Jako dziecko nie znałam tradycji „prezentów od zajączka”, nie szukaliśmy z rodzeństwem żadnych słodkości w ogrodzie poukrywanych przez skocznego długouchego jegomościa. Absolutnie nie skarżę się, abym nie była opacznie zrozumiana… Choć słodyczy i wykwintnych delicji było w domu o wiele mniej niż obecnie, to niczego nam nie brakowało do szczęścia. Nie marudziliśmy, nie naciskaliśmy na rodziców, co koniecznie musimy mieć. Nie przypominam sobie tupania nogami, wychciewania, krzyków wymuszonych o nową zabawkę, pluszaka czy kolejną słodycz, nie było irytującego płaczu „z niczego”, takiego aż uszy puchną. Moje wspomnienia z dzieciństwa – bez wymarzonej zabawki z Pewexu – są dla mnie wielką skarbnicą radości, uśmiechów, beztroski, są źródłem ciepłych uczuć, łez wzruszenia, których u mnie zawsze w nadmiarze.
tekst: Magdalena Ciesielska
Nie w ilości, ale jakości upływał nam przedświąteczny i świąteczny czas wielkanocny. W gronie najbliższych, przy strojeniu domu baziami i własnoręcznie wykonanymi ozdobami. Często w kuchni, gdzie z rodzeństwem byliśmy małymi kuchcikami, wylizującymi łyżeczki po czekoladzie, którą Mama wcześniej ozdobiła mazurka z własnego przepisu. Podjadaliśmy pomarańcze, to był dopiero rarytas, albo Wedlowskie słodycze zakupione przez Tatę w jedynym firmowym wówczas sklepie „Wedel”. Układaliśmy porcelanowe owieczki na starym wysłużonym segmencie, od największej do najmniejszej. Brudziliśmy się nieustannie farbami i pisakami, tworząc dziecięce arcydzieła pisanek, a prasowanie białych serwetek zrobionych na szydełku i wstążek – którymi potem z siostrą dekorowałyśmy nasz rodzinny koszyczek wielkanocny – też miało swój urok i pewnego rodzaju czar, choć to niby zwyczajna codzienna czynność. Ale w tym przedświątecznym czasie zyskiwała na wartości. Pamiętam jak z ogromnego bukszpanu, rosnącego w ogrodzie mego dziadka, zrywaliśmy gałązki, aby przystroić nimi wielkanocny stół. Wszystkie takie małe rzeczy, szczegóły zawsze mnie cieszyły… i cieszą po dziś dzień.
Słucham mimochodem utyskiwania współczesnych rodziców, „co kupić dziecku na zajączka”, jakby to było sedno Wielkanocy. I czuję lekką irytację, że dla wielu ten piękny wiosenny czas sprowadza się niestety do jednego – zakupu prezentu, kolejnego i jeszcze kolejnego, żeby dziecko miało, „bo tak trzeba”, „aby nie było gorsze od innych”. A ja na opak współczesnym wydumanym i często bezrefleksyjnym trendom – rozpakowuję z dziećmi wielkie dwa kartony z wielkanocnymi ozdobami, tymi naszymi, oryginalnymi, które mają wartość sentymentalną. Jest tam i mały uśmiechnięty zajączek z porcelany podarowany mi przez śp. teścia, dwie puchate owieczki, które wędrowały ze mną przez wszystkie wynajmowane mieszkania, a teraz już w naszym własnym lokum mają wyjątkowe miejsce. Piękne pamiątki od mego rodzeństwa, które zawsze cieszą moje oczy, zawieszki na okna od rodziców, nawet obrus i serwetki typowo wielkanocne po śp. babci i wykonane przez nią artystyczne wydmuszki w nietuzinkowe wzory. Są i kolorowe obrazki namalowane przez moje dzieci jeszcze w czasach przedszkolnych, wycinane koszyczki, kwiatki z bibuły ich autorstwa. A nowych skarbów wciąż przybywa, bo co roku otwieramy warsztaty wielkanocne. Bibuła, cekiny, kolorowe tasiemki, farby w rozmaitych kolorach, przeróżne akcesoria kojarzone z Wielkanocą i wiosną mają swój czas na wielkim stole, który jest jak garderoba w teatrze. Tu też role i aktorzy są różni…
Patrzę na drzewa i krzewy dookoła, które poruszone ciepłem ostatnich dni, śmiało zarzucają kwiatowo-zieloną pelerynę. Kolor traw – ten soczysty, zielony – bawi moje oczy, a zmysł słuchu raduje się codziennym śpiewem ptaków. Te ptasie trele są dla mnie ukojeniem i najcudowniejszą muzyką natury, która potrafi mnie i uspokoić, i rozweselić, gdy tego potrzebuję. Niebo jest takie wspaniałe, ożywczy błękit, mój ulubiony niebieski kolor, z płynącymi obłokami o różnych kształtach, wystarczy tylko wysilić wyobraźnię… Uwielbiam tę porę roku, gdy wiosną wszystko rozkwita i budzi się z zimowego snu, opieszale muskane pierwszymi promykami słońca. Często jeszcze zawstydzonego. Nawet jak chłonę przyrodę, z perspektywy myjącej okna, czuję ciepły powiew wiatru, promyki słońca na twarzy, i jestem szczęśliwa. Ta powtarzająca się czynność wiosennych porządków nie jest dla mnie tak straszna, gdy tylko wyjrzę przed siebie i dam się ponieść bujnym widokom, poczuję obezwładniające zapachy natury.
Życzę wszystkim radości, bliskości tych, których kochamy, i czerpania pełnymi garściami z piękna przyrody.
