DAMIAN KOSTKA | Laureat Ery Jazzu 2023

Nie gwiazdorzy – a mógłby. Jest skromnym, utalentowanym człowiekiem, dla którego tradycja i edukacja muzyczna stanowią niezaprzeczalne źródło, z jakiego można czerpać według własnych upodobań i preferencji. Damian Kostka – muzyk z zasadami, dystansem do siebie i z poczuciem humoru, choć sam mówi o sobie, iż należy do introwertyków.

Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: Agata Ożarowska, Era Jazzu/Kasia Rainka

Jaka była Twoja pierwsza myśl, gdy dowiedziałeś się, iż zostałeś laureatem Ery Jazzu 2023?

DAMIAN KOSTKA: Dla mnie to pewnego rodzaju podsumowanie i uhonorowanie wielu lat pracy, współpracy z festiwalem Ery Jazzu, z Dionizym Piątkowskim. Wiele lat przewijałem się na scenie Ery Jazzu i widocznie Dionizy uznał to za wartość dodaną. (śmiech) Być może moją nagrodą chciał zamknąć jubileusz 25-lecia Ery Jazzu? Może jestem kimś w rodzaju spoiwa łączącego twórców, artystów z zagranicy i z rodzimej sceny muzycznej? (śmiech) Tak na serio – nagroda Ery Jazzu przyznawana jest muzykom, którzy nie tylko osiągnęli znaczące sukcesy na poznańskim czy ogólnopolskim rynku, ale również poza granicami kraju. Bardzo cieszę się z tego wyróżnienia, jest to dla mnie bardzo miłe. Dodatkowo, bycie laureatem Ery Jazzu dało mi szansę na zaprezentowanie mojej muzyki poznańskiej publiczności.

Od ilu lat grasz na koncertach Ery?

Jeśli dobrze liczę, to 7 lat.

FKR 1298

Jak wspominasz współpracę z artystami Ery Jazzu?

Zawsze występowałem z zaproszonym artystą z zagranicy lub z laureatem nagrody Ery Jazzu. Czy to w przypadku naszych rodzimych muzyków, czy tych ze scen międzynarodowych (Stanley Jordan, Jean-Luc Ponty i inni) zawsze obowiązuje ta sama zasada – trzeba być dobrze przygotowanym i potrafić dać z siebie wszystko podczas występu. Nie można narzucać swojej wizji, aczkolwiek w jazzie wszyscy muzycy oddają cząstkę siebie na scenie, natomiast to leader wieczoru dyktuje warunki, jak chce, aby jego muzyka brzmiała. Jestem po to, aby każdemu artyście dawać pole do własnych muzycznych decyzji i indywidualnych interpretacji. Jednocześnie trzeba być uśmiechniętym i pozytywnie nastawionym – tak jak i w życiu, bo taka postawa otwiera na drugiego człowieka. Praca z różnorodnymi osobowościami sceny muzycznej to dla mnie niezwykle ważna lekcja, bo ja z natury jestem introwertykiem. Każdy nowy artysta, zawiązywanie nowych relacji, poznawanie się itp. były dla mnie pewnym sprawdzianem. Człowiek nieustannie się uczy, nabywa nowych umiejętności, scenicznego obycia – i to wszystko sprawia, że zauważamy ukryte cechy naszej osobowości. To jest po prostu fantastyczne!

Wśród szerokiego grona wybitnych artystów, jak np. saksofonista Chico Freeman, gitarzysta Stanley Jordan, wokalistka Sarah McKenzie, z kim złapałeś dobre relacje?

Na pewno z australijską jazzmanką Sarah McKenzie. Ona była bardzo pozytywnie nastawiona do współpracy, do gry z nami, choć ta decyzja przyszła nieoczekiwanie i dość spontanicznie. Nie znaliśmy się wcześniej. Nie wiedziałem, jaki efekt przyniesie nasze wspólne granie. Jej reakcja na nową sytuację była pełna wiary i uśmiechu, że będzie dobrze…

Cóż takiego się wydarzyło, że akompaniowałeś jej podczas koncertu?

Pamiętam, że zespół Sarah McKenzie nie dojechał, utknął na lotnisku ze względu na opóźnienia lotów. I my dowiedzieliśmy się o tym o godzinie 15 w dzień występu. Według mnie takie newralgiczne sytuacje zacieśniają relacje organizatora, w tym wypadku Dionizego, z muzykami lokalnymi. Ale i dają szansę, choć w bardzo ekstremalnych warunkach, na poznanie nowego artysty, z którym można wspólnie zagrać. Co warte podkreślenia, nasza próba trwała godzinę, a koncert prawie dwie godziny. (śmiech) Wszystko jednak przebiegło bez zakłóceń i finalnie czułem, jakbyśmy grali już razem od dawna.

FKR 1289

Kto jeszcze z zaproszonych artystów na Erę Jazzu zapadł Tobie w pamięć?

Niestandardowo było chociażby z saksofonistą Chico Freeman, ponad 70-letnim muzykiem, który na co dzień gra z o wiele starszymi artystami ode mnie, głównie z Afroamerykaninami. Więc już na wstępie ta różnica wieku powinna nas zdeklasować, ale tak się nie stało… Ponadto dla Freemana to była kompletnie inna „planeta muzyczna”. (śmiech) Pomimo że my, Europejczycy, dużo czerpiemy z amerykańskiej tradycji grania, to jednak pewne nasze naleciałości kulturowe, rodzaj wrażliwości, jaką Europejczycy posiadają, różnią nas od Amerykanów. Dlatego takie inicjatywy, jakie Dionizy Piątkowski zapoczątkował, dają ogromną szansę łączenia na scenie muzyków z różnych stron świata. Co naprawdę nie jest normą. Wręcz jest rzadkością. I dla nas, i dla zagranicznych artystów to pewnego rodzaju eksperyment muzyczny! Z Chico Freemanem bardzo szybko się dogadaliśmy muzycznie i personalnie. Zaczęliśmy naszą znajomość od wspólnego obiadu (śmiech), czyli po polsku „przez żołądek do serca”.

Wzrastałeś w domu wypełnionym muzyką?

Na pewno zamiłowanie do muzyki wyniosłem z domu rodzinnego, za sprawą ojca, który jest wielkim fanem muzyki po dziś dzień. Jeździ wciąż na koncerty, nieustannie pasjonuje się muzyką. Ojciec był klarnecistą, ale nie wiązał z tym przyszłości. Wtedy było to jeszcze większym ryzykiem niż w dzisiejszych czasach… Muzyka była w naszym domu od zawsze, jak sięgnę pamięcią, i co ważne była to rozmaita muzyka, nie tylko zaszufladkowane i ulubione style mojego ojca. Pasjonował się różnymi odłamami muzyki z całego świata, można więc było tym nasiąknąć.

On Cię ukierunkował muzycznie?

Skończyłem szkołę muzyczną przy ulicy Solnej – tę samą, co ojciec. Muszę przyznać, że za jego sprawą podążyłem w kierunku edukacji muzycznej, która jest według mnie bardzo istotna. A w ostatnich czasach, niestety, edukacja muzyczna jest niesłusznie deprecjonowana, poddawana nieretorycznym dyskusjom. Drzewo ma swoje korzenie, każdy muzyk też takie fundamenty, takie korzenie muzyczne powinien mieć. Ludzie mylą edukację z uprawianiem sztuki, a to są kompletnie dwie różne rzeczy. Edukujemy się, uczymy, poznajemy zasady, tajniki, aby móc lepiej uprawiać własną indywidualną sztukę. I w lepszy sposób, aby móc przekazać to, co chcemy za pomocą instrumentu muzycznego. Edukacja powinna być – moim zdaniem – kompletnie pozbawiona sztuki. Powinna być czystą nauką rzemiosła. W szkole nie ma miejsca na emocje, ale uczymy się jak najlepiej przekazywać je na scenie.

