Nie jestem twoją matką – czyli o społecznym macierzyństwie, którego nikt nie nazywa po imieniu


26 maja. Dzień Matki. Święto czułości, ciepła, laurek i filiżanek z napisem Najlepsza Mama na świecie. Ale z jakiegoś powodu od rana odbierasz wiadomości z życzeniami, mimo że nie masz dzieci, nie planujesz ich mieć, a jedyną istotą, którą aktualnie dokarmiasz, jest roślina na parapecie.


Dlaczego? Dlatego, że w tym kraju nie trzeba być matką biologiczną, żeby funkcjonować jak matka. Wystarczy być kobietą. A już najlepiej kobietą, która ogarnia rzeczy, zauważa cudze nastroje i umie zorganizować święta bez wojny domowej. Taka dostaje awans społeczny. Matka emocjonalna. Matka organizacyjna. Matka kolektywu.

Społeczne macierzyństwo nie dostaje zasiłku. Dostaje za to niekończące się oczekiwania. Masz współczującą minę, potrafisz wyczuć napięcie w powietrzu i zażegnać katastrofę jeszcze zanim się zacznie? Witaj w gronie tych, które „przejmą”, „zorganizują” i „załatwią”. To ty pamiętasz, kto nie je mięsa, kto ma lęk społeczny, a kto właśnie się rozwodzi i nie chce siedzieć koło byłego. To ty wiesz, kto z rodziny nie rozmawia z kim od 2016 roku i tak ustawisz stół, żeby nie wybuchła wojna. Nie masz dzieci, ale obsługujesz emocje całego towarzystwa, jakbyś prowadziła emocjonalne pogotowie – dostępne 24/7, bez kolejki i z uśmiechem? Gratulacje. Jesteś matką społeczną.

Choć nie znajdziesz jeszcze hasła „macierzyństwo społeczne” w słownikach socjologii, samo zjawisko jest aż nadto obecne w życiu codziennym. To ukryta, niedookreślona rola, którą kobiety pełnią z rozpędu – bo „potrafią”, bo „tak jakoś wyszło”, bo „ktoś musi”. W praktyce to społeczna zgoda na to, że kobieta będzie nie tylko emocjonalnym zapleczem, ale też organizacyjnym trzonem otoczenia – niezależnie od tego, czy urodziła dzieci. Macierzyństwo zostaje więc oderwane od biologii i przypisane do cech: ciepła, empatii, zaradności, gotowości do działania. To forma niewidzialnej pracy emocjonalnej – rozproszonej, rozmytej, często nieuświadomionej. Ale systemowo oczekiwanej. I nagradzanej… głównie milczeniem.

Ale dlaczego właściwie mamy się na to godzić? Dlaczego cudzy spokój, wygoda i dobrostan mają być naszym codziennym obowiązkiem, wpisanym w płeć, charakter albo społeczne przyzwyczajenie, że kobieta zrobi więcej, ale ciszej. Opiekowanie się kimś to akt woli, nie domyślna funkcja. Można być czułą, troskliwą, wspierającą – ale tylko wtedy, gdy się tego chce, a nie dlatego, że świat automatycznie przypisuje nam rolę strażniczki wszystkiego co boli, zawstydza i przeszkadza w spokoju innych. Tyle, że kiedy zaczynamy stawiać granice, świat krzywi się z niesmakiem. Bo przecież zawsze byłaś taka miła. Taka pomocna. Taka… dostępna. Stawianie granic odbierane jest jak zdrada wspólnego komfortu. A przecież to tylko próba odzyskania siebie – kawałek po kawałku.

Od pokoleń sankcjonujemy ten stan rzeczy, pielęgnując mit, który z jednej strony wzrusza, a z drugiej skutecznie knebluje potrzeby kobiet. Matka Polka. Cierpliwa. Oddana. Gotowa nieść na plecach rodzinę, naród i wszystkie emocjonalne niedobory otoczenia. Zawsze pod ręką, zawsze w służbie, zawsze do dyspozycji. Nawet jeśli nie miała własnych dzieci – miała przecież „czyjeś”. Choćby symboliczne. Bo Matka Polka nie musi urodzić, żeby matkować – wystarczy czułość, odpowiedzialność, odruch, by „zająć się tym, czym nikt inny się nie zajmie”, a świat już mianuje ją opiekunką. Bez pytania, bez kontraktu.

A kiedy w końcu próbuje się z tej roli wypisać – okazuje się, że nie ma gdzie oddać etatu, którego nikt jej oficjalnie nie przyznał. Jesteś kobietą i już samo to wystarcza, żeby świat oczekiwał od ciebie empatii, miękkości i gotowości przyjmowania cudzych emocji – jakby każdy był dzieckiem z gorączką, któremu należy się herbata i termometr.

Tylko że ja nie mam termometru. I nie jestem twoją matką.

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Może cię zainteresować:

REKLAMA
REKLAMA

Wybaczcie nieobecność. Byłam na naświetlaniach.

Artykuł przeczytasz w: 6 min.

Jednego dnia usłyszałam, że umrę. Następnego – że jednak nie. Trzeciego – że głos odzyskam, ale raczej w wersji „sympatyczna chrypka”, więc w razie czego zawsze mogę zostać parkingowym i wydawać bileciki z seksapilem. I nie, to nie był żart z neta, to była profesjonalna porada pani od głosu. Medycyna potrafi być rozbrajająco szczera.

To jest historia o raku krtani, który wjechał w moje życie jak źle zaparkowana śmieciarka: głośno, bez pytania i w najgorszym możliwym momencie. O ile jest dobry moment na raka. O diagnostyce, która dłużyła się jak kolejka do laryngologa na NFZ. O leczeniu, które nie było pastelową „walką z chorobą”, tylko radiochemioterapią tak nieprzyjemną, że nawet moje kubki smakowe postanowiły się wypisać z tego serialu. Nie miałam śliny, nie miałam smaku, jadłam węchem. Nos mówił: „to jest rosół”, a usta: „to jest mokre powietrze”. Jakby ktoś w kuchni wyłączył kolor i kazał się zachwycać szarością. 

I dlatego to jest też opowieść o… Magdzie Gessler. I jej odcinkach „Kuchennych rewolucji” sprzed kilkunastu lat, oglądanych o drugiej w nocy w szpitalu, kiedy nie mogłam spać, jeść, ani nawet porządnie pomarudzić. Kiedy smak wyparował ze świata, oglądanie jedzenia stało się moją terapią. Patrzyłam, jak ktoś miesza sos, kroi pomidora, wącha schabowego i mówi „to jest życie” – i myślałam: jasne, kochana, akurat. Ale to działało. Magda Gessler karmiła mnie wirtualnie, skoro kubki smakowe odmówiły współpracy.

Ostatnie pół roku to także lekcja lingwistyki. Zajmowana przeze mnie sala w szpitalu dumnie nosiła nazwę „sali chorych”, którą konsekwentnie poprawiałam na „salę zdrowiejących”, bo nie zamierzałam spędzać pięciu tygodni pod szyldem smutku. Patrzyli na mnie jak na osobę w fazie euforii pourazowej, ale trudno – ktoś musiał w tym szpitalu pilnować narracji. Był cudowny personel pielęgniarski, który robił rzeczy wielkie: zmieniał opatrunki na poparzonej szyi jakby to była bułka z masłem i mówił „pani Alicjo, zaraz przejdzie”, kiedy wszystko w środku wrzeszczało „nie przejdzie”. Był ból – taki, którego nie zrównał nawet najsilniejszy lek. I były rzeczy absolutnie heroiczne jak umycie głowy po chemii. Nigdy nie przypuszczałam, że umycie głowy może być aktem odwagi na miarę wejścia na Mount Everest w trampkach. Dlatego to też opowieść o godności, która wraz z wejściem do szpitala magicznie zniknęła, ustępując miejsca chęci przetrwania. Godność osobista opuściła ten czat, bo zastąpiły ją rzeczy ważniejsze: żeby nie bolało, żeby się zagoiło, żeby przeżyć kolejny dzień naświetlań, żeby po prostu przeżyć… Mam poczucie, że to całkiem uczciwa zamiana.

To jest także opowieść o mojej matce, która w trzydziestostopniowym upale przychodziła do szpitala z miną „robimy to” i tym jednym swoim pojawieniem się przywracała porządek wszechświata. Był też mój mąż, który bardzo szybko przestał żartować z naszego od lat naczelnego domowego żartu, „jak by to było być młodym wdowcem”, bo to nagle przestało być śmieszne. Przygarnął za to kolejnego kota. Gwoli ścisłości kot sam się wprowadził, ale dostawił mu miseczkę i powiedział „no dobra, zostań”. Mąż powiedział. Nie kot. Ja byłam w szpitalu, a w domu powiększył się stan osobowy. To jest miara miłości liczona w dodatkowych miskach i kotach przyjętych bez konsultacji z główną administracją domu.

To też zapis prawdziwej przyjaźni, bo były i one – przyjaciółki: z kompotem, z t-shirtami, bo potrzebowałam, z głupim serialem, z kremem do ust, ze świeżym jaśkiem, z „chcesz pogadać?” i z „to nie gadaj”. Im bardziej odczuwałam skutki uboczne terapii, tym mniej potrzebowałam słów, a bardziej obecności. I one to wyczuły. Bo prawdziwe wsparcie polega też na tym, żeby w którymś momencie zamknąć jadaczkę. I one to wiedziały. To jest liga mistrzyń.

Był psycholog, który – ku mojemu rozczarowaniu – nie powiedział: „ojej, jaka tragedia, to straszne”. Popatrzył, posłuchał i stwierdził, że za dużo ironii we mnie, żeby się posypać. Że to się trzyma. Że to wszystko jest wkurzające, ale do przejścia. I to też było potrzebne – ktoś, kto nie przestraszył się mojego zaczepnego „nie, k…, nie boję się”, tylko zobaczył, że to jest sposób, żeby nie oszaleć.

To jest też zapis o uldze i łzach, które polały się na wiadomość, że uzyskano remisję i że leczenie zadziałało tak jak założono. Bo jak powiedziała moja pani radioterapeuta, „to jest onkologia – tu nikt nie da sobie za nikogo ręki uciąć”. Na szczęście wszystkie ręce zaangażowanych w moje leczenie pozostały na miejscu. To jest też opowieść o nauce i jej spokojnym triumfie nad wariatami, którzy kazali mi „natychmiast przerwać tę chemię i iść w naturalne metody”. Tak. I tacy się zdarzali. Dla nich znalazłam specjalne miejsce w moim sercu. Tuż obok folderu „spam”.

I wreszcie – to jest też opowieść o tych, którzy trzymali w ryzach redakcję, kiedy ja trzymałam kroplówkę. O zespole, który normalnie pracował, bo tak trzeba było. I o klientach, którzy nie pytali „to kiedy?”, tylko powiedzieli: „najpierw zdrowie”. I pomogli wydawać kolejne wydania beze mnie w roli redaktor naczelnej.  Ciche, normalne gesty, bez fajerwerków – a właśnie takie zostają w pamięci najdłużej.

Ostatnie pół roku to jest w gruncie rzeczy opowieść o ludziach. O tych, którzy byli. Którzy wiedzieli, kiedy napisać długiego sms-a, a kiedy tylko wysłać serce. Którzy potrafili przyjść do szpitala w 32 stopniach, bo „musiałam zobaczyć, że żyjesz”. I o tych, którzy „nie wiedzieli, co powiedzieć”, więc nie powiedzieli nic. Mamy 2025 rok, Google zna odpowiedź na pytanie „jak rozmawiać z osobą chorą na raka?”. Można było sprawdzić. Szkoda. A może i nie… 

Wszystkim Wam chcę powiedzieć „DZIĘKUJĘ”. Tym, którzy dźwigali za mnie, kiedy moje ciało zajmowało się przeżywaniem. Tym, którzy poczekali zawodowo, aż wrócę. Tym, którzy wysłali jedną wiadomość i ona wystarczyła. Bez was te pięć tygodni byłoby tylko „salą chorych”. Z Wami – było „salą zdrowiejących”. Mogę wracać do życia! 

Tylko ktoś niech mi zabierze tego dodatkowego kota z klawiatury komputera. Tak się nie da pracować! 

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Czytaj mądrze, nie szybko

Artykuł przeczytasz w: 4 min.


Mój dziadek, księgarz, mawiał, że należy umieć odróżnić książkę od zadrukowanego papieru. Zawsze mówił to z tym swoim półuśmiechem i błyskiem w oku, który pojawiał się, gdy wręczał mi kolejną książkę – odpowiednio dobraną do wieku i nastroju. Najpierw były baśnie braci Grimm czy Andersena – czytane przy zgaszonym świetle, tylko przy nocnej lampce, jakby opowieści były zbyt potężne, by dzielić je z całym światem. Potem „Mały Książę”, który uczył, że „najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”. A później coraz poważniejsze lektury – bo według dziadka „literatura powinna dorastać razem z tobą”.

tekst: Alicja Kulbicka, zdjęcia: Adobe Stock

I dorastała. A świat? Świat jakby przyspieszył za bardzo. Wyprzedził naturalne tempo poznawania wartości, sensów, emocji. Zamiast dojrzewać razem z nami, wrzucił nas na skróty – wprost w wir treści szybkich, krzykliwych, bez kontekstu i głębi. Wszystko, wszędzie, naraz – ale bez czasu na zrozumienie. Dziś jesteśmy otoczeni słowami. Leją się strumieniami z ekranów, gazet, podcastów, komentarzy, powiadomień, stories. Krzyczą, szepczą, skaczą w feedach i wyskakują z lodówek. Niosą sens – albo tylko jego pozory. Można je chłonąć bezrefleksyjnie, jak fast food w biegu, albo smakować jak dobrą kawę – powoli, świadomie, z namysłem.

Międzynarodowy Dzień Wolności Prasy to dobra okazja, by się nad tym na chwilę zatrzymać. Bo wolność słowa to nie tylko prawo do mówienia. To również – a może przede wszystkim – obowiązek mądrego słuchania i rozumienia. Możemy pisać, co chcemy – i dobrze. To fundament wolności. Ale możemy też czytać, co chcemy – i tu zaczynają się schody. Bo skoro wszystko wolno dziś powiedzieć, równie łatwo można słowami manipulować. Wymyślić sensacyjny „news”, obłożyć go krzykliwym nagłówkiem, podpisać tajemniczym „ekspertem” i wypuścić w świat, który nie pyta – tylko lajkuje.

Dezinformacja, fake newsy, postprawda – to już nie są hasła z podręczników dziennikarstwa, które omawia się przy okazji egzaminu z etyki mediów. To nasza codzienność. Nasze poranne scrollowanie. Nasz wieczorny doomscrolling. Ale największe zagrożenie nie tkwi w samych fake newsach. Ono zaczyna się w nas – kiedy przestajemy zadawać pytania. Gdy klikamy odruchowo, przewijamy bezmyślnie i chłoniemy bez cienia refleksji. Bo szybciej. Bo łatwiej. Bo „wszyscy tak robią”.
A przecież mądra treść wymaga czegoś więcej – uważności, wysiłku, dociekliwości. Umiejętności rozróżniania: fakt czy opinia? Informacja czy manipulacja? Treść czy tylko głośna forma? To nie jest wygodne. To praca – czasem żmudna, czasem zniechęcająca. Ale potrzebna jak tlen. Bo to już nie tylko kwestia intelektualnego komfortu. To kwestia bezpieczeństwa. Fake newsy nie są tylko irytujące – one są niebezpieczne. Mogą rodzić uprzedzenia, podsycać nietolerancję, napędzać agresję, wpływać na decyzje polityczne, zdrowotne, społeczne. Potrafią dzielić ludzi skuteczniej niż mury i granice. Kłamstwo powtórzone tysiąc razy może stać się „prawdą” – zwłaszcza jeśli nikt nie zada sobie trudu, by je sprawdzić.

Dlatego jeśli sami nie zaczniemy czytać mądrze, nikt nie zrobi tego za nas. A jeśli przestaniemy wymagać jakości – zostanie nam to, co najtańsze: powierzchowność, banał, krzyk bez znaczenia. A potem może się okazać, że słowa przestaną znaczyć cokolwiek. A jeśli wszystko znaczy wszystko – to w gruncie rzeczy nie znaczy już nic.
Przy okazji tego, jakże ważnego święta, jakim jest Międzynarodowy Dzień Wolności Prasy – zróbmy coś dla siebie. Zatrzymajmy się na chwilę. Otwórzmy coś, co nie krzyczy, nie błyska, nie mami. Coś, co wymaga chwili ciszy, myśli, uważności. Bo w świecie, który nieustannie mówi – warto szukać tych, którzy naprawdę mają coś do powiedzenia. Bo wolność słowa to przywilej. Ale wolność myślenia – to prawdziwa moc.

Mój dziadek mówił, że dobra książka to nie ta, którą się szybko czyta, ale ta, którą długo się pamięta. Mój dziadek nie doczekał czasów mediów społecznościowych, fake newsów i newsfeedów aktualizowanych co pięć sekund. Ale gdyby żył dziś, pewnie znów podałby mi jakąś książkę. Usiadłby obok, jak kiedyś, i powiedział spokojnie: czytaj uważnie – tu chodzi o coś więcej niż słowa.

I może właśnie to jest dziś najważniejsze. Nie ilość przeczytanych treści, ale to, co z nami zostaje, kiedy gasną ekrany.

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Kobieca moc

Artykuł przeczytasz w: 5 min.
Dzień Kobiet


Kobiety zawsze miały w sobie niezwykłą siłę, choć przez wieki świat próbował im wmówić, że jest inaczej. Że powinny być ciche, skromne, przewidywalne. Jak wiele talentów zostało zmarnowanych…? Ilu pasjom nie pozwolono się rozwijać? Dziś, na szczęście, to już przeszłość – możemy tworzyć, decydować, kreować rzeczywistość na własnych zasadach. I robimy to. Z pełnym rozmachem, z wizją i odwagą, której kiedyś tak bardzo od nas nie oczekiwano.

tekst: Alicja Kulbicka, zdjęcia: Adobe Stock

Nawet nie odkurzam! – żachnęła się Magda, kiedy przyznałam, że kubki z kawą na moim biurku stworzyły architektoniczne dzieło godne piramid w Gizie. Prawdziwa kaskada porcelany – filiżanki i kubki piętrzące się jedne na drugich, niektóre puste, inne wciąż z niedopitą kawą to dowód na to, że doba ma dla nas stanowczo za mało godzin. To wystarczający znak, że zbliża się deadline. Jesteśmy zadaniowe. Miesiąc na przygotowanie kolejnego wydania Poznańskiego Prestiżu to cała epoka. I mgnienie oka jednocześnie. Telefony, rozmowy, wyjazdy, sesje, eventy, spotkania – zarówno te biznesowe, jak i te wieczorne, gdzie Prestiż jest patronem. Wyszarpujemy z doby minuty i godziny, aby ją rozciągnąć i zmieścić w niej wszystko, co mamy zaplanowane. I robimy to.

Każdego dnia w naszej pracy spotykamy niezwykłe kobiety – pełne pasji, odwagi i determinacji, które zmieniają rzeczywistość wokół siebie. Dorota, z niesłabnącą energią przewodząca Drużynie Szpiku, by wspierać tych, których dotknęła choroba. Kasia, która stworzyła format charytatywnego balu na poziomie godnym najlepszych światowych wydarzeń. Katarzyna, stojąca na czele wielkopolskiego oddziału największego biznesowego klubu w Polsce. Ania, która prowadzi warsztaty z pewności siebie – bo tak, wciąż musimy się jej uczyć. Agata, która empatycznie i czule uczy nas dobrej komunikacji. Marta, dla której bycie dyrektorką hotelu to praca, a organizacja jednej z największych konferencji kobiecych w Polsce – pasja. Nie sposób wymienić ich wszystkich. Tych, które z odwagą zdecydowały się na własny biznes, tych, które zaangażowały się w działalność społeczną, tych, które pomagają słabszym. Ale także tych, które codziennie dają z siebie wszystko na etatach – budując, zarządzając, tworząc, rozwijając firmy i instytucje. Bo każda z nich – niezależnie od ścieżki, którą wybrała – zmienia świat na swój własny, wyjątkowy sposób.

„Nigdy się nie poddawaj, bo właśnie wtedy nadchodzą przypływy” – powiedziała Amelia Earhart, pierwsza kobieta, która samotnie przeleciała nad Atlantykiem. Trudno o lepszą esencję kobiecej determinacji – tej samej, która stuleciami musiała przebijać się przez mur ograniczeń. Przez wieki to mężczyźni wyznaczali reguły, a kobiety musiały walczyć o przestrzeń, by móc realizować swoje ambicje. Kiedy w XIX wieku sufrażystki domagały się praw wyborczych, uważano je za ekscentryczne marzycielki. Kiedy Maria Skłodowska-Curie prowadziła badania, musiała znosić protekcjonalne spojrzenia tych, którzy nie wierzyli, że kobieta może zmieniać świat nauki. Podobnie jak Hedy Lamarr – genialna wynalazczyni i aktorka, której prace nad transmisją fal radiowych stały się fundamentem współczesnej technologii Wi-Fi, choć przez lata postrzegano ją jedynie jako piękną twarz Hollywood.

Dziś nie pytamy czy możemy – po prostu działamy. Tworzymy, decydujemy, kreujemy rzeczywistość na własnych zasadach. Nie dlatego, że musimy coś komuś udowadniać, ale dlatego, że ta siła zawsze była w nas. Historia każdej z nas, jest częścią większej opowieści. Opowieści o odwadze, determinacji i zmianach, które kiedyś wydawały się niemożliwe. To, co kiedyś było wyjątkiem, dziś jest normą. W czasach, gdy walczono o prawo do edukacji, nikt nie wyobrażał sobie, że kobiety będą przewodziły uczelniom. Kobieta szef? To niemożliwe! Nikt nie przewidział, że będziemy zarządzać międzynarodowymi korporacjami. Gdy nie miałyśmy prawa głosu, nikt nawet nie myślał, że staniemy się liderkami opinii. Jeszcze sto lat temu taki scenariusz byłby nie do pomyślenia. Kobieta jako redaktorka, organizatorka wielkich wydarzeń, liderka zespołu? To nie pasowało do ówczesnych realiów. A przecież świat niczego bardziej nie potrzebował – tej energii, wizji, odwagi, których nie dopuszczano do głosu.
Idziemy więc do przodu, nie czekając, nie pytając, nie prosząc o pozwolenie. Bo przyszłość nie pisze się sama – to my ją piszemy. Nasze działania mają realny wpływ na otaczający nas świat. Dlatego tak ważne jest, byśmy nie tylko korzystały z wywalczonych praw i możliwości, ale także dbały o to, by kolejne pokolenia mogły cieszyć się równymi szansami. Nasza siła tkwi w jedności, wsparciu i nieustannej chęci do działania. Razem możemy osiągnąć więcej, tworząc świat, w którym każda kobieta ma możliwość realizacji swoich marzeń i aspiracji.

Wreszcie nadchodzi ten moment. Ostatnie poprawki naniesione, grafiki dopracowane, zdjęcia gotowe, pliki oddane do druku. Na chwilę zapada błoga cisza. Myślimy sobie: – uff. Chwila spokoju. Ale nie… dzwoni kolejny telefon. Biegnę odebrać, kubki poczekają.

Drogie Panie! Wolności, równości i nieustającej radości z tego, jak zmieniacie świat!
Pięknego Dnia Kobiet!

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
Dzień Kobiet
REKLAMA
REKLAMA

Kult produktywności, czyli dlaczego odpoczynek to przestępstwo

Artykuł przeczytasz w: 4 min.


Nowy rok to czas wielkich planów, zmian i postanowień, które mają uczynić nas lepszymi ludźmi. Wszyscy nagle chcą być bardziej zdyscyplinowani, zdrowi, zorganizowani i najlepiej wstawać o piątej rano, żeby medytować, biegać i czytać książki o efektywności. Tyle, że ja nie chcę.

Tak, dobrze przeczytaliście. Nie chcę być lepszą wersją siebie, nie chcę zmieniać nawyków, nie chcę zapisywać się na kurs jogi o szóstej rano ani prowadzić dziennika wdzięczności. Bo ja chcę po prostu trochę sobie poleżeć. Problem w tym, że w dzisiejszym świecie leżenie to niemal zbrodnia.
Bo oto nastała nowa era – era produktywności totalnej. Odpoczynek już nie może być zwykłym odpoczynkiem. Jeśli leżysz na kanapie, to tylko w ramach „świadomego relaksu” z aplikacją do nauki języków obcych. Jeśli czytasz książkę, to koniecznie o rozwoju osobistym. Nawet spacer to już nie spacer, tylko „praktyka uważności”, najlepiej połączona z podcastem o skutecznych strategiach biznesowych.

Zwykłe nicnierobienie już nie istnieje. Kiedyś człowiek siadał i patrzył w okno – tak po prostu. Dziś, jeśli patrzysz w okno, to powinieneś jednocześnie być w aplikacji do medytacji i trenować „mindfulness”. Jeśli idziesz na spacer, to w słuchawkach musisz mieć audiobook o zarządzaniu czasem. A jeśli odpoczywasz, to tylko w formie „aktywnej regeneracji”. I najgorsze – jeśli śpisz osiem godzin dziennie, to źle, bo „trzeba wstawać o piątej rano jak Steve Jobs”. Jeśli śpisz sześć godzin – jeszcze gorzej, bo „trzeba dbać o higienę snu jak Jeff Bezos”. A jeśli śpisz dwanaście godzin – to po prostu życiowa porażka.

A może by tak po prostu czasem poleżeć i po nic nie sięgać? Bezwstydnie, bez tłumaczenia się, że „ładuję baterie”? Nic z tego! Bo już czekają na ciebie motywacyjni guru, którzy krzyczą: „Nie marnuj czasu! Stań się najlepszą wersją siebie!” I nagle, zamiast cieszyć się chwilą spokoju, zaczynasz się zastanawiać, czy przypadkiem nie powinnaś/powinieneś w tym czasie nauczyć się nowego języka, przeczytać książki o rozwoju osobistym albo przynajmniej rozciągnąć się w ramach „świadomego relaksu”. Bo tak to działa – zamiast odpoczywać, myślisz o tym, że powinnaś być bardziej produktywna. Zamiast cieszyć się wolnym wieczorem, masz poczucie winy, że mogłaś w tym czasie przebiec pięć kilometrów albo zaplanować strategię życiową na najbliższe pięć lat.

Nie wystarczy obejrzeć serialu – jeśli już oglądasz, to niech to będzie przynajmniej film dokumentalny o historii starożytnej Grecji. A najlepiej coś naprawdę niszowego, jak „Strategie negocjacyjne Spartan i ich wpływ na współczesne promocje w supermarketach” albo „Filozofia stoicka a umiejętność stania w kolejce na poczcie”. Bo przecież nawet prokrastynacja musi być edukacyjna… No dajcie żyć!
A gdyby tak odwrócić trend? Może zamiast wiecznej produktywności powinniśmy stworzyć aplikacje, które nagradzają nas za beztroskie lenistwo? Wyobrażam sobie taką o nazwie „LazyScore” – która mierzy, ile godzin w tygodniu udało nam się spędzić na bezczynności i przyznaje specjalne odznaki, jak „Mistrz Kanapy” albo „Złoty Koc”. A może „Restify” – program, który rekomenduje najlepsze pory drzemki w ciągu dnia. Jeśli wykryje, że mimo wszystko otworzyliście e-maila służbowego, automatycznie wyśle Wam przypomnienie: „Przestań! Twój poziom lenistwa spada!” W wersji premium można nawet zamówić wiadomość motywacyjną w stylu: „Nie rób nic. Jesteś w tym świetny.”

To oczywiście satyra, nie namawiam do zaniechania inwestycji w siebie – rozwój jest ważny, ale wszystko z umiarem. Ja nie będę robić listy celów na 2025, nie będę planować, analizować, ani „maksymalizować potencjału”. Czasem mam ochotę zapytać, czy wieczna pogoń za wydajnością naprawdę sprawia, że jesteśmy szczęśliwsi? Czy może tylko bardziej zestresowani, bo mamy coraz dłuższą listę rzeczy, które „powinniśmy robić”?

Bo może wcale nie muszę być najlepszą wersją siebie? Może wystarczy, że po prostu jestem?
I że leżę. Bo leżenie to też życie.

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Magia Świąt. Od kuchni.

Artykuł przeczytasz w: 4 min.


Rok przemknął niczym błyskawica na zachmurzonym niebie. Dujący za oknem zimny wiatr przypomina, że nadszedł grudzień, a wraz z nim szaleństwo świątecznych przygotowań. Ledwie zniknęły wspomnienia zeszłorocznych kolejek i list zakupów, a już wpadamy w znajomy, coroczny rytm. I choć z całych sił próbuję nie poddać się tej gorączce, moje szanse są zerowe. A najlepsza z matek, jak zawsze, wyprzedza czas – pełna zapału i w swoim żywiole, nie pozwala mi na chwilę wytchnienia. Jakby od tego, czy już teraz znajdziemy idealny mak na makowiec i najbardziej puszystą mąkę na pierogi, zależało całe świąteczne szczęście rodziny. Jej energia jest zaraźliwa, a precyzja w planowaniu – godna stratega wojennego.

tekst: Alicja Kulbicka, zdjęcia: Adobe Stock

Grudzień w jej wydaniu to spektakl przygotowań, który zaczyna się niewinnie – to tylko cukier puder – mówi z uśmiechem, wracając z torbą wypełnioną mąką, masłem i przyprawą do piernika – Na wszelki wypadek, bo wiesz, potem nie będzie! Zakupy w jej wykonaniu, to nie tylko konieczność, ale prawdziwa sztuka. Każdy produkt jest starannie wyselekcjonowany, każdy składnik oceniany jakby miał trafić do świątecznego muzeum smaku. To nie bieganina po sklepach, a misja, w której każdy krok jest przemyślany, a każdy wybór – strategicznie zaplanowany. To coroczny rytuał, godny najlepszego stratega, który w przemyślany sposób przygotowuje się do wielkiej bitwy o kulinarną perfekcję. Każda lista zakupów to niemal arcydzieło precyzji, a każdy krok w sklepie – taniec w rytm świątecznych melodii, z precyzyjnym planem i niezachwianą pewnością siebie.

Matka nie kupuje – ona magazynuje zapachy i smaki, które w jej rękach przeistaczają się w prawdziwą alchemię świątecznych wspomnień. Każdy woreczek przypraw, każda butelka oleju, każdy słoik z miodem staje się elementem większej układanki – pełnej aromatów, które wypełniają dom ciepłem, i smaków, które na zawsze zapisują się w pamięci. Mandarynki roztaczają w domu ciepły, słodki aromat dzieciństwa, goździki, cynamon i skórka pomarańczowa – te drobne nuty oplatają dom niczym świąteczna girlanda.

20140809 AdobeStock 68876308

Mroźny grudniowy chłód jeszcze nie zdąży porządnie rozgościć się w powietrzu, a zamrażarka już wypełnia się rybami. Zamówiony mak spokojnie spoczywa w kuchennej szafce, czekając cierpliwie na swoją kolej. Na parapecie dumnie prezentują się pierwsze pierniczki – jeszcze bez lukru, bo, jak mawia mama – wszystko ma swoją kolej. W jej świecie nawet świąteczne wypieki podlegają starannie zaplanowanemu ceremoniałowi, gdzie każdy składnik i każdy gest mają swoje miejsce w niezmiennym harmonogramie tradycji, pieczołowicie pielęgnowanej od pokoleń.

Ze spiżarni do kuchni, z lodówki do miksera, a potem prosto do piekarnika – w domu zaczyna pachnieć plackiem wigilijnym. Tym samym, który dla mamy jest czymś więcej niż wypiekiem – to tradycja, obowiązek i smak dzieciństwa w jednym. – Bez niego nie ma Świąt – powtarza, a my nawet nie próbujemy się spierać.

20241203 AdobeStock 839539605

Jej grudzień to zapach kapusty i świeżo mielonego maku. To rytmiczne dźwięki wałka rozbijającego kapustę i grzyby na farsz. To ciepło, które bije z kuchni i otula nas wszystkich jak miękki koc. I choć czasem śmiejemy się z jej niepowstrzymanego zapędu, to właśnie ten zapał tworzy magię Świąt. Magię, która wypełnia każdy kąt domu, każdy śmiech przy stole, każdy kęs pachnącego piernika.
A potem, kiedy już wszystko jest gotowe, mama siada przy stole. Zmęczona, ale szczęśliwa. Patrzy na nas, na te sterty pierogów, na popękany makowiec, na choinkę migoczącą w tle i uśmiecha się. A ja wiem, że w tym jednym momencie mieszka cała istota Świąt – miłość, troska, dbałość o bliskich, które złożyły się na coś więcej niż ucztę. Na dom pełen ciepła, zapachów i wspomnień.

I choć jej grudzień jest zawsze pełen pośpiechu, pracy i zmęczenia, to wiem, że to coś więcej niż przygotowania. To jej sposób na to, byśmy wszyscy mogli się zatrzymać, usiąść przy stole i poczuć, jak dobrze jest być razem. W tym wszystkim jest coś tak ciepłego i pięknego, że nawet wiatr za oknem wydaje się milknąć w oczekiwaniu na ten wyjątkowy czas w roku…

Wesołych i spokojnych Świąt!
Alicja Kulbicka
Redaktor naczelna

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA