Namaste

Marta Kabsch

W każdy środowy wieczór odbywam heroiczną walkę z moim wewnętrznym leniem, wsiadam do samochodu i jadę do pobliskiego miasteczka na jogę. Coraz gorzej szło mi mobilizowanie się do ćwiczeń w domu. Uznałam, że potrzebuję ekonomicznej motywacji w postaci opłaconego z góry miesięcznego karnetu. Działa – raz w tygodniu (mało, wiem!) układam się na macie, oddycham, rozciągam, a na koniec, zgodnie ze wskazówkami instruktorki, dziękuję swojemu ciału za współpracę i sobie za to, że znalazłam czas na aktywny relaks. Z myślą o moich zgnębionych siedzącą pracą plecach, wybrałam zajęcia z jogi kręgosłupa. Chociaż nie znam trzydziestoparolatków, którzy nie narzekają na bóle w lędźwiach, jestem najmłodszą uczestniczką środowych sesji. Nie umiem w small-talki, jestem raczej nieśmiała, więc zwykle tylko przysłuchuję się rozmowom kobiet. Z informacji wydobytych z podsłuchanych pogaduszek zaczęłam konstruować w głowie „portrety” każdej z nich – wiek dzieci, liczbę wnucząt, zawody.

Nasza joginka, po wstępnej serii oddechowych ćwiczeń i śpiewaniu „oooom”, każe nam „masować kolanka, żeby dodać sobie energii”. W tym czasie pyta każdego (a raczej każdą – panowie są tu rzadkością), „czego potrzeba”. Prawy bark. Ramiona. Dół pleców. Piersiowy. Wszystko. Jeśli „wszystko” powtórzy się w kółeczku masujących kolanka kobiet 3-4 razy, prowadząca patrzy na nas poważnie i stwierdza z troską: „wy jesteście przemęczone”. Z krótkich rozmów przed i po zajęciach wynika, że każda z pań pracuje, dba o dom, wozi dzieci do szkoły, na sporty, angielski, pianino albo pomaga w opiece nad wnukami. Większość ma ładne fryzury i manicure, więc jeszcze potrafią zagiąć czasoprzestrzeń na tyle, że regularnie pielęgnują wygląd. Do salki wpadają często zziajane, ale rzadko opuszczają środowe sesje. Nietrudno zgadnąć, jak ważne jest dla nich te 1,5 godziny relaksu i skupienia na sobie. Po litanii narzekań na bóle pleców, spięte szyje, bezsenność i skurcze, prowadząca zwykle wygłasza krótkie „kazanie”. Jeśli zadbacie o siebie, będziecie lepiej dbać o innych. Wypoczęta mama to lepsza mama. Zastanówcie się, czyje ciężary nosicie i zrzućcie je natychmiast. Kobiety słuchają, masują kolanka i kiwają głowami z aprobatą. Tydzień później wracają tak samo wykończone i obolałe.

Sesje jogi kręgosłupa zamyka mini-koncert gongów. Słuchamy głębokich, kojących dźwięków na leżąco, z zamkniętymi oczami, przy zgaszonym świetle, zawinięte w kocyki. Miarowe oddechy, czasem – ciche pochrapywanie. To któraś z dziewczyn zapadła w drzemkę. Po tym błogim relaksie, instruktorka serwuje nam napar z hibiskusa. Częstuje orzeszkami, kandyzowanym imbirem i suszonymi figami. Kobiety, nadal opatulone kocami, powoli gryzą przekąski i sączą gorącą herbatę. Niektóre rozmawiają. Któraś pyta o polecenie fachowca w okolicy. Inna opowiada, gdzie tanio kupić kolagen. Nie spieszy im się do wyjścia.

Czytałam ostatnio ciekawy wywiad z psycholożką. Opowiadała o kobietach przychodzących do niej na terapię. Sugestie, że potrzebują więcej odpoczynku i czasu dla siebie, zbywają prychnięciem albo nerwowym śmiechem. Tłumaczą się: co miesiąc chodzę na masaż. Raz na dwa lata jadę na wczasy do Azji. Na tym tle moje jogowe towarzyszki, uczęszczające na środowe sesje jogi, zawyżają statystyki dotyczące self-care. Myślę o nich jako o hinduskich wielorękich boginiach (o dłoniach z perfekcyjnym manicurem). Silne, sprawcze, wszechmocne. Tylko ból w lędźwiach, barku, szyi (niepotrzebne skreślić) przypomina o człowieczeństwie. 1,5 godziny na macie musi wystarczyć, żeby zebrać energię na kolejny, pracowity tydzień. No to masujemy kolanka.

REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Może cię zainteresować:

Marta Kabsch
REKLAMA
REKLAMA

Lubię

Artykuł przeczytasz w: 3 min.


Lubię, kiedy ludzie czytają książki w pociągu. Kiedy bez powodu uśmiechną się na ulicy do innego przechodnia. Gdy wdają się w pogawędki przy kasie w sklepie. Lubię, kiedy dbają o uprzejme pozdrowienia w mailach. Kiedy, przychodząc w odwiedziny, przynoszą drobny upominek albo coś słodkiego. Lubię, kiedy wpuszczają inny samochód w korku i kiedy migają w podziękowaniu.

Lubię, kiedy rodzice jadący w autobusie z małymi dziećmi przez całą drogę z nimi rozmawiają. Lubię, kiedy pani w bibliotece zapyta, jak podobała mi się książka i opowie o tym, co sama ostatnio czytała. Lubię, kiedy ludzie dbają o otoczenie swojej działki – także za płotem. Lubię, kiedy pracowniczki i pracownicy urzędu z zaangażowaniem pomagają rozwiązać sprawy petentów. I cieszą się, że mogli pomóc. Lubię, kiedy pani w delikatesach poleci mi szynkę albo ser i okazują się naprawdę pyszne. Lubię, kiedy spiker w radiu ma staranną dykcję. Lubię, kiedy właściciele psów pogrążają się w spontanicznych rozmowach o swoich pupilach. Lubię obserwować grupki seniorów w kawiarniach. Lubię, kiedy ludzie stoją z prawej strony na schodach ruchomych.

Lubię, kiedy ktoś dba o ładne opakowanie prezentów. I jak patrzy – z radością i oczekiwaniem – kiedy obdarowana osoba otwiera upominek. Lubię, kiedy ludzie pieką ciasto bez okazji – „do kawy”. Lubię, że w niedziele starsze osoby ubierają się elegancko. Lubię, kiedy ktoś umie zajmująco i dowcipnie opowiadać o tym, co mu się przydarzyło. Lubię obserwować, jak ludzie witają się na dworcu. Lubię kolorowe dekoracje w oknach szkół i przedszkoli. Lubię, kiedy w sklepie, oprócz „do widzenia”, mówi się „dobrego dnia”. Lubię, kiedy ludzie słuchają z uwagą na służbowych spotkaniach i prezentacjach.

Lubię, kiedy ktoś napisze długą pozytywną recenzję na portalu do rezerwacji noclegów. Lubię, kiedy ludzie idą chodnikiem niespiesznym krokiem. Lubię, kiedy obca osoba powie „na zdrowie”, jak kichnę w pociągu albo na ulicy. Lubię, kiedy ludzie przychodzą punktualnie. Lubię, kiedy kelner, stawiając przed gościem danie, mówi „przyjemności”. Lubię, kiedy ludzie przytulają się na powitanie. Lubię, kiedy przepuszcza się w kolejce osobę, która ma mało rzeczy. Lubię, gdy ktoś napisze SMS z podziękowaniem za miłe spotkanie. Lubię, kiedy ludzie przytrzymują drzwi windy. Lubię, gdy kilka osób na raz rzuca się do pomocy kobiecie z wózkiem w tramwaju.

Lubię, gdy ludzie wysyłają pocztówki z wakacji. Lubię rozmowy o pogodzie z sąsiadami. Lubię, kiedy pani w warzywniaku powie, żebym wymieniła truskawki, bo „tamte są słodsze”. Lubię, gdy ktoś zwraca uwagę obcej osobie, że ma rozpięty plecak. Lubię, kiedy ludzie pod koniec stycznia nadal życzą sobie „szczęśliwego Nowego Roku”. Lubię, kiedy napiszą wiadomość zaczynającą się od: „myślałam, myślałem dziś o Tobie”.

A Ty?

Marta Kabsch

PR Manager Starego Browaru, współwłaścicielka marki papierniczej Suska & Kabsch
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

I co dalej?

Artykuł przeczytasz w: 4 min.


Przypomniałam sobie scenę z filmu jak Bridget Jones weszła na ogrodowe przyjęcie w stroju króliczka Playboya, bo nikt jej nie powiedział, że przebierankę anulowano. Patrząc na jej czerwieniące się policzki, wsłuchując się w myśli przerażenia i chęć zapadnięcia się pod ziemię – miałam podobnie. Wstydziłam się za nią, oglądając przed laty tę romantyczną komedię. Wstydzę się też w naszym świecie rzeczywistym, gdy ktoś mówi coś niestosownego, ordynarnego, chamskiego w przestrzeni publicznej, w bliższym czy dalszym otoczeniu.

Robi mi się gorąco z nerwów, choć to wcale nie moja wina. Nie moje słowa, cięta riposta czy pseudo żart, nie moje zachowanie, skandaliczne, wulgarne, obrażające drugą stronę – ale to ja czuję się, jakbym dostała uderzenie z łokcia… Spuszczam wzrok, chce mi się płakać z bezsilności, z ludzkiej głupoty, z zasłyszanych kłamstw wielokrotnie powtarzanych, które dla innych są jak objawienie prawdy, czystej prawdy… Po prostu wstydzę się… A ostatnie dni, tygodnie i miesiące były tego najlepszym przykładem.

Zadziwiające debaty polityczne, konfrontacje kandydatów na najwyższy urząd w państwie, szokujące informacje, szkalujące wpisy internetowe, spięcia zwolenników i przeciwników politycznych, wiece, parady, pochody. Do tego historie sprzed lat o niebezpiecznych ustawkach, kibolskich zaplanowanych starciach, kontaktach z mafijnym półświatkiem, pomocy nastawionej na zysk i sutenerstwie. A w tle nieprzyzwoite i nieeleganckie gesty, uchwycone przez kamery, wypierane i przekręcane przez oponentów politycznych… Naprawdę wstyd. Upadek godności, klasy, uczciwości…
Z przerażeniem obserwuję naszą rzeczywistość. I wciąż mnie ona czymś nowym zaskakuje. Jak bardzo potrafimy przeżywać cudze kompromitacje? Wstydzimy się, gdy ktoś zachowuje się nie na miejscu? Ignorancko odjeżdża na hulajnodze elektrycznej, nie zwracając uwagi na zapytania z tłumu, czy krzyczy o antysemityzmie, nagonce na „innych”, w jednej ręce trzymając gaśnicę, a w drugiej krzyż i mówiąc „szczęść Boże”.

Coś się kończy w życiu, coś się zaczyna. Tylko na razie jeszcze nie wiem co… Są takie momenty, które smakują jak ostatni łyk gorzkiej kawy – zwiastujący koniec. Zostaje cisza, odrobina żalu i pytanie: „co dalej?”. Życie, jak stary zegar, odmierza cykle nieustannie – i choć niektóre z tych etapów kończą się z hukiem, inne po cichu odchodzą w cień. Wstyd za kogoś to nic innego jak echo zdziwienia, niezrozumienia pomieszane z oczekiwaniami. A jest też druga strona. Ten wstyd – choć nieprzyjemny – uczy pokory. Przypomina, że nie kontrolujemy świata, że ludzie są różni i nie zawsze będą działać zgodnie z naszym scenariuszem. I że czasem jedyne, co możemy zrobić, to wziąć głęboki oddech. Czy to łatwe? Nie. Czy to konieczne? Tak – dla zdrowia psychicznego.

Jako typ zadaniowca lubię mieć plan, mapę, odhaczać, co już wykonane, a co dopiero przede mną. Tymczasem rzeczywistość działa na innych zasadach – czasem coś się kończy zanim jesteśmy gotowi, czasem zaczyna zanim zdążymy się pożegnać. I choć brzmi to jak frazes z książki motywacyjnej, to jednak prawdą jest, że koniec bywa początkiem. Nie chodzi o to, żeby każde zakończenie widzieć w czarnych barwach, choć bywają straty, które bolą latami i nie chcą przynieść niczego w zamian. Ale nawet w tych historiach – a może zwłaszcza w nich – tkwi pewna mądrość. Przypomnienie, że życie nie stoi w miejscu, że jesteśmy w nieustannym ruchu.

Trzeba mieć odwagę, żeby żegnać się z tym, co było, ale i cierpliwość, żeby przyjąć to, co przyjdzie. Bo życie to nie linia prosta, ale znana nam sinusoida. Często trudna opowieść – z niewiarygodnymi rozdziałami, zwrotami akcji, czasem jako dreszczowiec momentami trzymający w napięciu, zagadka lub łamigłówka… I każdy koniec to po prostu znak, że trzeba przewrócić stronę.

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Miasto wolnego słowa, czyli o tym jak Poznań walczył o niezależne dziennikarstwo

Artykuł przeczytasz w: 3 min.


Jeśli wolność w ogóle coś znaczy, oznacza prawo do mówienia ludziom tego, czego nie chcą słyszeć.
W czasach powszechnego kłamstwa mówienie prawdy jest aktem rewolucyjnym.

George Orwell

Międzynarodowy Dzień Wolnej Prasy obchodzimy 20 kwietnia. To święto, które przypomina nam, jak wielką wartością jest swoboda wypowiedzi. W czasach, gdy wiadomości docierają do nas szybciej niż kiedykolwiek, trudno ocenić wiarygodność danej informacji, a media przechodzą dynamiczne zmiany, warto spojrzeć wstecz i zadać sobie pytanie: jak wyglądała droga do wolnej prasy w Polsce?
A jeśli szukać symbolu tej walki, to stolica Wielkopolski jest jednym z najlepszych miejsc, by zacząć tę opowieść.

tekst: Zuzanna Kozlowska


Poznań zawsze miał w historii coś do powiedzenia, dosłownie. Już w XIX wieku tutejsze redakcje walczyły o to, by polski język i polska sprawa nie zniknęły z kart gazet. „Dziennik Poznański”, założony przez Hipolita Cegielskiego oraz wydawany od 1859 roku, to przykład gazety, która mimo pruskiej cenzury kształtowała świadomość mieszkańców Wielkopolski. Wtedy drukarnie były niczym ukryte bastiony oporu, a każde kolejne wydanie niosło w sobie ducha niezależności.

Podobnie było w okresie PRL, gdy oficjalne media mówiły jedno, a ulica drugie. W 1921 roku ukazywał się „Dwutygodnik Sportowy”, niezależne pismo poświęcone sprawom sportu. W latach 80. niezależne pisma, takie jak „Obserwator Wielkopolski”, powielały informacje, których próżno było szukać w państwowych gazetach. Cenzorzy próbowali blokować publikacje, ale Poznań, miasto, które już w 1956 roku pokazało, że nie boi się walczyć, nie zamierzało milczeć.

Co ciekawe, stolica Wielkopolski była też jednym z pierwszych miast, w którym zaczęto eksperymentować z lokalną telewizją – już w 1957 roku powstał tu Ośrodek Telewizji Poznań, mający ogromny wpływ na rozwój mediów w regionie.

Drukowano niezależne pisma w garażach i piwnicach, a rozprowadzano je ukradkiem, ryzykując wiele. Potem nadeszła upragniona wolność 1989 roku oraz prawdziwy rozkwit gazet, lokalnych periodyków, a dziś także portali, blogów czy niezależnych mediów społecznościowych. Każda z tych publikacji to nie tylko historia lokalnego dziennikarstwa, ale też żywy dowód na to, że Poznań zawsze stał po stronie prawdy. Wolność słowa przetrwała.

Warto o tym pamiętać, bo wolna prasa to nie tylko wielkie hasła z podręczników historii. To codzienna praca dziennikarzy, którzy piszą o naszym mieście, o sprawach bliskich każdemu z nas. To także nasza, czytelników, odpowiedzialność, by wybierać media rzetelne, uczciwe i lokalne. Dziś w Poznaniu wolność słowa ma się dobrze, chociaż, jak zawsze, wymaga czujności. Internet zmienił zasady gry, ale jedno pozostało niezmienne: wolne słowo jest fundamentem demokracji. A prasa, mimo że dynamicznie zmienia formę, wciąż jest jej strażnikiem.

Dlatego warto zatrzymać się na chwilę, wziąć do ręki gazetę i docenić to, że możemy czytać, pisać i mówić – wolno. Poznań od zawsze miał coś do powiedzenia. I niech tak zostanie.

Zuzanna Kozłowska

Zuzanna Kozłowska

REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Takie małe skarby w zasięgu ręki

Artykuł przeczytasz w: 4 min.


Jako dziecko nie znałam tradycji „prezentów od zajączka”, nie szukaliśmy z rodzeństwem żadnych słodkości w ogrodzie poukrywanych przez skocznego długouchego jegomościa. Absolutnie nie skarżę się, abym nie była opacznie zrozumiana… Choć słodyczy i wykwintnych delicji było w domu o wiele mniej niż obecnie, to niczego nam nie brakowało do szczęścia. Nie marudziliśmy, nie naciskaliśmy na rodziców, co koniecznie musimy mieć. Nie przypominam sobie tupania nogami, wychciewania, krzyków wymuszonych o nową zabawkę, pluszaka czy kolejną słodycz, nie było irytującego płaczu „z niczego”, takiego aż uszy puchną. Moje wspomnienia z dzieciństwa – bez wymarzonej zabawki z Pewexu – są dla mnie wielką skarbnicą radości, uśmiechów, beztroski, są źródłem ciepłych uczuć, łez wzruszenia, których u mnie zawsze w nadmiarze.

tekst: Magdalena Ciesielska

Nie w ilości, ale jakości upływał nam przedświąteczny i świąteczny czas wielkanocny. W gronie najbliższych, przy strojeniu domu baziami i własnoręcznie wykonanymi ozdobami. Często w kuchni, gdzie z rodzeństwem byliśmy małymi kuchcikami, wylizującymi łyżeczki po czekoladzie, którą Mama wcześniej ozdobiła mazurka z własnego przepisu. Podjadaliśmy pomarańcze, to był dopiero rarytas, albo Wedlowskie słodycze zakupione przez Tatę w jedynym firmowym wówczas sklepie „Wedel”. Układaliśmy porcelanowe owieczki na starym wysłużonym segmencie, od największej do najmniejszej. Brudziliśmy się nieustannie farbami i pisakami, tworząc dziecięce arcydzieła pisanek, a prasowanie białych serwetek zrobionych na szydełku i wstążek – którymi potem z siostrą dekorowałyśmy nasz rodzinny koszyczek wielkanocny – też miało swój urok i pewnego rodzaju czar, choć to niby zwyczajna codzienna czynność. Ale w tym przedświątecznym czasie zyskiwała na wartości. Pamiętam jak z ogromnego bukszpanu, rosnącego w ogrodzie mego dziadka, zrywaliśmy gałązki, aby przystroić nimi wielkanocny stół. Wszystkie takie małe rzeczy, szczegóły zawsze mnie cieszyły… i cieszą po dziś dzień.

Słucham mimochodem utyskiwania współczesnych rodziców, „co kupić dziecku na zajączka”, jakby to było sedno Wielkanocy. I czuję lekką irytację, że dla wielu ten piękny wiosenny czas sprowadza się niestety do jednego – zakupu prezentu, kolejnego i jeszcze kolejnego, żeby dziecko miało, „bo tak trzeba”, „aby nie było gorsze od innych”. A ja na opak współczesnym wydumanym i często bezrefleksyjnym trendom – rozpakowuję z dziećmi wielkie dwa kartony z wielkanocnymi ozdobami, tymi naszymi, oryginalnymi, które mają wartość sentymentalną. Jest tam i mały uśmiechnięty zajączek z porcelany podarowany mi przez śp. teścia, dwie puchate owieczki, które wędrowały ze mną przez wszystkie wynajmowane mieszkania, a teraz już w naszym własnym lokum mają wyjątkowe miejsce. Piękne pamiątki od mego rodzeństwa, które zawsze cieszą moje oczy, zawieszki na okna od rodziców, nawet obrus i serwetki typowo wielkanocne po śp. babci i wykonane przez nią artystyczne wydmuszki w nietuzinkowe wzory. Są i kolorowe obrazki namalowane przez moje dzieci jeszcze w czasach przedszkolnych, wycinane koszyczki, kwiatki z bibuły ich autorstwa. A nowych skarbów wciąż przybywa, bo co roku otwieramy warsztaty wielkanocne. Bibuła, cekiny, kolorowe tasiemki, farby w rozmaitych kolorach, przeróżne akcesoria kojarzone z Wielkanocą i wiosną mają swój czas na wielkim stole, który jest jak garderoba w teatrze. Tu też role i aktorzy są różni…

Patrzę na drzewa i krzewy dookoła, które poruszone ciepłem ostatnich dni, śmiało zarzucają kwiatowo-zieloną pelerynę. Kolor traw – ten soczysty, zielony – bawi moje oczy, a zmysł słuchu raduje się codziennym śpiewem ptaków. Te ptasie trele są dla mnie ukojeniem i najcudowniejszą muzyką natury, która potrafi mnie i uspokoić, i rozweselić, gdy tego potrzebuję. Niebo jest takie wspaniałe, ożywczy błękit, mój ulubiony niebieski kolor, z płynącymi obłokami o różnych kształtach, wystarczy tylko wysilić wyobraźnię… Uwielbiam tę porę roku, gdy wiosną wszystko rozkwita i budzi się z zimowego snu, opieszale muskane pierwszymi promykami słońca. Często jeszcze zawstydzonego. Nawet jak chłonę przyrodę, z perspektywy myjącej okna, czuję ciepły powiew wiatru, promyki słońca na twarzy, i jestem szczęśliwa. Ta powtarzająca się czynność wiosennych porządków nie jest dla mnie tak straszna, gdy tylko wyjrzę przed siebie i dam się ponieść bujnym widokom, poczuję obezwładniające zapachy natury.
Życzę wszystkim radości, bliskości tych, których kochamy, i czerpania pełnymi garściami z piękna przyrody.

20231124 AdobeStock 683576443

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Naturalność – forma autentyczności czy modna konieczność?

Artykuł przeczytasz w: 3 min.

Żyjemy w czasach, w których autentyczność staje się coraz bardziej pożądaną cechą, dużo się o niej mówi i podczas warsztatów z dobrej komunikacji, i podczas szkoleń firmowych edukujących, jak pozbyć się sztuczności i pozerstwa w kontaktach międzyludzkich. Dodatkowo o naturalnym i nieprzerysowanym wyglądzie informują oferty licznych klinik beauty. A jak jest w rzeczywistości? Doskonale wiemy…

Pomimo wielu wysiłków i prób, zdarza się, że naturalność – ta wewnętrzna i zewnętrzna – dla niektórych osób to rzadka cecha, choć mówią inaczej, próbując zaklinać rzeczywistość. Jednocześnie warto pamiętać o tym, co nas otacza. Współczesny świat z mnogością filtrów, łapek w górę lub w dół, z przeróżnymi formami i możliwościami oceniania innych – nie tylko tych na Instagramie, ale i w codziennych relacjach. Zbyt często wybieramy maski dostosowane do okoliczności, próbując spełnić oczekiwania otoczenia. Tylko czy w tym wszystkim nie tracimy siebie, goniąc za chęcią przypodobania się innym? 

Naturalność w życiu to nie tylko brak makijażu czy nieperfekcyjnie ułożona fryzura, twarz bez botoksu czy niepoprawione skalpelem części ciała, to przede wszystkim szczerość wobec siebie i innych. To odwaga, by mówić to, co naprawdę myślimy, i próbować żyć w zgodzie ze swoimi wartościami, nawet jak innym się one nie podobają. Brzmi prosto, ale w praktyce bywa wyzwaniem. Według mnie naturalność w relacjach to również akceptacja wad i niedoskonałości, które przecież są częścią każdego z nas. Przyzwyczajeni do dostosowywania się do norm społecznych, często ukrywamy swoje prawdziwe emocje, bojąc się negatywnej oceny, drwin, szyderstwa czy wręcz odrzucenia. A może warto w tym życiowym biegu zatrzymać się, zastanowić się na słowami autorstwa Ralpha Waldo Emersona „Żyj w zgodzie ze sobą, a świat sam się do ciebie dostosuje”?

Szczerość tak naprawdę wymaga odwagi, a naturalność – dystansu do siebie, którego uczymy się z wiekiem. Współcześnie wiele dyskutuje się na temat social mediów – w jaki sposób kształtują rzeczywistość, dlaczego przez filtry nie widzimy prawdziwego oblicza, tylko odbicie w krzywym zwierciadle? Dlaczego kreowanie wizerunku często liczy się bardziej niż autentyczność, a ludzie boją się być prawdziwi? W efekcie takich zachowań można otrzymać powierzchowne znajomości, które nie mają głębi, nie są zbyt wiele warte. Dopiero gdy odrzucimy maski, sztuczne dekoracje i pozwolimy sobie na bycie sobą, możemy budować relacje oparte na zaufaniu, a nie na grze pozorów, na grze w dziecięcą ciuciubabkę z zamkniętymi oczami.

Naturalność może stać się luksusowym dobrem, na które każdy z nas może sobie pozwolić i przede wszystkim za które nie trzeba płacić – pod warunkiem, że odważymy się żyć w zgodzie ze sobą. To konieczność, jeśli chcemy budować prawdziwe, szczere i wartościowe relacje w rodzinie, z przyjaciółmi, w miejscach pracy. Niekwestionowana ikona stylu Coco Chanel powtarzała: „Najlepszym sposobem, aby być oryginalnym, jest być po prostu sobą.” I pod tym się podpisuję całą sobą.

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA