Sinatry. To są standardy jazzowe wykonywane przez wielu innych artystów. Jednak te najbardziej z nim związane to oczywiście „My Way” oraz „New York, New York”, które rozsławił najbardziej na świecie. Utwór „My Way” stanowi wyjątek wśród piosenek i aranżacji Sinatry, jest odklejony charakterem od pozostałych kompozycji. Jest anglojęzyczną wersją francuskiej piosenki „Comme d’habitude”, nie ma w nim nawiązań do
swingu czy kultury lat 40. ub.w., a jednak bardzo mocno „My Way” kojarzymy z Sinatrą. Choć ta piosenka nie została napisana stricte dla Sinatry, to jednak opowiada jego życie i ten tekst mnie nieustannie wzrusza… Na koncertach wykonujemy „My Way” na samym końcu, ludzie na widowni wyciągają telefony z latarkami i mnogość tego światła uzmysławia mi ile osób nas słucha, ile przychodzi na koncerty. I to niezależnie czy jest koncert świąteczny, czy zimowy, a nawet wiosenny (śmiech), to zawsze ta piosenka jest – bo być musi. Na koncertach dzieje się po prostu magia, którą każdorazowo ten utwór wywołuje.
Koniec roku i początek nowego to u Ciebie, jak i wielu innych artystów, wzmożona praca i trasy koncertowe. Gdzie zaśpiewasz świąteczne standardy oraz cudowne piosenki Franka Sinatry?
Trasę koncertową „Winter Songs of Frank Sinatra” zaczynamy 4 grudnia w Filharmonii im. Mieczysława Karłowicza w Szczecinie, później 12 grudnia Kraków – Kino Kijów, 28 grudnia Gdańsk – Polska Filharmonia Bałtycka, 29 grudnia Wrocław – Sala Koncertowa Radia Wrocław, 30 grudnia Poznań – Aula Artis. To koncerty biletowane, dodatkowo 14 grudnia we Wrocławiu mamy zamknięty event i 19 grudnia zamknięty koncert w Toruniu. Biletowane koncerty już zaplanowane jako koncerty noworoczne to 5 stycznia Łańcut – MDK, a 3 lutego Rzeszów – Filharmonia Podkarpacka im. Artura Malawskiego. Przemierzamy więc Polskę z północy na południe w tym okresie świąteczno-noworocznym.

Repertuar podczas koncertów jest taki sam?

W grudniu jest identyczny niezależnie od miejsca, w którym gramy. Natomiast w styczniu dokonujemy modyfikacji utworów, bo to już czas poświąteczny i noworoczny, zatem wplatamy więcej standardów jazzowych, typu „Strangers In The Night” czy „Fly me to The Moon”. W koncertach noworocznych więcej piosenek pochodzi z mojego projektu „I Love Sinatra”, a na potrzeby np. imprez zamkniętych, firmowych, przygotowywana jest jeszcze inna setlista.

Natalia Świerczyńska

Przed nami czas Świąt Bożego Narodzenia, śpiewania kolęd, pastorałek. Masz tę jedną jedyną, ulubioną, do której najczęściej powracasz?

„The First Noel” to moja ulubiona świąteczna piosenka, wykonywana w języku angielskim, ale od zawsze – jak tylko sięgnę pamięcią – kocham przede wszystkim nasze polskie kolędy. Jeszcze jak żyła moja babcia, to uczyliśmy się śpiewać piękną, tradycyjną „Cichą Noc” i delikatną „Lulajże Jezuniu” na głosy – i te dwie kolędy ze mną pozostały jako te najpiękniejsze.

Zazdroszczę tak rozśpiewanych świąt.

Aktualnie bardzo dużo śpiewamy u mojej teściowej, gdzie spotykamy się zawsze w jeden dzień świąt, aby wspólnie pośpiewać i powygłupiać się również. (śmiech) To ma być nasz wspólny czas, nieważna jest wtedy tonacja, poprawność muzyczna, tutaj chodzi przede wszystkim o wspólny czas i dobrą zabawę… Mama siada do pianina, a każdy z uczestników bierze dostępne instrumenty, gitary, flety i różne przeszkadzajki. (śmiech) Cała rodzina mojego męża to muzycy, nawet jak ktoś się nie zajmuje muzyką zawodowo, to jest w tym temacie niezwykle utalentowany. Nawet mamy taki zwyczaj, że musimy zaśpiewać i zagrać wszystkie kolędy ze śpiewnika, bo jeśli tego nie zrobimy, nie możemy liczyć na prezenty. (śmiech)

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
Natalia Świerczyńska
REKLAMA
REKLAMA