Nie gwiazdorzy – a mógłby. Jest skromnym, utalentowanym człowiekiem, dla którego tradycja i edukacja muzyczna stanowią niezaprzeczalne źródło, z jakiego można czerpać według własnych upodobań i preferencji. Damian Kostka – muzyk z zasadami, dystansem do siebie i z poczuciem humoru, choć sam mówi o sobie, iż należy do introwertyków.
Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: Agata Ożarowska, Era Jazzu/Kasia Rainka
Jaka była Twoja pierwsza myśl, gdy dowiedziałeś się, iż zostałeś laureatem Ery Jazzu 2023?
DAMIAN KOSTKA: Dla mnie to pewnego rodzaju podsumowanie i uhonorowanie wielu lat pracy, współpracy z festiwalem Ery Jazzu, z Dionizym Piątkowskim. Wiele lat przewijałem się na scenie Ery Jazzu i widocznie Dionizy uznał to za wartość dodaną. (śmiech) Być może moją nagrodą chciał zamknąć jubileusz 25-lecia Ery Jazzu? Może jestem kimś w rodzaju spoiwa łączącego twórców, artystów z zagranicy i z rodzimej sceny muzycznej? (śmiech) Tak na serio – nagroda Ery Jazzu przyznawana jest muzykom, którzy nie tylko osiągnęli znaczące sukcesy na poznańskim czy ogólnopolskim rynku, ale również poza granicami kraju. Bardzo cieszę się z tego wyróżnienia, jest to dla mnie bardzo miłe. Dodatkowo, bycie laureatem Ery Jazzu dało mi szansę na zaprezentowanie mojej muzyki poznańskiej publiczności.
Od ilu lat grasz na koncertach Ery?
Jeśli dobrze liczę, to 7 lat.
Jak wspominasz współpracę z artystami Ery Jazzu?
Zawsze występowałem z zaproszonym artystą z zagranicy lub z laureatem nagrody Ery Jazzu. Czy to w przypadku naszych rodzimych muzyków, czy tych ze scen międzynarodowych (Stanley Jordan, Jean-Luc Ponty i inni) zawsze obowiązuje ta sama zasada – trzeba być dobrze przygotowanym i potrafić dać z siebie wszystko podczas występu. Nie można narzucać swojej wizji, aczkolwiek w jazzie wszyscy muzycy oddają cząstkę siebie na scenie, natomiast to leader wieczoru dyktuje warunki, jak chce, aby jego muzyka brzmiała. Jestem po to, aby każdemu artyście dawać pole do własnych muzycznych decyzji i indywidualnych interpretacji. Jednocześnie trzeba być uśmiechniętym i pozytywnie nastawionym – tak jak i w życiu, bo taka postawa otwiera na drugiego człowieka. Praca z różnorodnymi osobowościami sceny muzycznej to dla mnie niezwykle ważna lekcja, bo ja z natury jestem introwertykiem. Każdy nowy artysta, zawiązywanie nowych relacji, poznawanie się itp. były dla mnie pewnym sprawdzianem. Człowiek nieustannie się uczy, nabywa nowych umiejętności, scenicznego obycia – i to wszystko sprawia, że zauważamy ukryte cechy naszej osobowości. To jest po prostu fantastyczne!
Wśród szerokiego grona wybitnych artystów, jak np. saksofonista Chico Freeman, gitarzysta Stanley Jordan, wokalistka Sarah McKenzie, z kim złapałeś dobre relacje?
Na pewno z australijską jazzmanką Sarah McKenzie. Ona była bardzo pozytywnie nastawiona do współpracy, do gry z nami, choć ta decyzja przyszła nieoczekiwanie i dość spontanicznie. Nie znaliśmy się wcześniej. Nie wiedziałem, jaki efekt przyniesie nasze wspólne granie. Jej reakcja na nową sytuację była pełna wiary i uśmiechu, że będzie dobrze…
Cóż takiego się wydarzyło, że akompaniowałeś jej podczas koncertu?
Pamiętam, że zespół Sarah McKenzie nie dojechał, utknął na lotnisku ze względu na opóźnienia lotów. I my dowiedzieliśmy się o tym o godzinie 15 w dzień występu. Według mnie takie newralgiczne sytuacje zacieśniają relacje organizatora, w tym wypadku Dionizego, z muzykami lokalnymi. Ale i dają szansę, choć w bardzo ekstremalnych warunkach, na poznanie nowego artysty, z którym można wspólnie zagrać. Co warte podkreślenia, nasza próba trwała godzinę, a koncert prawie dwie godziny. (śmiech) Wszystko jednak przebiegło bez zakłóceń i finalnie czułem, jakbyśmy grali już razem od dawna.
Kto jeszcze z zaproszonych artystów na Erę Jazzu zapadł Tobie w pamięć?
Niestandardowo było chociażby z saksofonistą Chico Freeman, ponad 70-letnim muzykiem, który na co dzień gra z o wiele starszymi artystami ode mnie, głównie z Afroamerykaninami. Więc już na wstępie ta różnica wieku powinna nas zdeklasować, ale tak się nie stało… Ponadto dla Freemana to była kompletnie inna „planeta muzyczna”. (śmiech) Pomimo że my, Europejczycy, dużo czerpiemy z amerykańskiej tradycji grania, to jednak pewne nasze naleciałości kulturowe, rodzaj wrażliwości, jaką Europejczycy posiadają, różnią nas od Amerykanów. Dlatego takie inicjatywy, jakie Dionizy Piątkowski zapoczątkował, dają ogromną szansę łączenia na scenie muzyków z różnych stron świata. Co naprawdę nie jest normą. Wręcz jest rzadkością. I dla nas, i dla zagranicznych artystów to pewnego rodzaju eksperyment muzyczny! Z Chico Freemanem bardzo szybko się dogadaliśmy muzycznie i personalnie. Zaczęliśmy naszą znajomość od wspólnego obiadu (śmiech), czyli po polsku „przez żołądek do serca”.
Wzrastałeś w domu wypełnionym muzyką?
Na pewno zamiłowanie do muzyki wyniosłem z domu rodzinnego, za sprawą ojca, który jest wielkim fanem muzyki po dziś dzień. Jeździ wciąż na koncerty, nieustannie pasjonuje się muzyką. Ojciec był klarnecistą, ale nie wiązał z tym przyszłości. Wtedy było to jeszcze większym ryzykiem niż w dzisiejszych czasach… Muzyka była w naszym domu od zawsze, jak sięgnę pamięcią, i co ważne była to rozmaita muzyka, nie tylko zaszufladkowane i ulubione style mojego ojca. Pasjonował się różnymi odłamami muzyki z całego świata, można więc było tym nasiąknąć.
On Cię ukierunkował muzycznie?
Skończyłem szkołę muzyczną przy ulicy Solnej – tę samą, co ojciec. Muszę przyznać, że za jego sprawą podążyłem w kierunku edukacji muzycznej, która jest według mnie bardzo istotna. A w ostatnich czasach, niestety, edukacja muzyczna jest niesłusznie deprecjonowana, poddawana nieretorycznym dyskusjom. Drzewo ma swoje korzenie, każdy muzyk też takie fundamenty, takie korzenie muzyczne powinien mieć. Ludzie mylą edukację z uprawianiem sztuki, a to są kompletnie dwie różne rzeczy. Edukujemy się, uczymy, poznajemy zasady, tajniki, aby móc lepiej uprawiać własną indywidualną sztukę. I w lepszy sposób, aby móc przekazać to, co chcemy za pomocą instrumentu muzycznego. Edukacja powinna być – moim zdaniem – kompletnie pozbawiona sztuki. Powinna być czystą nauką rzemiosła. W szkole nie ma miejsca na emocje, ale uczymy się jak najlepiej przekazywać je na scenie.
Spotykasz się z bratem, Dawidem, podczas muzycznych projektów, nie tylko na poznańskim rynku. Jak to jest grać rodzinnie? Sprzeczacie się?
Oczywiście! (śmiech) Nie ma co ukrywać, w rodzinie jest trudniej, bo rodzina powie sobie dwa słowa więcej, często za dużo niż w przypadku znajomości. Do tego dochodzą nasze charaktery, czyli mój i brata – bardzo dominujące. Każdy ma mentalność przywódcy, leadera, jest profesjonalistą w tym, co robi. Chce, aby jego zdanie było ostatnie (śmiech) i pragnie urzeczywistniać swoje wizje w zespole. Połączyć oba te bieguny nie jest prostą sprawą. Wiele rzeczy nas upodabnia i wiele nas różni…Zawsze są pomiędzy nami spięcia i muzyczne, i personalne, ale to jest nieuniknione. To jest naturalna rzecz, z czym potrafimy sobie radzić.
Podczas koncertu Ery Jazzu, 5 listopada w Auli UAM, zaprezentowałeś wybrane utwory ze swojej debiutanckiej płyty „Rules for Being Human”. Zaprosiłeś do tego projektu wybitnych poznańskich muzyków. Opowiedz, co skłoniło Cię do takiej decyzji i zaprezentowania się melomanom w nowej odsłonie?
Sam pomysł napisania muzyki już długo mi towarzyszył, ale proces nie był dla mnie prosty, bo nie należę do muzyków, którzy szybko, na przysłowiowym kolanie, skomponują jakiś utwór. Sporo czasu mi to zajęło. Do tego doszedł okres pandemii, wtedy, kiedy miałem więcej czasu, aby usiąść, pomyśleć i we własnym tempie zająć się pisaniem muzyki. To był długi proces, z przerwami. Ten perfekcjonizm, o którym wspomniałem, to i zaleta, ale i ogromna wada. W przypadku muzyki to wada – bo oceniam bezustannie to, co napisałem. I nieraz zastanawiam się czy nie wyrzuciłem do przysłowiowego kosza dobrych pomysłów, i nie pozwoliłem im urosnąć samodzielnie, tylko z góry je oceniałem. Czułem, że mam wrażliwość artystyczną w sferze komponowania, która może spodobać się odbiorcom muzyki, a po drugie – bardzo chciałem sprawdzić, jak oni zareagują na to, co piszę, bo to był wielki eksperyment. Postawiłem sobie niełatwy cel, jakim stała się ta płyta. Zaprosiłem do współgrania moich kolegów: Jacka Szwaja, Kubę Marciniaka, Mateusza Brzostowskiego i Cypriana Baszyńskiego, z którymi wiele lat już gram, z niektórymi to już ponad 10-15 lat. Oni mnie doskonale rozumieją. Wiedziałem, że ta muzyka z ich i moim wkładem przyniesie dobry rezultat.
Dionizy Piątkowski określił Ciebie „wirtuozem nowoczesnego artyzmu”, a także tym, który nie zamyka się na tradycję jazzową. Czy w obecnej dobie trudno jest umiejętnie zespolić tradycję i nowoczesne brzmienie?
Żyjemy w takiej erze, że bycie dobrym muzykiem, to nie tylko zrobienie kariery, ale wzrastanie według indywidualnych preferencji i wartości, potrzeb i pragnień. Nie tylko chodzi tu o decyzje związane z budowaniem własnej kariery i własnej marki, tu chodzi o odnalezienie siebie. Dla mnie cała otoczka związana z edukacją, z poszanowaniem dla tradycji jest moim osobistym celem. Bez względu na to, jaki rodzaj muzyki wykonujemy, edukacja powinna wyglądać tak samo. Tu nie ma rozgraniczenia, że uczymy się grać muzykę popową, jazzową, rockową czy inną. Nuty są takie same, jest dwanaście dźwięków na klawiaturze. Edukację nie powinno się szufladkować bądź różnicować na style. To czysta wiedza, a proces nauczania powinien właśnie wynikać z tradycji.
Zagrałeś wraz z zespołem – podczas jubileuszowej edycji Ery Jazzu – utwór „First Step”. Co dla Ciebie było takim pierwszym krokiem w muzyczny świat?
Zaczynałem moją przygodę z muzyką jako pianista. Od pierwszej klasy szkoły podstawowej do prawie 18 lat. Jako nastolatek dzieliłem już ten czas – grałem i na pianinie, fortepianie, i na gitarze basowej. Bycie pianistą bardzo mnie rozwinęło i pomogło w kolejnych szczeblach edukacji – zacząłem bardzo dobrze czytać nuty, nauczyłem się podstawowej dyscypliny wynikającej z tego, że dużo czasu trzeba poświęcić, aby być wciąż lepszym i lepszym od siebie samego. Fortepian nie jest tak wyczerpującym instrumentem jak gitara basowa, o kontrabasie nawet nie wspomnę. (śmiech)
Życie pisze nam różny scenariusz… Ty zasugerowałeś, że nieraz tak bywa, gdy nam się nic nie chce, jesteśmy rozleniwieni nadmiarem obowiązków lub po prostu zmęczeni – może powstać utwór. I Ty taki skomponowałeś, nadając mu adekwatny tytuł. To taki żart losu?
Ważna jest świadomość, że takie dni lenia występują u każdego, nie ma co się oszukiwać. I nawet gdy staramy się być wówczas produktywni, to efekty tego będą różne. Co nie znaczy, że taki dzień rozleniwienia nie przyniesie nam sukcesu. (śmiech) To są nieprzewidziane często zdarzenia, sytuacje i efekty tych naszych działań. Kwestia podejścia do sprawy… Jak już zacznę się wgłębiać w temat, to klocki same mi się układają i tworzę budowlę – budowlę z nut. To pewien proces, aby przemóc się, przekroczyć wewnętrzną barierę i przekonać się, czy coś stworzyliśmy sensownego. A jeśli nie wyjdzie, lepiej nie oceniać siebie zbyt krytycznie i negatywnie. Bo to po prostu taki dzień nastał. Jutro będzie lepiej.
Kto Cię inspiruje?
Przygotowując się do pisania muzyki i komponowania autorskich utworów, słuchałem przeróżnych artystów, to chociażby: amerykański pianista jazzowy Brad Mehldau czy pianista i kompozytor Herbie Hancock, saksofonista Chris Potter, kompozytor i saksofonista Wayne Shorter. To wielu muzyków, którzy pisali różne kompozycje, czasem proste, innym razem bardzo rozbudowane. Chodziło mi bardziej o uchwycenie pewnego klimatu. Dlatego też zaproponowałem współpracę tym muzykom (Jackowi, Mateuszkowi, Jakubowi, Cyprianowi), bo wiedziałem, że muzyka na płycie jest kompilacyjna, wielobarwna. „Rules for Being Human” jest mozaiką, nie da się tej muzyki zamknąć w jednym tematycznym worku. Zespół nasz jest bezsprzecznie spoiwem łączącym wszystkie utwory znajdujące się na płycie.
Grasz w przeróżnych zespołach, współtworzysz rozmaite projekty, tego jest bardzo dużo. Dodatkowo jesteś wykładowcą na Akademii Muzycznej w Poznaniu. Powiedz, w co aktualnie jesteś najmocniej zaangażowany? Co pochłania Twój czas?
Cały czas staram się pisać muzykę, przygotowuję się na przyszłość. Pisanie i tworzenie muzyki sprawia mi największą frajdę! (śmiech) Pragnę, abym miał więcej możliwości do sprawdzenia siebie, do sprawdzenia jak wykreowane przeze mnie dźwięki brzmią, bo inaczej jest na papierze… Oprócz tego piszę doktorat, który jest na finiszu, u profesora Zbigniewa Wrombla. Skupiłem się na kreacji indywidualnego stylu jako muzyk, jako instrumentalista i jako kompozytor – jak można pokazać cząstkę siebie. Nagrałem również płytę związaną z tym doktoratem, w duecie z uzdolnioną wokalistką, Judyta Pisarczyk. Na stałe gram z Włodkiem Pawlikiem, z jego Trio i angażuję się w wiele innych muzycznych projektów, a także występuję w jazzowym duecie Skalpel stworzonym przez Marcina Cichego i Igora Pudło. To moje dwa stałe zespoły, z którymi koncertuję.
A jak odpoczywasz?
Sport i czytanie książek – to robię wyłącznie dla siebie, to mnie relaksuje. Dużo podróżuję, więc wymarzony odpoczynek je