Kasia Sokołowska | Jestem w tym miejscu, w którym powinnam być

Kasia Sokołowska


Spotykamy się w Dniu Matki, od dwóch lat dla niej szczególnym, odkąd została mamą długo
wyczekiwanego Ivo Lwa. Rozmawiamy w niedzielę, bo to jedyny dzień, kiedy w natłoku obowiązków znajduje czas na rozmowę. Od poniedziałku rozpoczyna zdjęcia do kolejnej edycji Top Model, w kolejce czekają jeszcze pokazy mody, a jej nowym „dzieckiem” zajmującym ją bez reszty jest wellnesowy projekt Lava e Sal. Kasia Sokołowska – reżyserka pokazów mody, jurorka w Top Model, młoda mama – szczerze o dojrzałości, wrażliwości artystycznej i zbyt krótkiej dobie.   

Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: Agata Serge

Reżyseria, aktorstwo, dziennikarstwo, kulturoznawstwo, modeling. Zwyciężyła moda. Projektanci, z którymi Pani pracuje, mówią o Pani „perfekcjonistka, każdy pokaz jest dopracowany do maksimum”. Ale mówią też, że potrafi Pani tupnąć nogą i nie szczędzić ostrych słów, choć jak słyszałam nie klnie Pani. Skąd u Pani ten dryg artystyczny? 

KASIA SOKOŁOWSKA: (śmiech) Pozwól, że sprostuję. Modeling to za dużo powiedziane, to było raczej zajęcie niezawodowe, w ten sposób po prostu dorabiałam na studiach. Przeklinam! Ale podobno z wdziękiem i w dobrych momentach. (śmiech) Ale tak całkiem serio to wszystkie profesje, którymi się zajmowałam, wyniknęły z tego jak ukształtowała się moja wyobraźnia. Jako dziecko miałam kilkunastoletnią przygodę z muzyką klasyczną i dawną, koncertowałam po świecie, co zajmowało mi sporo czasu. Było także związane z ogromną jak na dziecięce standardy dyscypliną, ale też z bardzo szczególnym poznawaniem świata i sztuki. Ta przygoda rozpoczęła się bardzo wcześnie, bo miałam wówczas 7 lat i zostałam rzucona na głęboką wodę. To z jednej strony rozwijało moją wrażliwość, a z drugiej strony samodzielność i dyscyplinę. Stąd już w życiu dorosłym wielką radość sprawia mi uprawianie zawodów, które wykonuję. Takich, które z jednej strony składają się z tej warstwy artystycznej, która karmi moją wrażliwość, powoduje, że spełniam się jako twórca, a z drugiej strony wymagają zarządzania, często twardą ręką. I te dwa elementy są niezbędne do tego, aby reżyserować, produkować i zarządzać projektami artystycznymi. Bo nimi też trzeba zarządzać. W tej branży zawsze jest za mało czasu, pieniędzy, ścierają się różne wizje, a w tym wszystkim trzeba jeszcze wygenerować wartościowy artystycznie przekaz. Nie bez znaczenia jest też moja edukacja, doświadczenie zawodowe, a także odwaga w podejmowaniu ryzyka. I to wszystko składa się na to jaka jestem i czym się zajmuję. 

Zdarzało się „skakanie na główkę”?

Oczywiście! Nie ukrywajmy, kiedy rozpoczynałam swoją drogę zawodową, mój zawód praktycznie nie istniał. Dziś, kiedy ta branża wygląda inaczej, nikogo nie dziwi mój zawód. Ale 30 lat temu? To było ogromne ryzyko, ale ten świat mnie tak pociągał, że założyłam z góry, że to się musi udać. Oczywiście mocno skracam, bo jako freelancer borykałam się także z gorszymi czasami i niepewnością, czy zadzwoni telefon z kolejnym zleceniem i czy będzie dla mnie praca. Ale w którymś momencie zaskoczyło i tak trwa do dzisiaj. 

Kasia Sokołowska

Moda jest zaborcza? 

Chyba jak każda dziedzina, którą chce się uprawiać na sto procent. Kocham teatr, ale w pewnym momencie musiałam zrezygnować z etatu w nim, bo miałam już tyle zleceń, że musiałam wybrać. Dopiero po latach mój świat rozszerzył się na inne dziedziny. 
To skoro przy innych dziedzinach jesteśmy. Większość naszych czytelników zna Panią z programu Top Model, 12 edycji za nami. Myślała Pani, że ta przygoda tyle potrwa?
Prace nad trzynastą edycją rozpoczynamy jutro (27.maja – przyp.red) i nie spodziewałam się, że przygoda potrwa tak długo. (śmiech) Co więcej bardzo ważyłam decyzję czy w ogóle wejść w telewizję. Moja pozycja zawodowa była już ugruntowana. Pracowałam ze wszystkimi projektantami i markami. I miałam wówczas 39 lat. (śmiech) Byłam w stabilnym, zawodowym punkcie. I choć program Top Model mówi o branży, edukuje i jest trampoliną do sukcesu, to jest też formatem rozrywkowym. Zastanawiałam się, czy to konwencja dla mnie, do tej pory byłam przede wszystkim reżyserem. Ale z drugiej strony pół życia spędziłam na scenie, więc bycie przed kamerą mnie nie przerażało i przede wszystkim zostałam zaproszona do programu jako ekspert. Miałam mówić o tym, na czym się znam.

Rozpoznawalność wiele zmienia. Do tej chwili była to jednak praca na backstage’u mody. I nie trzeba było poddawać się ocenie publiczności, telewidzów. Pamięta Pani ten moment, kiedy dotarło, że życie nie będzie wyglądać już tak samo?

Podskórnie czułam, że wystawieniem się na pierwszy plan przekroczę pewną barierę nietykalności, którą sobie bardzo ceniłam. Oczywiście tak się stało. Już kiedy pojawiły się pierwsze wzmianki na temat mojego udziału w programie, natychmiast zostało to skomentowane i bynajmniej nie, jak do tej pory, przez pryzmat zawodowy. Ludzi interesowało przede wszystkim jak wyglądam, w co jestem ubrana, co u mnie prywatnie. Przez pewien czas nie miałam na to zgody, dyskutowałam z tym bardzo i czułam się uprzedmiotowiona. Ale dość szybko zracjonalizowałam sobie tę kwestię. Mam dystans i robię dalej to, co kocham najbardziej. Dziś bardziej niż smucą, zadziwiają mnie niektóre komentarze. A od kiedy zostałam mamą to już całkowicie wpadam w osłupienie jak kobieta kobiecie, matka matce może pewne rzeczy powiedzieć. To jest dla mnie szokujące. Zawsze wydawało mi się, że to już jest taka sfera, która jest zupełnie nietykalna. Różne kwestie można komentować, natomiast to stanowiło dla mnie sacrum. Bardzo się pomyliłam. 

Kasia Sokołowska

Co dała Pani telewizja?

Przede wszystkim swobodę mówienia szerzej o różnych rzeczach. Choć unikam zaproszeń do wypowiadania się w tematach, w których nie jestem ekspertem. Uważam, że za dużo mamy pseudoekspertów, którzy dają sobie prawo do kołczowania, nauczania, kaznodziejów, którzy mówią nam jak mamy żyć. Jeśli się wypowiadam, to w swojej dziedzinie lub o swoim doświadczeniu. Nie jest moją ambicją tworzenie swoistej ambony, z której będę przemawiać do wyznawców. (śmiech) Ale na pewno dzięki telewizji mogę upowszechniać wiedzę o branży. Telewizja pozwoliła mi pracować z młodymi ludźmi, co jest dla mnie szalenie istotne i wartościowe. Bo z jednej strony daję im swoją wiedzę i doświadczenie, ale także dużo od nich czerpię. Pomimo skończonych 50 lat, ciągle czuję się młoda, a dzięki pracy z nimi wciąż uczę się otwartości, tolerancji i innego punktu widzenia. Bardzo jest to dla mnie inspirujące. Telewizja uwiarygodniła także moje działania, dała mi dużo swobody i otworzyła na różne projekty. Jak chociażby współprace ambasadorskie, co wiązało się z przekroczeniem moich osobistych barier i zahamowań. Dodatkowo praca w telewizji pozwoliła mi na poszerzenie moich obszarów zawodowych. Jestem dyrektorem artystycznym różnych projektów – nie tylko z dziedziny mody.

Rozmawiamy w Dzień Matki. Całkiem niedawno zupełnie nowa rola, została Pani mamą. Rola życia?

Zdecydowanie! To największa, najsłodsza przygoda w moim życiu, nieporównywalna z niczym. Ale oczywiście nie uważam, że każda kobieta musi zostać matką, każdy ma swoją drogę. Ja też mam swoją. Nie ukrywam, że dosyć skomplikowaną …

Mówi Pani otwarcie też o tym, że Ivo Lew został poczęty metodą in vitro, tym samym przełamując tak powszechne w Polsce tabu. 

Parę lat staraliśmy się o dziecko, po drodze zdarzyło się wiele niepowodzeń i naprawdę trudnych momentów. Mówienie o in vitro, było dla mnie czymś naturalnym i oczywistym, bo problem niepłodności dotyczy bardzo wielu par i dla wielu z nich ta metoda jest jedyną szansą. Kobiety powszechnie się tym nie chwalą, nie chcąc czuć się wykluczonymi. Nie chcą także, aby ich dzieci były wykluczane. I choć dla mnie mówienie o tym jest zupełnie naturalne, doskonale te kobiety rozumiem. Pomimo tego, że jestem taką samą mamą jak każda inna kobieta, moja droga do macierzyństwa jako osoby rozpoznawalnej była szeroko komentowana. Zarówno sposób, jak i czas. A przecież to indywidualna decyzja. Ja nie komentuję życia innych i uważam, że wszelkie komentarze na ten temat są – delikatnie mówiąc – niestosowne. Jestem szczęśliwa, mam wspaniałego syna, jesteśmy zdrowi i to jest dla mnie najważniejsze na świecie.

Kasia Sokołowska Lava e Sal

Zastanawiam się, ile godzin ma Pani doba, bo oprócz reżyserowania pokazów mody, udziału w Top Model, obowiązków mamy, jest Pani także przedsiębiorczynią. Hotele Lake Hill w Karkonoszach i na Mazurach, autorski projekt wellness Lava e Sal i za chwilę otwarcie hotelu Sanssouci w Karpaczu. Kiedy znajduje Pani na to wszystko czas?

Faktycznie tych obowiązków jest sporo. (śmiech) Od kilku lat jestem dyrektorem artystycznym w projektach hotelowych mojego życiowego partnera, Artura Koziei. W tych niełatwych czasach tworzymy wspaniałe projekty hotelowe i wbrew trudnościom w tej branży, dopinamy właśnie projekt pięciogwiazdkowego hotelu w Karpaczu. Nasze otwarte hotele Lake Hill Mazury w Ostródzie i Lake Hill Karkonosze k. Karpacza mają w swojej nazwie RESORT & SPA i to SPA jest dla mnie bardzo ważnym elementem odpoczynku naszego gościa. Dlatego stworzyliśmy wyjątkową przestrzeń wypełnioną zapachem, muzyką i dobrym designem, a przede wszystkim świetną ofertą zabiegów wellness.

Nazwa tego konceptu to SPA Lava e Sal. Lawa i Sól. Jaka filozofia przyświecała Pani, tworząc to miejsce?

Lava e Sal jest projektem, który skupia w sobie wszystkie moje przemyślenia, potrzeby estetyczne i pragnienia. Teraz – kiedy jestem mamą – te tematy są mi jeszcze bliższe. Pragnienie zdrowia, poszukiwanie równowagi pomiędzy tym co „na zewnątrz” i tym „co wewnątrz”. Ale to także wyraz pewnej tęsknoty za podróżami i miłości do sztuki. Uważam bowiem, że obecność sztuki i pięknego designu jest niezbędne, aby poczuć harmonię i „wyłączyć” głowę. Projekt Lava e Sal zaspokaja wszystkie zmysły.

Kasia Sokołowska Lava e Sal

Jak wyglądała praca nad projektem?

Prace nad tym projektem rozpoczęłam od zadania sobie pytania – czego oczekuję od miejsca wellness? Odpowiedź była prosta – przede wszystkim oczyszczenia. Aby w ogóle zacząć myśleć o jakiejkolwiek regeneracji, najpierw muszę się wymyć i wyszorować. I stąd pewien dualizm odzwierciedlony w nazwie SPA. Z jednej strony mamy lawę, symbolizującą regenerację, zmysłowość, seksualność, świadomość i samoakceptację, z drugiej sól symbol oczyszczenia ciała i umysłu, detoksykacji, kąpieli i duchowości. Te dwa pierwiastki to nic innego jak dwie natury człowieka. W kolejnym etapie, jak na reżysera przystało, zaprosiłam do współpracy ekspertów od tematu wellness, technologii, rozwiązań – to była podstawa. Jak mówiłam szalenie ważne były dla mnie wnętrza i sztuka. Zaprosiłam do współpracy artystów, których cenię: Agnieszkę Brzostek z AB Concept Design, pracownię Lange Lange, ceramiczkę Olgę Milczyńską, rysowniczkę Gosię Herbę. To był niesamowity proces twórczy. Jednocześnie pracowaliśmy nad muzyką, zapachami, zupełnie jak podczas pokazu mody. Tylko w innej branży. Na końcu powstało wspaniałe menu zabiegowe.

Kasia Sokołowska Lava e Sal

Jakie atrakcje czekają zatem na gości Lava e Sal?

Cała nasza oferta jest zbudowana na koncepcie Lawy i Soli. Czyli po pierwsze oczyszczanie, po drugie regeneracja. Do dyspozycji naszych gości jest całe mnóstwo fantastycznych masaży z użyciem stempli ziołowych i solnych, pałeczek i kamieni bazaltowych. Mamy również łóżko do masażu wypełnione ciepłym kwarcem. Podstawą wszystkich zabiegowych rytuałów jest Hammam – wspaniała łaźnia, z białego marmuru z podgrzewanym łożem. To miejsce, gdzie najczęściej rozpoczynają się nasze rytuały. Zaczynamy od oczyszczania, a potem przechodzimy do terapii manualnych i masaży z olejami. Jest też genialny basen Watsu, który umożliwia naprawdę szczególną terapię, gdzie w środowisku wodnym, w ciepłej wodzie terapeuta pracuje z naszym gościem. Terapia Watsu to holistyczny rytuał łączący w sobie różne techniki i metody pracy z ciałem takie jak rozciąganie, medytacja, terapia dźwiękiem, praca na punktach spustowych i spiętych mięśniach. Relaksacyjna forma terapii pasywnej uwalnia wszelkie napięcia w ciele spowodowane przewlekłym stresem, przebodźcowaniem, zmęczeniem i bólami mięśni. To jest takie totalne odprężenie. Kto tego spróbował, ten wie, że tego doświadczenia nie można porównać z żadnym innym. Dookoła basenu Watsu jest komfortowa wypoczywalnią z kominkiem, sauną, leżankami Infrared wykorzystującymi moc głębokiej podczerwieni. Jestem szalenie dumna z tej przestrzeni, która jest piękna i kojąca, działa na wszystkie zmysły. Lava e Sal to takie moje nowe dziecko. (śmiech) I teraz intensywnie pracujemy, aby pojawiło się w kolejnych naszych hotelach. SPA w Ostródzie będzie zdecydowanie największe – to prawie 700 metrów kwadratowych przestrzeni. Mamy tam również nastrojową salę do ćwiczeń, łaźnię błotną Rassoul i oczywiście świetnych terapeutów. To wszystko w Hotelu LAKE HILL RESORT AND SPA w Ostródzie. Hotel położony jest nad samym jeziorem, ma również swój hotelowy aquapark z wodnym placem zabaw dla dzieci i ogromną strefą kids play. Zapraszam więc do Ostródy! Już za miesiąc kolejna Lava e Sal w Hotelu LAKE HILL RESORT AND SPA KARKONOSZE w Sosnówce koło Karpacza – także bardzo blisko Poznania. Do końca roku mamy w planach otwarcie trzeciej lokalizacji w Hotelu Sanssouci w Karpaczu. 

Kasia Sokołowska Lava e Sal
Kasia Sokołowska Lava e Sal
Kasia Sokołowska Lava e Sal

Jest miejsce w życiu na nowe plany? A jeśli jest, to czym nas Pani zaskoczy? Czy doba się już skończyła? 

Moja doba skończyła się już wiele lat temu. (śmiech) Od bardzo wielu lat robię staranną selekcję swoich planów i założeń. Najtrudniejszym życiowo dla mnie momentem zawodowym nie był moment związany z konkretnym projektem, ale moment, w którym musiałam sobie odpowiedzieć na parę pytań. Bo kiedy zaczyna się klęska urodzaju, przychodzą do Ciebie piękne, inspirujące i ciekawe projekty, na które całe życie czekałaś, a doba ma wciąż tylko 24 godziny, trzeba postawić pewne granice, dokonać niełatwych wyborów. To jest szalenie trudne, zwłaszcza, kiedy tak jak ja jesteś freelancerem. Mam to już na szczęście za sobą, lekcję selekcji przerobiłam koło 40-tki i dzisiaj nieco łatwiej przychodzi mi rezygnowanie z różnych rzeczy. Zwłaszcza teraz, gdy mam małe dziecko, nie żałuję, że gdzieś mnie nie ma… Mój syn rośnie i pewne momenty już nigdy się nie powtórzą. Chcę przy tym być. Ale moja zawodowa i życiowa droga dalej mnie gdzieś prowadzi, nie powiedziałam jeszcze ostatniego słowa. (śmiech) Jeden projekt przechodzi płynnie w drugi i to jest niesamowite. Mam takie poczucie, że jestem w tym miejscu, w którym powinnam być.  

Jest Pani szalenie aktywna, pełna energii, często w wielu miejscach naraz. To na koniec zapytam, czego przy tak intensywnym życiu zawodowym i prywatnym nie może zabraknąć w szafie Katarzyny Sokołowskiej?

Kiedyś myślałam, że szpilek, ale okazuje się, że to nieprawda. (śmiech) Oczywiście były takie etapy w moim życiu, kiedy nie wyobrażałam sobie dnia bez wysokich obcasów, ale to tylko dowodzi tego, że nasze potrzeby się zmieniają… A czego nie może zabraknąć? Jeśli chodzi o ubrania, na pewno dobrej klasycznej bazy i biżuterii. Kocham biżuterię, (śmiech) ma ona dla mnie nie tylko wymiar modowy, ale bardzo często także sentymentalny. Jest dla mnie kolekcjonowaniem chwil i wspomnień. Podobnie jest z ubraniami. W mojej szafie wisi bluzka mojej mamy, pewnie z czasów, kiedy miała 20 lat i moja sukienka, w której jako szesnastolatka jeździłam do Jarocina. Te ubrania opowiadają pewną historię, a dla mnie moda to coś więcej niż tylko ubrania. Moda to emocje, a one w życiu są najważniejsze! 

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA

Może cię zainteresować:

Kasia Sokołowska
REKLAMA
REKLAMA

Sztuka zwykłego dnia

Artykuł przeczytasz w: 4 min.

Listopad jest niczym stary, zapomniany fotel w kącie pokoju – może trochę przetarty, ale to właśnie na nim najchętniej siadam, kiedy potrzebuję wyciszenia. Ani spektakularny jak złocisty październik, ani pełen blichtru jak grudzień – listopad nie stara się zwracać na siebie uwagi. Dyskretnie zaprasza do prostych przyjemności, które zwykle mijamy bez zastanowienia. To taki cichy przyjaciel, który przypomina, jak piękne mogą być proste chwile, gdy po prostu jesteśmy tu i teraz.

Listopad pachnie poranną kawą, która w tym miesiącu smakuje jakoś bardziej intensywnie, jakby każdy łyk pozwalał zawiesić się między ciepłem kołdry a chłodnym światem za oknem. Zwyczajna kawa zamienia się w nostalgiczną chwilę spokoju, małą opowieść o momentach, które tak łatwo umykają. Każdy łyk to ciche zaproszenie, by zwolnić, nacieszyć się chwilą i po prostu być.

Listopad jest jak wielka, puchata poduszka, w której toną wszystkie naszpikowane presją oczekiwania. Bo kto stawia sobie wielkie cele na listopad? To miesiąc, w którym nikt nie myśli o podbijaniu świata ani o nowych szczytach do zdobycia. Zamiast tego oferuje ciche przyzwolenie na zwolnienie tempa, na oddech. W moim kalendarzu listopad spokojnie mógłby nazywać się „miesiącem wygodnych swetrów” – tych luźnych, trochę za dużych, w które można się wślizgnąć bez zbędnych ceregieli. Mają one magiczną moc wprowadzania człowieka w stan spokoju i odrobiny nostalgii.

20241105 AdobeStock 932161758

To, co w listopadzie cenię najbardziej, to sposób, w jaki rozbudza apetyt na drobne, pozornie nic nieznaczące przyjemności. Doceniam, jak wiele potrafi zmienić gorąca herbata wypita przy oknie, gdy za szybą szaleje wiatr, czy to, jak ulubiona playlista na Spotify inaczej brzmi w ciepłym zaciszu domu. Patrzę na tańczące na wietrze pożółkłe liście, które niedawno zdobiły drzewa w ogrodzie. Ich taniec uspokaja i daje poczucie, że istnieje coś większego niż codzienne troski. Listopadowe światło o poranku wpada do pokoju ostrożniej, delikatniej – jakby samo było zmęczone codziennością. Cynamon, goździki, pomarańcza – aromaty świec wypełniają dom niczym ciepły, niewidzialny koc, tworząc przestrzeń przytulności, którą trudno opisać. Zapachy zamknięte w słoiczkach wypełniają wieczory, a każda świeca snuje swoją małą jesienną historię. Bez nich dni byłyby niekompletne, a te drobne przyjemności przynoszą dziwną ulgę…

A wieczorami? Listopad odkrywa w nich coś magicznego – to niemal podróż w czasie do chwil beztroskiego dzieciństwa, kiedy długie wieczory pełne były bajek i ciepłych koców. Ulubione seriale ogląda się intensywniej, bohaterowie są jak starzy znajomi, a książki na półce przyciągają, przypominając, że kiedyś – zanim wpadliśmy w wir życia – naprawdę uwielbialiśmy spędzać czas, po prostu „będąc”. W listopadzie pośpiech traci znaczenie, ustępując miejsca prostym radościom: wtuleniu się w koc, oglądaniu starych filmów czy słuchaniu deszczu, który z niebywałą elegancją rozgrywa swój koncert na parapecie.

20241105 AdobeStock 964224108

Czy listopad jest nudny? Owszem, ale to taka nuda, której trudno nie polubić. Jest jak powrót do domu po długiej podróży – nic spektakularnego, ale przynoszącego ukojenie. W listopadzie nic nie muszę – mogę na chwilę odłożyć marzenia o szczytach do zdobycia, schować presję „lepszej wersji siebie” i być dokładnie taką osobą, jaką lubię: owiniętą w koc, z filiżanką herbaty i słabością do gorącej czekolady z bitą śmietaną. Obok trzy koty zwinięte w puchate kulki, zasypiają przy moich stopach, grzejąc mnie swoją miękką obecnością. Z ich mruczeniem w tle każdy wieczór przypomina, że czasem największy spokój przynoszą najprostsze rzeczy.

Listopad uczy mnie, że najlepsza wersja mnie to ta, która czerpie radość z najdrobniejszych chwil – z dźwięku deszczu, z zapachu świec, z ciepła skarpet i ciszy wypełniającej dom. To miesiąc, który przypomina, że prawdziwe piękno tkwi w zwyczajności i że każdy dzień może być małym świętem, jeśli tylko zechcę je dostrzec.

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA