Poznańscy rzemieślnicy– połączenie tradycji i pasji
6 października, 2023
Poznańskie tradycje rzemieślnicze stanowią dumę oraz dziedzictwo naszego miasta. Pracownie – z których wylewa się zamiłowanie do rękodzieła i wyjątkowych, potrzebnych usług rzemieślniczych – to miejsca magiczne, które warto odkrywać. O stanie rzemiosła w Poznaniu opowiada Andżelika Jabłońska – koordynatorka projektu Poznańscy Rzemieślnicy.
Tekst: Zuzanna Kozłowska | Zdjęcia: Poznań Design Festiwal / fot. Marek Zakrzewski
Jakie znaczenie mają tradycje rzemieślnicze dla społeczności lokalnej?
ANDŻELIKA JABŁOŃSKA: Tradycje rzemieślnicze to fascynujący rozdział opowieści o Poznaniu, jego korzeniach i tożsamości. Stanowią ciekawą i istotną część niematerialnego dziedzictwa miasta. Rzemieślnicy pozostawali w bliskich relacjach ze stanem kupieckim, ale przede wszystkim zaspokajali przeróżne potrzeby mieszczan. Dziś powiedzielibyśmy, że zaopatrywali najbliższe otoczenie w dobra luksusowe. Moim zdaniem, współczesne rzemiosło i tworzący je ludzie nadają Poznaniowi wyjątkowego charakteru i są żywym łącznikiem historii z tradycją, dawnego i obecnego miasta.
Czy rzemiosło ma szansę przetrwać, czy jest skazane na powolne wymarcie?
Rzemiosło jest wielowymiarową i czasem trudno uchwytną materią. Już sama liczba branż zaliczanych do rzemieślniczych oraz odpowiadających im zawodów, może nam uświadomić olbrzymie zróżnicowanie, jakim rzemiosło się charakteryzuje. Uważam, że większość z nas docenia unikalność pracy rzemieślniczej i jest skłonna zapłacić więcej za niepowtarzalne przedmioty. Być może to jest właśnie element, który uchroni rzemiosło przez „wymarciem”. Sądzę, że niepowtarzalność osobowości, talentu i zamiłowania do materii, z którą rzemieślnicy pracują, a także zmiana przyzwyczajeń konsumenckich sprawiają, że rzemiosło na przestrzeni ostatnich lat nie tylko ponownie zyskuje na ważności, ale także staje się istotnym elementem codzienności. Jeśli nie gaśnie potrzeba, jest również szansa, że rzemiosło nie tylko przetrwa, ale będzie się rozwijało, dostarczając nam nowych wrażeń i emocji.
Jak zmieniające się trendy wpływają na rynek rzemieślniczy?
Wzrastające trendy, w tym zrównoważony rozwój, nurty: DIY, zero-waste, up-cycling, re-cycling, powrót do zainteresowania lokalnością i rękodziełem, sprawiają, że pojawiają się coraz to nowe formaty praktykowania rzemiosła. Przedstawiciele poznańskiego rzemiosła to reprezentanci rodzinnych pracowni o bogatych tradycjach, ale również przedstawiciele ginących zawodów. Na szczęście są również młodzi rzemieślnicy, którzy wzbogacają Poznań, proponując unikalne dzieła i usługi oraz kreując niepowtarzalne miejsca. Kiedy pracownie znikają z centrum miasta, na peryferiach pojawiają się inicjatywy, które w interesujący sposób promują się wśród mieszkańców. Wiele z nich korzysta z mediów społecznościowych, ma ciekawe strony internetowe. Choć oczywiście bezpośrednie doświadczenie i spotkanie jest tym najważniejszym czynnikiem, by doświadczać rzemiosła.
20230923 Poznań Design Festiwal 2023 foto: Marek Zakrzewski
Czy zwiększa się szacunek do rzemieślniczej pracy?
Zdecydowanie. Możemy to zobaczyć nie tylko w sensie deklaratywnym, ale także poprzez zainteresowanie obiektami wychodzącymi z pracowni rzemieślniczych oraz z chęci uczestnictwa w kursach i spotkaniach, na których można zgłębić swoją wiedzę w danym aspekcie. W ramach projektu “Poznańscy rzemieślnicy” manifestuje się to w liczbie chętnych, by uczestniczyć w warsztatach, pokazach, otwartych pracowniach. Dzięki dofinansowaniu z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz we współpracy z Urzędem Miasta są one bezpłatne dla uczestników.
Co jest największym wyzwaniem dla rzemieślników w Poznaniu?
Te problemy najczęściej dotyczą aspektów prawnych. Poznańscy rzemieślnicy to zazwyczaj jednoosobowe albo rodzinne działalności gospodarcze, regulowane tymi samymi prawami co duże korporacje. Ich oferta nigdy, i może na szczęście, nie będzie konkurencyjna względem centrów handlowych, gdzie kupuje się szybko, tanio i od ręki. Powtarzającym się tematem, nie tylko w środowisku poznańskim, są problemy z sukcesją, a także poprzez zaburzony system edukacji, szczególnie na poziomie branżowych szkół zawodowych, brak osób z choćby podstawowym przeszkoleniem. Są wyjątki oczywiście. W Poznaniu mamy Introligatornię Lewandowscy, gdzie o ponad stuletnią tradycję pracowni introligatorskiej dba ojciec i syn, jest także Krawiectwo Miarowe Krupa i Rzeszutko, gdzie matka wspólnie z synem prowadzi pracownię z ponad wiekową tradycją.
Czy zostanie rzemieślnikiem nadal może być dobrym pomysłem na połączenie pasji i kariery zawodowej?
Zdecydowanie tak. Właśnie ta pasja jest kluczowym ogniwem, która wraz z wykształceniem, przyciąga do rzemieślników klientów, kontrahentów oraz uczniów. W ramach Poznań Design Festiwal i projektu „Poznańscy rzemieślnicy” widzimy ogromne zainteresowanie warsztatami. Ludzie chcą się uczyć od mistrzów, chcą pozyskiwać unikatową wiedzę, podglądać, dowiadywać się i to jest wspaniałe. Ciekawym aspektem jest także połączenie umiejętności, kreatywności i samego momentu tworzenia. Pasja może być siłą sprawczą, która nadąży za zmieniającym się światem. W ramach festiwalu mieliśmy okazję uczestniczyć np. w warsztatach organizowanych przez pracownię Dr. Shoes. To świetny przykład budowania społeczności, wokół pracowni, w której można nadać swojemu obuwiu indywidualnego charakteru.
20230923 Poznań Design Festiwal 2023 foto: Marek Zakrzewski
Gdzie można znaleźć pracownie rzemieślnicze w Poznaniu? Jak odkryć unikatowe usługi/produkty?
Poznań jest naszpikowany pracowniami rzemieślniczymi. Są one ukryte (czasem dosłownie) w różnych częściach miasta. W przeszłość odchodzą duże witryny sklepowe z wyrobami rzemieślniczymi przy głównych, zatłoczonych ulicach. Teraz pracownie kryją się w małych osiedlowych uliczkach z korzyścią dla lokalsów. W Poznaniu działa Zaułek rzemiosła – projekt realizowany przez Urząd Miasta Poznania. Zapisane do projektu pracownie promują swoje usługi na wspólnej stronie internetowej. Liczę, że projekt “Poznańscy rzemieślnicy”, stanie się jedną z platform, na której będzie można znaleźć grupę rzemieślników, także tych niezrzeszonych w Zaułku.
Jak projekt „Poznańscy rzemieślnicy” wspiera lokalną społeczność rzemieślników?
„Poznańscy rzemieślnicy” to projekt, który ma na celu przede wszystkim popularyzację rzemiosła jako jednego z unikatowych elementów budujących tożsamość Poznania. Jego esencją i głównymi bohaterami są rzemieślnicy. Nasze działania od samego początku mają przede wszystkim charakter edukacyjny i promocyjny. W trakcie przygotowywania Poznań Design Festiwal po raz pierwszy pojawiła się myśl, by zorganizować serię warsztatów i otwartych pracowni rzemieślniczych. Miałam przyjemność zainicjować i do dziś współrealizować serię filmów pt. „Poznańscy rzemieślnicy”. Po 3 latach, jako Fundacja Made in Art, rozbudowaliśmy jego formułę i od tego roku w ramach Poznań Design Festiwal, przy wsparciu finansowym MKiDN oraz w partnerstwie z Zaułkiem Rzemiosła i Poznańskim Centrum Dziedzictwa, projekt stał się wydarzeniem popularyzującym wiedzę o poznańskich rzemieślnikach, o ich miłości do swojego fachu, a także o prowadzonych przez nich pracowniach. Więcej o projekcie można przeczytać na www.poznanscyrzemieslnicy.pl, a także na naszych mediach społecznościowych.
DR AGATA WITTCHEN-BAREŁKOWSKA | Dobra komunikacja daje dobre życie
30 czerwca, 2025
Artykuł przeczytasz w: 12 min.
Czy jeszcze potrafimy ze sobą rozmawiać? W świecie, w którym tempo narzuca rytm dnia, a „kontakt” często kończy się na ikonce wiadomości, coraz trudniej o prawdziwy dialog. Dr Agata Wittchen-Barełkowska – ekspertka w zakresie komunikacji interpersonalnej, trenerka biznesu i mediatorka – z przekonaniem powtarza: „dobra komunikacja daje dobre życie”. Opowiada, dlaczego rozmowa to dziś akt odwagi, jak rozpoznawać swoje potrzeby zanim wypowiemy pierwsze słowo, po co liderom kontakt ze sobą i dlaczego warto budować wspólnoty oparte na zaufaniu, a nie na haśle „musimy pogadać”.
Rozmawia: Alicja Kulbicka
Zdjęcia: Jakub Wittchen
Czy istnieje w Polsce kultura rozmowy?
AGATA WITTCHEN-BAREŁKOWSKA: Według mnie w Polsce w ogóle brakuje rozmowy. Coraz mniej mamy przestrzeni, okazji i czasu do tego, by naprawdę porozmawiać z drugim człowiekiem. Widzę to, kiedy pracuję w firmach – często jest tak, że na moich warsztatach po raz pierwszy naprawdę rozmawiają ze sobą ludzie, którzy pracują razem od kilku czy kilkunastu lat. Codziennie mijają się na korytarzu, wymieniają ze sobą setki maili, widzą się nawzajem jako stanowiska, ale nie mają okazji, żeby zobaczyć się jako ludzie. Jeśli chodzi o kulturę naszych rozmów, to często przypominają one przepychanki i udowadnianie sobie swoich racji – taki sposób komunikacji trudno w ogóle nazwać rozmową. Niewiele osób jest otwartych na dialog, szukanie tego, co wspólne i dążenie do porozumienia. Niechętnie obdarzamy się ciekawością i szukamy wzajemności. Wielu z nas okopuje się we własnych przekonaniach, uprzedzeniach, jednowymiarowej wizji świata, a to jest raczej przepis na katastrofę, a nie na dobrą komunikację.
Mówisz: „dobra komunikacja daje dobre życie”. Co to znaczy – nie na slajdzie, tylko naprawdę, w praktyce, w życiu?
To motto pojawiło się we mnie przed jakąś konferencją. Zastanawiałam się, jak mówić o tym, dlaczego warto uczyć się dobrej komunikacji i dotarła do mnie prosta prawda tego stwierdzenia. Każdy z nas codziennie komunikuje się z innymi ludźmi i od tego, jaka jest jakość tej komunikacji bezpośrednio zależy jakość naszego życia.
Posługuję się tymi słowami nie tylko jako moim zawodowym mottem. Zbudowałam życie, w którym chce mi się żyć każdego dnia i które jest naprawdę moje, dzięki dobrej komunikacji – ze sobą i z innymi ludźmi. W pewnym momencie zorientowałam się, że sposoby komunikacji, które mnie otaczały, nie sprzyjały ani mojemu rozwojowi, ani dobremu życiu. Postanowiłam to zmienić i konsekwentnie rozwijać się w tym obszarze. Dzisiaj, kiedy staję przed ludźmi, żeby mówić o „dobrej komunikacji, która daje dobre życie”, daję im ekspercką wiedzę na ten temat, ale też prawdę mojego osobistego doświadczenia.
Przez lata pracowałaś z organizacjami – z biznesem, liderami, zespołami. Z czym dziś kojarzy się Twoja marka, kiedy pytają o Agatę Wittchen-Barełkowską?
W rozmowach z moimi klientami powracają nieustannie dwie jakości, które są przez nich szczególnie doceniane. Pierwszą z nich jest autentyczność. Mam bardzo charakterystyczny styl pracy z klientem, oparty na wzajemnej szczerości. Zwłaszcza klienci na wysokich stanowiskach lubią to, że niczego nie udaję i że mogą przy mnie „opuścić gardę”. Drugą jakością, podkreślaną przez moich klientów, jest profesjonalizm i związana z nim merytoryka. Jestem trenerką biznesu, która ma wieloletnie doświadczenie badawcze i dostęp do szerokiej, interdyscyplinarnej wiedzy, co daje w pracy rzadko spotykane możliwości. Mnie osobiście najbardziej wzrusza zaufanie, którym zostaję obdarzona. Ludzie lubią ze mną rozmawiać, potrafią się otworzyć, okazywać emocje. Nie tylko podczas sesji indywidualnych, ale również podczas przeprowadzania badań w firmie czy warsztatów, gdy widzą mnie pierwszy raz. To jest dla mnie największy komplement i zachwyt we współpracy z ludźmi.
Pracujesz jako trenerka biznesu z firmami, które mają swoje systemy i procedury. Czy tam też – na poziomie korporacyjnym – da się prowadzić ludzi do lepszej, bardziej świadomej komunikacji? Co różni pracę z człowiekiem „jeden na jeden” od tej w strukturze organizacji? Gdzie czujesz, że możesz działać najgłębiej?
Posłużę się tu obrazem, który dobrze oddaje tę różnicę. Jest takie miejsce na świecie, gdzie uwielbiam odpoczywać – ogromny falochron w jednym z greckich miast, który odcina mnie od całego świata i pozwala na bezpośredni kontakt z morzem. Lubię siedzieć na tym falochronie, czytać i obserwować statki w zatoce. Widziałaś kiedyś, jak zawraca ogromny statek? To trwa bardzo długo i na pierwszy rzut oka wydaje się, że nic się nie dzieje. Ale jak opuścisz głowę i podniesiesz ją po przeczytaniu kilkunastu stron, to widzisz, że pozycja statku się zmieniła. A potem czytasz dalej, podnosisz głowę i… statku w zatoce już nie ma – widzisz małą kropkę na horyzoncie. Tak wygląda praca w dużych strukturach i organizacjach. Zmiany potrzebują czasu, nie zawsze są zauważalne po pierwszych spotkaniach, ale jeśli działa się konsekwentnie, to wypływa się na szerokie wody. Praca z klientem indywidualnym ma zupełnie inną dynamikę. Ja pracuję tylko z klientami, którzy chcą zmiany w swoim życiu i są gotowi włożyć pracę w to, by ona się wydarzyła. W takich relacjach w krótkim czasie osiągamy wspaniałe rezultaty, klienci dostają wiatr w żagle. Lubię zarówno pracę z organizacjami, jak i z klientami indywidualnymi, właśnie dzięki tej różnicy. W firmach prowadzę długofalowe procesy – mogę przyjąć do współpracy dwóch klientów rocznie. Zaczynamy od diagnozy, planujemy program szkoleniowy, realizujemy go i ewoluujemy. Z klientami indywidualnymi zawsze spotykam się najpierw na pierwszą niezobowiązującą rozmowę, żeby zobaczyć, czy będziemy sobie odpowiadać i potem działamy z dużą intensywnością. Najczęściej przez kilka miesięcy, pół roku. Choć mam i takich klientów, z którymi współpracę mogę liczyć w latach. Wracają na różnych etapach kariery i chcą się dalej rozwijać. Często po zakończeniu współpracy pozostaję z klientami w relacji – mamy ze sobą kontakt, ciekawimy się, co u nas słychać, spotykamy się na różnych wydarzeniach.
Jakimi tematami najczęściej się zajmujesz? Kto najczęściej do Ciebie trafia? Z czym przychodzą liderzy i menadżerowie, czy może nie tylko liderzy, ale także ludzie, którzy chcą po prostu lepiej się komunikować?
W firmach tworzę programy szkoleniowe, które odpowiadają zawsze na bieżące potrzeby organizacji. Klienci biznesowi najczęściej dzwonią z informacją, że u nich w firmie „nie ma feedbacku i ludzie ze sobą nie rozmawiają”. Czyli tak naprawdę mają problem z wzajemnością – to jest piękny temat do współpracy. W organizacjach uczę ludzi, jak mogą ze sobą bezpiecznie rozmawiać, żeby się porozumieć. Pokazuję im, że zła komunikacja jest wielką stratą energii i że naprawdę nie warto sobie utrudniać życia. Zajmuję się też prewencją konfliktów i rozwiązywaniem sytuacji konfliktowych. Dobrze zaopiekowany konflikt może być dla firmy bardzo twórczą sytuacją i wnieść do niej nową jakość. Obecność doświadczonej osoby z zewnątrz często pomaga taką moc z konfliktu wygenerować.
Natomiast jeśli chodzi o klientów indywidualnych, to oni najczęściej przychodzą do mnie po zmianę jakiegoś obszaru, który już im w komunikacji i w życiu nie pasuje. Wiedzą, czego nie chcą, ale nie wiedzą, co innego mogłoby się pojawić w tym miejscu. Na przykład lider, który całe życie komunikował się w bardzo dyrektywny sposób odkrywa, że to nie działa już tak, jak kiedyś i chce to zmienić. Albo menadżerka, która obawia się zabierać głos na spotkaniach, chce powalczyć o swoją widoczność. Albo para wspólników stara się pogodzić różne wartości w prowadzeniu firmy. Moi klienci to głównie ludzie zarządzający innymi ludźmi: w biznesie, w nauce, w kulturze. Przychodzą do mnie po pogłębiony, spersonalizowany proces, który pozwoli im wprowadzać realne zmiany i stać się lepszymi ludźmi – dla siebie i dla innych. Czasami potrzebują też pomocy w konkretnych sytuacjach, na przykład w przygotowaniu się do wystąpienia publicznego lub ważnej rozmowy.
Mam też poczucie, że tematem, który często pojawia się w tle jest samotność liderek i liderów. Na pewnym etapie kariery nie tak łatwo w firmie o rozmowę o swoich zmaganiach. Praca z trenerem daje bezpieczeństwo i wsparcie również w tym zakresie.
Praca z klientem indywidualnym w formacie „jeden na jeden” to jedno, ale teraz planujesz także warsztaty grupowe. Jak widzisz ten format? Komu i czemu mają służyć?
Grono osób, z którymi pracowałam nieustannie rośnie i zależy mi, żeby po zakończeniu współpracy nasz kontakt się nie kończył. Postanowiłam więc utworzyć społeczność ludzi zainteresowanych dobrą komunikacją, która będzie się wspólnie rozwijać podczas spotkań i warsztatów. Wierzę w siłę grupy, poczucie wspólnoty – sama wiele dostałam od społeczności, których jestem częścią, na przykład „Być Kobietą On Tour”.
Jestem dopiero na początku tej drogi. Założyłam grupę, do której na razie zapraszam tylko osoby, z którymi już współpracowałam lub poznałam się bliżej podczas różnych wydarzeń. Mam poczucie, że to początek nowej, wspaniałej przygody. Ta grupa jest emanacją mojego marzenia o współczesnej, bezpiecznej wspólnocie, dla której ważne są wiedza, mądrość i rozwój. W której każdy może być sobą, w której jest czas, by się w spokoju przyjrzeć sobie i nawiązać z innymi prawdziwą więź. Brakuje nam dziś takich wspólnot i chcę animować jedną z nich.
Wróćmy do twojego hasła przewodniego, chciałabym je nieco rozwinąć. Czy dobra komunikacja zaczyna się od kontaktu z samym sobą? Jak to wygląda w praktyce?
Bez dobrej komunikacji z samą sobą trudno o dobrą komunikację z innymi ludźmi. Jeśli nie wiem, co jest dla mnie ważne, za czym chcę w życiu stawać, jeśli nie mam kontaktu ze sobą i swoimi potrzebami, brakuje mi przestrzeni na refleksję, jeśli nie czuję tego, co mówi do mnie moje ciało, jeśli nie chcę się przy sobie zatrzymać i objąć siebie, to będzie mi trudno szukać porozumienia i bliskości z innymi ludźmi. Praca w obszarze komunikacji intrapersonalnej może mieć różną głębokość. Jednemu wystarczy trening takich umiejętności i wprowadzenie podstawowych pojęć, np. pracy z mową wewnętrzną. Innemu potrzeba wsparcia terapeutycznego. W zależności od naszych życiowych doświadczeń potrzeby mogą być różne, ale na pewno warto się tym obszarem zająć. Świadomość swoich możliwości i ograniczeń w komunikacji pozwala nam z większą łagodnością spojrzeć na drugiego człowieka. Zrozumieć, że wielu z nas z czymś się zmaga. Dla mnie dobra komunikacja z mojego motta to taka, która pozwala „czynić wspólnym” – zobaczyć się i uznać mimo różnic, odnaleźć to, co nas łączy z drugim człowiekiem, wyzwala w nas ciekawość i otwartość na perspektywy inne niż nasza. Bycie w połączeniu ze sobą i z innymi jest dla mnie celem i sensem dobrej komunikacji.
Co najczęściej słyszysz od klientów po wspólnej pracy? Co się w nich zmienia – nie tylko w języku, ale w spojrzeniu na siebie?
Mam ochotę powiedzieć, że wszystko. Najpiękniejsze w komunikacji jest to, że ona dotyczy wielu obszarów naszego życia. Jeśli na warsztatach w firmie uczę się uważnie słuchać, jeśli jako lider uczę się pracować z wieloma perspektywami lub w kluczowych momentach rozumieć, co się dzieje z moimi emocjami, to przecież jestem nie tylko lepszym współpracownikiem czy szefem, ale po prostu lepszym człowiekiem. Nauka dobrej komunikacji wpływa pozytywnie na całe nasze życie i relacje. Od moich klientów najczęściej słyszę, że wydarzyło się dużo więcej niż się spodziewali. Że przyszli z myślą o pracy z konkretnym tematem, a otworzyły się przed nimi nowe drogi w wielu miejscach. Że to, co było niemożliwe w komunikacji z innymi, stało się możliwe.
Na koniec zapytam – a Ty? Rozmawiasz sama ze sobą?Jak wygląda ten dialog – jeśli w ogóle go prowadzisz? Z kim wtedy rozmawiasz: z ciałem, z głosem w głowie, z tą wersją siebie, która wie więcej?
Rozmawiam ze sobą nieustannie i uważam, że jest to cecha każdego dobrego trenera. Jak mogłabym mówić innym o kontakcie ze sobą, gdybym sama go nie miała? Praca z ludźmi nauczyła mnie odpowiedzialności w tym zakresie. Nie można dać innym tego, czego się nie ma. Dlatego nieustannie pytam sama siebie, jak się czuję, jak mi dzisiaj jest, co mnie zachwyca, czemu chcę się jeszcze przyjrzeć. Wspaniałym narzędziem komunikacji ze sobą jest dla mnie oddech, którego nauczyłam się dzięki freedivingowi. Podkreślam też wartość ciszy, zatrzymania i przebywania w naturze – to sposoby tak proste, że wiele osób lekceważy ich wielką moc. Zachęcam, żeby z nich jak najczęściej korzystać.
MAGDALENA IGNASZAK – LexQuire International Tax & Law | Dajmy sobie prawo do przekraczania granic
9 czerwca, 2025
Artykuł przeczytasz w: 23 min.
LexQuire International Tax & Law to międzynarodowa kancelaria z siedzibą główną w Maastricht, obecna w całej Europie. Od maja 2025 roku – także w Polsce. I to właśnie w Poznaniu, który dla mecenas Magdaleny Ignaszak – Partnerki Zarządzającej LexQuire Poland – od lat jest zawodowym portem. To opowieść o odwadze w działaniu, o zaufaniu, które nie powstaje z dnia na dzień, i o tym, jak można połączyć dwa światy – niderlandzką precyzję i poznańską solidność – by tworzyć rozwiązania, które naprawdę wspierają biznes.
Pani Mecenas, ostatnie lata to dla Pani czas intensywnych zmian zawodowych. Jak je Pani postrzega z dzisiejszej perspektywy?
MAGDALENA IGNASZAK: Zdecydowanie – to był okres dużych zmian, ale wierzę, że rozwój zawsze jest dobry, zwłaszcza gdy idzie w parze z wymianą doświadczeń na poziomie międzynarodowym. Przez ostatnie lata kancelaria funkcjonowała jako Ignaszak Law Company zarówno w Polsce, jak i w Niderlandach, co otworzyło nowe możliwości – przede wszystkim w zakresie obsługi klientów na dwóch rynkach równocześnie. Zostaliśmy zauważeni i docenieni. Zbudowaliśmy świetne relacje z Ambasadą Polski w Hadze i Polską Agencją Inwestycji i Handlu w Amsterdamie, co przełożyło się na realne wsparcie – zarówno dla nas, jak i naszych klientów.
Skąd zatem decyzja o dołączeniu do LexQuire International Tax & Law i utworzeniu polskiego oddziału?
To nie był nagły pomysł, tylko naturalny krok w kierunku dalszego rozwoju. Kiedy dwa lata temu zdecydowałam się na rozpoczęcie przez kancelarię działalności w Amsterdamie, nie wiedziałam, jak to się potoczy – czy będzie to sensowna i opłacalna decyzja. Inwestycja była kosztowna i bardzo stresująca. Rynek niderlandzki jest wymagający, nie znałam go, nie miałam kontaktów. Kancelaria firmowana moim nazwiskiem nie była rozpoznawalna. A jednak – po roku pojawili się pierwsi klienci, przyszły pierwsze sukcesy i konkretne propozycje. Oczywiście, kosztowało mnie to życie na dwa kraje, pracę właściwie bez wytchnienia – często nocą, między lotniskami, domem a hotelami. Dbałam o rozwój w Amsterdamie, ale też robiłam wszystko, by utrzymać mój zespół w Poznaniu, mimo chwilowych trudności finansowych. Ostatecznie udało się – przetrwaliśmy ten trudny moment i wyszliśmy z niego silniejsi. LexQuire poznałam dzięki mojej współpracowniczce, Magdalenie Lekan, która poleciła mnie Partnerowi kancelarii. Po pierwszym spotkaniu w siedzibie w Maastricht wiedziałam, że to przestrzeń, w której chcę działać. To nie była magia Traktatu z Maastricht (śmiech), ale coś wewnętrznego – poczucie, że warto było tyle zainwestować. Dostałam propozycję partnerską – partnerską w pełnym tego słowa znaczeniu – z szacunkiem do mojej pracy i doświadczenia.
Czy w związku z tym powstaje nowa kancelaria w Poznaniu?
To ciekawe pytanie, bo odpowiedź nie jest jednoznaczna. Formalnie – LexQuire Poland to obecnie moja kancelaria, która działa na rynku od wielu lat, ale praktycznie – zupełnie nowy projekt, który ma zgromadzić do współpracy międzynarodowej młodych i ambitnych prawników. Nadal działamy w tej samej lokalizacji, z tym samym zespołem, z tymi samymi klientami. Zmienia się natomiast skala i możliwości. Dołączamy do dużej, międzynarodowej struktury, co otwiera przed nami zupełnie nowe ścieżki rozwoju. LexQuire działa w modelu sieci partnerskich kancelarii – każda z nich jest formalnie niezależna, ale funkcjonuje pod wspólną marką, na podstawie precyzyjnych umów i z jednolitą identyfikacją wizualną. To rozwiązanie, które daje dużą autonomię, ale też ogromne zaplecze – merytoryczne, technologiczne i organizacyjne.
A co z nazwiskiem? W świecie prawniczym to przecież coś więcej niż tylko element identyfikacji – to często symbol wiarygodności, dorobku, a czasem wręcz marka sama w sobie.
To prawda. I właśnie dlatego ta decyzja nie była dla mnie łatwa. Przez lata budowałam kancelarię pod swoim nazwiskiem – ono było znakiem rozpoznawczym, dowodem konsekwencji i pracy, jaką włożyłam w rozwój firmy. Logo z moim nazwiskiem niosło za sobą historię i odpowiedzialność. Naturalne było więc, że przy rozmowach o rebrandingu pojawił się pomysł łączonego logotypu – kompromisu między nowym a starym. I wtedy wydarzyło się coś, co mnie bardzo ujęło. Gabriel Spera, założyciel LexQuire, od razu zaakceptował moją potrzebę. Nie próbował przekonywać, nie naciskał. Powiedział po prostu: „Rozumiem”. To krótkie słowo – ale znaczyło dla mnie bardzo dużo. Pokazało, że rzeczywiście mam do czynienia z partnerstwem, nie tylko biznesowym, ale także ludzkim. Ostatecznie jednak – mimo tych wszystkich emocji i symbolicznego znaczenia – zdecydowałam się świadomie zrezygnować z nazwiska w nazwie kancelarii. Nie dlatego, że musiałam, ale dlatego, że chciałam w pełni utożsamiać się z marką LexQuire i wspólnym kierunkiem, w którym zmierzamy. Dziś działamy jako LexQuire Poland – z tym samym zespołem, tymi samymi wartościami, ale dużo większym zasięgiem i możliwościami. Dla naszych klientów oznacza to jedno: lokalną kancelarię z międzynarodowym zapleczem.
A co z kancelarią w Amsterdamie? Czy nadal działa?
Tak, choć moja rola w niej uległa zmianie. Stając się Partnerką LexQuire, zrezygnowałam z prowadzenia niezależnej działalności w Niderlandach – to był oczywisty i uczciwy krok, zarówno z punktu widzenia prawa, jak i zasad etycznych. Dziś pracuję w ramach międzynarodowego zespołu LexQuire, współtworząc rozwiązania prawne w strukturze obejmującej Holandię, Belgię, Niemcy, Hiszpanię, Bułgarię i Rumunię. To ogromna zmiana – także mentalna. Nagle przestajesz być tylko „szefową swojej kancelarii”, a stajesz się częścią wielkiego organizmu. Dla moich klientów oznacza to bezpośredni dostęp do ekspertów w różnych krajach, bez potrzeby angażowania zewnętrznych podmiotów. Obecnie koncentruję się głównie na pracy z Maastricht, gdzie mieści się centrala LexQuire. Ale równie ważna jest dla mnie współpraca z zespołami z innych państw – szczególnie z Hiszpanii, która prowadzi wiele spraw naszych polskich klientów, oraz z Bułgarii, która – choć może mniej oczywista – systematycznie się rozwija i zaczyna generować coraz większe zapotrzebowanie na wsparcie prawne. Dla mnie osobiście to ogromna wartość – możliwość pracy z tak różnorodnym zespołem i ciągłego uczenia się od najlepszych. I choć wymagało to wielu decyzji, wysiłku i reorganizacji – wiem, że to była dobra droga.
Jakie usługi oferuje LexQuire i do kogo są one skierowane?
LexQuire oferuje kompleksowe wsparcie prawne, notarialne i podatkowe – zarówno dla przedsiębiorstw, jak i klientów indywidualnych. Pracujemy z prawem korporacyjnym, administracyjnym, gospodarczym, rodzinnym, prawem pracy, spadkowym i podatkowym. Ale nie chodzi tylko o zakres tematyczny – chodzi o sposób działania. LexQuire to kancelaria, która specjalizuje się w obsłudze spraw złożonych, często transgranicznych, wymagających znajomości różnych systemów prawnych. Zespół LexQuire to prawnicy, doradcy podatkowi i notariusze z różnych krajów – wspólnie tworzymy środowisko, które pozwala prowadzić sprawy wymagające koordynacji na poziomie międzynarodowym. Dla przedsiębiorców oznacza to, że mogą z nami przeprowadzić inwestycję, reorganizację, sukcesję czy ekspansję zagraniczną – bez konieczności budowania osobnych relacji z kancelariami w poszczególnych krajach. Dla klientów indywidualnych – że sprawy majątkowe, spadkowe czy nieruchomościowe mogą być prowadzone z uwzględnieniem realiów różnych jurysdykcji. W Polsce pozostajemy liderem w zakresie obsługi podmiotów gospodarczych – szczególnie tych związanych z infrastrukturą, branżą nieruchomości oraz sektorem odnawialnych źródeł energii. To właśnie w tych obszarach najbardziej widać, jak potrzebne jest podejście holistyczne – łączące wiedzę prawną, podatkową i biznesową, często także w kilku językach naraz. I właśnie na tym polega nasza siła – że nie tylko znamy przepisy, ale potrafimy je stosować w konkretnych realiach, często bardzo złożonych. Naszym celem nie jest bycie „encyklopedią prawa” – tylko partnerem, który rozumie potrzeby klienta i proponuje realne, skuteczne rozwiązania.
Czy dobrze zrozumiałam, że w strukturze LexQuire działają również notariusze?
Zgadza się – i są bardzo ważną częścią naszej organizacji. Zakres ich kompetencji w Niderlandach jest znacznie szerszy niż w Polsce. Notariusze niderlandzcy nie tylko sporządzają akty notarialne czy umowy – jak w Polsce – ale także reprezentują klientów w wielu sprawach, doradzają w kwestiach majątkowych, sukcesyjnych, partnerskich czy korporacyjnych. Ich rola jest znacznie bardziej aktywna i strategiczna. Współpracują zarówno z klientami indywidualnymi, jak i firmami – zwłaszcza z sektora MŚP. Pomagają m.in. w zakładaniu i przekształcaniu spółek, obsłudze transakcji nieruchomości, dziedziczeniu czy planowaniu sukcesji w firmach rodzinnych. Co ciekawe, w Niderlandach notariusz może działać w ścisłej współpracy z kancelarią prawną, co pozwala tworzyć zintegrowane zespoły doradcze. W Polsce, z uwagi na zupełnie inne przepisy, taka współpraca formalna nie jest możliwa. Dlatego musieliśmy wypracować własny model działania – taki, który zapewnia klientom dostęp do tych samych kompetencji i jakości, ale w zgodzie z polskim prawem. To było spore wyzwanie, ale udało się. Dzięki tej różnorodności systemów nauczyłam się patrzeć na notariuszy nie tylko jak na osoby, do których przychodzimy z klientem na podpisanie aktu notarialnego – ale jak na partnerów, którzy wspierają klientów na każdym etapie. Model niderlandzki pokazuje, że notariat może być dynamiczny, merytoryczny i współtworzyć wartość – nie tylko ją potwierdzać.
Tworzycie więc zespół multidyscyplinarny, działający w wielu krajach i systemach prawnych. Jakie korzyści daje klientom takie podejście i jak udaje się wam zachować spójność, działając w różnych jurysdykcjach?
To prawda – jednym z naszych największych atutów jest właśnie multidyscyplinarność i międzynarodowy zasięg. Zespół LexQuire tworzą prawnicy, doradcy podatkowi i notariusze z różnych krajów europejskich. Dzięki temu możemy prowadzić sprawy, które wykraczają poza granice jednego państwa – i robić to wewnątrz jednej struktury, bez konieczności angażowania kilku niezależnych kancelarii. Stosujemy tzw. model „one-stop shop”, który pozwala nam kompleksowo prowadzić sprawy zarówno dla firm, jak i klientów indywidualnych – bez względu na to, czy dotyczą one jednego kraju, czy kilku równocześnie. Klienci mają jeden punkt kontaktu, a my dbamy o całą resztę – od analizy prawnej, przez aspekty podatkowe, aż po wsparcie notarialne. Kluczowe jest dla nas zachowanie spójności i wysokich standardów – niezależnie od tego, gdzie prowadzimy sprawę. Mamy wspólne procedury, stały system komunikacji między zespołami i regularnie organizujemy wewnętrzne spotkania oraz szkolenia. Dzielimy się wiedzą, ale też – co równie ważne – uważnie słuchamy siebie nawzajem. W efekcie klienci otrzymują nie tylko ekspertyzę w różnych jurysdykcjach, ale też poczucie ciągłości i bezpieczeństwa. Mogą mieć pewność, że niezależnie od skali czy złożoności sprawy – zespół LexQuire podejdzie do niej z takim samym zaangażowaniem i dbałością o jakość.
Jakie są najbliższe plany LexQuire Poland?
Priorytetem LexQuire jako całej organizacji jest dalsze wzmacnianie pozycji na rynkach, na których już jesteśmy obecni – w tym w Polsce. Chcemy rozwijać się odpowiedzialnie, z poszanowaniem lokalnych realiów i przy zachowaniu bardzo wysokich standardów jakości obsługi. Dla mnie, jako Partnerki Zarządzającej LexQuire Poland, oznacza to przede wszystkim dbałość o dostępność zespołu, jego merytoryczną siłę i sprawną organizację pracy. Naszym wspólnym celem – w całej strukturze LexQuire – jest tworzenie kancelarii, które nie są „przyczółkami” dużej centrali, ale realnie wpisują się w lokalny ekosystem biznesowy i prawny. Takich, które znają swoich klientów, rozumieją kontekst i potrafią zaproponować rozwiązania dostosowane do realiów danego rynku. Nie wykluczamy ekspansji – ale nie robimy tego dla samej ekspansji. Nowe lokalizacje pojawiają się tylko wtedy, gdy będziemy w stanie zagwarantować ten sam poziom jakości, dostępność ekspertów i sprawne zarządzanie. Uważamy, że prawdziwy rozwój nie polega na szybkim mnożeniu biur, ale na budowaniu zaufania – krok po kroku, relacja po relacji. Jeśli chodzi o LexQuire Poland – planujemy rozszerzenie obecności także poza Wielkopolskę. Już dziś prowadzimy rozmowy o potencjalnej współpracy z ekspertami w Warszawie, Katowicach czy na Pomorzu. Oczywiście „head office” pozostaje w Poznaniu – to moje zawodowe miejsce na mapie i punkt, z którego wszystko się zaczęło. Ale nie zależy mi na budowaniu bezosobowej struktury. Moim marzeniem jest stworzyć zespół, który – niezależnie od lokalizacji – będzie czuł się częścią wspólnej misji i wspólnej kultury pracy. Zespół, który działa lokalnie, ale myśli globalnie. I który – tak jak ja – wierzy, że dobra kancelaria to taka, która nie tylko rozwiązuje problemy, ale realnie wspiera rozwój.
LexQuire International Tax & Law is an international law firm headquartered in Maastricht, with offices all over Europe. May 2025 marks the launch of its Polish operations. The chosen location is Poznań, the city in which Magdalena Ignaszak – Managing Partner of LexQuire Poland – has been pursuing her professional career for many years. This is a story about courage in action, about trust that takes time to grow and about bringing together the two worlds, combining the Dutch precision with the Poznań reliability to create solutions that really support business.
Interviewer: Alicja Kulbicka | Photos by Tomek Tomkowiak
Ms. Ignaszak, the last couple of years were a time of intense professional change for you. How do you view that time from today’s perspective?
MAGDALENA IGNASZAK: Indeed, recent years have been a period of change for me, but I believe that development is always positive, especially when it involves exchanging experience on an international level. For the past couple of years, my legal practice functioned under the name Ignaszak Law Company both in Poland and in the Netherlands, which opened up many new possibilities, most importantly the ability to serve clients on the two markets simultaneously. We have been noticed and appreciated. We have built fantastic relations with the Polish Embassy in The Hague and the Netherlands-Polish Chamber of Commerce, which translated into real support – both for us and for our clients.
So what made you decide to join LexQuire International Tax & Law and set up its Polish branch?
This was not a decision made on the spur of the moment, but a natural step towards further development. When I decided to start operating a law office in Amsterdam two years ago, I was not sure how this would turn out, whether that would prove to be a sensible and profitable move. The investment was very costly and very stressful. The Dutch market is demanding and it was new to me. I had no contacts. The law office carrying my name as a brand had no recognisability. But after a year, first clients showed up, then came the first successes and proposals. Of course, it took its toll – this meant navigating life between two countries, working non-stop, often at night, somewhere between airports, hotels and my home. While doing my best to develop professionally in Amsterdam, I also spared no effort to keep my team back in Poznań, despite temporary financial difficulties. Eventually we managed to make it through that difficult time and emerged stronger. I found my way to LexQuire thanks to my colleague Magdalena Lekan, who recommended me to one of the Partners. After the first meeting at LexQuire’s head office in Maastricht I knew that this was where I wanted to be. This was not the magic of the Maastricht Treaty … (Magdalena laughs) but something inside me – the realization that it had been worthwhile to invest so much. I received a partnership proposal – in the full sense of the term, appreciative of my work and my experience.
Does this mean that we are going to have a new law office in Poznań?
That is an interesting question, and the answer is not straightforward. Formally speaking, the law office I currently work for is LexQuire Poland. Although LexQuire has been present on the market for many years, practically it is a completely new project that aims to attract ambitious young lawyers for international co-operation. We have the same address, the same team and the same clients. What has changed is the scale and the possibilities. We join a big multinational structure, which opens up completely new paths for development. LexQuire’s operating model is a network of partner law offices. Each of these offices is formally independent but functions under the same brand name, under precisely formulated agreements, and uses the same visual identification. Such a solution offers much autonomy but also vast professional, technological and organizational resources that we can rely on.
And what about your name? In the world of legal professionals, a name is so much more than just identification – it is often a mark of credibility, achievement, often a brand in itself.
This is true. And that is why the decision wasn’t an easy one to make. For years I was building the identity of my law office under my own name; my name was my brand, it signified all the determination and hard work that I put into the development of my firm. The logo bearing my name carried my history and denoted my responsibility. It was only natural that when the talks about rebranding began, my idea was to have a logotype that would combine the old with the new. And then something happened that I found really captivating: Gabriel Spera, the founder of LexQuire, instantly approved of my need. He did not try to persuade me otherwise, he did not insist. He just said: “I understand”. This short statement meant a lot to me. It proved that the partnership I was about to enter into was not only business-oriented but also interpersonal. Eventually, despite all these emotions and symbolic meanings, it was my conscious decision not to have my surname as part of the name of the new law firm. I decided so not because I had to but because I wanted to identify fully with the LexQuire brand and the shared direction in which we are heading. Today we operate as LexQuire Poland – the same team, the same values, but much greater reach and opportunities. For our clients this means a local law office with international backing.
And what about your Amsterdam office? Is it still operating?
It is, although my role in it has changed. When I became Partner in LexQuire I gave up my individual practice in the Netherlands – this was an honest and obvious step to take, both from the legal and ethical point of view. Today I am part of the international team of LexQuire, working out legal solutions within a structure that covers the Netherlands, Belgium, Germany, Spain, Bulgaria and Romania. This is a big change, also psychologically. Suddenly you are no longer the boss of your local firm; instead, you become part of a huge organism. For my clients it means access to experts from various fields in different countries without the need to engage them separately. At present I concentrate mainly on my work in Maastricht, where LexQuire is headquartered, but co-operation with teams from other countries is also important to me, particularly with Spain where we have many cases entrusted to us by Polish clients and also in Bulgaria which, although less obvious, develops systematically and begins to generate more and more demand for legal support. For me personally the opportunity to work in such a diverse team and learn from the best is a huge advantage. And although it took much deciding, much effort and reorganization, I know it was a good path to take.
What are the services offered by LexQuire and who is the target client?
LexQuire offers comprehensive support in legal, notary and tax matters, both for businesses and individuals. We operate in the field of corporate law, administrative law, commercial law, family law, labour law, inheritance and tax law. But it is not just about the range of topics – it is about how we operate. LexQuire is a law firm that specialises in complex, often transborder cases requiring knowledge of different legal systems. The LexQuire team consists of lawyers, tax advisors and notaries from various countries – together we create an environment that allows us to handle cases requiring international coordination. For entrepreneurs, this means that they can carry out investments, reorganisations, succession planning or foreign expansion with us without having to build separate relationships with law firms in individual countries. For individual clients, it means that property, inheritance and real estate matters can be handled taking into account the realities of different jurisdictions. In Poland, we remain a leader in providing services to business entities, particularly those related to infrastructure, real estate and the renewable energy sector. It is in these areas that the need for a holistic approach, combining legal, tax and business knowledge, often in several languages at once, is most evident. And this is precisely where our strength lies – we not only know the regulations, but we are also able to apply them in specific, often very complex situations. Our goal is not to be a ‘legal encyclopaedia’ – we want to be a partner who understands the client’s needs and offers realistic, effective solutions.
Have I understood correctly that LexQuire also has notaries in its structure?
That is correct – and they are a very important part of our organization. In the Netherlands, the range of competences of a notary is much wider than in Poland. Dutch notaries not only prepare deeds or contracts, as they do in Poland, but also represent clients in many different matters, offer advice on property, succession, partnership or corporate issues. Their role is much more active and strategic. They cooperate both with individual clients and with companies, particularly from the SMEs sector. They assist with company establishment and transformation, handle real estate transactions, deal with inheritance and succession planning in family-owned businesses. Interestingly, in the Netherlands notaries may co-operate closely with law firms, which makes it possible to create integrated advisory teams. In Poland, where the regulations are so different, such formal co-operation is not possible. That’s why we had to work out a mode of operation that offers our clients access to the same competences and quality of service, but in line with the Polish law. This was quite a formidable challenge, but we have succeeded. Thanks to this diversity of systems, I have learned to view notaries not only as people we go to with clients to sign a notarial deed, but as partners who support clients at every stage. The Dutch model shows that the notarial profession can be dynamic, substantive and co-create value, not just confirm it.
So you form a multidisciplinary team operating in many countries and legal systems. What benefits does this approach offer your clients, and how do you manage to maintain consistency when operating in different jurisdictions?
That’s true – one of our greatest strengths is our multidisciplinary approach and international reach. The LexQuire team consists of lawyers, tax advisors and notaries from various European countries. This allows us to handle cases that go beyond the borders of a single country – and do so within a single structure, without the need to engage several independent law firms. We use a ‘one-stop shop’ model, which allows us to comprehensively handle cases for both companies and individual clients, regardless of whether they concern one country or several countries at the same time. Clients have a single point of contact, and we take care of everything else – from legal analysis and tax aspects to notarial support. Consistency and high standards are key for us, regardless of where a case is handled. We have common procedures, a permanent system of communication between teams, and we regularly organise internal meetings and training sessions. We share knowledge, but also – what is equally important – we listen carefully to each other. As a result, clients receive not only expertise in various jurisdictions, but also a sense of continuity and security. They can be confident that regardless of the scale or complexity of the case, the LexQuire team will approach it with the same commitment and attention to quality.
What’s next for LexQuire Poland?
The priority of LexQuire as a whole is to continue strengthening its position in the markets where we are already present, including Poland. We want to develop responsibly, respecting local realities and maintaining very high service standards. For me as Managing Partner of LexQuire Poland this means, above all, ensuring the availability of the team, its professional strength and efficient organisation of work. Our common goal – throughout the entire LexQuire structure – is to create law firms that are not merely ‘outposts’ of a large head office, but are genuinely integrated into the local business and legal ecosystem – know their clients, understand the context and are able to offer solutions tailored to the realities of a given market. We do not rule out expansion, but we do not do it for the sake of expansion itself. New locations are only added when we are able to guarantee the same level of quality, availability of experts and efficient management. We believe that real growth is not about rapidly multiplying offices, but about building trust – step by step, relationship by relationship. As for LexQuire Poland, we plan to expand our presence beyond Wielkopolska [Greater Poland]. We are already in talks about potential cooperation with experts in Warsaw, Katowice and Pomerania. Of course, the head office will remain in Poznań – this is my professional home and the place where it all began. But I am not interested in building an impersonal structure. My dream is to create a team that, regardless of location, will feel part of a common mission and shared work culture. A team that operates locally but thinks globally. And one that, like me, believes that a good law firm is one that not only solves problems but also provides real support for development.
Katarzyna Kabat | Instytut Idea Fit & Spa Stworzyłam przestrzeń, która koi zmysły
13 maja, 2025
Artykuł przeczytasz w: 9 min.
To nie jest zwykła rozmowa o biznesie. To rozmowa o uważności, szczęściu i wolności. O tym, jak zbudować miejsce, które nie działa według schematów, nie goni za trendami, nie podąża za hałasem świata – tylko słucha. Daje przestrzeń. Otula ciszą, dotykiem, dobrym słowem. Instytut Idea Fit & Spa kończy właśnie dziesięć lat. Dla Katarzyny Kabat, jego właścicielki, to nie tylko jubileusz, ale moment głębokiego zatrzymania. W tej rozmowie opowiada o tworzeniu zespołu z sercem, o codziennych rytuałach, które budują spokój i o tym, że prawdziwy rozwój nie zawsze polega na dodawaniu, czasem na pozostaniu przy tym, co naprawdę dobre.
Kasiu, na początek trochę prywaty. Odwiedzam Twój Instytut regularnie, korzystając z zabiegów, tych drobnych, codziennych i tych większych, które zostają w ciele na długo. I jeśli mogę na początek podzielić się swoją osobistą refleksją, to powiedziałabym jedno: tu panuje uważność. Lubię te momenty, kiedy dostaję swoją ulubioną kawę, kiedy ktoś pamięta drobny szczegół, kiedy czuję się nie tylko obsłużona, ale naprawdę zaopiekowana. To nie jest uważność z poradnika ani z aplikacji do medytacji. To taka, która wydarza się między spojrzeniem a dotykiem, między ciszą a ruchem dłoni. Jak udało Ci się to osiągnąć?
KATARZYNA KABAT: Myślę, że ta uważność zaczyna się od serca. Od wrażliwości na drugiego człowieka, tej cichej, instynktownej, właśnie nie z poradników. Uważność zawsze była dla mnie ważna. To ona prowadzi mnie, kiedy buduję zespół. Nie patrzę tylko na CV. Patrzę na człowieka. Na to, czy przy tej osobie czuję się swobodnie, czy jest w niej ciepło, które naturalnie otula innych. Bo jeśli ja to czuję, to wiem, że nasi podopieczni też to poczują. To nie jest coś, czego można się nauczyć. To coś, z czym się przychodzi na świat. Myślę, że to kwestia duszy, a ja mam duszę artystki. Muzyka, taniec, emocje – to wszystko mnie kształtuje. Przez całe życie jestem blisko ludzi. I dlatego ta uważność, o której mówisz, po prostu się wydarza – w spojrzeniu, w ciszy, w prostym geście. I jest ona częścią tego miejsca, bo jest częścią mnie.
Mija właśnie dziesięć lat, odkąd powstał Instytut. Gdybyś miała spojrzeć na niego jak na ogród, który rozkwitł, to co w nim dziś rośnie? Jakie emocje, wartości, relacje pielęgnowałaś przez te lata najstaranniej?
Jeśli myślę o Instytucie jak o ogrodzie, to widzę miejsce, które dojrzewało z każdym rokiem, podlewane uważnością, szacunkiem i zrozumieniem. Od początku wiedziałam, że to nie ma być tylko przestrzeń usługowa. Chciałam stworzyć miejsce, które przynosi dobrostan – nie tylko zabiegami, ale atmosferą, relacją, obecnością. Każdy, kto tu przychodzi, przynosi coś swojego: emocje, zmęczenie, czasem ciszę, czasem zmartwienie. Dlatego uważność jest tu absolutnie kluczowa. Trzeba umieć odczytać więcej niż zostało powiedziane. Zatrzymać się przy człowieku, zanim przejdzie się do działania. Mam ogromne szczęście – naprawdę wierzę, że zesłało mi je życie – że pracuję z osobami, które tę uważność i empatię mają w sobie naturalnie. To ludzie, którzy widzą więcej, słyszą ciszę, potrafią odpowiedzieć czułością. Dzięki temu Instytut nie jest tylko miejscem pracy. Jest przestrzenią, do której się wraca, żeby odetchnąć, poczuć się bezpiecznie. I może właśnie dlatego tak wiele osób mówi, że czuje się tu jak w domu.
W świecie, który nieustannie zachęca, żeby gonić za nowościami, Ty wybrałaś drogę zrównoważonego rozwoju. Czym jest dla Ciebie „pozostanie przy tym, co dobre”?
To był świadomy wybór. W świecie, który nieustannie popycha do przodu, podsuwa nowinki, obiecuje natychmiastowe efekty – ja postawiłam na spokój. Na jakość, która dojrzewa. Nie chciałam, by Instytut był miejscem, w którym wciąż coś trzeba wdrażać, testować, reklamować. Kobiety, które tu przychodzą, szukają czegoś innego. Chcą odpocząć od świata, od presji, od hałasu. Chcą się zatrzymać. Stworzyłam przestrzeń, która koi zmysły. Dlatego tak ważne jest dla mnie podejście holistyczne. Łączymy nowoczesne technologie z dotykiem, ruchem, uważnością. Technologia nie jest dla mnie celem. Jest narzędziem – o ile jest sprawdzona, bezpieczna, certyfikowana. Nie wybiegamy przed siebie tylko dlatego, że „tak trzeba”. Nie ryzykujemy zdrowiem naszych podopiecznych. Nie przekraczamy granic, które zarezerwowane są dla lekarzy. Wiem, że nie wszystkie nasze wybory były łatwe – niektóre bardzo kosztowne. Ale były słuszne. I nawet jeśli nie możemy o wszystkim mówić tak głośno, jak byśmy chcieli, to mam spokój w sercu, bo wiem, że działamy odpowiedzialnie. W zgodzie z tym, co dobre i prawdziwe. Instytut jest miejscem wyciszenia.
A co pozwala Ci pozostać blisko siebie, mimo rytmu dnia, obowiązków, bodźców z zewnątrz?
Muzyka, taniec, ruch – to moje powroty do siebie. W świecie pełnym bodźców, decyzji, spraw do załatwienia to właśnie one pozwalają mi się zatrzymać i znów usłyszeć siebie. Przywracają rytm, który jest mój. Ale ogromne znaczenie ma też atmosfera, jaką udało się zbudować w Instytucie. To miejsce, w którym mogę być sobą. Gdzie poranna kawa z dziewczynami, śmiech w przerwie między obowiązkami, zwykłe rozmowy tworzą coś więcej niż tylko dzień pracy. Mam też ogromne szczęście do ludzi. Otaczają mnie empatyczni współpracownicy i cudowni klienci, którzy potrafią dzielić się dobrym słowem, zrozumieniem, obecnością. To dzięki nim to miejsce oddycha spokojem. I dzięki nim ja również potrafię zachować spokój w sobie.
Czy pamiętasz taki moment w tych dziesięciu latach istnienia Instytutu, który był szczególnie ważny, poruszający?
Zdecydowanie pandemia to był najtrudniejszy moment. Zatrzymała nas w momencie, kiedy naprawdę szłyśmy jak burza. Instytut był w najlepszym okresie swojego rozwoju: nagrody, zadowolone klientki, świetna energia. A tu nagle stop. Cisza. Pustka. I bardzo poważna myśl: może to jest właśnie ten moment, żeby się zatrzymać na dobre. Zamknąć. Odpuścić. Ale coś we mnie mówiło: nie teraz. Nie w taki sposób. Nie po tym wszystkim, co już zbudowałyśmy. I przetrwałyśmy. Dzięki sile zespołu, lojalności klientek i chyba trochę też dzięki temu, że ten Instytut naprawdę ma w sobie duszę – przetrwaliśmy ten trudny czas. Ponadto w trakcie tych lat było wiele pięknych momentów, choćby ten z samego początku, kiedy kupiłam sobie statuetkę, taką symboliczną. Wizualizowałam, że w ciągu roku dostaniemy prawdziwą nagrodę. Postawiłam ją na półce i mówiłam do niej z uśmiechem: „Ty tu postoisz tylko chwilę, zaraz cię wymienimy”. I dokładnie po 11 miesiącach naprawdę dostałyśmy statuetkę Gala Beauty Stars za najlepsze Day Spa w Polsce. To było ogromne wzruszenie. Potwierdzenie, że marzenia mają moc, jeśli podlewa się je codziennością, cierpliwością i sercem.
Co najbardziej lubisz w samym miejscu, jakim jest Instytut? Jakiś jego detal, zapach, dźwięk, porę dnia?
Zdecydowanie poranki. Te chwile, kiedy Instytut jeszcze śpi, a ja mam go tylko dla siebie. Zapach świeżo parzonej kawy, śpiew ptaków, chłodne powietrze, które wypełnia ogród – to wszystko tworzy ciszę, która nie jest pustką, tylko przestrzenią do złapania oddechu. Lubię wtedy stanąć przed wejściem i po prostu popatrzeć. Pomyśleć: to moje miejsce. Miejsce, które dojrzewało razem ze mną. Czasem przechodzę się po salach, zaglądam do nich tak, jakbym chciała je znów poczuć od środka. I przypominam sobie, jak tętniły życiem. Jakie rozmowy się w nich toczyły, ile emocji się przez nie przewinęło. Lubię być tu sama. Bez pośpiechu. Bez planu. Po prostu pobyć. I to chyba najpiękniejsze, że po tylu latach to miejsce wciąż we mnie rezonuje. Wciąż wywołuje wzruszenie. Jeśli pytasz o emocje, to tak, kocham to miejsce.
Czy bycie blisko ludzi, którzy szukają tu ukojenia, zmienia również Ciebie?
Bardzo. I myślę, że to jedna z najważniejszych lekcji, jakie dało mi prowadzenie tego miejsca. Spotykanie ludzi, którzy przychodzą tu po coś więcej niż tylko zabieg – po spokój, zrozumienie, ciszę – zmienia sposób patrzenia na świat. I na siebie samą. Z czasem zaczynasz widzieć to wyraźnie, że wszyscy jesteśmy do siebie podobni. Bez względu na status, wygląd, rolę, którą odgrywamy na co dzień – w środku nosimy te same emocje. Lęk, samotność, napięcie, niepewność. I ogromne pragnienie, żeby ktoś nas na chwilę po prostu zobaczył. Zaufanie, które dostaję od osób, które tu przychodzą, jest czymś, co mnie porusza do dziś. Bo nie jest oczywiste. Kiedy ktoś oddaje ci kawałek siebie, swoje wspomnienia, emocje w ciszy, w dotyku, w rozmowie bez słów, to działa głębiej niż jakakolwiek rozmowa. Niektórzy zostają z nami na lata. Inni wracają po czasie. Ale zawsze coś po sobie zostawiają. Jakąś małą cząstkę siebie. Myśl, emocję, historię. I to wszystko we mnie zostaje. Kształtuje mnie. Uczy pokory. I przypomina, że uważność na drugiego człowieka to nie jest rola – to wybór. Codzienny. Prawdziwy.
Jakie słowo dziś najlepiej opisuje to miejsce?
Spokój. To jest coś, co tu naprawdę czuć.
Na co masz teraz największą zgodę – w życiu, w pracy, w sobie?
Na bycie sobą. Nie wyretuszowaną wersją, tylko sobą prawdziwie, z wrażliwością, emocją, ciszą, intuicją. I na to, że to wystarcza. Że ja jestem wystarczająca. I że to miejsce, które stworzyłam, też jest wystarczające. Takie, jakie jest. Zbudowane z serca, z uważności, z relacji. Dobre. Pełne. Wystarczające.
dr inż. Artur Dudziak, PlugBox Europe | Elektromobilność po poznańsku
9 maja, 2025
Artykuł przeczytasz w: 21 min.
Od pasji do klasycznych aut, przez inżynierską precyzję, aż po innowacje, które zmieniają polski krajobraz elektromobilności. Po drodze – intuicja biznesowa, odwaga inwestycyjna i odpowiedź na realną lukę w systemie. To opowieść o wizji, która zmieniła się w działanie – i dziś przynosi realny zysk inwestorom. Bo przyszłość to nie pusty slogan z urzędowych plakatów o transformacji energetycznej, tylko konkret, który możesz postawić na parkingu. O tym, jak budować dochód pasywny na stacjach ładowania i dlaczego technologia nie musi wykluczać analogowych wartości – mówi Artur Dudziak, CEO PlugBox Europe.
Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: Maciej Sznek, Escargofoto
Jak oceniasz dotychczasowy rozwój elektromobilności w Polsce? Gdzie jesteśmy dziś i jak wypadamy na tle Europy?
ARTUR DUDZIAK: Przede wszystkim – na tle Europy wypadamy marnie. Bardzo marnie. Porównajmy naszych sąsiadów, na przykład Niemcy…
Przepraszam, od razu Ci przerwę. Niemcy to pierwsza gospodarka Europy, trzecia świata. Polska jest szósta w Europie, dwudziesta pierwsza na świecie. Porównanie tych dwóch gospodarek to przepaść…
Masz rację, Niemcy to potęga gospodarcza, ale nie w elektromobilności. Niemcy są rozwinięci, ale to Norwegia jest tutaj liderem pod względem bezemisyjnych aut, a Holandia pod względem publicznej infrastruktury ładowania. Aby zobrazować gdzie jesteśmy, często podaję następujące porównanie: Niemcy mają ok. 80 milionów obywateli i 160 000 punktów ładowania. Polska ma około 40 milionów mieszkańców i… około 10 000 punktów ładowania. To jest ilościowa przepaść.
Z czego wynika ta dysproporcja?
Jest kilka przyczyn. Po pierwsze – opieszałość we wdrażaniu unijnych dyrektyw. Straciliśmy lata, które powinniśmy byli wykorzystać. Nadal nie wdrożyliśmy dyrektyw RED II i RED III – te przepisy dopiero teraz zaczynają wchodzić w życie. Druga sprawa – sposób wdrażania elektromobilności. Robimy to pod pewnego rodzaju przymusem, a my, Słowianie, nie lubimy, jak się nam coś narzuca. Jesteśmy buntownikami. Gdyby zostawić to naturalnemu, organicznemu rozwojowi, rozwój byłby szybszy, bez całej tej nieprzyjemnej ideologii i powielania szkodliwych fake newsów.
Jak choćby ten o tym, że samochody elektryczne palą się zdecydowanie częściej niż samochody spalinowe…
No właśnie, a tak nie jest. Oprzyjmy się na faktach. Dane statystyczne jasno wskazują, że w 2024 roku w naszym kraju odnotowano 30 pożarów aut na prąd, co stanowi zaledwie 0,31% wszystkich takich zdarzeń. Sprowadzając do 1000 aut, jest to 0,372. To tak naprawdę pokazuje jak niewielki jest to odsetek. Pożar samochodu elektrycznego jest medialny i łatwo taki news podchwycić i go rozdmuchać… A prąd elektryczny jest po prostu jednym z paliw. Mamy paliwa płynne jak benzyna czy olej napędowy, mamy kilka rodzajów gazów do zasilania i jest energia elektryczna. Dobrze by było, gdyby każdy mógł sobie wybrać czym chce jeździć, bez presji, mitów i ideologicznych narracji. Bo nie chodzi o to, żeby wszystkich przekonać na siłę do elektromobilności – tylko, żeby każdy miał rzetelną wiedzę i realną alternatywę.
Czy obecne tempo wdrażania infrastruktury do ładowania odpowiada rzeczywistym potrzebom rynku?
Nie, absolutnie nie. To klasyczne błędne koło – infrastruktura nie powstaje, bo rzekomo brakuje samochodów elektrycznych, a auta nie są kupowane, bo brakuje stacji ładowania. I tak w nieskończoność. Potrzebny jest impuls, który uruchomi zmianę – i ten impuls powinien pochodzić z rynku. My go dostarczamy. Rozwijamy sieć, korzystamy z dostępnych funduszy unijnych, pojawiają się inwestorzy. Oferujemy gotowy model inwestycyjny, który pozwala generować pasywny przychód – stawiasz stację, korzystasz z naszego oprogramowania i zwyczajnie zarabiasz. Relatywnie rzecz ujmując, to właśnie prywatni inwestorzy są motorem napędowym rozwoju infrastruktury elektromobilności.
Co według Ciebie najbardziej blokuje rozwój elektromobilności w Polsce – świadomość, przepisy, technologia, a może przyzwyczajenia?
Przede wszystkim świadomość – a właściwie jej brak. Brakuje edukacji, rzetelnej informacji, doświadczenia. Ludzie często nie rozumieją, jak to działa, nie mieli okazji tego sprawdzić. Sam pamiętam swój pierwszy kontakt z samochodem elektrycznym i mój zachwyt. Cisza, moment obrotowy dostępny od zera, natychmiastowa reakcja. Jeśli lubisz dynamiczne ruszanie spod świateł, to elektryk jest dla ciebie – „wbija” w fotel jak myśliwiec. Są oczywiście głosy, że nasze sieci energetyczne nie są gotowe na elektromobilność. I jest w tym trochę prawdy, ale tylko trochę. Sieci są modernizowane, pojawiły się też środki unijne, inwestycje są możliwe. A z naszej praktyki w PlugBox wiemy jedno: w Polsce jest mnóstwo miejsc z niewykorzystanymi mocami przyłączeniowymi. To często pozostałości po starych zakładach przemysłowych – stoją tam transformatory, cała infrastruktura istnieje, tylko nikt z niej nie korzysta. To ogromny potencjał, który czeka, aż ktoś go dostrzeże.
Jak oceniasz przepisy, które weszły w życie od 1 stycznia 2025 roku? Co się zmieniło dla zarządców nieruchomości?
To kolejny etap wdrażania ustawy o elektromobilności z 2018 roku, z późniejszą nowelizacją w 2021 i tekstem jednolitym opublikowanym w 2024 r. Od 1 stycznia 2025 nowe obowiązki obejmują właścicieli nieruchomości niemieszkalnych takich jak centra handlowe, firmy, szkoły czy urzędy. A mówią one o tym, że jeśli budynek istnieje i ma co najmniej 20 miejsc parkingowych – musi mieć co najmniej jeden punkt ładowania. Dla nowo budowanych – ustawodawca określił w przepisach konieczność zainstalowania jednego punktu ładowania na każde 10 miejsc. Celem jest natomiast jeden punkt ładowania na każde 5 miejsc.
Ale ustawa nie zawiera sankcji za niewdrożenie tych przepisów. Czy to nie osłabi skuteczności jej implementacji?
To prawda, w obecnej wersji ustawy nie zapisano ani sankcji, ani instytucji odpowiedzialnej za egzekwowanie przepisów. Ale to wcale nie oznacza, że prawo powstało tylko po to, żeby dobrze wyglądało na papierze. Spodziewam się, że to kwestia czasu – podobnie jak było z obowiązkiem odbioru publicznych stacji ładowania, który ostatecznie został powierzony Urzędowi Dozoru Technicznego. I sądzę, że również w tym przypadku pojawi się wkrótce organ, który będzie weryfikować wdrażanie tych przepisów w praktyce.
Mali i średni przedsiębiorcy zostali tymczasowo wyłączeni z obowiązku montażu ładowarek.
Tak, przepisy nie obejmują na razie sektora MŚP, ale w branży coraz częściej słychać głosy, że to tylko kwestia czasu – maksymalnie dwóch, może trzech lat – aż ten obowiązek obejmie także mniejszych przedsiębiorców. Warto jednak spojrzeć na to nie tylko jak na obowiązek, ale też jako na szansę. Bo elektromobilność to nie tylko regulacje, to także dostęp do funduszy unijnych, możliwość inwestycji w nowoczesną infrastrukturę i realne źródło dodatkowych, pasywnych przychodów.
Firma PlugBox, którą stworzyłeś, powstała jako odpowiedź na konkretne potrzeby rynku. Skąd wziął się pomysł na jej stworzenie?
Zaczęło się właściwie równolegle z wejściem w życie ustawy o elektromobilności w 2018 roku. To był moment przełomowy – pojawiły się pierwsze ramy prawne, ale rynek był jeszcze całkowicie nieukształtowany. Po latach pracy na stanowiskach managerskich w dużych firmach, szukałem przestrzeni, w której mogę połączyć doświadczenie w budowaniu biznesów z realną potrzebą rynkową. Elektromobilność była wtedy świeżym tematem – nie do końca jeszcze rozpoznanym, ale już wiadomo było, że będzie się dynamicznie rozwijać. Postawiłem na rozpoznanie bojem. (śmiech) Uczyliśmy się rynku w działaniu, testowaliśmy, analizowaliśmy, aż w końcu wyłoniła się wyraźna nisza. Zrozumiałem, że na rynku brakuje nie tylko stacji ładowania, ale przede wszystkim systemu, który pozwalałby efektywnie nimi zarządzać. Tak powstał PlugBox Europe – spółka technologiczna, która dostarcza nie tylko stacje ładowania, ale cały system oparty na dwóch filarach: hardware’ze (czyli samej infrastrukturze ładowania) oraz software’ze – naszym autorskim oprogramowaniu, które umożliwia właścicielom stacji pełną kontrolę i monetyzację inwestycji w modelu przychodu pasywnego.
I powstały pierwsze stacje ładowania. Jesteście ich producentem – jakie wyzwania stanęły przed Tobą na początku drogi?
Tak, działamy jako producent, choć wykorzystujemy moce produkcyjne dwóch fabryk w modelu OEM. Zweryfikowani dostawcy produkują stacje według naszych specyfikacji. Ale zanim do tego doszło, minęły niemal trzy lata intensywnych poszukiwań, testów i analiz. Sprawdzaliśmy różne rozwiązania, porównywaliśmy jakość, wydajność, trwałość i koszty, zanim udało się znaleźć idealny kompromis między niezawodnością a opłacalnością. To była żmudna, ale niezbędna droga, która pozwoliła nam zbudować solidny fundament pod dalszy rozwój PlugBoxa.
Czy twoje wykształcenie inżynierskie pomogło ci w tym procesie?
Trudno powiedzieć. Kończyłem nieistniejący już dziś Wydział Architektury, Budownictwa i Inżynierii Środowiska, z doktoratem włącznie… a dziś zajmuję się prądem. (śmiech) Po studiach pracowałem jako inżynier tylko przez jakieś trzy lata – potem szybko wskoczyłem na stanowiska menedżerskie, a dziś jestem po stronie zarządzającej. Oczywiście w międzyczasie uzupełniłem wykształcenie o studia typowo biznesowe, ale myślę, że to właśnie Politechnika dała mi techniczne wyczucie, które pomaga unikać błędów i technologicznych pułapek.
Jakie były kolejne kroki po znalezieniu fabryk?
Zaczęliśmy montować stacje, ale bardzo szybko odkryłem największą niszę na rynku – brak dobrego, nowoczesnego oprogramowania do zarządzania całą infrastrukturą. To właśnie wtedy narodziła się nasza najmocniejsza strona – autorski system Communev by PlugBox, jeden z zaledwie kilku tego typu w Europie, stworzony z myślą o inwestorach, a nie tylko użytkownikach końcowych. Nasze oprogramowanie pozwala właścicielowi stacji na bieżąco śledzić przychody, analizować sesje ładowania i od razu wykorzystywać zarobione środki – może je wypłacić albo na przykład użyć do doładowania własnego samochodu. To zamknięty, transparentny i intuicyjny ekosystem, który daje pełną kontrolę nad inwestycją bez konieczności zagłębiania się w skomplikowane procesy techniczne.
Czyli to nie tylko aplikacja dla kierowcy, ale przede wszystkim zaawansowane zaplecze dla właściciela stacji?
Zdecydowanie. To, co widzi kierowca, to tylko ułamek możliwości systemu. Sedno tkwi w zapleczu (backendzie) – narzędziu stworzonym z myślą o inwestorach. Właściciel stacji ma stały dostęp do panelu, który w przejrzysty sposób pokazuje wszystkie dane operacyjne i finansowe. Co ważne – wszystko działa w czasie rzeczywistym: żadnych opóźnień, żadnych miesięcznych raportów, żadnych znaków zapytania. Chcieliśmy, żeby właściciel stacji mógł w każdej chwili sprawdzić, ile zarabia, kto korzystał ze stacji (oczywiście z poszanowaniem RODO), i od razu zdecydować, co robi z tymi środkami – wypłaca, zostawia, wykorzystuje do ładowania własnego auta. To nie jest tylko technologia. To narzędzie do zarządzania inwestycją.
Zatem jakie stacje ładowania oferuje dzisiaj PlugBox?
PlugBox oferuje dziś bardzo szeroki wachlarz rozwiązań – od prostych, domowych wallboxów o mocy 7 kW, przez miejskie stacje AC 2×22 kW, aż po zaawansowane stacje szybkiego ładowania DC o mocy 600 kW i więcej, które sprawdzają się m.in. w transporcie ciężarowym. Pomiędzy tymi skrajnościami mamy też rozwiązania pośrednie – ładowarki 20, 60, 90, 120 czy 240 kW – które dopasowujemy do konkretnych potrzeb klienta.
Kto taką stację ładowania może sobie zamontować?
Tak naprawdę każdy! Nasze stacje można spotkać zarówno przy domach jednorodzinnych, hotelach, urzędach i firmach, jak i w dużych hubach logistycznych. Wyobraź sobie, że montowaliśmy je także przy parafiach! Wyposażaliśmy wszystkie powiatowe komendy policji na Dolnym Śląsku, prestiżową Ekomarinę w Giżycku, uniwersytety… więc ten przekrój jest naprawdę ogromny. W publicznej sieci dziś w Polsce znajduje się 40 stacji, natomiast ogółem zamontowaliśmy w Polsce ponad 300 ładowarek. Nasze stacje trafiły też do Szwajcarii, Czech, Korei Południowej, a nawet do…Izraela. Oferujemy też przenośne ładowarki, które doskonale sprawdzają się w podróży. Dzięki tak zróżnicowanemu portfolio jesteśmy w stanie odpowiedzieć na potrzeby zarówno klientów indywidualnych, jak i instytucjonalnych.
Jak dobieracie stację do konkretnego miejsca? Czy wszystko opiera się na szybkim ładowaniu?
Dobór stacji zawsze zaczynamy od analizy potrzeb i charakterystyki danego miejsca. Jeśli np. mówimy o hotelu, gdzie goście zatrzymują się na kilka czy kilkanaście godzin, to rozwiązaniem idealnym będzie stacja AC 22 kW – ekonomiczna, w pełni wystarczająca. Ale zdarzają się też sytuacje, w których rekomendujemy szybsze rozwiązania – jak choćby przy hotelu w Bolesławcu, gdzie okazało się, że w promieniu kilku kilometrów nie ma żadnej publicznej stacji. Tam zasugerowaliśmy stację DC i była to świetna decyzja – dziś stacja działa i obsługuje nie tylko hotelowych gości, ale też mieszkańców i kierowców tranzytowych. Zawsze patrzymy nie tylko na samego klienta, ale też na jego otoczenie i potencjał lokalizacji.
A jakie warunki trzeba spełnić, aby taką stację mieć na swoim terenie?
Tak naprawdę, to wystarczy zadzwonić do nas, a my się zajmiemy resztą. (śmiech)
Brzmi jak z reklamy katalogu, ale gdybyś mógł uszczegółowić…
Kiedy ktoś się do nas zgłasza, robimy audyt – sprawdzamy, czy jest prąd i jakiej mocy. Te dane znajdziesz np. na rachunku za prąd – jako „moc umowna” lub „moc przyłączeniowa”. Sprawdzamy też miejsce montażu: czy da się fizycznie postawić stację, czy jest utwardzony teren, czy jest to miejsce dostępne dla osób z niepełnosprawnościami. Publiczne stacje muszą być dostępne i bezpieczne – np. bez wysokich krawężników. I jeśli te warunki są spełnione, pozostaje nam dobrać moc stacji i rozpocząć prace.
Czy potrzebne są jakieś pozwolenia?
Jeśli to stacja publiczna – składamy zawiadomienie do starostwa , nie jest wymagane pozwolenie na budowę. Jeśli w ciągu 30 dni nie ma sprzeciwu, zaczynamy montaż. Jeśli trzeba – utwardzamy teren, doprowadzamy przewody, współpracujemy z partnerami od przebudowy energetycznej. Działamy kompleksowo – klient niczym się nie martwi.
Ale PlugBox oferuje także możliwość samodzielnego montażu stacji.
Tak, choć ograniczamy to tylko do stacji domowych – ze względu na bezpieczeństwo i przepisy. Publiczne stacje wymagają odpowiedniego montażu i zgłoszeń. Domową możesz mieć nawet jako plug-and-charge bez naszego systemu, jeśli ładujesz tylko swój samochód.
A co jeśli mam fotowoltaikę? Czy mogę ładować swój samochód i udostępniać stację innym?
To sytuacja idealna! Jeśli masz samochód elektryczny, panele i nadwyżkę prądu – możesz go zużywać na własne potrzeby, a przez resztę dnia udostępniać stację innym. Nasze oprogramowanie pozwala ci ładować swój samochód prądem z paneli nawet w trasie – np. w drodze na wakacje. To działa jak zamknięty system: ktoś ładuje się u ciebie, a ty potem wykorzystujesz te środki na stacji w innym miejscu. Koszty użytkowania auta elektrycznego mogą spaść do zera.
Ile kosztuje postawienie stacji ładowania? To duża inwestycja?
Wcale nie musi być. Domowa stacja którą możesz udostępnić innym – kosztuje od 4 000 zł brutto. Jeśli dodasz odbiór UDT i inne koszty, to pełny nakład inwestycyjny może zamknąć się w kwocie poniżej 10 000 zł. Duża stacja dla samochodów ciężarowych o mocy od 350 kW zgodna ze specyfikacją CEF (unijny fundusz) to wydatek rzędu 180 000 zł netto – plus koszty dodatkowe, np. utwardzenia terenu.
A co z finansowaniem? Bo sporo się mówi o dofinansowaniach na tego typu inwestycje.
Tak – szczególnie dla infrastruktury dla ciężarówek. W tym roku będzie jeszcze jeden nabór w lipcu, w ramach funduszu CEF. Kwota dotacji to 35 000 euro na stację. Dla stacji osobowych na razie nie ma wsparcia – ale ma to się zmienić.
Można wziąć stację w leasing?
Oczywiście. Współpracujemy z dwiema firmami leasingowymi, które oferują leasing stacji ładowania – to dobra opcja dla tych, którzy nie chcą od razu wykładać gotówki. Nie trzeba mieć całej kwoty od razu – wszystko można rozłożyć w czasie.
Co się dzieje po montażu? Czy potrzebny jest odbiór techniczny?
Tak, każda stacja publiczna musi zostać odebrana przez Urząd Dozoru Technicznego, ale ten etap również jest po naszej stronie. Ty się niczym nie przejmujesz, zdejmujemy z Twojej głowy także wszystkie kwestie „papierologiczne”. Jeśli w trakcie użytkowania stacji nic się nie zmienia w jej konstrukcji – odbiór jest jednorazowy. Ale jeśli np. ktoś wjedzie w nią autem i uszkodzi obudowę – po naprawie trzeba wezwać UDT ponownie.
Właśnie, co się dzieje w przypadku awarii?
Jeśli stacja jest podpięta do naszego systemu – możemy usunąć 95% awarii zdalnie. Często wystarczy restart, tak jak z komputerem: „włączyć i wyłączyć”. Jeśli nie da się tego zrobić zdalnie – z logów widzimy, co się dzieje i nasz serwisant przyjeżdża z konkretną częścią. Mamy własny serwis i samochód serwisowy. Ale szczerze? Nie mieliśmy jeszcze awarii, która wymagałaby fizycznej wymiany sprzętu.
Czy stacje mogą działać bez połączenia z waszym systemem?
Tak – jeśli ktoś ma stację tylko do własnych potrzeb, np. w garażu. Wtedy działa ona w trybie offline – podłączasz, ładujesz i tyle. Ale jeśli chcesz zarabiać, udostępniać, mieć monitoring i serwis – lepiej mieć stację spiętą z naszym systemem. Jako ciekawostkę dodam, że mamy też klientów, którzy zdecydowali się na szybkie stacje DC na własne potrzeby. Jest to spory nakład inwestycyjny, ale w zamian otrzymujemy szybkość ładowania podobną do szybkości tradycyjnego tankowania. Jeden z naszych klientów, ładuje naszą stacją DC najnowszego elektrycznego Rolls Royce’a Spectre. To chyba jedyna taka sytuacja w Wielkopolsce, o ile nie w całym kraju.
Czy stacje są ubezpieczone? Co, jeśli ktoś je zniszczy?
Tak, stacje ładowania można – i zdecydowanie warto – ubezpieczyć, szczególnie jeśli mówimy o urządzeniach wartych kilkadziesiąt czy nawet kilkaset tysięcy złotych. W przypadku uszkodzenia przez znanego sprawcę, koszty pokrywane są z jego polisy OC. Jeśli sprawcy nie uda się zidentyfikować, odpowiedzialność spada na właściciela stacji – dlatego ubezpieczenie jest tak istotne. Współpracujemy z PZU, ale rynek ubezpieczeniowy jest otwarty na tego typu rozwiązania i nie ma problemu z objęciem stacji odpowiednią polisą.
Czy zarządzanie stacją ładowania wymaga zaangażowania właściciela?
Nie, i to jest w tym modelu najwygodniejsze – stacja działa, a właściciel zarabia, praktycznie nie angażując się w jej obsługę. Od momentu audytu technicznego po montaż i uruchomienie – wszystkim zajmujemy się my. System działa automatycznie, a jeśli cokolwiek się wydarzy, np. zaniknie łączność czy pojawi się błąd, nasz zespół reaguje zdalnie. Właściciel może jedynie od czasu do czasu sprawdzić w aplikacji, ile środków wpłynęło na jego konto. To rozwiązanie stworzone z myślą o wygodzie i pasywnym zysku.
Mówisz o przychodzie pasywnym, zatem muszę zapytać – czy PlugBox pobiera prowizję od przychodu właściciela stacji?
Tak, pobieramy niewielką opłatę transakcyjną – to około 5% przychodu z każdej sesji ładowania. Nie jest to jednak klasyczna prowizja „za nic” – z tej kwoty pokrywamy m.in. koszty operatorów płatności, takich jak Blik, Google Pay, Apple Pay czy operatorzy kart kredytowych. Finalnie u nas zostaje może 0,5%. Nie bawimy się we własne technologie finansowe, bo to bardzo wrażliwy obszar – korzystamy z certyfikowanych, zewnętrznych rozwiązań, które zapewniają bezpieczeństwo całego systemu.
Dobrze, że wspomniałeś o płatnościach – jak dziś klient stacji rozlicza się za ładowanie i czy może zapłacić kartą lub gotówką?
Standardowo rozliczenie odbywa się przez aplikację – szybko, wygodnie i z wykorzystaniem popularnych metod płatniczych, jak karta, BLIK, Google Pay czy Apple Pay. Czasami pojawiają się pytania o możliwość płatności gotówką, ale tu wkraczamy już w świat technologii, który siłą rzeczy ten sposób rozliczeń trochę wyklucza. Istnieją co prawda na rynku eksperymentalne rozwiązania – testowaliśmy na przykład urządzenia z tzw. „wrzutkami na monety” od jednego z brytyjskich producentów – ale nie zdały one egzaminu w praktyce. Robimy natomiast coś znacznie bardziej przyszłościowego. Oprócz ustawy o elektromobilności obowiązuje nas również unijne rozporządzenie AFIR (Alternative Fuels Infrastructure Regulation – przyp. red), czyli rozporządzenie w sprawie infrastruktury paliw alternatywnych, które wprowadza wymóg umożliwienia tzw. płatności jednorazowych – bez potrzeby logowania się do aplikacji. Dlatego opracowaliśmy rozwiązanie, które pozwala na montaż terminala płatniczego przy każdej stacji – niezależnie od jej konstrukcji. Terminal działa w chmurze, nie ingeruje fizycznie w stację i umożliwia szybkie, intuicyjne płatności bezpośrednio na miejscu. Tutaj warto dodać, że od strony programistycznej jesteśmy w stanie zrobić wszystko. Mamy swój zespół. Jeśli klient szuka jakiegoś rozwiązania nietypowego, lub szytego na miarę, to podejmujemy temat. Im trudniejszy tym lepszy.
Nowe technologie to Twoja codzienność – czy prywatnie też jesteś ich entuzjastą?
Paradoksalnie – nie do końca. Uwielbiam klasyczne książki i papierowe gazety, a ekranów – mam wrażenie – i tak jest już zbyt dużo wokół nas. Nie uwierzysz, ale naprawdę długo nie mogłem przekonać się do smartfona. (śmiech) Do dziś prenumeruję fizyczne wydania magazynów motoryzacyjnych, a moment, w którym raz w miesiącu trafiają do mojej skrzynki, to dla mnie małe święto. Siadam wtedy z kawą, rozsiadam się w fotelu i chłonę je bez pośpiechu. Świat analogowy nadal ma swój niepowtarzalny urok. (śmiech)
Twoja sympatia do świata analogowego znajduje odzwierciedlenie także w prywatnej pasji – klasycznej motoryzacji. Mimo że zawodowo jesteś mocno osadzony w świecie nowych technologii, to sercem wciąż wracasz do silników sprzed lat… Skąd ta miłość do samochodów vintage?
Tworząc PlugBox i dzisiaj pracując na rzecz rozwoju elektromobilności, towarzyszy mi motto, że tworzymy motoryzacje przyszłości, ale z wielkim poszanowaniem tej klasycznej. Uwielbiam dźwięk silnika V8, klasyczne linie, zapach starej skóry. To dla mnie odskocznia od cyfrowego świata. Jakie samochody przewinęły się przez Twój garaż? Bo wiem, że było ich całkiem sporo. Rzeczywiście, trochę ich było! Wśród nich znalazło się m.in. Porsche 911, kilka klasycznych Mercedesów 124 w wersji Cabrio, Aston Martin DB9, Bentley Arnage czy imponujący Mercedes 600SEC z potężnym silnikiem V12. Teraz ruszam z nowym projektem – w zaprzyjaźnionym warsztacie czeka już na renowację Nissan 300ZX Twin Turbo z lat 90., czyli ówczesna odpowiedź Nissana na samochody Ferrari. Do dziś pamiętam czerwony egzemplarz z katalogów z 1992 czy 1993 roku. Marzenie. Ratowanie takich samochodów przed zapomnieniem i złomowaniem to dla mnie największa frajda. To nie tylko pasja, ale też realizacja marzeń z dzieciństwa. Jako nastolatek zaczytywałem się w katalogach „Samochody Świata” i wzdychałem do tych modeli. Dziś mogę mieć je w swoim garażu – i dać im drugie życie.
To na koniec. Dokąd zmierza rynek elektromobilności? Jak Twoim zdaniem będzie wyglądał za 5, 10 czy 15 lat?
Zdecydowanie zmierzamy w stronę pojazdów autonomicznych – i właśnie temu służy elektromobilność. Przepływem prądu znacznie łatwiej zarządzać niż skomplikowaną mechaniką silnika spalinowego, dlatego samochody elektryczne stają się naturalną bazą pod rozwój autonomii. Jako PlugBox też patrzymy w przyszłość – technologicznie jesteśmy już gotowi na ładowanie pojazdów po ich identyfikacji, np. po adresie MAC. Auto się podłącza, a stacja wie, kto podjechał, jaki jest stan konta i do jakiej kwoty może naładować pojazd – bez logowania, bez aplikacji. Rozważaliśmy także wdrożenie sztucznej inteligencji, ale na dziś nie widzę dla niej realnej przestrzeni wewnątrz samej stacji – to proste urządzenie: impuls, połączenie, płatność. Może AI znajdzie zastosowanie przy optymalizacji tras i przepływu ruchu. A co dalej? W przyszłości czeka nas infrastruktura wbudowana w drogi – autostrady, które ładują samochód podczas jazdy. To już się dzieje. Szwedzi mają pierwszy odcinek takiej trasy z wbudowaną indukcją. To ogromne wyzwanie technologiczne i inwestycyjne, wymagające precyzji i przygotowania pod coraz cięższe auta, ale to nie jest już science fiction. To realna przyszłość, w którą wchodzimy szybciej, niż mogłoby się wydawać.
Kajetan Vincent Nawrocki – JUICY EVENTS | Już nie chodzi o Rolexa
28 kwietnia, 2025
Artykuł przeczytasz w: 12 min.
Z właścicielem butikowej agencji eventowej JUICY EVENTS – Kajetanem Vincentem Nawrockim rozmawiamy o dorastaniu w biznesie, budowaniu wartości i osobistej przemianie.
Dwa lata temu, z błyskiem w oku, mówiłeś, że na trzydziestkę kupisz sobie „pięknego Rolexa” – trochę w stylu DiCaprio grającego Belforta. Dziś, gdy patrzysz na ten moment z perspektywy czasu i zmian, które w Tobie zaszły – czy ten zegarek dalej symbolizuje spełnienie, czy może pojawił się inny sposób na mierzenie wartości w życiu?
KAJETAN NAWROCKI: Nadal lubię zegarki, nawet coraz bardziej! (śmiech) Natomiast dziś patrzę na życie inaczej niż dwa lata temu. Nadal stoję w kontraście do banału, natomiast co ciekawe, wartości, które dwa lata temu wydawały się nudne, dziś są podstawą moich działań. Odpowiadając na Twoje pytanie, zegarek to dla mnie inwestycja i nagroda za dobrze przepracowany rok, w kwestii wartości – dziś stawiam w pierwszej kolejności na szeroko pojęty self care, relację z rodziną i bliskimi. I to sprawia, że mam energię, by się rozwijać i prowadzić biznes.
Od czasu naszej ostatniej rozmowy minęły dwa intensywne lata. Jak w tym czasie zmieniła się Twoja firma – JUICY EVENTS? Czy organizowanie eventów to nadal główny kierunek, czy pojawiły się nowe ścieżki? Co dziś daje Ci najwięcej zawodowej satysfakcji?
Tak, wiele się zmieniło. Dziś JUICY EVENTS to zespół wyselekcjonowanych przez kilka lat ambitnych osób tworzących butikową agencję zrównoważonych doświadczeń offline, projektującą rozwiązania dla biznesu, dla firm liczących nawet do 800 osób. Produkujemy również wyjątkowe imprezy okolicznościowe. Są to najczęściej urodziny, tworzymy przestrzeń dla sponsorów, by wspierali marketing eksperymentalny, czyli eventy biletowane dla klienta indywidualnego, także staramy się z wielką pompą udzielać się artystycznie. Mamy daleko idącą misję, aby mieć realny wpływ na rozwój branży w kilku sektorach.
Wiem, że lubisz mieć wpływ na każdy szczegół – od narracji wydarzenia po emocje, które uczestnik wynosi po wyjściu. Jak dziś tworzysz scenariusze eventów? Skąd czerpiesz inspiracje, by za każdym razem opowiadać coś nowego? I czy po tylu realizacjach wciąż zdarza Ci się zaskoczyć samego siebie?
Uważam, że nasze projekty to historie o klientach, przede wszystkim dla nich samych. Interesują nas projekty, które realnie wpływają na życie odbiorców. Naszymi inspiracjami są: światowe trendy, technologia, przeróżne wydarzenia, których powstało w ostatnich latach mnóstwo. Niezmiennie: kinematografia, muzyka, szeroko pojęty ART, literatura – to z tych grzeczniejszych. (śmiech) Dalej to festiwale, coroczne wyjazdy na Ibizę, świadome imprezowanie (naprawdę się da!). Natomiast do jednych z ciekawszych i unikatowych inspiracji należą historie niezwykle ciekawych ludzi, których poznajemy na swojej ścieżce. Chciałbym dodać, że każdy z nas może ich spotkać, trzeba być tylko ciekawym drugiego człowieka.
W swoich postach często piszesz o wartościach, granicach, pomaganiu. Czy można powiedzieć, że Twój biznes zyskał drugą warstwę – głębszą, społeczną, może nawet duchową? Jak doszedłeś do tego miejsca, w którym pieniądze przestały być tym kluczowym celem?
Bardzo dziękuję Ci za to pytanie. Odpowiadając – po 3 latach prowadzenia działalności nadal jestem na początku swojej drogi i to jest świetne, bo wiele się uczę, zatem ciężko powiedzieć o jakimkolwiek oświeceniu. Dla jasności – budżety, plany sprzedażowe i rozwój wewnętrznych systemów tak, aby praca przynosiła jak najlepsze efekty przy jak najmniejszym nakładzie czasowym, skupienie się na automatyzacji i wiele innych czynników są bardzo istotne, tak samo jak pieniądze. Jako firma nie jesteśmy jeszcze na etapie, aby mówić, że mamy ich dosyć, bo wcale tak nie jest, dlatego intensywnie pozyskujemy klientów oraz sponsorów. Natomiast dziś w mojej definicji są środkiem i narzędziem do tego, aby stworzyć komfortowe środowiska pracy dla zespołu, który wnosi coraz większą wartość na rynek.
Jesteś liderem, który nie ukrywa emocji – ani swoich błędów. W dzisiejszym świecie to wciąż rzadkość. Czy pokazywanie prawdy o sobie – bez filtrów – to dla Ciebie forma odwagi, strategii czy… terapii?
Każdy ma jakąś fasadę, którą kontaktuje się ze światem zewnętrznym, co nie jest tożsame z zakładaniem maski, o zgrozo! Jako ludzie spełniamy różne role. Każdy ma inny zestaw, Ty masz swój unikatowy, podobnie mam i ja. Więc można by rzec, że filtry tak czy inaczej obecne są w naszym życiu. Nie traktuję biznesu jako środowiska, które jest miejscem do uzewnętrzniania się czy pokazywania prywaty. W kwestii pokazywania – jestem daleki od emanowania i zakrzywiania rzeczywistości, wspieram natomiast autentyczność. Takie podejście pozwoliło mi osobiście uwolnić się na przykład od roli showmana.
Czy był w ostatnich latach moment, w którym pomyślałeś: „Nie dam rady”? Co wtedy zrobiłeś – zacisnąłeś zęby, czy pozwoliłeś sobie na słabość?
Ze świadomością przychodzi też pokora – na to czekałem, bo dzisiaj już nie rozpraszam się aktywnościami, które nie wspierają mnie i mojej firmy. Wiele się uczę, działam, pracuję w sferach prywatnej i zawodowej. Pojawiają się bodźce i sytuacje, które powodują wyładowywanie bateryjek. I jasne! Zdarza się od czasu do czasu, że po ludzku „mam dosyć” i wtedy potrzebny jest moment na regenerację, natomiast nie myślę w kategoriach, że „nie dam rady”. Jak się czegoś podejmuję, to zwykle jest to wszerz i wzdłuż przeanalizowane. Może brak wcześniej wspomnianych myśli o „braku dawania rady” wynika ze świadomości, mocy przerobowych i miejsca na osi czasu? W firmie praktykujemy zasadę „no tapout”, więc nie odklepujemy, walczymy – działamy do końca, z optymizmem i ekscytacją. Z każdej sytuacji, nawet najtrudniejszej można znaleźć rozwiązanie!
W poprzedniej rozmowie dużo mówiłeś o potrzebie „wyróżniania się”. Hasło „proud to be different” przewijało się jak refren. Jak dziś rozumiesz tę „inność”? Czy nadal jest Twoim motorem napędowym – czy może z czasem inność stała się bardziej odpowiedzialnością niż manifestem?
Mam pewne obserwacje i przemyślenia zarówno ze sfery prywatnej, jak i zawodowej. Dziś dla mnie to w wielkim skrócie (bo jak wiesz, mógłbym godzinami odpowiadać na pytania) to uważność na drugiego człowieka, szukanie wspólnego mianownika i konsekwentne podnoszenie standardu. Dodałbym również, że „powracam do korzeni”, gdzie – pozwolę sobie na metaforę – „dane słowo jest droższe od pieniędzy”.
Z perspektywy młodego przedsiębiorcy – czy czujesz, że w Polsce mamy przestrzeń do prawdziwej otwartości w biznesie? Do mówienia o emocjach, wartościach, kryzysach? Czy Ty sam czujesz się wolny, by być sobą – nawet jeśli nie zawsze to się „klika”?
Dużo pracowałem nad sobą. W momencie kiedy zaakceptowałem siebie, zacząłem siebie lubić, załapałem większy luz i tak – czuję się wolny w byciu sobą. Odpowiadając na pierwszą część pytania – dzielenie się przemyśleniami, case study, wymiana doświadczeń, to jest fantastyczne. Nie stawiałbym jednak znaku równości między „otwartością” a „mówieniem o emocjach i kryzysach”. Mam inną definicję otwartości biznesowej. Uważam, że jest to przede wszystkim postawa.
Patrząc szerzej – systemowo, kulturowo – co według Ciebie jest dziś największym błędem starszego pokolenia wobec młodych? Gdzie najczęściej się rozmijamy?
Szufladkowanie i takie bardzo płytkie wrzucanie młodych adeptów do worka z napisem „słabi”. Każde pokolenie wzrasta w innych warunkach, ma inne motywacje, panują inne trendy i to jest w porządku, bo stwarza przestrzeń do nauki i wyciągania od siebie nawzajem tego, co jest esencją życia.
A jak to wygląda u Ciebie na co dzień? Współpracujesz z osobami znacznie młodszymi od siebie, choć sam przyznałeś, że kiedyś miałeś do tego dystans. Jak dziś budujesz z nimi relację? Czego się od nich uczysz, a czego – Twoim zdaniem – oni mogą nauczyć się od Ciebie?
Pewnie! Dla mnie są motorem napędowym. Mam ogromną przyjemność współpracować z moją asystentką Zuzanną, która jest definicją pracowitości, skrupulatności i nowoczesności (posiada wiele wspaniałych cech). Widząc jak się rozwija i funkcjonuje, wróżę jej solidną pozycję w świecie biznesu. Dziś nie wchodzę w rolę szefa, który uskutecznia micromanagement, podchodzę do relacji zawodowej partnersko, delegując odpowiedzialność i ucząc się delikatniejszego podejścia do ludzi. Na przykład, nagrodziliśmy się za dobrze przepracowany tydzień piątkową matchą i półgodzinnym wypadem do mojej ulubionej kawiarni. (śmiech) Dla jasności – matcha to pomysł Zuzanny, która uczy mnie, że w zespołowej pracy należy również znaleźć przestrzeń na tę ludzką część. Mam wrażenie, że młodzi tego potrzebują. Ja natomiast uczę Zuzannę otwartości w komunikacji, doświadczaniu i wychodzenia z mitycznej strefy komfortu.
Kim tak naprawdę jest AZIZA? Co daje Ci granie jako DJ – to tylko odskocznia od biznesu, czy może sposób na kontakt z czymś bardziej pierwotnym, emocjonalnym, prawdziwym?
Dobre pytanie. Muzyka od zawsze była dużą częścią mojego życia, niektóre gatunki, które obecnie najczęściej zgłębiam jak afro house czy progressive house są dla mnie portalem do sfery emocjonalnej. Prowadzę bardzo intensywne życie. Kiedy od rana do wieczora projektuję wydarzenia, siedzę w tabelach, zarządzam zespołem, rozwijam biznes. Po pracy mam coraz więcej prywatnych obowiązków jak na młodego pretendującego do dojrzałości przystało. (śmiech) Jest tego dużo, zdarza mi się odciąć od emocji. Muzyka to mój portal, żeby czuć je na nowo, wrócić do nich, stanąć twarzą w twarz. W kwestii grania, zacząłem z pasji jako zajawka i myślałem o roli DJ-a raczej w kategorii dodatku. Dzisiaj się okazuje, że projekt AZIZA chwycił i gram dosyć sporo.
Bycie w centrum uwagi to dla Ciebie naturalne środowisko. Ale czy bywa też męczące? Masz momenty, w których masz ochotę po prostu… zniknąć? Jak wtedy ładujesz baterie?
Kajetan Vincent Nawrocki to jest po części moja rola, z którą komunikuję się ze światem, w końcu każdy ją ma. Co śmieszne – każdego dnia pracuję nad tym, aby być bliżej siebie, aby projekty były spójne z moją wizją, abyśmy jako zespół wyznawali te same wartości, nie staram się już być w centrum uwagi, a myślę, że ludzie to trochę mylą z byciem charyzmatycznym, proaktywnym, no i może trochę nadpobudliwym. Co do znikania – jasne! Zawijam się w tortillę z kołdry i jestem „małym gburkiem”, który uskutecznia domowe spa i jojczy. (śmiech)
Wiem, że dużo podróżujesz i nie boisz się nowych doświadczeń. Powiedz mi: co zrobiłeś w tym roku po raz pierwszy? Coś, co wyrzuciło Cię poza strefę komfortu, ale też pokazało Ci nowy kierunek myślenia?
Podróżuję najwięcej pociągami między Warszawą a Poznaniem, parę razy wyskoczę za granicę. Tak jak wcześniej wspomniałem czerpię z życia pełnymi garściami, nienawidzę ograniczeń, to też rzucam się często w paszczę lwa. W 2024 roku największym wyjściem ze strefy komfortu było dla mnie otwarcie serca na drugiego człowieka. Wszedłem w dojrzałą relację, w której jestem obecny emocjonalnie, pierwszy raz w życiu. Po 31 latach poznałem moją miłość, z którą związek sprawia, że każdego dnia rozwijam się jako człowiek i mężczyzna. Czuję odpowiedzialność, czuję że jestem dojrzały, czuję że żyję.
Gdyby Twoje życie zawodowe było filmem, to na jakim etapie scenariusza jesteśmy dzisiaj? Początek drugiego aktu? Zwrot akcji? A może już moment, w którym główny bohater odkrywa, że to nie cel sam w sobie, a droga była najcenniejsza?
Hmm… zacznę od ostatniego pytania – za mało zrobiłem dla świata, żeby myśleć w tych kategoriach. Jestem po pierwszym bardzo intensywnym, angażującym emocjonalnie i fizycznie akcie, po którym zrobiłem sobie krótką przerwę, wziąłem prysznic, ogoliłem się, ubrałem nowy skrojony na miarę garnitur i pachnący niszowym zapachem (to moja absolutna pasja – niszowe zapachy) wchodzę w Akt Drugi. (śmiech)
I na koniec pytanie, które sama zadaję sobie coraz częściej: co po Tobie zostanie? Gdybyś dziś miał zamknąć firmę i wyjechać gdzieś na dobre, co chciałbyś, żeby ludzie o Tobie zapamiętali? Czego chcesz być symbolem?
Gdybym dziś zniknął, chciałbym, aby ludzie zapamiętali mnie jako symbol bezkompromisowego dążenia do najwyższego standardu i jakości, a również optymizmu, życia na własnych zasadach, dając przy tym oczywiście absolutnego rock’n’rolla. Z drugiej strony chciałbym być dla ludzi definicją otuchy i wsparcia. Przykro mi patrzeć na osoby, które myślą o sobie w kategorii niegodnych osiągnięcia swoich planów, ulegają agresywnym zachowaniom, również wobec siebie, blokując tym samym swój potencjał. Porównują się, zaniedbują, umniejszają sobie i innym. Chciałbym, aby na myśl o mojej osobie czuli, że nie muszą już w tym uczestniczyć i mają pełne prawo zająć się sobą, swoimi celami, marzeniami i sprawami. Po prostu – odpowiedzialnym, ale jednak rock’n’roll. (śmiech)
Aby zapewnić jak najlepsze wrażenia, korzystamy z technologii, takich jak pliki cookie, do przechowywania i/lub uzyskiwania dostępu do informacji o urządzeniu. Zgoda na te technologie pozwoli nam przetwarzać dane, takie jak zachowanie podczas przeglądania lub unikalne identyfikatory na tej stronie. Brak wyrażenia zgody lub wycofanie zgody może niekorzystnie wpłynąć na niektóre cechy i funkcje.
Funkcjonalne
Zawsze aktywne
Przechowywanie lub dostęp do danych technicznych jest ściśle konieczny do uzasadnionego celu umożliwienia korzystania z konkretnej usługi wyraźnie żądanej przez subskrybenta lub użytkownika, lub wyłącznie w celu przeprowadzenia transmisji komunikatu przez sieć łączności elektronicznej.
Preferencje
Przechowywanie lub dostęp techniczny jest niezbędny do uzasadnionego celu przechowywania preferencji, o które nie prosi subskrybent lub użytkownik.
Statystyka
Przechowywanie techniczne lub dostęp, który jest używany wyłącznie do celów statystycznych.Przechowywanie techniczne lub dostęp, który jest używany wyłącznie do anonimowych celów statystycznych. Bez wezwania do sądu, dobrowolnego podporządkowania się dostawcy usług internetowych lub dodatkowych zapisów od strony trzeciej, informacje przechowywane lub pobierane wyłącznie w tym celu zwykle nie mogą być wykorzystywane do identyfikacji użytkownika.
Marketing
Przechowywanie lub dostęp techniczny jest wymagany do tworzenia profili użytkowników w celu wysyłania reklam lub śledzenia użytkownika na stronie internetowej lub na kilku stronach internetowych w podobnych celach marketingowych.