Spotykasz się z bratem, Dawidem, podczas muzycznych projektów, nie tylko na poznańskim rynku. Jak to jest grać rodzinnie? Sprzeczacie się?

Oczywiście! (śmiech) Nie ma co ukrywać, w rodzinie jest trudniej, bo rodzina powie sobie dwa słowa więcej, często za dużo niż w przypadku znajomości. Do tego dochodzą nasze charaktery, czyli mój i brata – bardzo dominujące. Każdy ma mentalność przywódcy, leadera, jest profesjonalistą w tym, co robi. Chce, aby jego zdanie było ostatnie (śmiech) i pragnie urzeczywistniać swoje wizje w zespole. Połączyć oba te bieguny nie jest prostą sprawą. Wiele rzeczy nas upodabnia i wiele nas różni…Zawsze są pomiędzy nami spięcia i muzyczne, i personalne, ale to jest nieuniknione. To jest naturalna rzecz, z czym potrafimy sobie radzić.

Podczas koncertu Ery Jazzu, 5 listopada w Auli UAM, zaprezentowałeś wybrane utwory ze swojej debiutanckiej płyty „Rules for Being Human”. Zaprosiłeś do tego projektu wybitnych poznańskich muzyków. Opowiedz, co skłoniło Cię do takiej decyzji i zaprezentowania się melomanom w nowej odsłonie?

Sam pomysł napisania muzyki już długo mi towarzyszył, ale proces nie był dla mnie prosty, bo nie należę do muzyków, którzy szybko, na przysłowiowym kolanie, skomponują jakiś utwór. Sporo czasu mi to zajęło. Do tego doszedł okres pandemii, wtedy, kiedy miałem więcej czasu, aby usiąść, pomyśleć i we własnym tempie zająć się pisaniem muzyki. To był długi proces, z przerwami. Ten perfekcjonizm, o którym wspomniałem, to i zaleta, ale i ogromna wada. W przypadku muzyki to wada – bo oceniam bezustannie to, co napisałem. I nieraz zastanawiam się czy nie wyrzuciłem do przysłowiowego kosza dobrych pomysłów, i nie pozwoliłem im urosnąć samodzielnie, tylko z góry je oceniałem. Czułem, że mam wrażliwość artystyczną w sferze komponowania, która może spodobać się odbiorcom muzyki, a po drugie – bardzo chciałem sprawdzić, jak oni zareagują na to, co piszę, bo to był wielki eksperyment. Postawiłem sobie niełatwy cel, jakim stała się ta płyta. Zaprosiłem do współgrania moich kolegów: Jacka Szwaja, Kubę Marciniaka, Mateusza Brzostowskiego i Cypriana Baszyńskiego, z którymi wiele lat już gram, z niektórymi to już ponad 10-15 lat. Oni mnie doskonale rozumieją. Wiedziałem, że ta muzyka z ich i moim wkładem przyniesie dobry rezultat.

Dionizy Piątkowski określił Ciebie „wirtuozem nowoczesnego artyzmu”, a także tym, który nie zamyka się na tradycję jazzową. Czy w obecnej dobie trudno jest umiejętnie zespolić tradycję i nowoczesne brzmienie?

Żyjemy w takiej erze, że bycie dobrym muzykiem, to nie tylko zrobienie kariery, ale wzrastanie według indywidualnych preferencji i wartości, potrzeb i pragnień. Nie tylko chodzi tu o decyzje związane z budowaniem własnej kariery i własnej marki, tu chodzi o odnalezienie siebie. Dla mnie cała otoczka związana z edukacją, z poszanowaniem dla tradycji jest moim osobistym celem. Bez względu na to, jaki rodzaj muzyki wykonujemy, edukacja powinna wyglądać tak samo. Tu nie ma rozgraniczenia, że uczymy się grać muzykę popową, jazzową, rockową czy inną. Nuty są takie same, jest dwanaście dźwięków na klawiaturze. Edukację nie powinno się szufladkować bądź różnicować na style. To czysta wiedza, a proces nauczania powinien właśnie wynikać z tradycji.

Zagrałeś wraz z zespołem – podczas jubileuszowej edycji Ery Jazzu – utwór „First Step”. Co dla Ciebie było takim pierwszym krokiem w muzyczny świat?

Zaczynałem moją przygodę z muzyką jako pianista. Od pierwszej klasy szkoły podstawowej do prawie 18 lat. Jako nastolatek dzieliłem już ten czas – grałem i na pianinie, fortepianie, i na gitarze basowej. Bycie pianistą bardzo mnie rozwinęło i pomogło w kolejnych szczeblach edukacji – zacząłem bardzo dobrze czytać nuty, nauczyłem się podstawowej dyscypliny wynikającej z tego, że dużo czasu trzeba poświęcić, aby być wciąż lepszym i lepszym od siebie samego. Fortepian nie jest tak wyczerpującym instrumentem jak gitara basowa, o kontrabasie nawet nie wspomnę. (śmiech)

Życie pisze nam różny scenariusz… Ty zasugerowałeś, że nieraz tak bywa, gdy nam się nic nie chce, jesteśmy rozleniwieni nadmiarem obowiązków lub po prostu zmęczeni – może powstać utwór. I Ty taki skomponowałeś, nadając mu adekwatny tytuł. To taki żart losu?

Ważna jest świadomość, że takie dni lenia występują u każdego, nie ma co się oszukiwać. I nawet gdy staramy się być wówczas produktywni, to efekty tego będą różne. Co nie znaczy, że taki dzień rozleniwienia nie przyniesie nam sukcesu. (śmiech) To są nieprzewidziane często zdarzenia, sytuacje i efekty tych naszych działań. Kwestia podejścia do sprawy… Jak już zacznę się wgłębiać w temat, to klocki same mi się układają i tworzę budowlę – budowlę z nut. To pewien proces, aby przemóc się, przekroczyć wewnętrzną barierę i przekonać się, czy coś stworzyliśmy sensownego. A jeśli nie wyjdzie, lepiej nie oceniać siebie zbyt krytycznie i negatywnie. Bo to po prostu taki dzień nastał. Jutro będzie lepiej.

Kto Cię inspiruje?

Przygotowując się do pisania muzyki i komponowania autorskich utworów, słuchałem przeróżnych artystów, to chociażby: amerykański pianista jazzowy Brad Mehldau czy pianista i kompozytor Herbie Hancock, saksofonista Chris Potter, kompozytor i saksofonista Wayne Shorter. To wielu muzyków, którzy pisali różne kompozycje, czasem proste, innym razem bardzo rozbudowane. Chodziło mi bardziej o uchwycenie pewnego klimatu. Dlatego też zaproponowałem współpracę tym muzykom (Jackowi, Mateuszkowi, Jakubowi, Cyprianowi), bo wiedziałem, że muzyka na płycie jest kompilacyjna, wielobarwna. „Rules for Being Human” jest mozaiką, nie da się tej muzyki zamknąć w jednym tematycznym worku. Zespół nasz jest bezsprzecznie spoiwem łączącym wszystkie utwory znajdujące się na płycie.

Grasz w przeróżnych zespołach, współtworzysz rozmaite projekty, tego jest bardzo dużo. Dodatkowo jesteś wykładowcą na Akademii Muzycznej w Poznaniu. Powiedz, w co aktualnie jesteś najmocniej zaangażowany? Co pochłania Twój czas?

Cały czas staram się pisać muzykę, przygotowuję się na przyszłość. Pisanie i tworzenie muzyki sprawia mi największą frajdę! (śmiech) Pragnę, abym miał więcej możliwości do sprawdzenia siebie, do sprawdzenia jak wykreowane przeze mnie dźwięki brzmią, bo inaczej jest na papierze… Oprócz tego piszę doktorat, który jest na finiszu, u profesora Zbigniewa Wrombla. Skupiłem się na kreacji indywidualnego stylu jako muzyk, jako instrumentalista i jako kompozytor – jak można pokazać cząstkę siebie. Nagrałem również płytę związaną z tym doktoratem, w duecie z uzdolnioną wokalistką, Judyta Pisarczyk. Na stałe gram z Włodkiem Pawlikiem, z jego Trio i angażuję się w wiele innych muzycznych projektów, a także występuję w jazzowym duecie Skalpel stworzonym przez Marcina Cichego i Igora Pudło. To moje dwa stałe zespoły, z którymi koncertuję.

A jak odpoczywasz?

Sport i czytanie książek – to robię wyłącznie dla siebie, to mnie relaksuje. Dużo podróżuję, więc wymarzony odpoczynek je

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA

Może cię zainteresować:

REKLAMA
REKLAMA

DOMINIKA DOBROSIELSKA | Z Poznania do Opola

Artykuł przeczytasz w: 8 min.


Wokalistka, współzałożycielka kabaretu Klub Szyderców Bis, aktorka Teatru Mozaika, zwyciężczyni „Szansy na Sukces” oraz uczestniczka koncertu „Debiuty” podczas 61. Krajowego Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu. Absolwentka Akademii Muzycznej im. Ignacego Jana Paderewskiego w Poznaniu.

Rozmawia: Michalina Cienkowska | Zdjęcia: Jacek Kurnikowski

Jak to się stało, że zainteresowałaś się muzyką?

DOMINIKA DOBROSIELSKA: Muzyka jest w moim życiu od najmłodszych lat. Moja mama, chociaż nie jest muzykiem, bardzo często mi śpiewała. W Ciechocinku, z którego pochodzę, jest organizowanych bardzo wiele koncertów. Mama, będąc ze mną w ciąży, często mnie na nie „zabierała”. Mój tata ma sklep przy Teatrze Letnim, więc zawsze byliśmy blisko wydarzeń tam organizowanych. Zaczęłam śpiewać już jako przedszkolak, występowałam na pierwszych przeglądach. W szkole podstawowej śpiewałam w zespole i tam po raz pierwszy zetknęłam się ze śpiewem wielogłosowym. Gdy poszłam do toruńskiego liceum, zaczęłam jeździć na festiwale wokalne. Można powiedzieć, że jestem dzieckiem festiwali. Zjeździłam całą Polskę, śpiewając na kolejnych konkursach. Nigdy nie miałam takiej realnej przerwy od śpiewania. Kocham śpiewać tak bardzo, że nie wyobrażam sobie bez tego życia. Tak było zawsze.

Z jakiego powodu trafiłaś do Poznania?

Przeprowadziłam się do Poznania, aby rozpocząć studia z kulturoznawstwa. Pomimo tego, że wybrałam kierunek niezwiązany z muzyką, cały czas o niej myślałam. Przez chwilę uczęszczałam na zajęcia w Policealnym Studium im. Czesława Niemena, a później podjęłam naukę na poznańskiej Akademii Muzycznej.

Dominika Dobrosielska

Dlaczego postanowiłaś podjąć studia na Akademii Muzycznej?

Gdy zdecydowałam się zdawać na Akademię Muzyczną, do wyboru były dwa kierunki wokalne: klasyczny śpiew solowy albo wokalistyka jazzowa. Czułam, że moje miejsce jest gdzieś pośrodku. Śpiew operowy wiąże się z techniką wokalną zupełnie inną niż ta, której uczyłam się całe życie. Muzykę jazzową uwielbiam słuchać, ale już niekoniecznie wykonywać. Wtedy jeszcze nie można było studiować śpiewu musicalowego. Edukacja artystyczna wydała się bardzo ciekawą ścieżką. Jako absolwentka tego kierunku mam wykształcenie zarówno muzyczne, jak i pedagogiczne. Rozpoczynając studia nie miałam świadomości, jak bardzo rozwinę się dzięki śpiewaniu w chórze, zajęciom z harmonii, fortepianu, improwizacji.

Jak rozpoczęła się Twoja przygoda z kabaretem?

Gdy podzieliłam się na Facebooku informacją o rozpoczęciu studiów w Poznaniu, odezwał się do mnie mój znajomy, Przemek Mazurek. Poznaliśmy się na festiwalach poezji śpiewanej. Od zawsze interesowała nas piękna i niepopularna muzyka. Spotkaliśmy się w nieistniejącym już klubie Café Dylemat przy ulicy Mickiewicza 13. W tym lokalu Przemek inaugurował wtedy cykl „Wieczorów z Piosenką Nieobojętną” poświęconych poezji śpiewanej. W wyniku pracy nad kolejnymi „Wieczorami” z Przemkiem oraz poetą Bartkiem Bredą i Krzysztofem Dziubą postanowiliśmy nawiązać stałą współpracę. W czasach międzywojnia działał w Poznaniu kabaret o nazwie Klub Szyderców. Zainspirowani jego twórczością nazwaliśmy się Klub Szyderców Bis. Chcemy kultywować tradycję poznańskich kabaretów literackich.

Dominika Dobrosielska

Dlaczego zainteresowałaś się kabaretem literackim?

Ja chyba po prostu mam starą duszę. Pochodzę z Ciechocinka, więc chyba byłam trochę na to skazana, w końcu dorastałam wśród seniorów. (śmiech) W moim domu słuchało się piosenek Kabaretu Starszych Panów, poezji śpiewanej. W liceum zaczęłam odkrywać wielowymiarowość tekstów poetyckich. Pamiętam, jak byłam zakochana w Grzegorzu Turnale, siedziałam nad jego tekstami i uważnie je analizowałam, zachwycając się ich pięknem. Połączenie słów i muzyki od zawsze było mi bliskie.

W Poznaniu dałaś się poznać także najmłodszej publiczności.

To prawda. Od siedmiu lat współpracuję z Teatrem Mozaika, który tworzy wyjątkowe spektakle dla dzieci. Młody widz jest tym najbardziej surowym i szczerym. To wspaniale, w jakie role mogę się wcielać i jakie techniki aktorskie poznawać w pracy nad kolejnymi projektami.

Jak narodził się pomysł, aby wziąć udział w „Szansie na Sukces”?

O castingu do „Szansy” dowiedziałam się od mojej koleżanki Ani. Namawiała mnie, abym przyjechała do niej do Warszawy i zgłosiła się do przesłuchań. Byłam w tamtym czasie zaangażowana w wiele działań muzycznych i aktorskich. Miałam jeden wolny weekend, kiedy mogłabym się wybrać do Warszawy i to był właśnie ten castingowy. Zdecydowałam się odwiedzić koleżankę i przy okazji wybrać się na przesłuchania. Zaśpiewałam oczywiście poezję śpiewaną, żeby wiedzieli, z kim mają do czynienia. (śmiech)

Dominika Dobrosielska
Fot. Jacek Kurnikowski/AKPA

Co się stało po castingu?

Dostałam telefon z informacją, że bardzo się spodobałam i zaproponowali mi udział w odcinku z kompozycjami Wojciecha Trzcińskiego. Mimo że to wspaniały kompozytor, utwory wybrane na ten odcinek zupełnie mi nie pasowały. Czułam, że wykonując je, nie zaprezentuję się z najlepszej strony. Z bólem serca odmówiłam, zaznaczając, że byłabym bardzo chętna zmierzyć się z twórczością innego wykonawcy. Gdy pogodziłam się z faktem, że nie wystąpię w programie, otrzymałam informację, że zwolniło się ostatnie miejsce w odcinku z piosenkami Sławy Przybylskiej. Wtedy uwierzyłam, że coś może z tego być. Byłam szczęśliwa, że poznam ikonę polskiej piosenki. Wylosowałam „Miłość w Portofino”. Moja mama, gdy jeszcze jeździłam na festiwale, często pomagała mi w wyborze utworów. Bardzo chciała, abym go kiedyś wykonała. Wtedy opierałam się, mówiąc, że go nie czuję, ale ten utwór znalazł mnie sam. Wygrałam odcinek „Szansy na Sukces”, śpiewając „Miłość w Portofino”, następnie wystąpiłam w finale sezonu, w którym zwycięzca otrzymywał nominację do występu w konkursie debiutów. Po zaśpiewaniu „Gdzie są kwiaty z tamtych lat” i „Piosenki o okularnikach” głosy widzów zdecydowały, że to właśnie ja pojadę do Opola.

Twoją historię można opisać prosto: od przedszkola do Opola…

Jako dziecko bardzo chciałam wystąpić w tym programie! Ale jedna z moich nauczycielek śpiewu mi to odradziła. Dla osób śpiewających polską piosenkę Krajowy Festiwal Polskiej Piosenki w Opolu jest spełnieniem marzeń. Cieszę się, że jeszcze przed trzydziestką udało mi się na nim wystąpić. (śmiech)

Dominika Dobrosielska

Czy od razu wiedziałaś, co będziesz wykonywać na opolskiej scenie?

W poprzednich edycjach tego konkursu, debiutanci prezentowali piosenki autorskie lub napisane specjalnie dla nich. Nawiązałam współpracę z Arturem Andrusem, który pracował nad tekstem dla mnie. Jednak w międzyczasie zmieniono formułę tegorocznej edycji. Z racji dwudziestej rocznicy śmierci Czesława Niemena, konkurs postanowiono oprzeć na twórczości tego wybitnego wokalisty.

Debiutanci zostali postawieni przed bardzo trudnym zadaniem.

Pamiętam, jak dostałam tę informację. Wiedziałam, że będzie to ogromne wyzwanie – mierzenie się z ikoną. Pomimo trudności cieszyłam się, że zaśpiewam poezję. Tekstem piosenki „Jednego serca” jest w końcu wiersz Adama Asnyka. To wymagający, „męski” wiersz. Udało mi się zmienić trochę formę, nie zmieniając końcówek, dzięki czemu mogłam zaśpiewać bardziej o swoich przeżyciach. Moja droga do Opola okazała się bardzo spójna. Przez kolejne wykonania szłam w zgodzie ze sobą i jestem z tego bardzo dumna.

20240815 331661603 6293557894022923 3971543695082078423 n

Co się zmieniło po występie na opolskiej scenie?

Na pewno odczułam ogromne wsparcie. Nie wiedziałam, że tyle życzliwych ludzi jest u mojego boku. Ponadto odezwało się do mnie wiele ciekawych osób zainteresowanych współpracą. Występ na KFPP w Opolu otwiera bardzo wiele możliwości.

Czy w dalszym ciągu będziesz łączyć działalność w kabarecie z solowymi projektami?

Oczywiście, że tak. Kabaret mnie uszczęśliwia, uwielbiam tych ludzi i uwielbiam z nimi pracować. Mam nadzieję, że fakt, że szersza publiczność o mnie usłyszała, pomoże w rozwoju naszego kabaretu. Bardzo się cieszę, że podczas zapowiedzi mojego występu w Opolu wybrzmiała nazwa Klub Szyderców Bis. Kabaret zajmuje ważne miejsce w moim sercu i chcę w dalszym ciągu działać z chłopakami.
Gdzie będzie można zobaczyć w najbliższym czasie Klub Szyderców Bis?
W październiku będziemy świętować dziesięciolecie „Wieczorów z Piosenką Nieobojętną”. Z tej okazji w Teatrze Animacji odbędzie się koncert, do udziału w którym zaprosiliśmy wyjątkowych gości ze świata polskiego kabaretu. Już dzisiaj serdecznie na to wydarzenie zapraszam.

Michalina Cienkowska

REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA