26 maja. Dzień Matki. Święto czułości, ciepła, laurek i filiżanek z napisem Najlepsza Mama na świecie. Ale z jakiegoś powodu od rana odbierasz wiadomości z życzeniami, mimo że nie masz dzieci, nie planujesz ich mieć, a jedyną istotą, którą aktualnie dokarmiasz, jest roślina na parapecie.
Dlaczego? Dlatego, że w tym kraju nie trzeba być matką biologiczną, żeby funkcjonować jak matka. Wystarczy być kobietą. A już najlepiej kobietą, która ogarnia rzeczy, zauważa cudze nastroje i umie zorganizować święta bez wojny domowej. Taka dostaje awans społeczny. Matka emocjonalna. Matka organizacyjna. Matka kolektywu.
Społeczne macierzyństwo nie dostaje zasiłku. Dostaje za to niekończące się oczekiwania. Masz współczującą minę, potrafisz wyczuć napięcie w powietrzu i zażegnać katastrofę jeszcze zanim się zacznie? Witaj w gronie tych, które „przejmą”, „zorganizują” i „załatwią”. To ty pamiętasz, kto nie je mięsa, kto ma lęk społeczny, a kto właśnie się rozwodzi i nie chce siedzieć koło byłego. To ty wiesz, kto z rodziny nie rozmawia z kim od 2016 roku i tak ustawisz stół, żeby nie wybuchła wojna. Nie masz dzieci, ale obsługujesz emocje całego towarzystwa, jakbyś prowadziła emocjonalne pogotowie – dostępne 24/7, bez kolejki i z uśmiechem? Gratulacje. Jesteś matką społeczną.
Choć nie znajdziesz jeszcze hasła „macierzyństwo społeczne” w słownikach socjologii, samo zjawisko jest aż nadto obecne w życiu codziennym. To ukryta, niedookreślona rola, którą kobiety pełnią z rozpędu – bo „potrafią”, bo „tak jakoś wyszło”, bo „ktoś musi”. W praktyce to społeczna zgoda na to, że kobieta będzie nie tylko emocjonalnym zapleczem, ale też organizacyjnym trzonem otoczenia – niezależnie od tego, czy urodziła dzieci. Macierzyństwo zostaje więc oderwane od biologii i przypisane do cech: ciepła, empatii, zaradności, gotowości do działania. To forma niewidzialnej pracy emocjonalnej – rozproszonej, rozmytej, często nieuświadomionej. Ale systemowo oczekiwanej. I nagradzanej… głównie milczeniem.
Ale dlaczego właściwie mamy się na to godzić? Dlaczego cudzy spokój, wygoda i dobrostan mają być naszym codziennym obowiązkiem, wpisanym w płeć, charakter albo społeczne przyzwyczajenie, że kobieta zrobi więcej, ale ciszej. Opiekowanie się kimś to akt woli, nie domyślna funkcja. Można być czułą, troskliwą, wspierającą – ale tylko wtedy, gdy się tego chce, a nie dlatego, że świat automatycznie przypisuje nam rolę strażniczki wszystkiego co boli, zawstydza i przeszkadza w spokoju innych. Tyle, że kiedy zaczynamy stawiać granice, świat krzywi się z niesmakiem. Bo przecież zawsze byłaś taka miła. Taka pomocna. Taka… dostępna. Stawianie granic odbierane jest jak zdrada wspólnego komfortu. A przecież to tylko próba odzyskania siebie – kawałek po kawałku.
Od pokoleń sankcjonujemy ten stan rzeczy, pielęgnując mit, który z jednej strony wzrusza, a z drugiej skutecznie knebluje potrzeby kobiet. Matka Polka. Cierpliwa. Oddana. Gotowa nieść na plecach rodzinę, naród i wszystkie emocjonalne niedobory otoczenia. Zawsze pod ręką, zawsze w służbie, zawsze do dyspozycji. Nawet jeśli nie miała własnych dzieci – miała przecież „czyjeś”. Choćby symboliczne. Bo Matka Polka nie musi urodzić, żeby matkować – wystarczy czułość, odpowiedzialność, odruch, by „zająć się tym, czym nikt inny się nie zajmie”, a świat już mianuje ją opiekunką. Bez pytania, bez kontraktu.
A kiedy w końcu próbuje się z tej roli wypisać – okazuje się, że nie ma gdzie oddać etatu, którego nikt jej oficjalnie nie przyznał. Jesteś kobietą i już samo to wystarcza, żeby świat oczekiwał od ciebie empatii, miękkości i gotowości przyjmowania cudzych emocji – jakby każdy był dzieckiem z gorączką, któremu należy się herbata i termometr.
Tylko że ja nie mam termometru. I nie jestem twoją matką.