Wiele powiedziano o Duchach Inisherin. Że to opowieść o toksycznej męskości rozpiętej pomiędzy egoizmem, uporem, przemocą i dumą. O egzystencjalnej pustce, która nieproszona wkrada się w życie bohaterów, przypominając, że śmierć przynosi kres wszelkim naszym wędrówkom. Że to film o lęku przed samotnością. Ale moim zdaniem film Martina McDonagha mówi o czymś jeszcze, dla mnie najistotniejszym – recenzja Radka Tomasika
Odkąd Sławomir obwieścił światu, że wypił syćkie drinki aż do dna, a „sylwester marzeń” wygonił spod Wielkiej Krokwi śyckiego zwierza, legł inteligencki mit Zakopanego.
Czy kino i konwencja jest wrogiem ekranowej prawdy? Czy twórcy i bohaterowi udaje się wyjść z pułapki opowiadania obrazem?
Moim zdaniem warto uświadomić sobie fakt, o którym często zapominamy. Idziemy do kina, by się wyłączyć, ale też, by czegoś doświadczyć, by coś przeżyć. Kino jest zaś doświadczeniem zupełnie unikatowym, bo jak żadna inna dyscyplina artystyczna daje nam iluzję quasi-realnego udziału w wydarzeniach na ekranie.