Mój dziadek, księgarz, mawiał, że należy umieć odróżnić książkę od zadrukowanego papieru. Zawsze mówił to z tym swoim półuśmiechem i błyskiem w oku, który pojawiał się, gdy wręczał mi kolejną książkę – odpowiednio dobraną do wieku i nastroju. Najpierw były baśnie braci Grimm czy Andersena – czytane przy zgaszonym świetle, tylko przy nocnej lampce, jakby opowieści były zbyt potężne, by dzielić je z całym światem. Potem „Mały Książę”, który uczył, że „najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”. A później coraz poważniejsze lektury – bo według dziadka „literatura powinna dorastać razem z tobą”.
tekst: Alicja Kulbicka, zdjęcia: Adobe Stock
I dorastała. A świat? Świat jakby przyspieszył za bardzo. Wyprzedził naturalne tempo poznawania wartości, sensów, emocji. Zamiast dojrzewać razem z nami, wrzucił nas na skróty – wprost w wir treści szybkich, krzykliwych, bez kontekstu i głębi. Wszystko, wszędzie, naraz – ale bez czasu na zrozumienie. Dziś jesteśmy otoczeni słowami. Leją się strumieniami z ekranów, gazet, podcastów, komentarzy, powiadomień, stories. Krzyczą, szepczą, skaczą w feedach i wyskakują z lodówek. Niosą sens – albo tylko jego pozory. Można je chłonąć bezrefleksyjnie, jak fast food w biegu, albo smakować jak dobrą kawę – powoli, świadomie, z namysłem.
Międzynarodowy Dzień Wolności Prasy to dobra okazja, by się nad tym na chwilę zatrzymać. Bo wolność słowa to nie tylko prawo do mówienia. To również – a może przede wszystkim – obowiązek mądrego słuchania i rozumienia. Możemy pisać, co chcemy – i dobrze. To fundament wolności. Ale możemy też czytać, co chcemy – i tu zaczynają się schody. Bo skoro wszystko wolno dziś powiedzieć, równie łatwo można słowami manipulować. Wymyślić sensacyjny „news”, obłożyć go krzykliwym nagłówkiem, podpisać tajemniczym „ekspertem” i wypuścić w świat, który nie pyta – tylko lajkuje.
Dezinformacja, fake newsy, postprawda – to już nie są hasła z podręczników dziennikarstwa, które omawia się przy okazji egzaminu z etyki mediów. To nasza codzienność. Nasze poranne scrollowanie. Nasz wieczorny doomscrolling. Ale największe zagrożenie nie tkwi w samych fake newsach. Ono zaczyna się w nas – kiedy przestajemy zadawać pytania. Gdy klikamy odruchowo, przewijamy bezmyślnie i chłoniemy bez cienia refleksji. Bo szybciej. Bo łatwiej. Bo „wszyscy tak robią”.
A przecież mądra treść wymaga czegoś więcej – uważności, wysiłku, dociekliwości. Umiejętności rozróżniania: fakt czy opinia? Informacja czy manipulacja? Treść czy tylko głośna forma? To nie jest wygodne. To praca – czasem żmudna, czasem zniechęcająca. Ale potrzebna jak tlen. Bo to już nie tylko kwestia intelektualnego komfortu. To kwestia bezpieczeństwa. Fake newsy nie są tylko irytujące – one są niebezpieczne. Mogą rodzić uprzedzenia, podsycać nietolerancję, napędzać agresję, wpływać na decyzje polityczne, zdrowotne, społeczne. Potrafią dzielić ludzi skuteczniej niż mury i granice. Kłamstwo powtórzone tysiąc razy może stać się „prawdą” – zwłaszcza jeśli nikt nie zada sobie trudu, by je sprawdzić.
Dlatego jeśli sami nie zaczniemy czytać mądrze, nikt nie zrobi tego za nas. A jeśli przestaniemy wymagać jakości – zostanie nam to, co najtańsze: powierzchowność, banał, krzyk bez znaczenia. A potem może się okazać, że słowa przestaną znaczyć cokolwiek. A jeśli wszystko znaczy wszystko – to w gruncie rzeczy nie znaczy już nic.
Przy okazji tego, jakże ważnego święta, jakim jest Międzynarodowy Dzień Wolności Prasy – zróbmy coś dla siebie. Zatrzymajmy się na chwilę. Otwórzmy coś, co nie krzyczy, nie błyska, nie mami. Coś, co wymaga chwili ciszy, myśli, uważności. Bo w świecie, który nieustannie mówi – warto szukać tych, którzy naprawdę mają coś do powiedzenia. Bo wolność słowa to przywilej. Ale wolność myślenia – to prawdziwa moc.
Mój dziadek mówił, że dobra książka to nie ta, którą się szybko czyta, ale ta, którą długo się pamięta. Mój dziadek nie doczekał czasów mediów społecznościowych, fake newsów i newsfeedów aktualizowanych co pięć sekund. Ale gdyby żył dziś, pewnie znów podałby mi jakąś książkę. Usiadłby obok, jak kiedyś, i powiedział spokojnie: czytaj uważnie – tu chodzi o coś więcej niż słowa.
I może właśnie to jest dziś najważniejsze. Nie ilość przeczytanych treści, ale to, co z nami zostaje, kiedy gasną ekrany.