Lubię


Lubię, kiedy ludzie czytają książki w pociągu. Kiedy bez powodu uśmiechną się na ulicy do innego przechodnia. Gdy wdają się w pogawędki przy kasie w sklepie. Lubię, kiedy dbają o uprzejme pozdrowienia w mailach. Kiedy, przychodząc w odwiedziny, przynoszą drobny upominek albo coś słodkiego. Lubię, kiedy wpuszczają inny samochód w korku i kiedy migają w podziękowaniu.

Lubię, kiedy rodzice jadący w autobusie z małymi dziećmi przez całą drogę z nimi rozmawiają. Lubię, kiedy pani w bibliotece zapyta, jak podobała mi się książka i opowie o tym, co sama ostatnio czytała. Lubię, kiedy ludzie dbają o otoczenie swojej działki – także za płotem. Lubię, kiedy pracowniczki i pracownicy urzędu z zaangażowaniem pomagają rozwiązać sprawy petentów. I cieszą się, że mogli pomóc. Lubię, kiedy pani w delikatesach poleci mi szynkę albo ser i okazują się naprawdę pyszne. Lubię, kiedy spiker w radiu ma staranną dykcję. Lubię, kiedy właściciele psów pogrążają się w spontanicznych rozmowach o swoich pupilach. Lubię obserwować grupki seniorów w kawiarniach. Lubię, kiedy ludzie stoją z prawej strony na schodach ruchomych.

Lubię, kiedy ktoś dba o ładne opakowanie prezentów. I jak patrzy – z radością i oczekiwaniem – kiedy obdarowana osoba otwiera upominek. Lubię, kiedy ludzie pieką ciasto bez okazji – „do kawy”. Lubię, że w niedziele starsze osoby ubierają się elegancko. Lubię, kiedy ktoś umie zajmująco i dowcipnie opowiadać o tym, co mu się przydarzyło. Lubię obserwować, jak ludzie witają się na dworcu. Lubię kolorowe dekoracje w oknach szkół i przedszkoli. Lubię, kiedy w sklepie, oprócz „do widzenia”, mówi się „dobrego dnia”. Lubię, kiedy ludzie słuchają z uwagą na służbowych spotkaniach i prezentacjach.

Lubię, kiedy ktoś napisze długą pozytywną recenzję na portalu do rezerwacji noclegów. Lubię, kiedy ludzie idą chodnikiem niespiesznym krokiem. Lubię, kiedy obca osoba powie „na zdrowie”, jak kichnę w pociągu albo na ulicy. Lubię, kiedy ludzie przychodzą punktualnie. Lubię, kiedy kelner, stawiając przed gościem danie, mówi „przyjemności”. Lubię, kiedy ludzie przytulają się na powitanie. Lubię, kiedy przepuszcza się w kolejce osobę, która ma mało rzeczy. Lubię, gdy ktoś napisze SMS z podziękowaniem za miłe spotkanie. Lubię, kiedy ludzie przytrzymują drzwi windy. Lubię, gdy kilka osób na raz rzuca się do pomocy kobiecie z wózkiem w tramwaju.

Lubię, gdy ludzie wysyłają pocztówki z wakacji. Lubię rozmowy o pogodzie z sąsiadami. Lubię, kiedy pani w warzywniaku powie, żebym wymieniła truskawki, bo „tamte są słodsze”. Lubię, gdy ktoś zwraca uwagę obcej osobie, że ma rozpięty plecak. Lubię, kiedy ludzie pod koniec stycznia nadal życzą sobie „szczęśliwego Nowego Roku”. Lubię, kiedy napiszą wiadomość zaczynającą się od: „myślałam, myślałem dziś o Tobie”.

A Ty?

Marta Kabsch

PR Manager Starego Browaru, współwłaścicielka marki papierniczej Suska & Kabsch
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Może cię zainteresować:

REKLAMA
REKLAMA

I co dalej?

Artykuł przeczytasz w: 4 min.


Przypomniałam sobie scenę z filmu jak Bridget Jones weszła na ogrodowe przyjęcie w stroju króliczka Playboya, bo nikt jej nie powiedział, że przebierankę anulowano. Patrząc na jej czerwieniące się policzki, wsłuchując się w myśli przerażenia i chęć zapadnięcia się pod ziemię – miałam podobnie. Wstydziłam się za nią, oglądając przed laty tę romantyczną komedię. Wstydzę się też w naszym świecie rzeczywistym, gdy ktoś mówi coś niestosownego, ordynarnego, chamskiego w przestrzeni publicznej, w bliższym czy dalszym otoczeniu.

Robi mi się gorąco z nerwów, choć to wcale nie moja wina. Nie moje słowa, cięta riposta czy pseudo żart, nie moje zachowanie, skandaliczne, wulgarne, obrażające drugą stronę – ale to ja czuję się, jakbym dostała uderzenie z łokcia… Spuszczam wzrok, chce mi się płakać z bezsilności, z ludzkiej głupoty, z zasłyszanych kłamstw wielokrotnie powtarzanych, które dla innych są jak objawienie prawdy, czystej prawdy… Po prostu wstydzę się… A ostatnie dni, tygodnie i miesiące były tego najlepszym przykładem.

Zadziwiające debaty polityczne, konfrontacje kandydatów na najwyższy urząd w państwie, szokujące informacje, szkalujące wpisy internetowe, spięcia zwolenników i przeciwników politycznych, wiece, parady, pochody. Do tego historie sprzed lat o niebezpiecznych ustawkach, kibolskich zaplanowanych starciach, kontaktach z mafijnym półświatkiem, pomocy nastawionej na zysk i sutenerstwie. A w tle nieprzyzwoite i nieeleganckie gesty, uchwycone przez kamery, wypierane i przekręcane przez oponentów politycznych… Naprawdę wstyd. Upadek godności, klasy, uczciwości…
Z przerażeniem obserwuję naszą rzeczywistość. I wciąż mnie ona czymś nowym zaskakuje. Jak bardzo potrafimy przeżywać cudze kompromitacje? Wstydzimy się, gdy ktoś zachowuje się nie na miejscu? Ignorancko odjeżdża na hulajnodze elektrycznej, nie zwracając uwagi na zapytania z tłumu, czy krzyczy o antysemityzmie, nagonce na „innych”, w jednej ręce trzymając gaśnicę, a w drugiej krzyż i mówiąc „szczęść Boże”.

Coś się kończy w życiu, coś się zaczyna. Tylko na razie jeszcze nie wiem co… Są takie momenty, które smakują jak ostatni łyk gorzkiej kawy – zwiastujący koniec. Zostaje cisza, odrobina żalu i pytanie: „co dalej?”. Życie, jak stary zegar, odmierza cykle nieustannie – i choć niektóre z tych etapów kończą się z hukiem, inne po cichu odchodzą w cień. Wstyd za kogoś to nic innego jak echo zdziwienia, niezrozumienia pomieszane z oczekiwaniami. A jest też druga strona. Ten wstyd – choć nieprzyjemny – uczy pokory. Przypomina, że nie kontrolujemy świata, że ludzie są różni i nie zawsze będą działać zgodnie z naszym scenariuszem. I że czasem jedyne, co możemy zrobić, to wziąć głęboki oddech. Czy to łatwe? Nie. Czy to konieczne? Tak – dla zdrowia psychicznego.

Jako typ zadaniowca lubię mieć plan, mapę, odhaczać, co już wykonane, a co dopiero przede mną. Tymczasem rzeczywistość działa na innych zasadach – czasem coś się kończy zanim jesteśmy gotowi, czasem zaczyna zanim zdążymy się pożegnać. I choć brzmi to jak frazes z książki motywacyjnej, to jednak prawdą jest, że koniec bywa początkiem. Nie chodzi o to, żeby każde zakończenie widzieć w czarnych barwach, choć bywają straty, które bolą latami i nie chcą przynieść niczego w zamian. Ale nawet w tych historiach – a może zwłaszcza w nich – tkwi pewna mądrość. Przypomnienie, że życie nie stoi w miejscu, że jesteśmy w nieustannym ruchu.

Trzeba mieć odwagę, żeby żegnać się z tym, co było, ale i cierpliwość, żeby przyjąć to, co przyjdzie. Bo życie to nie linia prosta, ale znana nam sinusoida. Często trudna opowieść – z niewiarygodnymi rozdziałami, zwrotami akcji, czasem jako dreszczowiec momentami trzymający w napięciu, zagadka lub łamigłówka… I każdy koniec to po prostu znak, że trzeba przewrócić stronę.

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Miasto wolnego słowa, czyli o tym jak Poznań walczył o niezależne dziennikarstwo

Artykuł przeczytasz w: 3 min.


Jeśli wolność w ogóle coś znaczy, oznacza prawo do mówienia ludziom tego, czego nie chcą słyszeć.
W czasach powszechnego kłamstwa mówienie prawdy jest aktem rewolucyjnym.

George Orwell

Międzynarodowy Dzień Wolnej Prasy obchodzimy 20 kwietnia. To święto, które przypomina nam, jak wielką wartością jest swoboda wypowiedzi. W czasach, gdy wiadomości docierają do nas szybciej niż kiedykolwiek, trudno ocenić wiarygodność danej informacji, a media przechodzą dynamiczne zmiany, warto spojrzeć wstecz i zadać sobie pytanie: jak wyglądała droga do wolnej prasy w Polsce?
A jeśli szukać symbolu tej walki, to stolica Wielkopolski jest jednym z najlepszych miejsc, by zacząć tę opowieść.

tekst: Zuzanna Kozlowska


Poznań zawsze miał w historii coś do powiedzenia, dosłownie. Już w XIX wieku tutejsze redakcje walczyły o to, by polski język i polska sprawa nie zniknęły z kart gazet. „Dziennik Poznański”, założony przez Hipolita Cegielskiego oraz wydawany od 1859 roku, to przykład gazety, która mimo pruskiej cenzury kształtowała świadomość mieszkańców Wielkopolski. Wtedy drukarnie były niczym ukryte bastiony oporu, a każde kolejne wydanie niosło w sobie ducha niezależności.

Podobnie było w okresie PRL, gdy oficjalne media mówiły jedno, a ulica drugie. W 1921 roku ukazywał się „Dwutygodnik Sportowy”, niezależne pismo poświęcone sprawom sportu. W latach 80. niezależne pisma, takie jak „Obserwator Wielkopolski”, powielały informacje, których próżno było szukać w państwowych gazetach. Cenzorzy próbowali blokować publikacje, ale Poznań, miasto, które już w 1956 roku pokazało, że nie boi się walczyć, nie zamierzało milczeć.

Co ciekawe, stolica Wielkopolski była też jednym z pierwszych miast, w którym zaczęto eksperymentować z lokalną telewizją – już w 1957 roku powstał tu Ośrodek Telewizji Poznań, mający ogromny wpływ na rozwój mediów w regionie.

Drukowano niezależne pisma w garażach i piwnicach, a rozprowadzano je ukradkiem, ryzykując wiele. Potem nadeszła upragniona wolność 1989 roku oraz prawdziwy rozkwit gazet, lokalnych periodyków, a dziś także portali, blogów czy niezależnych mediów społecznościowych. Każda z tych publikacji to nie tylko historia lokalnego dziennikarstwa, ale też żywy dowód na to, że Poznań zawsze stał po stronie prawdy. Wolność słowa przetrwała.

Warto o tym pamiętać, bo wolna prasa to nie tylko wielkie hasła z podręczników historii. To codzienna praca dziennikarzy, którzy piszą o naszym mieście, o sprawach bliskich każdemu z nas. To także nasza, czytelników, odpowiedzialność, by wybierać media rzetelne, uczciwe i lokalne. Dziś w Poznaniu wolność słowa ma się dobrze, chociaż, jak zawsze, wymaga czujności. Internet zmienił zasady gry, ale jedno pozostało niezmienne: wolne słowo jest fundamentem demokracji. A prasa, mimo że dynamicznie zmienia formę, wciąż jest jej strażnikiem.

Dlatego warto zatrzymać się na chwilę, wziąć do ręki gazetę i docenić to, że możemy czytać, pisać i mówić – wolno. Poznań od zawsze miał coś do powiedzenia. I niech tak zostanie.

Zuzanna Kozłowska

Zuzanna Kozłowska

REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Takie małe skarby w zasięgu ręki

Artykuł przeczytasz w: 4 min.


Jako dziecko nie znałam tradycji „prezentów od zajączka”, nie szukaliśmy z rodzeństwem żadnych słodkości w ogrodzie poukrywanych przez skocznego długouchego jegomościa. Absolutnie nie skarżę się, abym nie była opacznie zrozumiana… Choć słodyczy i wykwintnych delicji było w domu o wiele mniej niż obecnie, to niczego nam nie brakowało do szczęścia. Nie marudziliśmy, nie naciskaliśmy na rodziców, co koniecznie musimy mieć. Nie przypominam sobie tupania nogami, wychciewania, krzyków wymuszonych o nową zabawkę, pluszaka czy kolejną słodycz, nie było irytującego płaczu „z niczego”, takiego aż uszy puchną. Moje wspomnienia z dzieciństwa – bez wymarzonej zabawki z Pewexu – są dla mnie wielką skarbnicą radości, uśmiechów, beztroski, są źródłem ciepłych uczuć, łez wzruszenia, których u mnie zawsze w nadmiarze.

tekst: Magdalena Ciesielska

Nie w ilości, ale jakości upływał nam przedświąteczny i świąteczny czas wielkanocny. W gronie najbliższych, przy strojeniu domu baziami i własnoręcznie wykonanymi ozdobami. Często w kuchni, gdzie z rodzeństwem byliśmy małymi kuchcikami, wylizującymi łyżeczki po czekoladzie, którą Mama wcześniej ozdobiła mazurka z własnego przepisu. Podjadaliśmy pomarańcze, to był dopiero rarytas, albo Wedlowskie słodycze zakupione przez Tatę w jedynym firmowym wówczas sklepie „Wedel”. Układaliśmy porcelanowe owieczki na starym wysłużonym segmencie, od największej do najmniejszej. Brudziliśmy się nieustannie farbami i pisakami, tworząc dziecięce arcydzieła pisanek, a prasowanie białych serwetek zrobionych na szydełku i wstążek – którymi potem z siostrą dekorowałyśmy nasz rodzinny koszyczek wielkanocny – też miało swój urok i pewnego rodzaju czar, choć to niby zwyczajna codzienna czynność. Ale w tym przedświątecznym czasie zyskiwała na wartości. Pamiętam jak z ogromnego bukszpanu, rosnącego w ogrodzie mego dziadka, zrywaliśmy gałązki, aby przystroić nimi wielkanocny stół. Wszystkie takie małe rzeczy, szczegóły zawsze mnie cieszyły… i cieszą po dziś dzień.

Słucham mimochodem utyskiwania współczesnych rodziców, „co kupić dziecku na zajączka”, jakby to było sedno Wielkanocy. I czuję lekką irytację, że dla wielu ten piękny wiosenny czas sprowadza się niestety do jednego – zakupu prezentu, kolejnego i jeszcze kolejnego, żeby dziecko miało, „bo tak trzeba”, „aby nie było gorsze od innych”. A ja na opak współczesnym wydumanym i często bezrefleksyjnym trendom – rozpakowuję z dziećmi wielkie dwa kartony z wielkanocnymi ozdobami, tymi naszymi, oryginalnymi, które mają wartość sentymentalną. Jest tam i mały uśmiechnięty zajączek z porcelany podarowany mi przez śp. teścia, dwie puchate owieczki, które wędrowały ze mną przez wszystkie wynajmowane mieszkania, a teraz już w naszym własnym lokum mają wyjątkowe miejsce. Piękne pamiątki od mego rodzeństwa, które zawsze cieszą moje oczy, zawieszki na okna od rodziców, nawet obrus i serwetki typowo wielkanocne po śp. babci i wykonane przez nią artystyczne wydmuszki w nietuzinkowe wzory. Są i kolorowe obrazki namalowane przez moje dzieci jeszcze w czasach przedszkolnych, wycinane koszyczki, kwiatki z bibuły ich autorstwa. A nowych skarbów wciąż przybywa, bo co roku otwieramy warsztaty wielkanocne. Bibuła, cekiny, kolorowe tasiemki, farby w rozmaitych kolorach, przeróżne akcesoria kojarzone z Wielkanocą i wiosną mają swój czas na wielkim stole, który jest jak garderoba w teatrze. Tu też role i aktorzy są różni…

Patrzę na drzewa i krzewy dookoła, które poruszone ciepłem ostatnich dni, śmiało zarzucają kwiatowo-zieloną pelerynę. Kolor traw – ten soczysty, zielony – bawi moje oczy, a zmysł słuchu raduje się codziennym śpiewem ptaków. Te ptasie trele są dla mnie ukojeniem i najcudowniejszą muzyką natury, która potrafi mnie i uspokoić, i rozweselić, gdy tego potrzebuję. Niebo jest takie wspaniałe, ożywczy błękit, mój ulubiony niebieski kolor, z płynącymi obłokami o różnych kształtach, wystarczy tylko wysilić wyobraźnię… Uwielbiam tę porę roku, gdy wiosną wszystko rozkwita i budzi się z zimowego snu, opieszale muskane pierwszymi promykami słońca. Często jeszcze zawstydzonego. Nawet jak chłonę przyrodę, z perspektywy myjącej okna, czuję ciepły powiew wiatru, promyki słońca na twarzy, i jestem szczęśliwa. Ta powtarzająca się czynność wiosennych porządków nie jest dla mnie tak straszna, gdy tylko wyjrzę przed siebie i dam się ponieść bujnym widokom, poczuję obezwładniające zapachy natury.
Życzę wszystkim radości, bliskości tych, których kochamy, i czerpania pełnymi garściami z piękna przyrody.

20231124 AdobeStock 683576443

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Naturalność – forma autentyczności czy modna konieczność?

Artykuł przeczytasz w: 3 min.

Żyjemy w czasach, w których autentyczność staje się coraz bardziej pożądaną cechą, dużo się o niej mówi i podczas warsztatów z dobrej komunikacji, i podczas szkoleń firmowych edukujących, jak pozbyć się sztuczności i pozerstwa w kontaktach międzyludzkich. Dodatkowo o naturalnym i nieprzerysowanym wyglądzie informują oferty licznych klinik beauty. A jak jest w rzeczywistości? Doskonale wiemy…

Pomimo wielu wysiłków i prób, zdarza się, że naturalność – ta wewnętrzna i zewnętrzna – dla niektórych osób to rzadka cecha, choć mówią inaczej, próbując zaklinać rzeczywistość. Jednocześnie warto pamiętać o tym, co nas otacza. Współczesny świat z mnogością filtrów, łapek w górę lub w dół, z przeróżnymi formami i możliwościami oceniania innych – nie tylko tych na Instagramie, ale i w codziennych relacjach. Zbyt często wybieramy maski dostosowane do okoliczności, próbując spełnić oczekiwania otoczenia. Tylko czy w tym wszystkim nie tracimy siebie, goniąc za chęcią przypodobania się innym? 

Naturalność w życiu to nie tylko brak makijażu czy nieperfekcyjnie ułożona fryzura, twarz bez botoksu czy niepoprawione skalpelem części ciała, to przede wszystkim szczerość wobec siebie i innych. To odwaga, by mówić to, co naprawdę myślimy, i próbować żyć w zgodzie ze swoimi wartościami, nawet jak innym się one nie podobają. Brzmi prosto, ale w praktyce bywa wyzwaniem. Według mnie naturalność w relacjach to również akceptacja wad i niedoskonałości, które przecież są częścią każdego z nas. Przyzwyczajeni do dostosowywania się do norm społecznych, często ukrywamy swoje prawdziwe emocje, bojąc się negatywnej oceny, drwin, szyderstwa czy wręcz odrzucenia. A może warto w tym życiowym biegu zatrzymać się, zastanowić się na słowami autorstwa Ralpha Waldo Emersona „Żyj w zgodzie ze sobą, a świat sam się do ciebie dostosuje”?

Szczerość tak naprawdę wymaga odwagi, a naturalność – dystansu do siebie, którego uczymy się z wiekiem. Współcześnie wiele dyskutuje się na temat social mediów – w jaki sposób kształtują rzeczywistość, dlaczego przez filtry nie widzimy prawdziwego oblicza, tylko odbicie w krzywym zwierciadle? Dlaczego kreowanie wizerunku często liczy się bardziej niż autentyczność, a ludzie boją się być prawdziwi? W efekcie takich zachowań można otrzymać powierzchowne znajomości, które nie mają głębi, nie są zbyt wiele warte. Dopiero gdy odrzucimy maski, sztuczne dekoracje i pozwolimy sobie na bycie sobą, możemy budować relacje oparte na zaufaniu, a nie na grze pozorów, na grze w dziecięcą ciuciubabkę z zamkniętymi oczami.

Naturalność może stać się luksusowym dobrem, na które każdy z nas może sobie pozwolić i przede wszystkim za które nie trzeba płacić – pod warunkiem, że odważymy się żyć w zgodzie ze sobą. To konieczność, jeśli chcemy budować prawdziwe, szczere i wartościowe relacje w rodzinie, z przyjaciółmi, w miejscach pracy. Niekwestionowana ikona stylu Coco Chanel powtarzała: „Najlepszym sposobem, aby być oryginalnym, jest być po prostu sobą.” I pod tym się podpisuję całą sobą.

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Sztuka zwykłego dnia

Artykuł przeczytasz w: 4 min.

Listopad jest niczym stary, zapomniany fotel w kącie pokoju – może trochę przetarty, ale to właśnie na nim najchętniej siadam, kiedy potrzebuję wyciszenia. Ani spektakularny jak złocisty październik, ani pełen blichtru jak grudzień – listopad nie stara się zwracać na siebie uwagi. Dyskretnie zaprasza do prostych przyjemności, które zwykle mijamy bez zastanowienia. To taki cichy przyjaciel, który przypomina, jak piękne mogą być proste chwile, gdy po prostu jesteśmy tu i teraz.

Listopad pachnie poranną kawą, która w tym miesiącu smakuje jakoś bardziej intensywnie, jakby każdy łyk pozwalał zawiesić się między ciepłem kołdry a chłodnym światem za oknem. Zwyczajna kawa zamienia się w nostalgiczną chwilę spokoju, małą opowieść o momentach, które tak łatwo umykają. Każdy łyk to ciche zaproszenie, by zwolnić, nacieszyć się chwilą i po prostu być.

Listopad jest jak wielka, puchata poduszka, w której toną wszystkie naszpikowane presją oczekiwania. Bo kto stawia sobie wielkie cele na listopad? To miesiąc, w którym nikt nie myśli o podbijaniu świata ani o nowych szczytach do zdobycia. Zamiast tego oferuje ciche przyzwolenie na zwolnienie tempa, na oddech. W moim kalendarzu listopad spokojnie mógłby nazywać się „miesiącem wygodnych swetrów” – tych luźnych, trochę za dużych, w które można się wślizgnąć bez zbędnych ceregieli. Mają one magiczną moc wprowadzania człowieka w stan spokoju i odrobiny nostalgii.

20241105 AdobeStock 932161758

To, co w listopadzie cenię najbardziej, to sposób, w jaki rozbudza apetyt na drobne, pozornie nic nieznaczące przyjemności. Doceniam, jak wiele potrafi zmienić gorąca herbata wypita przy oknie, gdy za szybą szaleje wiatr, czy to, jak ulubiona playlista na Spotify inaczej brzmi w ciepłym zaciszu domu. Patrzę na tańczące na wietrze pożółkłe liście, które niedawno zdobiły drzewa w ogrodzie. Ich taniec uspokaja i daje poczucie, że istnieje coś większego niż codzienne troski. Listopadowe światło o poranku wpada do pokoju ostrożniej, delikatniej – jakby samo było zmęczone codziennością. Cynamon, goździki, pomarańcza – aromaty świec wypełniają dom niczym ciepły, niewidzialny koc, tworząc przestrzeń przytulności, którą trudno opisać. Zapachy zamknięte w słoiczkach wypełniają wieczory, a każda świeca snuje swoją małą jesienną historię. Bez nich dni byłyby niekompletne, a te drobne przyjemności przynoszą dziwną ulgę…

A wieczorami? Listopad odkrywa w nich coś magicznego – to niemal podróż w czasie do chwil beztroskiego dzieciństwa, kiedy długie wieczory pełne były bajek i ciepłych koców. Ulubione seriale ogląda się intensywniej, bohaterowie są jak starzy znajomi, a książki na półce przyciągają, przypominając, że kiedyś – zanim wpadliśmy w wir życia – naprawdę uwielbialiśmy spędzać czas, po prostu „będąc”. W listopadzie pośpiech traci znaczenie, ustępując miejsca prostym radościom: wtuleniu się w koc, oglądaniu starych filmów czy słuchaniu deszczu, który z niebywałą elegancją rozgrywa swój koncert na parapecie.

20241105 AdobeStock 964224108

Czy listopad jest nudny? Owszem, ale to taka nuda, której trudno nie polubić. Jest jak powrót do domu po długiej podróży – nic spektakularnego, ale przynoszącego ukojenie. W listopadzie nic nie muszę – mogę na chwilę odłożyć marzenia o szczytach do zdobycia, schować presję „lepszej wersji siebie” i być dokładnie taką osobą, jaką lubię: owiniętą w koc, z filiżanką herbaty i słabością do gorącej czekolady z bitą śmietaną. Obok trzy koty zwinięte w puchate kulki, zasypiają przy moich stopach, grzejąc mnie swoją miękką obecnością. Z ich mruczeniem w tle każdy wieczór przypomina, że czasem największy spokój przynoszą najprostsze rzeczy.

Listopad uczy mnie, że najlepsza wersja mnie to ta, która czerpie radość z najdrobniejszych chwil – z dźwięku deszczu, z zapachu świec, z ciepła skarpet i ciszy wypełniającej dom. To miesiąc, który przypomina, że prawdziwe piękno tkwi w zwyczajności i że każdy dzień może być małym świętem, jeśli tylko zechcę je dostrzec.

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA