Festina lente

Dzień ojca|

Wyciąga patelkę, w drobną kostkę kroi cebulę i czosnek. Robi to tak dokładnie i niespiesznie, jakby zatrzymał się czas, a cała uwaga skupia się na kulinarnym rękodziele. Kroi grzyby, które pieczołowicie wcześniej zostały oczyszczone, i robi wyśmienity sos, a do tego purée ziemniaczane. Co roku, gdy pojawiają się pierwsze nowalijki, czyszczenie młodych ziemniaków (nie ich obieranie!) przybiera rangę najwyższą, bo „takie smakują najlepiej”. 

Zawsze znajdzie czas na kulinarne podróże, wówczas zamienia się w szefa kuchennych rewolucji lub w asystenta szefa, w zależności od przygotowywanych dań. Z niezwykłą maestrią kreuje tradycyjną sałatkę warzywną, doprawia jogurtem naturalnym, musztardą i odrobiną majonezu. Gdy trzeba oskrobać i oczyścić przywiezione ryby, wtedy organizuje odpowiednie miejsce na wielkim stole, zakłada fartuch, sięga po niezbędne akcesoria i ostre noże… i koncentruje się na pracy. Ostatnio, jak pirat z rekinem, walczył z wielkim boleniem, którego po przygotowaniu zaopatrzył w cytrynowe dodatki, podsmażył i podawał najbliższym do kosztowania. Ceni tradycję staropolskich dań, podkreśla walory smakowe wcześniej zmacerowanych mięs, a jeszcze bardziej warzyw i owoców z własnego sadu i ogródka. Z pasją opowiada o odmianach pomidorów, które nie tak dawno wsadził, o własnym bobie i fasolce szparagowej. Nawet zwykłe buraczki, jako ciepła przystawka do obiadu, nabierają w jego kuchni wyjątkowości i kremowego wyrazu. Tworzy różne smakowite kompozycje, a przy zupie gulaszowej, barszczu ukraińskim i żurku nie ma sobie równych.  

Jest typowym cholerykiem, ma wybuchową naturę, często eksploduje, a uspokaja się, właśnie gotując, krojąc i doprawiając przygotowywane potrawy. Często rzuci przysłowiowym „mięsem”, aż wnuki reagują „dziadku, Ty często mówisz kura przez W”. Stworzył sobie własny świat kulinarnych wariacji, aby mieć odskocznię, aby nie zwariować od nadmiaru spraw i problemów.

W głębokiej szufladzie leży piękny i stylowy zegarek, z tradycyjną tarczą, ze wskazówkami. Leży i czeka… na swojego właściciela. Dawniej, gdy nie korzystało się z telefonów komórkowych, też mało kiedy nosił wyznacznik czasu. Po prostu nie lubi zegarków. Spieszy się jak chce, spieszy… powoli. Skupia uwagę na małych rzeczach i umie się z nich cieszyć. Jest niezwykle rodzinny i towarzyski, życzliwy i lojalny, uczynny i pomocny. Choć inaczej postrzega pewne kwestie niż ja, nie zgadza się z niektórymi moimi poglądami, wiem, że bardzo mnie kocha. Tak samo jak ja Jego. Często z uśmiechem wspominam dyktanda w podstawówce, które ze mną ćwiczył, wiersze, które przed Nim recytowałam, odpytywanki z historii (o Legionach Piłsudskiego w szczególności!). Wiele Jemu zawdzięczam i wiem, że zawsze mogę na Niego liczyć. Dziękuję Ci, Tato!

REKLAMA
REKLAMA

Może cię zainteresować:

Dzień ojca|
REKLAMA
REKLAMA

Miasto wolnego słowa, czyli o tym jak Poznań walczył o niezależne dziennikarstwo

Artykuł przeczytasz w: 3 min.


Jeśli wolność w ogóle coś znaczy, oznacza prawo do mówienia ludziom tego, czego nie chcą słyszeć.
W czasach powszechnego kłamstwa mówienie prawdy jest aktem rewolucyjnym.

George Orwell

Międzynarodowy Dzień Wolnej Prasy obchodzimy 20 kwietnia. To święto, które przypomina nam, jak wielką wartością jest swoboda wypowiedzi. W czasach, gdy wiadomości docierają do nas szybciej niż kiedykolwiek, trudno ocenić wiarygodność danej informacji, a media przechodzą dynamiczne zmiany, warto spojrzeć wstecz i zadać sobie pytanie: jak wyglądała droga do wolnej prasy w Polsce?
A jeśli szukać symbolu tej walki, to stolica Wielkopolski jest jednym z najlepszych miejsc, by zacząć tę opowieść.

tekst: Zuzanna Kozlowska


Poznań zawsze miał w historii coś do powiedzenia, dosłownie. Już w XIX wieku tutejsze redakcje walczyły o to, by polski język i polska sprawa nie zniknęły z kart gazet. „Dziennik Poznański”, założony przez Hipolita Cegielskiego oraz wydawany od 1859 roku, to przykład gazety, która mimo pruskiej cenzury kształtowała świadomość mieszkańców Wielkopolski. Wtedy drukarnie były niczym ukryte bastiony oporu, a każde kolejne wydanie niosło w sobie ducha niezależności.

Podobnie było w okresie PRL, gdy oficjalne media mówiły jedno, a ulica drugie. W 1921 roku ukazywał się „Dwutygodnik Sportowy”, niezależne pismo poświęcone sprawom sportu. W latach 80. niezależne pisma, takie jak „Obserwator Wielkopolski”, powielały informacje, których próżno było szukać w państwowych gazetach. Cenzorzy próbowali blokować publikacje, ale Poznań, miasto, które już w 1956 roku pokazało, że nie boi się walczyć, nie zamierzało milczeć.

Co ciekawe, stolica Wielkopolski była też jednym z pierwszych miast, w którym zaczęto eksperymentować z lokalną telewizją – już w 1957 roku powstał tu Ośrodek Telewizji Poznań, mający ogromny wpływ na rozwój mediów w regionie.

Drukowano niezależne pisma w garażach i piwnicach, a rozprowadzano je ukradkiem, ryzykując wiele. Potem nadeszła upragniona wolność 1989 roku oraz prawdziwy rozkwit gazet, lokalnych periodyków, a dziś także portali, blogów czy niezależnych mediów społecznościowych. Każda z tych publikacji to nie tylko historia lokalnego dziennikarstwa, ale też żywy dowód na to, że Poznań zawsze stał po stronie prawdy. Wolność słowa przetrwała.

Warto o tym pamiętać, bo wolna prasa to nie tylko wielkie hasła z podręczników historii. To codzienna praca dziennikarzy, którzy piszą o naszym mieście, o sprawach bliskich każdemu z nas. To także nasza, czytelników, odpowiedzialność, by wybierać media rzetelne, uczciwe i lokalne. Dziś w Poznaniu wolność słowa ma się dobrze, chociaż, jak zawsze, wymaga czujności. Internet zmienił zasady gry, ale jedno pozostało niezmienne: wolne słowo jest fundamentem demokracji. A prasa, mimo że dynamicznie zmienia formę, wciąż jest jej strażnikiem.

Dlatego warto zatrzymać się na chwilę, wziąć do ręki gazetę i docenić to, że możemy czytać, pisać i mówić – wolno. Poznań od zawsze miał coś do powiedzenia. I niech tak zostanie.

Zuzanna Kozłowska

Zuzanna Kozłowska

REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Takie małe skarby w zasięgu ręki

Artykuł przeczytasz w: 4 min.


Jako dziecko nie znałam tradycji „prezentów od zajączka”, nie szukaliśmy z rodzeństwem żadnych słodkości w ogrodzie poukrywanych przez skocznego długouchego jegomościa. Absolutnie nie skarżę się, abym nie była opacznie zrozumiana… Choć słodyczy i wykwintnych delicji było w domu o wiele mniej niż obecnie, to niczego nam nie brakowało do szczęścia. Nie marudziliśmy, nie naciskaliśmy na rodziców, co koniecznie musimy mieć. Nie przypominam sobie tupania nogami, wychciewania, krzyków wymuszonych o nową zabawkę, pluszaka czy kolejną słodycz, nie było irytującego płaczu „z niczego”, takiego aż uszy puchną. Moje wspomnienia z dzieciństwa – bez wymarzonej zabawki z Pewexu – są dla mnie wielką skarbnicą radości, uśmiechów, beztroski, są źródłem ciepłych uczuć, łez wzruszenia, których u mnie zawsze w nadmiarze.

tekst: Magdalena Ciesielska

Nie w ilości, ale jakości upływał nam przedświąteczny i świąteczny czas wielkanocny. W gronie najbliższych, przy strojeniu domu baziami i własnoręcznie wykonanymi ozdobami. Często w kuchni, gdzie z rodzeństwem byliśmy małymi kuchcikami, wylizującymi łyżeczki po czekoladzie, którą Mama wcześniej ozdobiła mazurka z własnego przepisu. Podjadaliśmy pomarańcze, to był dopiero rarytas, albo Wedlowskie słodycze zakupione przez Tatę w jedynym firmowym wówczas sklepie „Wedel”. Układaliśmy porcelanowe owieczki na starym wysłużonym segmencie, od największej do najmniejszej. Brudziliśmy się nieustannie farbami i pisakami, tworząc dziecięce arcydzieła pisanek, a prasowanie białych serwetek zrobionych na szydełku i wstążek – którymi potem z siostrą dekorowałyśmy nasz rodzinny koszyczek wielkanocny – też miało swój urok i pewnego rodzaju czar, choć to niby zwyczajna codzienna czynność. Ale w tym przedświątecznym czasie zyskiwała na wartości. Pamiętam jak z ogromnego bukszpanu, rosnącego w ogrodzie mego dziadka, zrywaliśmy gałązki, aby przystroić nimi wielkanocny stół. Wszystkie takie małe rzeczy, szczegóły zawsze mnie cieszyły… i cieszą po dziś dzień.

Słucham mimochodem utyskiwania współczesnych rodziców, „co kupić dziecku na zajączka”, jakby to było sedno Wielkanocy. I czuję lekką irytację, że dla wielu ten piękny wiosenny czas sprowadza się niestety do jednego – zakupu prezentu, kolejnego i jeszcze kolejnego, żeby dziecko miało, „bo tak trzeba”, „aby nie było gorsze od innych”. A ja na opak współczesnym wydumanym i często bezrefleksyjnym trendom – rozpakowuję z dziećmi wielkie dwa kartony z wielkanocnymi ozdobami, tymi naszymi, oryginalnymi, które mają wartość sentymentalną. Jest tam i mały uśmiechnięty zajączek z porcelany podarowany mi przez śp. teścia, dwie puchate owieczki, które wędrowały ze mną przez wszystkie wynajmowane mieszkania, a teraz już w naszym własnym lokum mają wyjątkowe miejsce. Piękne pamiątki od mego rodzeństwa, które zawsze cieszą moje oczy, zawieszki na okna od rodziców, nawet obrus i serwetki typowo wielkanocne po śp. babci i wykonane przez nią artystyczne wydmuszki w nietuzinkowe wzory. Są i kolorowe obrazki namalowane przez moje dzieci jeszcze w czasach przedszkolnych, wycinane koszyczki, kwiatki z bibuły ich autorstwa. A nowych skarbów wciąż przybywa, bo co roku otwieramy warsztaty wielkanocne. Bibuła, cekiny, kolorowe tasiemki, farby w rozmaitych kolorach, przeróżne akcesoria kojarzone z Wielkanocą i wiosną mają swój czas na wielkim stole, który jest jak garderoba w teatrze. Tu też role i aktorzy są różni…

Patrzę na drzewa i krzewy dookoła, które poruszone ciepłem ostatnich dni, śmiało zarzucają kwiatowo-zieloną pelerynę. Kolor traw – ten soczysty, zielony – bawi moje oczy, a zmysł słuchu raduje się codziennym śpiewem ptaków. Te ptasie trele są dla mnie ukojeniem i najcudowniejszą muzyką natury, która potrafi mnie i uspokoić, i rozweselić, gdy tego potrzebuję. Niebo jest takie wspaniałe, ożywczy błękit, mój ulubiony niebieski kolor, z płynącymi obłokami o różnych kształtach, wystarczy tylko wysilić wyobraźnię… Uwielbiam tę porę roku, gdy wiosną wszystko rozkwita i budzi się z zimowego snu, opieszale muskane pierwszymi promykami słońca. Często jeszcze zawstydzonego. Nawet jak chłonę przyrodę, z perspektywy myjącej okna, czuję ciepły powiew wiatru, promyki słońca na twarzy, i jestem szczęśliwa. Ta powtarzająca się czynność wiosennych porządków nie jest dla mnie tak straszna, gdy tylko wyjrzę przed siebie i dam się ponieść bujnym widokom, poczuję obezwładniające zapachy natury.
Życzę wszystkim radości, bliskości tych, których kochamy, i czerpania pełnymi garściami z piękna przyrody.

20231124 AdobeStock 683576443

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Naturalność – forma autentyczności czy modna konieczność?

Artykuł przeczytasz w: 3 min.

Żyjemy w czasach, w których autentyczność staje się coraz bardziej pożądaną cechą, dużo się o niej mówi i podczas warsztatów z dobrej komunikacji, i podczas szkoleń firmowych edukujących, jak pozbyć się sztuczności i pozerstwa w kontaktach międzyludzkich. Dodatkowo o naturalnym i nieprzerysowanym wyglądzie informują oferty licznych klinik beauty. A jak jest w rzeczywistości? Doskonale wiemy…

Pomimo wielu wysiłków i prób, zdarza się, że naturalność – ta wewnętrzna i zewnętrzna – dla niektórych osób to rzadka cecha, choć mówią inaczej, próbując zaklinać rzeczywistość. Jednocześnie warto pamiętać o tym, co nas otacza. Współczesny świat z mnogością filtrów, łapek w górę lub w dół, z przeróżnymi formami i możliwościami oceniania innych – nie tylko tych na Instagramie, ale i w codziennych relacjach. Zbyt często wybieramy maski dostosowane do okoliczności, próbując spełnić oczekiwania otoczenia. Tylko czy w tym wszystkim nie tracimy siebie, goniąc za chęcią przypodobania się innym? 

Naturalność w życiu to nie tylko brak makijażu czy nieperfekcyjnie ułożona fryzura, twarz bez botoksu czy niepoprawione skalpelem części ciała, to przede wszystkim szczerość wobec siebie i innych. To odwaga, by mówić to, co naprawdę myślimy, i próbować żyć w zgodzie ze swoimi wartościami, nawet jak innym się one nie podobają. Brzmi prosto, ale w praktyce bywa wyzwaniem. Według mnie naturalność w relacjach to również akceptacja wad i niedoskonałości, które przecież są częścią każdego z nas. Przyzwyczajeni do dostosowywania się do norm społecznych, często ukrywamy swoje prawdziwe emocje, bojąc się negatywnej oceny, drwin, szyderstwa czy wręcz odrzucenia. A może warto w tym życiowym biegu zatrzymać się, zastanowić się na słowami autorstwa Ralpha Waldo Emersona „Żyj w zgodzie ze sobą, a świat sam się do ciebie dostosuje”?

Szczerość tak naprawdę wymaga odwagi, a naturalność – dystansu do siebie, którego uczymy się z wiekiem. Współcześnie wiele dyskutuje się na temat social mediów – w jaki sposób kształtują rzeczywistość, dlaczego przez filtry nie widzimy prawdziwego oblicza, tylko odbicie w krzywym zwierciadle? Dlaczego kreowanie wizerunku często liczy się bardziej niż autentyczność, a ludzie boją się być prawdziwi? W efekcie takich zachowań można otrzymać powierzchowne znajomości, które nie mają głębi, nie są zbyt wiele warte. Dopiero gdy odrzucimy maski, sztuczne dekoracje i pozwolimy sobie na bycie sobą, możemy budować relacje oparte na zaufaniu, a nie na grze pozorów, na grze w dziecięcą ciuciubabkę z zamkniętymi oczami.

Naturalność może stać się luksusowym dobrem, na które każdy z nas może sobie pozwolić i przede wszystkim za które nie trzeba płacić – pod warunkiem, że odważymy się żyć w zgodzie ze sobą. To konieczność, jeśli chcemy budować prawdziwe, szczere i wartościowe relacje w rodzinie, z przyjaciółmi, w miejscach pracy. Niekwestionowana ikona stylu Coco Chanel powtarzała: „Najlepszym sposobem, aby być oryginalnym, jest być po prostu sobą.” I pod tym się podpisuję całą sobą.

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Sztuka zwykłego dnia

Artykuł przeczytasz w: 4 min.

Listopad jest niczym stary, zapomniany fotel w kącie pokoju – może trochę przetarty, ale to właśnie na nim najchętniej siadam, kiedy potrzebuję wyciszenia. Ani spektakularny jak złocisty październik, ani pełen blichtru jak grudzień – listopad nie stara się zwracać na siebie uwagi. Dyskretnie zaprasza do prostych przyjemności, które zwykle mijamy bez zastanowienia. To taki cichy przyjaciel, który przypomina, jak piękne mogą być proste chwile, gdy po prostu jesteśmy tu i teraz.

Listopad pachnie poranną kawą, która w tym miesiącu smakuje jakoś bardziej intensywnie, jakby każdy łyk pozwalał zawiesić się między ciepłem kołdry a chłodnym światem za oknem. Zwyczajna kawa zamienia się w nostalgiczną chwilę spokoju, małą opowieść o momentach, które tak łatwo umykają. Każdy łyk to ciche zaproszenie, by zwolnić, nacieszyć się chwilą i po prostu być.

Listopad jest jak wielka, puchata poduszka, w której toną wszystkie naszpikowane presją oczekiwania. Bo kto stawia sobie wielkie cele na listopad? To miesiąc, w którym nikt nie myśli o podbijaniu świata ani o nowych szczytach do zdobycia. Zamiast tego oferuje ciche przyzwolenie na zwolnienie tempa, na oddech. W moim kalendarzu listopad spokojnie mógłby nazywać się „miesiącem wygodnych swetrów” – tych luźnych, trochę za dużych, w które można się wślizgnąć bez zbędnych ceregieli. Mają one magiczną moc wprowadzania człowieka w stan spokoju i odrobiny nostalgii.

20241105 AdobeStock 932161758

To, co w listopadzie cenię najbardziej, to sposób, w jaki rozbudza apetyt na drobne, pozornie nic nieznaczące przyjemności. Doceniam, jak wiele potrafi zmienić gorąca herbata wypita przy oknie, gdy za szybą szaleje wiatr, czy to, jak ulubiona playlista na Spotify inaczej brzmi w ciepłym zaciszu domu. Patrzę na tańczące na wietrze pożółkłe liście, które niedawno zdobiły drzewa w ogrodzie. Ich taniec uspokaja i daje poczucie, że istnieje coś większego niż codzienne troski. Listopadowe światło o poranku wpada do pokoju ostrożniej, delikatniej – jakby samo było zmęczone codziennością. Cynamon, goździki, pomarańcza – aromaty świec wypełniają dom niczym ciepły, niewidzialny koc, tworząc przestrzeń przytulności, którą trudno opisać. Zapachy zamknięte w słoiczkach wypełniają wieczory, a każda świeca snuje swoją małą jesienną historię. Bez nich dni byłyby niekompletne, a te drobne przyjemności przynoszą dziwną ulgę…

A wieczorami? Listopad odkrywa w nich coś magicznego – to niemal podróż w czasie do chwil beztroskiego dzieciństwa, kiedy długie wieczory pełne były bajek i ciepłych koców. Ulubione seriale ogląda się intensywniej, bohaterowie są jak starzy znajomi, a książki na półce przyciągają, przypominając, że kiedyś – zanim wpadliśmy w wir życia – naprawdę uwielbialiśmy spędzać czas, po prostu „będąc”. W listopadzie pośpiech traci znaczenie, ustępując miejsca prostym radościom: wtuleniu się w koc, oglądaniu starych filmów czy słuchaniu deszczu, który z niebywałą elegancją rozgrywa swój koncert na parapecie.

20241105 AdobeStock 964224108

Czy listopad jest nudny? Owszem, ale to taka nuda, której trudno nie polubić. Jest jak powrót do domu po długiej podróży – nic spektakularnego, ale przynoszącego ukojenie. W listopadzie nic nie muszę – mogę na chwilę odłożyć marzenia o szczytach do zdobycia, schować presję „lepszej wersji siebie” i być dokładnie taką osobą, jaką lubię: owiniętą w koc, z filiżanką herbaty i słabością do gorącej czekolady z bitą śmietaną. Obok trzy koty zwinięte w puchate kulki, zasypiają przy moich stopach, grzejąc mnie swoją miękką obecnością. Z ich mruczeniem w tle każdy wieczór przypomina, że czasem największy spokój przynoszą najprostsze rzeczy.

Listopad uczy mnie, że najlepsza wersja mnie to ta, która czerpie radość z najdrobniejszych chwil – z dźwięku deszczu, z zapachu świec, z ciepła skarpet i ciszy wypełniającej dom. To miesiąc, który przypomina, że prawdziwe piękno tkwi w zwyczajności i że każdy dzień może być małym świętem, jeśli tylko zechcę je dostrzec.

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Nieustanna walka

Artykuł przeczytasz w: 7 min.
październik miesiac świadomosci raka piersi


Przekręciła klucz w zamku. Wyczerpana wstrzymywaniem płaczu prawie, że wczołgała się do sypialni. Nogi miała jak z waty, głowę ciężką od nadmiaru myśli i serce bijące tak szybko jakby miało wyskoczyć z klatki piersiowej. W wielkiej rozpaczy, poczuciu bezsilności i bezradności, z całym impetem rzuciła się na łóżko. W przemoczonym płaszczu, pomiętej apaszce, ubłoconych nowych szpilkach… Nic dla niej nie było ważne, czy pobrudzi wypucowaną wcześniej podłogę, czy zamoczy nową narzutę, na którą tak długo czekała. To mało istotne szczegóły w obliczu aktualnych zdarzeń. Dla niej świat się zatrzymał.

tekst: Magdalena Ciesielska, zdjęcia: Adobe Stock

Zaczęła tak mocno szlochać, łkać i zanosić się od płaczu, aż w pewnych momentach nie mogła złapać oddechu. Czuła obezwładniającą słabość, nie miała siły ruszyć się, rozebrać. Przy zamkniętych czy wpółotwartych oczach, opuchniętych od rzewnego płaczu, słyszała tylko słowa onkologa „Ma pani nowotwór piersi, musimy się z tym zmierzyć.” Jak ona drobna, filigranowa istota ma walczyć z rakiem, który próbuje zrujnować ją od środka? Chemioterapia i jej następstwa, wypadające włosy, rzęsy, brwi – już oczami wyobraźni widzi siebie brzydką, łysą, bez pięknych kruczoczarnych loków, obdartą z kobiecości i godności. „Dlaczego właśnie ja?” – nie może się z tym pogodzić. Chciałaby wykrzyczeć swoją złość, ale nawet na to brakuje jej siły. Hektolitry wylanych łez nieustannie zalewają sypialnianą narzutę, nie szuka chusteczek… Czuje jak smutne myśli i przerażające obrazy zniewalają jej umysł, przetaczają się i taranują wszystko, co mają na swej drodze. Boi się. Okrutnie się boi…

Zegar zawieszony w salonie głośno i miarowo wybija kolejną godzinę za godziną. Nie zważa na to. Jest jak w letargu, bez mocy, owładnięta przygnębieniem, poczuciem beznadziejności i niesprawiedliwości losu. „Jak dziewczynki poradzą sobie beze mnie?” „Jak Piotr je dopilnuje ze wszystkim?” Plątanina myśli nie daje jej spokoju.

Po kilku godzinach rozrzewnienia i rozdzierającego serce bólu, słyszy „Kochanie, już jestem”. Gdy do domu powraca ten jedyny, któremu przyrzekała na ślubnym kobiercu, że go nie opuści aż do śmierci, blednie, słuchając o wynikach badań. Nie chce jednak jej pokazać swego zakłopotania, swego lęku, dlatego przez zęby cedzi „Zobaczysz, wszystko będzie dobrze. Jesteś pod dobrą opieką, Joasiu, a ja jestem przy Tobie”. Objął ją swoim ramieniem, pocałował najmocniej jak umiał i kołysał jakby córki tulił do snu, aby tylko się uspokoiła.

Dla Joasi jako pacjentki onkologicznej, zmagającej się z nowotworem piersi, niestety nie w początkowym jego stadium, przyszedł zatrważająco ciężki czas. Nieustanna walka o życie, walka z samą sobą, własnymi słabościami po kolejnych dawkach okrutnej i zniewalającej człowieka chemii. To też nieustanna walka z myślami, z lękiem i wielkim strachem przed śmiercią, przed wizją umierania w bólu, a przede wszystkim przed pozostawieniem dzieci bez matczynej opieki, przed po prostu… odejściem. Nie chce tego, nie teraz, tak wcześnie… Dopiero jej życie się rozkręca, nabiera tempa i kolorytu. Stać ich na własny wymarzony dom przy lesie, na podróże w najdalsze zakamarki kraju i świata. Wszystko przed nią. „Dlaczego choroba ma mi to odebrać?”

październik miesiac świadomosci raka piersi

Oboje musieli przewartościować swoje życie. I ona zmagająca się z pokonywaniem raka, z kolejnymi etapami leczenia onkologicznego, jego następstwami, oraz przezwyciężaniem ogromnego strachu, i on, którego życie małżeńskie wystawiło na największą próbę, aby zmierzyć się z nową rolą, obrońcy i największego oparcia, tego, który będzie zawsze blisko. Zwolnili tempo, zawodowe obowiązki odłożyli na drugi plan, zaczęli cieszyć się chwilami ze sobą, doceniając wspólne uśmiechy i wspólne łzy. Razem, do przodu… Przyzwyczaili się do harmonogramu wypisanego przez prowadzącego onkologa, dotyczącego cyklicznych wizyt w centrum onkologicznym, przyjmowania przedoperacyjnej chemioterapii i wszystkich jej następstw – wypadających włosów i noszenia turbanu, opuchniętej twarzy i wielkiej, wręcz przeogromnej bezsilności po chemii.

Czuła jakby kolejne szpile kłuły jej serce, ale to kłucie było już inne niż na początku. Wiara, że będzie dobrze, że musi być dobrze zaczęła przysłaniać jej ból. A nadzieja, która zaczęła w niej kiełkować, dzięki wsparciu ukochanego męża i wielu oznakom miłości, jakie w tych trudnych momentach życia otrzymała od swoich córeczek, wzniosła ją na wyżyny odwagi i pokonywania za wszelką cenę swoich strachów. Postanowiła żyć ze wszystkich sił, żyć i nie poddawać się. Walczyć. Bo jak usłyszała od kobiet, swoich współtowarzyszek na oddziale, oraz od lekarzy – rak to nie wyrok, z nim da się żyć i da się go pokonać…

A gdy po pewnym czasie okazało się, że zjadliwy rak jest oporny na leczenie, musiała podjąć decyzję o mastektomii. Ciężki czas, kolejne wylane łzy, obawa i złość przeplatające się ze sobą i wiecznie powracające pytanie „Dlaczego ja?”, na które nie ma zadowalającej odpowiedzi. Zraniona psychicznie i fizycznie, po amputacji lewej piersi, Joasia zaczęła dostrzegać najdrobniejsze akcenty życia i cieszyć się każdą chwilą. Wcześniej w życiowym pędzie nie zastanawiała się nad zmiennością pór roku, nie obserwowała tak długo wznoszących się do lotu małych piskląt, wylatujących z rodzinnego gniazda, nie skupiała się nad wschodami i zachodami słońca, nie czerpała siły z przyrody i z bliskości ludzi. Wszystko w jej życiu odwróciło się o 180 stopni, nabrała dystansu do wielu spraw, do kwestii porządków, zakupów, kariery, a przede wszystkim do własnego wyglądu. Dzięki tej przemianie, która ją drogo kosztowała, chwyciła przysłowiowy wiatr w żagle. Zaczęła udzielać się w Stowarzyszeniu Amazonek, by wzajemnie wspierać się, by w grupie podobnie doświadczonych kobiet, szukać nadziei i zrozumienia. Joasia, dzięki pomocy męża, córeczek, przyjaciół, najbliższych osób zaczęła inaczej funkcjonować. Wolniej, ale z rozmysłem. Kobiety takie jak ona dały jej impuls do działania, ich historie mało co się różniły. Zaczęła więc budować wiarę, pielęgnować optymizm, utrwalać przekonanie, że rak to niekoniecznie wyrok śmierci, że można dalej żyć, choć inaczej… Może bardziej świadomie, dojrzalej, bardziej dla innych, ofiarnie.

Ona odnalazła swoją drogę życia, pomagając chorującym na nowotwór piersi, organizując spotkania, pikniki, biegi itp. Dla męża zawsze była i jest „światełkiem życia”, i jego heroską, a dodatkowo, już od kilku lat, w każdy 4. dzień każdego miesiąca otrzymuje bukiet świeżych kwiatów, dla upamiętnienia jej przemiany. 4 września, tamtego września… zaczęła nowy etap życia, gdy otrzymała diagnozę. Wtedy to – po wielkim szoku – przyszedł czas na zwolnienie tempa i dokonanie hierarchii wartości, tak niezbędnej dla chorej i jej bliskich. A gdy po rekonstrukcji piersi otrzymała od dzieci wielką laurkę z napisem „Mamusiu, jesteś dla nas najpiękniejsza!” płakała ze wzruszenia, bo dopiero wtedy zrozumiała wartość tak prostych słów, że piękno ma różne oblicza.

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
październik miesiac świadomosci raka piersi
REKLAMA
REKLAMA

Nasi powiernicy

Artykuł przeczytasz w: 4 min.
Maskotki - felieton poznański prestiż

Zrobione na szydełku czy na drutach, uszyte z końcówek materiałów, ze ścinek i pozostałości. Kupione lub otrzymane w ramach prezentu. Mają różne kształty i kolory, długie i krótkie uszy, są mniej lub bardziej puchate. Grubaśne, a także chudziutkie i małe jak myszki.

Towarzyszą w nocnych sennych eskapadach i wtedy, gdy jest źle i smutno. Są powiernikami dziecięcych tajemnic, słów, a nawet myśli. Przytulane są, tarmoszone, ściskane tak mocno… z miłości. Pluszaki – bo o nich mowa – stanowią nieodzowną część beztroski dzieciństwa. Są kochane i uwielbiane, zawsze obok – na dobre i na złe przez długie lata.

Wysłuchują obaw i strachów swoich najmłodszych przyjaciół. Pozwalają się w siebie wtulać i dzięki temu kreują schronienie przed dziecięcymi lękami. Potrafią otrzeć niejedną łzę, uspokoić i wprowadzić w spokojną atmosferę. Leżą przy głowie, na głowie, pod ramieniem, na plecach czy brzuchu – one mają dowolność i pozwolenie od najmłodszych na tego typu „spacery”.

Maskotki - felieton poznański prestiż

Wywołują nie lada uśmiech. Są wielką częścią dziecięcego świata, bez nich ani rusz… Dlatego podróżują z dziećmi wszędzie, gdzie to możliwe – na spacery, w odwiedziny, nawet na kolejne szczepienie, aby móc przytulić po ukłuciu. Muszą być w wózku i podczas drzemki, a sen bez nich nie byłby możliwy ani udany. Wyjazd do babci i dziadka czy kuzynostwa bez ukochanej maskotki? Niemożliwy. Wakacje bez przytulanki? Kompletnie nieakceptowalne.

Dzieci im ufają, powierzają swoje najskrytsze sekrety już od najmłodszych lat. Szepczą na uszko i oczekują odpowiedzi. Wsłuchują się w magiczne dźwięki dochodzące ze świata pluszaków, które tylko wybrane dziecko może usłyszeć. Usłyszeć i zobaczyć, co chce przekazać im najukochańszy przyjaciel.

20240718 AdobeStock 764057338

Dzieci wierzą, że zabawki żyją, że ruszają się, wędrują po pokoju i ze sobą rozmawiają, gdy nikt tego nie widzi… To takie słodkie! Imaginacja i fantazja dziecięcych lat.
Jakże ważna więź i trwała relacja tworzy się pomiędzy dzieckiem a jego ulubioną maskotką – wiedzą tylko zainteresowani, a widzi to najbliższe otoczenie. Autentyczna i szczera miłość. Dobroć. Wierność. Poczucie zrozumienia.

Maskotki - felieton poznański prestiż

Puchate stworzonko – czy to tradycyjny miś czy zwariowana wiewiórka, śmieszny lemur, przemądrzały krokodyl, ziejący ogniem smok, skaczący króliczek, gadatliwy słoń, kolorowy motylek, dostojny łabędź itp. – nigdy nie zawiedzie. Nie daje zakazów, nie mówi, co jest zabronione, na wszystko pozwala… na tarmoszenie również. Dziecięca miłość do pluszaków jest wspaniała, taka czysta i szczera, bez udawania i pozorów.

Przed Dniem Dziecka obejrzeliśmy kinowy hit „Istoty fantastyczne” – po prostu fantastyczny obraz i niezwykła fabuła! Polecam każdemu, kto chce poczuć się jak dziecko i choć na trochę zapomnieć o troskach i problemach dorosłego życia. Historia dziewczynki, która odkrywa, że może zobaczyć wyimaginowane zabawki, przenieść się do krainy magii, rozbawi niejednego ponuraka. To nie jest trywialna i stereotypowa opowiastka, jakich wiele… Warto wyruszyć z główną bohaterką w magiczną przygodę, poczuć się jak dziecko. I spróbować rzeczy na pierwszy rzut oka niemożliwych, a jednak w dziecięcym świecie fantazji – naturalnych! Dwa światy, ten realistyczny i wyimaginowany, idealnie można połączyć, trzeba tylko bardzo mocno chcieć. Zgodnie z zasadą „dla chcącego, nic trudnego!”.

Maskotki - felieton poznański prestiż

A w domowych pieleszach – owinięci w koce, poprzytulani do siebie, z dopiero co zrobionym, ciepłym popcornem w wielkiej misce i krakersami w drugiej, gdy za oknem miarowo padał deszcz – byliśmy widzami „Aksamitnego królika”, filmu rodzinnego, z pięknym przesłaniem, którego scenariusz powstał na podstawie książki Margery Williams pod tym samym tytułem. Również godny polecenia, uwagi i zrozumienia…

Każdy z nas miał swojego pluszowego stworka w dzieciństwie, zabawkę na dobre i na złe, maskotkę, z którą rozmawiał. A w wieku dorosłym zapomina się o przyjacielu z dawnych lat… Dlaczego? Przecież…

fantazja jest od tego,
Aby bawić się, aby bawić się,
Aby bawić się na całego…

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
Maskotki - felieton poznański prestiż
REKLAMA
REKLAMA

Białe czy zielone?

Artykuł przeczytasz w: 3 min.


Niczego w życiu nie żałuję, oprócz jednego – że tak późno polubiłam szparagi. Stracone lata z zapałem nadrabiam. Kiedy pierwsze pęczki pojawią się na straganach, szparagi gotuję kilka razy w tygodniu. Bywa, że codziennie. Wiosenny obiad idealny: szparagi z bułką tartą, ziemniaczane purée z nieprzyzwoitą ilością masła, jajko sadzone, mizeria. Białe czy zielone? – spytacie. Moja szparagowa miłość zaczęła się od tych drugich, jednak od kilku sezonów – mimo wyzwania, jakim jest żmudne obieranie pędów – jestem koneserką białych.

felieton: Marta Kabsch | zdjęcia: Adobe Stock

Szparagi to dobry przykład na to, jak późno dojrzała moja „paleta”. Jako nastolatka byłam kulinarną ignorantką. Wachlarz moich ulubionych dań ograniczał się do mącznych pozycji w stylu pierogi, naleśniki, kluski. Zawsze cieszyłam się na bezmięsne postne piątki, kiedy na talerzach królował gluten. Na studiach liczyło się tylko, żeby było tanio. W przerwach między zajęciami na uniwersytecie stołowałam się w barach mlecznych (czytaj: pierogi i naleśniki). Szczytem wyrafinowania były wtedy sporadyczne wypady do wegetariańskiego baru na koftę indyjską (if you know, you know). Jeść z przyjemnością i świadomością nauczyły mnie dopiero koleżanki z pierwszej etatowej pracy. Justyna, Ewa i Kamila to smakoszki z prawdziwego zdarzenia. Wspólne śniadania i lunche były naszym codziennym rytuałem. Dziewczyny nawet proste kanapki zamieniały w ucztę, dodając nieoczywisty dodatek i dbając o wygląd posiłku. To one przekonały mnie do jedzenia sałatek, krewetek, sushi.

AdobeStock 650514488

Kolejnym foodowym influencerem na ścieżce gastroedukacji był mój partner Bartek. Przy nim polubiłam wszystkie warzywa, do których wcześniej miałam stosunek raczej niechętny. Bartek uwielbia gotować; ledwo wstanie od śniadania, już zaczyna planować, co zrobić na obiad. Żartuję, że kiedy siedzi zamyślony, wpatrzony w dal, na pewno myśli o jedzeniu. Jest niekwestionowanym Królem Zup. Sam najbardziej lubi jeść „coś w sosie”. Jest wyznawcą swojskich, sezonowych smaków, ale zdarzy mu się przyrządzić „coś egzotycznego”, na przykład znakomite ceviche z łososia czy obfitą quesadillę.
Lubię modę na jedzenie, instagramowe przechwałki o sezonowych obiadach, pięknych śniadaniach, restauracyjne trendy, viralowe przepisy. Jedzenie jest dla mnie ważnym (najważniejszym..?) motywem podróży. Na wakacjach w Tajlandii jedliśmy po dwa obiady dziennie, żeby spróbować jak najwięcej lokalnych przysmaków. Pensjonat nad morzem wybieram tak, żeby mieć blisko do ulubionej smażalni ryb. Weekendowe wyjazdy z moimi przyjaciółkami coraz częściej mają bardzo kulinarny profil. Kiedy tylko zabukujemy nocleg w jakimś mieście, czym prędzej przystępujemy do knajpianego researchu, a nawet zaczynamy przeglądać menu i ustalać, co w danym miejscu skosztujemy.

Niedługo kolejny długi weekend. Już obmyślamy z Bartkiem menu na wszystkie wolne dni. Muszę kupić zapas szparagów. Nie ma czasu do stracenia.

Marta Kabsch

PR Manager Starego Browaru, współwłaścicielka marki papierniczej Suska & Kabsch
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Osiemnastkę ma się tylko raz!

Artykuł przeczytasz w: 4 min.
18 urodziny Animalii


W tym roku Fundacja dla Zwierząt Animalia obchodzi swoje 18 urodziny! Jest najstarszą oficjalnie zarejestrowaną fundacją prozwierzęcą w Poznaniu. Chcecie poczytać o ich początkach, „dorastaniu” i wchodzeniu w pełnoletność? A może spędzić z nimi urodziny? Zapraszamy do lektury!

Tekst: Agata Spławska, Fundacja Animalia


Animalia została oficjalnie założona 4 stycznia 2006 roku. Do życia powołało ją ośmiu fundatorów – założycieli fundacji. Wybrali oni zarząd i radę fundacji, które powołuje się na roczną kadencję. Sporządzili statut fundacji, który w niemal niezmiennej formie funkcjonuje do dziś. Można go znaleźć na naszej stronie internetowej. Statut jest naszym najważniejszym dokumentem, naszym „dekalogiem” działań, określa zakres działań fundacji, jej cele i zadania.

Dlaczego Animalia powstała?

Ludzie, którzy ją założyli to osoby, które dużo wcześniej działały na rzecz bezdomnych zwierząt w przytuliskach wokół Poznania. To ludzie, którzy kochają zwierzęta, nie tylko psy i koty, ale po prostu zwierzęta. Te domowe i te dzikie. I postanowili wspólnie, by działać na ich rzecz, po swojemu, w założonej przez siebie lokalnej organizacji ratującej bezdomne zwierzęta. Fundacja zajmuje się pomocą psom i kotom, ale zdarzyło się również kiedyś wolontariuszom wyadoptować królika czy pomóc jeżom lub ptakom. Wrażliwość na krzywdę czy cierpienie istoty, która czuje ból tak samo jak my, ludzie, nie dzieli na gatunki czy rasy.

Animalia po 3 latach swojej działalności uzyskała status organizacji pożytku publicznego (OPP), dzięki czemu można było na nią przekazywać swój 1% (a obecnie 1,5%) podatku z rozliczenia PIT-u. To wsparcie pozwoliło fundacji rozwijać powoli skrzydła. Większe fundusze to większe możliwości – leczenia chorych zwierząt, utrzymywania ich, kastrowania. Zanim w Urzędzie Miasta powstał program kastracji kotów wolnożyjących oraz zostały wyznaczone na to środki z budżetu miasta, fundacje kastrowały zwierzęta ze swoich funduszy, co znacznie ograniczało ich możliwości. Z roku na rok fundacje zasilały nowe domy tymczasowe, wolontariusze czy sympatycy, którzy regularnie fundację wspierają i są z nami od lat. Liczba zwierząt, które z bezdomnych bied stały się wypieszczonymi pupilami rosła – każdy pies czy kot wyadoptowany do swojego domu to jedna i niepowtarzalna historia. Historia zwierzęcia – jego przeszłości i bezdomności oraz happy end po adopcji – opowieść o miłości ludzi do zwierzęcia i zwierzęcia do ludzi (choć to nie zawsze pojawia się od razu).

Niemal od początku działań fundacji wspiera ona schronisko dla zwierząt w Buku. Promuje zwierzęta ze schroniska do adopcji, organizuje coroczne akcje prezentowe dla podopiecznych fundacji (w tym też bukowskich zwierzaków). W 2018 roku ze względu na zmiany w przepisach ówczesne przytulisko w Buku miało zostać zlikwidowane. Wtedy fundatorzy wraz z sympatykami tego miejsca rozpoczęli walkę o azyl dla zwierząt. Zbiórki, nagłaśnianie tematu oraz rozmowy z gminą, upór, presja i walka o zwierzęta przyniosła sukces – miejsce ocalało! Musiało jednak spełniać nowe wymogi, by uzyskać status schroniska i tak się stało. Schronisko funkcjonuje dalej, ma grono oddanych wolontariuszy i pracowników. Ilość zwierząt, która tam trafia mówi sama za siebie – to miejsce jest potrzebne, by udzielać pomocy bezdomnym zwierzętom w okolicy.

Animalia kończy w tym roku 18 lat. To jest dość niewiarygodne, zwłaszcza z perspektywy osób, które ją założyły lub działają w niej od początku jej istnienia.

Czego możecie życzyć nam z okazji tych wyjątkowych urodzin?

Energii do dalszego działania i nieustannego uporu, gdy inni nie tylko nie wspierają, ale i próbują zakłócać naszą pracę. Cierpliwości do ludzi, którzy bywają do nas wrogo nastawieni, gdy chcemy ratować zwierzęta. Szczęścia, by wszyscy nasi podopieczni znaleźli domy. A najbardziej utopijnie – by fundacja nie musiała istnieć, bo to by znaczyło, że nie istnieją również bezdomne zwierzęta. I to jest coś, co trzeba zostawić w sferze marzeń…

Zapraszamy serdecznie na nasze urodziny, będziemy je świętować już niebawem, 18 maja w godz. 11-18 w City Parku podczas Bazaru Wyspiańskiego. Szykujemy dla Was różne atrakcje, zapraszamy z rodzinami, ze swoimi pupilami również.

Chciałabym zakończyć tekst pisząc, że mamy 18 powodów, by świętować nasze urodziny, ale to byłby drobny błąd. Powodów do świętowania mamy dokładnie 3958. Dlaczego? Bo tyle dokładnie zwierząt wyadoptowaliśmy do dnia dzisiejszego.

Agata Spławska

Fundacja Animalia
REKLAMA
REKLAMA
18 urodziny Animalii
REKLAMA
REKLAMA

Wiosenne przebudzenie

Artykuł przeczytasz w: 4 min.


Nie da się żyć zbyt długo w realnym świecie.
W każdym razie istota ludzka nie potrafi.
Większą część życia spędzamy,
śniąc, przede wszystkim na jawie.
/Carlos Ruiz Zafón, Gra anioła/

felieton: Magdalena Ciesielska | redaktor magazynu „Poznański Prestiż”

Każdy z nas je ma, świadomie lub nieświadomie – mógłby to być początek zagadki, którą rzuca się podczas spotkań towarzyskich, aby ubarwić imprezę. Pamięta się o nich lub kompletnie są rozmyte i stanowią tzw. białą kartę. W poszczególnych sferach naszego mózgu – podczas snu – niczym w filmowych kadrach pokazują się obrazy, mniej lub bardziej zarejestrowane, o ludzkich wzlotach i upadkach, o przeżyciach i planach, nierzadko również o ucieczce przed kimś lub przed czymś, o wpadaniu w wielką nieprzeniknioną przestrzeń lub głębię. Dzieją się nierzadko w innym wymiarze, nawiązują zarówno do zdarzeń z odległej przeszłości, jak i do aktualnych sytuacji i życiowych doświadczeń. Mogą być również traktowane niczym marzenia senne i przepowiednie, co wydarzy się w bliższej lub dalszej przyszłości…

Zawsze fascynowało mnie przenikanie się jawy i snu, tego, co realne i wyimaginowane, co dotyczy sekretów naszej wyobraźni podczas przechodzenia przez różne fazy snu. Z wielką chęcią i wciąż znakiem zapytania powracam do zagadkowego dla mnie filmu w reż. Christophera Nolana „Incepcja”, który swoją premierę miał już w 2010 roku. Zaklasyfikowany jest do surrealistycznych form wyrazu i według mnie doskonale odzwierciedla to, co w nas jest poplątane, niejednoznaczne i nadal nieodgadnione. (Czyżby to kolejne pole do manewru dla sztucznej inteligencji?)

AdobeStock 573340038 2

Jak zgłębić zagadkę ludzkiego umysłu? – to dopiero jest pytanie. A odpowiedź mogłaby być kluczem, który posłuży badaczom i psychoanalitykom otworzyć niejedne „drzwi”. Ciekawa jestem jak potoczy się rozwój cywilizacyjny, w jakim kierunku pójdzie przenikanie się promowanej obecnie AI i ludzkiej egzystencji, nie wyłączając zagadkowych faz snu. Czy nieodgadnione stanie się odgadnionym? I co może z tego wyniknąć dla ludzkości? Mnóstwo pytań i myśli przewija się w mojej głowie…
Czy za kilkanaście lub kilkadziesiąt lat znajdzie się naukowiec, który podobnie jak Christopher Nolan zabierze nas w głąb intymnego i nieskończonego świata snów? Czy będą wytypowani „złodzieje” snów jak Dom Cobb, którzy w sprawny, a wręcz mistrzowski sposób odnajdą drogę do naszych wartościowych sekretów? Cóż znaleźliby w myślach głęboko ukrytych w świadomości podczas konkretnej fazy snu, kiedy umysł jest najbardziej wrażliwy, bo odpoczywamy, śpimy i śnimy? Filmowy Cobb (w tej roli wystąpił znakomity Leonardo DiCaprio) za sprawą ostatniego zadania może odzyskać stracone życie. Musi tylko wraz ze swym zespołem dokonać rzeczy niemożliwej – zamiast skraść myśl, zaszczepić ją w śpiącym umyśle.

Wiosenną porą budzi się przyroda do życia, budzą się w nas motywacje i chęci do zmian. Nierzadko pragniemy wytyczyć sobie nowe ścieżki samorozwoju, dokonać czegoś niemożliwego, pokonać własne słabości i lęki. Czy precyzyjne wytyczne i plany nam w tym pomogą? Przecież nie da się przewidzieć spontanicznego ruchu, jaki dokonamy w przyszłości… Może pod wpływem emocji, a może i marzeń sennych skoczymy na bungee, zjemy podczas podróży do Azji ichnią przekąskę – czyli poczwarki jedwabnika i larwy chrząszcza o wdzięcznej nazwie rhynchophorus ferrugineus? Będziemy nurkować wśród rekinów czy pokonamy strach, latając odrzutowcem? Ile zagadek kryje jeszcze nasz umysł?
Przebudźmy się na wiosnę i spróbujmy wyznaczać sobie nowe, nieodgadnione role. Może jak Dom Cobb?

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Rzeczy

Artykuł przeczytasz w: 4 min.

felieton: Tomasz Sobierajski

Odlot mojego samolotu się opóźniał, a ja z nudów porządkowałem rzeczy w plecaku. Moje myśli uciekły w stronę pytania, które zadała mi Agata przed ostatnią podróżą: „Czemu ciągle podróżujesz z plecakiem? Przecież masz tyle toreb, walizkę na kółkach…”. Nie umiałem odpowiedzieć na to pytanie. Może chodzi o to, że dobrze się czuję, kiedy „dźwigam” swój dobytek i los na plecach? A może wydaje mi się, że z plecakiem podróżuje się szybciej? Ot wrzucisz wszystko na ramię i biegniesz dalej. A może…

Nagle moje rozmyślania przerwał piskliwy głos, nadający po niemiecku: „O jejku! Ile ma pan rzeczy!”.
Zanim moja głowa zdążyła zareagować, oblała mnie fala wstydu. Poczułem się jak przedszkolak, kiedy wychowawczyni karci go za to, że bawi się zbyt wieloma zabawkami naraz. Uśmiechnąłem się lekko w stronę Piskliwego Głosu, który wydobywał się z ust niezdrowo wyglądającej, chudej blondynki, okutanej w szare szale i dzierżącej w prawej dłoni jutowy worek.

„Przepraszam” – bąknąłem speszony, choć już w momencie, w którym to mówiłem, wydało mi się to niestosowane. Za co ja ją przepraszam?!? Nabrałem powietrza w płuca, regulując oddech i zapytałem, może niezbyt grzecznie: „Ale właściwie, to o co Pani chodzi?”.
Byłem zły na siebie, że dałem się podejść jak sztubak i zły na Piskliwy Głos za to, że zagląda mi do plecaka i wścibia swój ptasi nos w nie swoje sprawy.

„Och, zupełnie o nic. Po prostu ma Pan dużo rzeczy” – Piskliwy Głos już się nie dziwił, on wiedział!!! Czułem, jak krew rozsadza mi aortę. – „A stwierdza to Pani, bo?” – zapytałem, siląc się na grzeczność. – „Bo ludzie kupują rzeczy bez opamiętania!” – Piskliwy Głos lekko przymknął oczy i pomagając sobie lewą ręką, którą niezgrabnie kręcił kółka w powietrzu, zaczął mnie instruować, jak powinienem żyć – „Kupują dla kupowania. Tak jak Pan. Otaczają się rzeczami. Uważają, że rzeczy dadzą im szczęście. A nie dadzą. Ja jestem minimalistką. Nie pozwalam na to, żeby rzeczy zabrały mi moją duszę. Nie wiem, czy Pan wie, ale wystarczy 50 rzeczy, żeby mieć wszystko. Wszyyyyystko! A Pan tu, w samym plecaku, ma pewnie ponad 50!” – zakończyła z triumfem.

Spojrzałem na plecak, potem na Nią. Ciekawe, jak zdążyła to tak szybko policzyć? Miałem dość. Moja granica cierpliwości kończy się tam, gdzie ktoś zaczyna mi mówić, jak mam żyć.

„Droga Pani – zacząłem spokojnie, choć może tylko tak mi się wydawało – pochodzę z kraju pod nazwą Polska. Mam już tyle lat, że zdążyłem jeszcze załapać się na ostatnie lata komunizmu. Czarnego, strasznego czasu, w którym nie było nic. NIC. Nie było tych, tak pogardzanych przez Panią, RZECZY. I ja już raz w życiu byłem minimalistą. Z musu. Z biedy. To mi wystarczy. Dziś, bycie minimalistą, w sytuacji, kiedy można wstać rano, pójść do sklepu dla minimalistów i kupić sobie minimalistyczne życie, zwyczajnie mnie śmieszy. I oburza. I jeśli Pani pozwoli, to zabiorę teraz mój plecak, wypchany mnóstwem RZECZY, udam się do wypasionego samolotu, żeby polecieć do mojego wypasionego życia. A Pani zamiast minimalizmu zalecam zdrowy rozsądek i odrobinę empatii. Uwaga, empatia jest za darmo, nie musi jej Pani kupować. Do widzenia!”.

Tomasz Sobierajski

Prof. Tomasz Sobierajski

Socjolog, wakcynolog społeczny, metodolog, specjalista z zakresu zdrowia publicznego, współautor bestsellerowej książki „Pokolenia”, wykładowca akademicki i maratończyk @tommysobierajski www.tomaszsobierajski.com
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Sylwester– a komu to potrzebne?

Artykuł przeczytasz w: 4 min.

Był koniec sierpnia. Wspaniała Pani Ada robiła mi hybrydkę w boskim zielonym kolorze. Z Panią Adą mamy sekretne, niepisane porozumienie – nie rozmawiamy za wiele. Ona skupia się na mojej płytce, ja rozmyślam o wszystkim i o niczym, wpatrując się w widok za oknem. Czasem podsłuchuję pogaduszki przy stanowiskach obok. Tamtego dnia druga pani manikiurzystka i jej klientka żywo wymieniały nowinki o rodzince, pracy i wakacjach. Nagle padło pytanie: „A jakie plany na sylwestra?”. Zamarłam. JUŻ?! Nigdy nie rezerwowałam sylwestrowego wyjazdu z rocznym wyprzedzeniem. Bale na salach to nie mój klimat. Na organizację domówki od lat nie znalazłam w sobie zapału. Kłopotliwe pytanie o 31 grudnia słyszę zwykle dopiero na początku listopada. Wcześniej raczej nie zastanawiam się nad odpowiedzią.

felieton: Marta Kabsch | PR Manager Starego Browaru, współwłaścicielka marki papierniczej Suska & Kabsch

Kilka dni temu rozmawiałam o sylwestrze z przyjaciółkami. Jedna wybiera się na imprezę w klubie. Druga – do znajomych. Entuzjazm: 6/10. „Nie lubię sylwestra” – stwierdza na koniec psiapsia. „Tyle przygotowań, strojenia, oczekiwań, a potem tylko kac!”. Zaintrygowana, zaczęłam przepytywać o sylwestrowe nastroje rodzinę i znajomych. „Lubię, ale odkąd wyjeżdżam. W mieście nie lubię. Zamiast zabawy jest FOMO” (Fear of missing out – strach przed tym, co nas omija – przyp. red.) – odpisuje moja przyjaciółka z Warszawy. U innej koleżanki moim niewinnym pytaniem obudziłam emocje: „Nie lubię, ponieważ ten czas podsumowań minionego roku to jednak nostalgia i uczę się dopiero punktowania dobrych rzeczy, które się w nim wydarzyły. Co nie napawa radością do celebrowania nowego”. Moja siostra rzeczowo podsumowała cały problem: „Im jestem starsza, to wydaje mi się, że jest za duży przymus, żeby się w ten dzień bawić. Na siłę trzeba mieć plany. Wyjazdy się nie opłacają, bo trzy razy drożej. I ludzie robią się coraz bardziej leniwi i nikt nie chce tego organizować, wszyscy czekają na zaproszenia!” (to o mnie). Wniosek z tych nieobiektywnych amatorskich badań społecznych jest jasny: sylwestra świętujemy pod presją. Coraz bardziej podejrzewam, że do planowania imprez i wyjazdów motywuje nas nie osobista przyjemność, a potrzeba posiadania konkretnej odpowiedzi na mrożące krew w żyłach pytanie o sylwestrowe plany.

Z 2020 roku najlepiej zapamiętałam właśnie 31 grudnia. Po raz pierwszy można było, bez usprawiedliwiania się, siedzieć w domu, bez spektakularnych planów. Nie mam nic przeciwko sylwestrowym imprezom. Lubię cekiny, brokat, prosecco i uściski o północy. Ale – nie lubię presji (bardzo) i oczekiwań (bardziej). Na pytanie o sylwestrowe plany wzruszam ramionami i przebąkuję coś o psie, który boi się fajerwerków (fakt). Po cichu kibicuję hipsterom-buntownikom, którzy w ostatni dzień roku, zgodnie ze swoim stałym rytmem, idą spać o 21:00. Ja chętnie zostanę gdzieś pomiędzy – na kanapie, ale w lakierkach.
– A dlaczego o mnie nie napisałaś! – powie Mama, najwierniejsza czytelniczka moich felietonów. – Ja lubię sylwestra! Mamuniu kochana, nie pasowałaś do mojej tezy.

A teraz już serio: życzę Wam grudnia bez presji. Od presji sylwestrowej bardziej uciążliwa jest jednak ta świąteczna. Buntujcie się, piszcie swoje zasady, skracajcie listy zadań. Jeśli trzeba, kupcie gotowe ciasto na pierniki i karty podarunkowe zamiast prezentów. A w sylwestrową noc zamknijcie się na chwilę w łazience, uśmiechnijcie do lustra i poklepcie się po ramieniu z uznaniem.

Marta Kabsch

PR Manager Starego Browaru, współwłaścicielka marki papierniczej Suska & Kabsch
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Dekada pytań

Artykuł przeczytasz w: 5 min.

Kim jestem? Spoglądam na swoje odbicie w lustrze, ale nie odnajduję odpowiedzi. Kobietą? Bywam, czasami jednak wolę działać w obrębie roli dziewczynki. Partnerką? Często, ale nieidealną. Obywatelką? Tak długo, aż moja ojczyzna się mnie nie wyprze. Wolnym człowiekiem? Wolność wydaje się być iluzją, która im jestem starsza, tym mocniej zaciska się wokół mojego gardła. Może zadaję błędne pytanie. Spróbuję kolejny raz.


Kiedy naprawdę jestem sobą? Online zdecydowanie nie. Offline radzę sobie niewiele lepiej. Można zauważyć przebłyski mojej tożsamości, kiedy jestem sama, za oknem panuje ciemność, a sąsiedzi wyjechali za miasto. Wtedy śpiewam ulubione piosenki, zapisuję swoje myśli lub czytam książki, a może nawet przyszłość. Chociaż zdarza się, że i przed sobą udaję kogoś innego.


Czego chcę? Tego akurat jestem w miarę pewna. Pragnę zaledwie jednej rzeczy. Chcę, by moje życie było istotne. Nie wiem tylko jeszcze, co by to miało dokładnie znaczyć.
Byłam już na szczycie, na przodzie peletonu wyścigu wygłodzonych szczurów, dostałam niemałej zadyszki. Szukałam radości w konsumpcji, jakie to było nudne. Przerzuciłam się na wszystko, co alternatywne, muzykę, źródła informacji, ale tam zakrztusiłam się poczuciem wyższości nad resztą społeczeństwa.
Może gdybym była teraz sobą, popijałabym właśnie wytrawne czerwone wino zamiast soku z selera i jabłka.


Stałam się częścią systemu, w którym walutą jest opinia. Patrzę na ekran i oceniam. Czy moje życie jest zdrowe albo chociaż modne? Jakie mam perspektywy, posiadając wysoką liczbę łapek w górę, niskie samopoczucie oraz średniozaawansowany poziom sztuki kochania, to znaczy kłamania? Nowy odcinek wirtualnej sagi, która nigdy raczej nie zmieni faktu, że liczę piksele, siedząc na zapadniętej kanapie w wynajmowanym mieszkaniu w bezbarwnej dzielnicy.
Nie zrozumcie mnie źle, nie jestem smutna czy też niezadowolona, przecież sama sobie to robię. Siadam zaplanować spełnianie swoich marzeń, ale dostaję powiadomienie, to kliknę. Tylko raz, tylko na chwilkę, zaraz wracam do celów i życiowych wyzwań.


O, świat zachorował, proszę odwołać swoje nadzieje. O, ogłoszono, że pozwolenie na bycie prawie wolną kobietą uległo przedawnieniu. O, rynek pracy ma hemoroidy od siedzącego trybu życia. Jak nie kataklizm, to tragedia, nie nastraja mnie to pozytywnie.
Pływam żabką w morzu zakłopotania, jako swój cel obierając przetrwanie? Spełnienie? Nadal zadaję pytania, na które nie znam odpowiedzi. Marnuję czas, czy pracuję nad sobą? I tak sobie balansuję na granicy pomiędzy wyciszaniem swojej „nad ambitności” i unikania ciosów od rzeczywistości. Znalazłam wodospad pytań, czując, jak krople potu spływają mi po plecach.

AdobeStock 511568573


„Kto szuka, ten najczęściej coś znajdzie, niestety czasem zgoła nie to, czego mu potrzeba”. Tolkien wiedział, o co chodzi. Wydaje mi się, że wyszłam już z Shire, tylko nie poznałam jeszcze historii pierścienia czy arcyklejnotu. Nie wiem, w jakim celu opuściłam wygodną norę z okrągłymi drzwiami. Liczę, że nie bezpodstawnie, ale pewność czasami bywa złudna. W zasięgu wzroku nie ma starszego maga z szarą brodą, który posiada większość odpowiedzi. Chociaż posiadam już swoją kampanię wiernych krasnali. Ale nadal pozostajemy rozdarci. Podziwiać góry Mgliste czy wziąć udział w bitwie pięciu armii? Nawet rozważania fantastyczne sprowadzają się do pytań. Sytuacja zaczyna być frustrująca.


Zabraniam sobie używania znaku zapytania. Jestem w dekadzie zagubienia i dekadzie najważniejszych decyzji. Więcej niż 20 lat, mniej niż 30. Tak, mówię o wieku, bo mimo że wmawia się nam, że to tylko liczba, to kłamstwo. To czas, który zaczyna biec tak szybko, że nas wyprzedza. A nie posiadam nic cenniejszego niż czas.
Wybrałam już wiele. Partnera, przyjaciół, zainteresowania i jestem zadowolona z tych decyzji. Problem polega na tym, że z każdą podjętą decyzją, pojawia się kilka następnych pytań. Kręcenie się w kółko wydaje się być moim hobby. Nie wybrałam jeszcze siebie, ale na to mam nadzieję, przyjdzie czas.


Trwa kolejny stan przejściowy, po którym zacznie się dekada trzech kropek. Po czterdziestce nadejdzie czas na znak dolara, a potem znowu pytajnik i kryzys wieku średniego, który zastąpi dwukropek, za którym znajdzie się cała gama chorób i oznak przemijania. A na sam koniec myślnik, tuż po nazwisku, żeby w dwóch, trzech słowach móc określić jakość dokonań danej jednostki. Brzmi jak dosyć prosty plan, więc pewnie coś się po drodze nie uda, a nawet jak się uda, to nie brzmi to jakoś spektakularnie. Nigdy nie byłam wielką fanką interpunkcji.

Przejście z dorosłości w dojrzałość jest procesem tak niezrozumiałym, że aż niewidzialnym. Chyba czas zadać sobie jeszcze jedno pytanie albo lepiej, kilka pytań…

REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

„Za każdy uśmiech Twój…”

Artykuł przeczytasz w: 4 min.
Uśmiechnij się!|Uśmiechnij się!|Uśmiechnij się!


Widzę go bardzo często, gdy przemierzam znajome okolice. Ja na rowerze, on na wózku inwalidzkim. Podjeżdżam pod furtkę, witamy się lub z odległości macham ku niemu. W słoneczne dni chowa się w cień, w dziarskim słomkowym kapeluszu, w chłodniejsze – przywdziewa kurtkę i otula się kocem. Jest niemową. Starszym panem, ze srebrnymi włosami. Zawsze towarzyszy mu serdeczny uśmiech, a błękitne oczy wpatrzone w dal z zaciekawieniem wypatrują coś, co przerwie jego monotonną nasiadówkę w ogrodowym zaciszu. Nie znam jego imienia, ale łączy nas uśmiech, dotyk dłoni, zwyczajny gest powitania. Bez pośpiechu. Bez rozmowy. Taka mała rzecz, a jak cieszy…

Śmiech to zdolność człowieka do obrony przed światem, przed sobą. Pozbawić go tej zdolności to uczynić go bezbronnym. (Wiesław Myśliwski, „Traktat o łuskaniu fasoli”)

Jest blondynką w okularach, w wieku moich rodziców, a może i nieco straszą. Pracuje na portierni szkoły podstawowej, do której uczęszczają moje dzieci. Stanowcza i konkretna, umie powiedzieć „nie, nie wolno”, „nie, teraz nie wpuszczę” i do dzieci, i do marudzących rodziców, których obecnie jest coraz więcej. Cenię w niej zasady. Lubię ją zagadać „Pani Małgosiu, jak minął weekend?”, „Pomalowała Pani domek na działce?”, „Bluszcz wciąż tak się pnie po elewacji” itp. Rozmawiamy na zwykłe, przyziemne tematy, i te wesołe, i te smutne – bo takie jest nasze życie. Nazywa mnie „fajną mamą”.

Śmiech nie sprawia, że złe rzeczy stają się gorsze, podobnie jak nie staną się lepsze dzięki łzom. Śmiech nie oznacza, że jest nam wszystko jedno albo, że zapomnieliśmy. Świadczy tylko o tym, że jesteśmy ludźmi. (Ransom Riggs, „Miasto cieni”)

Pani Ania z warzywniaka od drzwi woła „dzień dobry, Pani Magdo, co dziś szykujemy?”. Doskonale wie, że uwielbiam cortlandy i szarą renetę, ogórki małosolne, a jak biorę kapustę kwaszoną to tę najbardziej ukwaszoną. Opowiada mi często o swoim psie, a teraz, gdy zaczyna się sezon grzybobrania – przeważa tematyka dobrych leśnych miejsc. Mogłaby podać sobie rękę z moim Tatą, bo są jednakowo zakręceni na punkcie prawdziwków i maślaków… i liczenia zbiorów.

Uśmiechnij się. Wszystko, co jest dobre czeka na Ciebie ! I najchętniej przychodzi do tych, którzy się uśmiechają. (Beata Pawlikowska, „Lubię Cię”)

Dzieci pani Hani, ekspedientki z pobliskiej piekarni, już się usamodzielniły, ale ona wciąż troszczy się o nich i wspomina, jak byli mali. Zostawia dla mnie bułki orkiszowe i żytni chleb, a gdy dostanie ciasto marchewkowe, to część cyk pod ladę, jak za dawnych czasów, wiedząc, że nigdy nim nie pogardzę, wprost przeciwnie… Pośmiejemy się często z ludzkich głupot, „jak to ludzie z banału mogą zrobić problem”. Z chęcią opowiada, gdzie z mężem wybiera się na krótki lub dłuższy wyjazd. Pocieszna osóbka.

Człowiek traci grunt pod nogami, kiedy traci ochotę do śmiechu. (Ken Kesey, „Lot nad kukułczym gniazdem”)

Jest ochroniarzem w jednym z sieciowych supermarketów. Pan w średnim wieku, z dziwnym zaczesem do tyłu, ale niezwykle miłą aparycją. Służy pomocą i nierzadko, aby wymyśleć sobie dodatkowe zajęcie, mówi „to ja Pani mogę powkładać te siaty do bagażnika”. Napomknie o nowych pracownikach, co będzie szykował na późny obiad. Uśmiechnięty i życzliwy.

Spotykam ich w wielu życiowych sytuacjach, w miejscach, które znam, które cyklicznie odwiedzam w swoim poznańskim fyrtlu. Każdy z nas jest inny, ale łączy nas uśmiech – ten, który potrafi zdziałać cuda. Uśmiech – fantastyczna broń na problematycznych i negatywnie usposobionych. Uśmiech – otwierający niejedne drzwi. Uśmiech – solidny klucz do wielu serc, łamiący zapory międzyludzkie. Nic nie waży, nic nie kosztuje. A ile może zdziałać…

REKLAMA
REKLAMA
Uśmiechnij się!|Uśmiechnij się!|Uśmiechnij się!
REKLAMA
REKLAMA

Nadprogramowe kilogramy do kochania – kilka słów o otyłości wśród psów i kotów

Artykuł przeczytasz w: 2 min.
Otyłość u psów i kotów|Otyłość u psów i kotów|Otyłość u psów i kotów|Otyłość u psów i kotów|Otyłość u psów i kotów|Otyłość u psów i kotów

Nadwaga u zwierzaka potrafi być bardzo uciążliwa i ryzykowna dla zdrowia. Coraz bardziej ociężały kot czy pies mniej się rusza, a to powoduje, że tyje jeszcze bardziej. Nie należy zapominać, że każdy dodatkowy kilogram to większe prawdopodobieństwo obciążenia układu ruchu, krwionośnego czy wątroby lub nerek.

Coraz częściej zauważa się otyłe zwierzęta – zarówno koty, jak i psy. Nie zawsze przyczyną jest przekarmienie zwierzęcia. Niektóre choroby sprawiają, że utrzymanie odpowiedniej wagi jest trudniejsze. Jednak zawsze każde niepokojące objawy należy skonsultować z lekarzem weterynarii.

Dlaczego nasz milusiński ma za dużo kilogramów?

Główne przyczyny otyłości to przede wszystkich przekarmianie oraz mała ilość ruchu. Nadmiar niewykorzystanej energii dostarczanej wraz z pokarmem jest magazynowany przez organizm właśnie w postaci tkanki tłuszczowej. Jednak nie tylko przekarmianie powoduje otyłość. Domowe zwierzaki często mają zapewnioną za małą ilość ruchu – dotyczy to głównie kotów.

Co zrobić, by nasz zwierzak trzymał linię?

Przede wszystkim – nie przekarmiać! Nie podawać resztek ze stołu, żadnych tłustych kawałków mięs czy wędlin. Naszemu zwierzakowi wystarczy dobra karma bytowa, by zaspokoić jego kubki smakowe i zapotrzebowanie energetyczne. Jeśli chcemy dać coś ekstra naszemu pupilowi, to kupmy dobrej jakości smakołyki dedykowane kotom czy psom. Ludzkie jedzenie nie jest zdrowe dla zwierząt. Może powodować wzdęcia, bóle brzucha i prowadzić do otyłości. Jeśli kot czy pies zmaga się już z otyłością, to należy skonsultować to z lekarzem weterynarii lub zoodietetykiem w celu poprawienia komfortu życia naszego zwierzaka.

Otyłość u psów i kotów

Pamiętajmy, że odpowiednią dietę w przypadku otyłego zwierzęcia może zalecić tylko lekarz weterynarii lub licencjonowany zoodietetyk. Nie róbmy tego na własną rękę, ponieważ możemy tylko zaszkodzić.

Ważne też jest, by pamiętać, że domowe zwierzaki to często głodomory, które bardzo lubią jeść. Dotyczy to głównie kotów, które często swoich opiekunów próbują podpuścić, by dostać coś pysznego. Nie dajmy się zwieść ich słodkim oczkom i nie przekarmiajmy, ponieważ nadprogramowe kilogramy jest bardzo ciężko zgubić.

REKLAMA
REKLAMA
Otyłość u psów i kotów|Otyłość u psów i kotów|Otyłość u psów i kotów|Otyłość u psów i kotów|Otyłość u psów i kotów|Otyłość u psów i kotów
REKLAMA
REKLAMA

Be a part of… authenticity

Artykuł przeczytasz w: 5 min.
|


Kiedy pod koniec lat 90-tych w moim liceum pojawili się „łowcy talentów”, wyszukujący młodych chłopaków do tworzonego właśnie „pierwszego polskiego boysbandu”, wszyscy byliśmy zachwyceni. Nasza wyobraźnia szalała, a percepcja podpowiadała, że to niesamowita szansa dla szczęśliwych wybrańców, że to drzwi do kariery, o jakiej niewielu mogło marzyć. Nikt z nas nie myślał o powstającym zespole jako „projekcie biznesowym”, który ma jego twórcom przynieść określone korzyści finansowe, a tych młodych chłopaków traktuje jako narzędzie w jego realizacji. I kiedy dwadzieścia pięć lat doświadczenia później, patrzę na świat zza nieco już przykurzonych różowych okularów, widzę, że był to początek istnienia pewnego modelu. Modelu, dla którego to nie talent, autentyczność i wiele godzin ciężkiej pracy i prawdziwej pasji bohaterów grają pierwsze skrzypce, a kontrowersyjność, przymioty fizyczne czy koneksje rodzinne przekładają się na rozpoznawalność i klikalność. A tym samym, na stan konta ich twórców.

Daleko nie szukając. Ostatnie tygodnie polski „szołbiz” zelektryzowało pojawienie się milionerki, celebrytki. Z Instagramowym kontem przekraczającym 6 mln obserwatorów, co daje rozpoznawalność godną Roberta Lewandowskiego. Która w pięknym amerykańskim Miami robi karierę niczym Cindy Crawford lub Linda Evangelista. Dlaczego przytaczam właśnie jej przykład? Bo to bardzo jaskrawy wzorzec rozwoju modelu, na który natknęłam się już jako nastolatka, wierząc w prawdziwość intencji „łowców talentów” w mojej szkole.
Leksykalnie „autentyczny” oznacza ni mniej, ni więcej tylko „prawdziwy”. I w świecie sztuki, literatury poświadcza fakt, iż dzieło, z którym mamy do czynienia jest dziełem oryginalnym, niepodrobionym. Jednak, czy można powiedzieć o człowieku, że jest autentyczny? Wszak każdy z nas istnieje, składa się z krwi i kości, a zatem jest prawdziwy. Każdy z nas jest również „oryginalny”. Posiada sobie tylko właściwy, unikalny kod genetyczny, zawierający wszystkie informacje o nas samych. Semantyka, na szczęście, pozwala nam analizować wyrazy i abstrakcyjnie wykorzystywać ich znaczenie. Zatem czym ta autentyczność w człowieku jest?

Psychologia definiuje autentyczność w kategorii zbioru cech. Osoby autentyczne postrzegają rzeczywistość w sposób realistyczny, akceptują siebie i innych, są rozważne, mają poczucie humoru, które nikogo nie uraża, są otwarte na naukę w oparciu o błędy. A po czym poznać osobę nieautentyczną? To nie zawsze łatwe, bo to zdolni manipulatorzy, którzy wykorzystują innych, by odnosić własne korzyści. Zapatrzeni w siebie i skupieni na osiąganiu zamierzonych celów, często kosztem innych osób, na które nie zwracają uwagi.

Ale kto ważyłby się oceniać, który człowiek jest „prawdziwy”, a który nie? Warto poszukać oznak autentyczności u siebie, a łatwiej będzie nam zidentyfikować „nieprawdziwość” u innych. Człowiek autentyczny, to człowiek prawdziwy, a zatem niedoskonały. Akceptujący siebie także w gorszych chwilach, wraz ze wszystkimi swoimi wadami i niedoskonałościami.
Ale co ma do bycia autentycznym nasz pierwszy polski boysband i słynna dama z Miami? Żyjemy w świecie plastikowych wydmuszek i nie dotyczy to tylko świata celebrytów. Plastikowi politycy mający wszystkie poglądy naraz, plastikowi pseudotrenerzy rozwoju, którzy dla pieniędzy powiedzą Wam wszystko, co chcecie usłyszeć i pod płaszczykiem „duchowości” ściągną z Was ostatnie pieniądze, żerując na Waszej krzywdzie, bezsilności, beznadziei. Plastikowe wytwory marketingowe, mające na celu zwiększenie klikalności w social mediach i sztuczne podbijanie zasięgów mało wartościowych treści.

Autentyczność to klucz do zbudowania zdrowej międzyludzkiej relacji, ale też relacji ze sobą. To świadome obserwowanie niezgodności pomiędzy własnym światem wewnętrznym i światem zewnętrznym. To odwaga bycia niedoskonałym. Autentyczność buduje szacunek do siebie, wzmacnia poczucie własnej wartości, pozwala odpuścić ciągłą samokontrolę. Czy jest łatwo ją osiągnąć? Nie. Bo wymaga pełnej szczerości w stosunku do innych, ale przede wszystkim do siebie. Czy jest opłacalna? Na pewno – choć być może w dłuższej perspektywie czasu. Czy jest klikalna? Sprawdźmy…

Cykl felietonów „Be a part of” został zainicjowany przez Volvo Firma Karlik z troski o drugiego człowieka i naturę, by inspirować do pozytywnych zmian w naszym życiu. Do projektu zapraszani są eksperci i osoby zaprzyjaźnione z Firmą Karlik, które dzielą się własnymi doświadczeniami, świadomie poszukują życiowej równowagi, przestrzeni dookoła i w głowie, chcą być blisko natury i blisko siebie. Z uważnością na drugiego człowieka i otaczający świat zapraszamy do obserwowania bloga Made by Karlik.
Be a part of our story! Więcej o nas: madebykarlik.pl

REKLAMA
REKLAMA
|
REKLAMA
REKLAMA

Dżungla egzystencji

Artykuł przeczytasz w: 4 min.


Wielowymiarowość naszego życia, jego koloryty i sinusoidy dostarczają wiele pozytywnych wrażeń, mobilizują do działania, nieustannego rozwoju, do poznawania nowych osób – wartościowych, mądrych, ciekawych – ale nierzadko te życiowe przetasowania, nacechowane niepewnością, nas męczą, powodują frustracje i irytacje, wywołują smutek i przygnębienie. Łzy szczęścia mieszają się wówczas ze łzami rozpaczy. Jak pisał Haruki Murakami w „Kafce nad morzem”: Świat jest pokręcony i przez to powstaje trójwymiarowa głębia.

Im jestem starsza i dalej zapuszczam się w głąb dżungli, jaką jest nasza egzystencja, tym bardziej dziwię się, przecieram oczy ze zdumienia, czy to aby na pewno się wydarzyło, czy tak człowiek może zachować się względem drugiego. Słucham opowieści z „pierwszej ręki”, w niektórych z nich uczestniczę jako postać dalszego planu, w innych – jako obserwator. Słucham, słucham i uszom nie dowierzam, oczom zresztą też nie… Choć zawsze podkreślam, że mam szczęście do ludzi, ludzi normalnych, życzliwych, swojskich, serdecznych itp., to wiem, że w naszej dżungli stale grasują bandy pawianów, cwanych, nieżyczliwych, patrzących, aby komuś podwinęła się noga, aby kogoś szyderczo wyśmiać, pogrążyć w melancholii, dołożyć kolejnych trosk. Inna życiowa grupa to lamparty, tygrysy, jaguary – szybkie, zwinne koty, które idealnie wpisują się w klimat ekspresowych zmian, w aktualną pogoń za pieniądzem, sukcesem, władzą, sławą itp. Mimo że są idealnie wystrojeni, piękni, wysportowani, to często są nieszczęśliwi. Mają usposobienie narcyzów, nacechowani są idealizmem własnej osoby. Pozbawieni empatii, pędzą przed siebie, nie zważając na jakiekolwiek przeszkody, nie zastanawiając się, czy komuś wyrządzają krzywdę. Najistotniejsi są oni… Szybcy, zwinni, wyszczerzający swoje kły, aby wystraszyć słabszego od siebie i wprowadzić w rozterkę przeciwnika.

Medialne burze informują nas często o płazach i gadach czyhających w dżungli, tych śliskich, typowych hipokrytach, obłudnych, czarujących, niemających kręgosłupa w ciele, a przede wszystkim tego kręgosłupa moralnego. Nie bez przyczyny mówi się, że węże połykają żywcem swoje ofiary… Czym byłby świat dżungli bez panoszących się wszędzie wystrojonych i napuszonych kolorowych papug, gadających trzy po trzy, bezsensownie kłapiących dziobem, roznoszących ploty? A z takimi ptaszkami mamy przecież styczność. I do tego ptaki z gatunku padlinożernych – sępy. Nic dodać, nic ująć. W takiej dżungli żyjemy… Są i leniwce, i duży procent niemych ryb, głuchych na odgłosy z zewnątrz i wewnątrz, niemających swego zdania, płynących tam, gdzie je fala poniesie.

AdobeStock 479765495

A jakim zwierzęciem w tym dziwnym świecie ja jestem? Hmm… Sama nie wiem… Kocham ptaki za ich umiejętność szybowania i wznoszenia się w powietrze, za lekkość i poczucie wolności, niezmąconej niczym swobody… Może więc jestem kolorowym kolibrem, tym z gatunku ciut większych? Tym po części osiadłym, ale także tym z rodzaju wędrownych – bo z jednej strony szanuję to, co mam: życiową stabilizację, największe dla mnie wartości, jak dom, rodzina, najbliżsi, ale z drugiej strony zawsze mnie gdzieś gna, nawołuje mnie przygoda (ahoj kamraci!), wciąga kontekst i plan kolejnej eskapady… Uwielbiam podróżniczy entourage, ten bliższy i dalszy… Koliber dodatkowo cały czas musi jeść, a ja też doceniam różnorodne smaki podniebienia, smaki z różnych stron świata, fascynują mnie zarówno staropolskie przepisy, jak i kulinaria pachnące egzotyką. I na koniec ciekawostka: kolibry są jedynymi ptakami, które potrafią latać do tyłu. Ja też w wielu życiowych sytuacjach i rozterkach płynących prosto z dżungli muszę się cofnąć, zastanowić raz jeszcze, aby móc lecieć dalej… tam, gdzie poniosą mnie skrzydła.

Jestem taka jak wszyscy na tym (…) zdumiewającym świecie. Niedoskonała. Nawet bardzo. Ale pełna nadziei.
(Libba Bray, „Studnia wieczności”)

REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Post podróżniczy

Artykuł przeczytasz w: 4 min.


Ostatni raz na zagranicznych wakacjach byłam… musiałam policzyć. Na dłuższych – w 2016 roku. Na kilkudniowym wypadzie – w 2019. Później przekroczyłam Odrę już tylko dwa razy, żeby odwiedzić przyjaciół z Berlina na weekend. Świat stoi otworem, nic tylko latać i zwiedzać. O co więc chodzi tej Kabsch, że tak się zasiedziała?

Mam kilka wytłumaczeń. Pierwsze ma cztery łapy, ogon, rudą sierść. Kiedy adoptowaliśmy Rysia, wiedzieliśmy, że częściowo ograniczy to podróże. Nie wiedzieliśmy, jak trudno będzie oddawać go pod opiekę innych osób. Nasz kejter to straumatyzowany absolwent dzikiego schroniska. Spokojny jest tylko w domu i tylko wtedy, kiedy na oku ma nas oboje. Na razie nie czuję się gotowa, żeby rysiowy dobrostan wymienić na all inclusive na Majorce. Kabsch, nie zwalaj na psa! – powiecie. No dobrze.

Wytłumaczenie drugie: traumy moje własne. Wymarzone wakacje w Tajlandii. Ostatni dzień w Bangkoku. Ruszamy do miasta kupić prezenty dla rodziny. Dla pewności sprawdzam w telefonie godzinę odlotu, chociaż jestem pewna, że na lotnisku musimy być późnym popołudniem. Otwieram maila z potwierdzeniem rezerwacji i na chwilę tracę oddech. Nasz samolot od godziny jest w powietrzu. Zamiast wygodną katarską linią wracamy do Europy dzień później budżetowym połączeniem. Posiłki są dodatkowo płatne. Kiedy zamawiamy obiad, okazuje się że nasze karty nie działają w pokładowym terminalu. Do Niemiec docieramy po 12 godzinach o jednej kanapce z salami wątpliwej świeżości, na które wystarczyło kilka euro w gotówce wygrzebane z portfela. Druga trauma podróżnicza – miejsce akcji: Madryt. Wesołe cztery dni z przyjaciółkami. Czas wracać do domu. O 7:00 rano czekamy na lotnisku na otwarcie naszej bramki. Koleżanki wyciągają dowody osobiste, żeby wylegitymować się przed wejściem. Ja mojego nie mogę znaleźć. Samolot odlatuje beze mnie. Dokument się odnalazł (został w „kuwetce” przy kontroli bezpieczeństwa). Do domu dotarłam kilkanaście godzin później, ale niesmak pozostał. Od tego czasu nie wsiadłam już do samolotu.

Nie tęsknię zbytnio za dalekimi wojażami. Trochę pies, trochę ciężkie przygody samolotowe. Najbardziej relaksujące wakacje to dla mnie te swojskie, niedalekie, powolne. Ulubione wyjazdy z ostatnich lat? Tydzień na Mazurach w Rucianem, spływy kajakowe na Brdzie i Drawie, pobyt w bajkowej Lanckoronie, leniwe dni w nadbałtyckim Pustkowie, pandemiczne urlopy na działce Dziadka. Nie ma rozkładu lotów do pilnowania. Wsiadamy do auta i ruszamy – bez pośpiechu, bez harmonogramu. Kiedy jedzie się do dziury nad morzem albo mikrowioski na Kaszubach, nie ma zobowiązań, żadnego „must see”, „must be”. Natura i spacery to jedyna atrakcja. Proszę nie brać mnie za ignorantkę – kocham piękną architekturę i sztukę, odkrywanie nowych miejsc. Ale uwielbiam wypoczynek bez agendy, bez planu, odhaczania turystycznych atrakcji.

Ostatnio słuchałam ciekawego podcastu – rozmowy Justyny Świetlickiej z Karoliną Sobańską. Nagranie powstało na Hawajach, gdzie dziewczyny spotkały się podczas podróży. Zgodnie stwierdziły, że z tak fantastyczną wyprawą wiążą się oczekiwania – własne i innych. Skoro już jedziemy na drugi koniec świata – dosłownie – trzeba jak najwięcej zobaczyć, zrobić jak najwięcej kroków, spróbować jak najwięcej potraw. Świetlicka stwierdziła: na takich wakacjach nie wypada mieć słabego dnia, złego humoru – nie ma na to czasu, przecież właśnie spełniamy marzenia! W moich małych podróżach – albo braku podróży – cenię ten brak oczekiwań właśnie.

Lipiec. Instagram zalany jest zdjęciami znajomych i nieznajomych z zagranicznych wczasów. Lazurowe Wybrzeże, Rzym, Lizbona, Bali. Bez zazdrości scrolluję i dodaję serduszka. Rozsiadam się z książką w moim ogrodzie. Może jutro pojedziemy nad jezioro. Może pójdziemy na spacer. A może nie. Jest pięknie.

REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Życie jak z bajki!

Artykuł przeczytasz w: 3 min.

Pamiętacie jeszcze, jak to było nie rozumieć granic swoich możliwości? Nie mieć pojęcia o tym jak szybko mija czas? Kiedy wydawało się, że każdy z nas zwojuje świat, spełni chociaż jedno niemożliwe marzenie, a nasza bajka zakończy się, jak każda inna, wypowiedzeniem „i żyli długo i szczęśliwie”. Potem okazuje się jednak, że morał opowieści dla dzieci to dopiero początek ukrytego komediodramatu w kilku aktach, który nazywamy pieszczotliwie dorosłością.


Dorosłość jest magiczną krainą, w której problemy mnożą się w najmniej oczekiwanych momentach, a ścieżki nigdy nie są proste. Jeszcze pamięta się o pierwszych okruszkach wiary w siebie na początku lasu. Ale gdy zbliża się dom baby jagi, strażniczki opłaconych rachunków i podatków, która waży w kotle nasze troski, w których pragnie ugotować zarówno Jasia, jak i Małgosię, plany oraz pragnienia stają się odległym wspomnieniem.

I to nie tak, że się poddaliśmy, czy zapomnieliśmy o tym, że trzeba walczyć o siebie, ale ciężko poświęcić czas na swoje cele, kiedy trzeba chronić małe koźlątka przed wilkiem, zadbać o babcię czerwonego kapturka i być tą najmądrzejszą świnką, która pracowała najdłużej i najciężej, żeby jej domek nie został zdmuchnięty z powierzchni ziemi.

Mimo że kilka razy dziennie chcemy się zamienić ze śpiącą królewną, a pomimo upływu lat nadal nie widzimy w sobie łabędzia, tylko brzydkie kaczątko, codziennie ciężko pracujemy, jak kopciuszek pod okiem macochy, a po cichu wyczekujemy okazji, by tupnąć nogą i skorzystać z okazji do wciągnięcia na stopę kryształowego pantofelka.

Do tego tak udało nam się dokształcić z wiedzy bajecznej, że Calineczka oraz dziewczynka z zapałkami nie muszą się już martwić o swój los. Nie w krainie za górami i za lasami staramy się być coraz mniej obojętni na ludzkie krzywdy, chociaż trzeba przyznać, że jest jeszcze nad czym pracować.
Warto więc podkreślić, że gdyby to nam udało się wyłowić złotą rybkę, poprosilibyśmy o trzy następujące życzenia, o zdrowie, dostatek i święty spokój dla wszystkich. A po ich spełnieniu, zajęlibyśmy się tym, o czym jeszcze nie zapomnieliśmy, a co zostało zepchnięte na boczne tory. Marzeniami.

Zanim to jednak nastąpi, na co dzień przypominamy bardziej Pomysłowego Dobromira, pochyleni nad nowym pomysłem na to, jak tę bajkę zamienić na rzeczywistość. Pozwólmy więc sobie puścić wodze fantazji, jak wtedy, gdy mieliśmy trzy latka, trzy i pół, ledwo sięgaliśmy głową ponad stół. Przecież…
„Życie to najbardziej zdumiewająca bajka.” ~ Hans Christian Andersen

REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Be a pART of… yourself | Dlaczego warto się nauczyć „być ze sobą”?

Artykuł przeczytasz w: 4 min.
|Tatiana Mindewicz - Puacz

Myślę, że dzisiaj to szczególnie ważne, bo kryzysy, które nas dotknęły w ostatnich latach osłabiły naszą kondycję psychiczną. Widzę to podczas pracy z moimi Klientkami i Klientami, obserwuję u znajomych i sama, jako człowiek, też tego doświadczam. Fakt, że mam profesjonalną wiedzę i odpowiednie zasoby, żeby sobie z tym radzić, nie oznacza bowiem, że mnie to nie dotyczy.

Każdy zewnętrzny kryzys odbija się na naszym wewnętrznym świecie. Kiedy jego siła jest duża, a skutki trudne do przewidzenia stajemy się jak żywa tkanka. Wszystko, co czujemy wydaje się być tak mocne, że aż „nie do przeżycia”. Z obawy, że sobie z tym nie poradzimy staramy się od tego uciec. Jednym ze sposobów uciekania jest działanie, którego funkcją nie jest wówczas wykonywanie konkretnych zadań tylko znalezienie ulgi. Mamy nadzieję, że robiąc więcej, poczujemy się lepiej. W rzeczywistości jedynie tłumimy trudne emocje, jednak one nadal w nas „pracują” tyle, że bez naszego świadomego udziału. Oddalamy się od siebie, zamiast się sobą zaopiekować.

Co można i warto z tym zrobić?
Każda emocja niesie informację. Przychodzi po to, żeby nam powiedzieć, co się w danym momencie z nami dzieje. Jeśli pozwolimy jej wybrzmieć, zyskujemy znacznie więcej niż kiedy próbujemy jej nie dopuścić do głosu lub „pozbyć się jej” na siłę. Odczytujemy ją, akceptujemy, analizujemy to, co przyniosła i pozwalamy odejść.
Na przykład to, że się boję nie musi oznaczać, że naprawdę coś groźnego mi zagraża, tylko, że dana sytuacja przypomina mi o podobnych doświadczeniach z przeszłości. Przyglądając się temu „strachowi” łatwiej mi ustalić, co jest jego rzeczywistą przyczyną, pomaga oddzielić fakty od projekcji na ich temat, złapać szerszą perspektywę i dopiero potem działać. Taki kontakt ze sobą pomaga lepiej się poznać i zrozumieć, uczy, jak się zatroszczyć o własne potrzeby. Wzmacnia się także nasza rezyliencja, czyli zdolność do radzenia sobie z trudnościami. Kiedy wiem, że jestem w stanie się sobą zaopiekować i dzięki temu wyjść z kryzysu, staję się bardziej świadoma własnej sprawczości. Mam dowód – dałam radę, dzięki temu łatwiej mi wierzyć, że następnym razem też sobie poradzę.
Każdy z nas miewa trudne chwile, każdemu zdarza się otrzymać od życia ciosy, które wydają się być nie do udźwignięcia. Jeśli zdarza się to, w czasie, kiedy jesteśmy, jak pisałam wyżej, w słabszej kondycji psychicznej mamy wrażenie, że sobie nie poradzimy. To, co myślimy w takich sytuacjach jest naturalne, ale nie jest prawdą o nas. Tak długo, jak wstajesz rano i zaczynasz nowy dzień, dostajesz kolejną szansę na to, żeby sobie poradzić. Bądź blisko siebie i ze sobą w takich chwilach. Pamiętaj, że masz w sobie wszystko, co potrzebne, żeby nie tylko przetrwać, ale i czerpać z życia to, co dla Ciebie najlepsze. Głęboko w to wierzę.

——————————————————————————————————————————————————-

Cykl felietonów „Be a part of” został zainicjowany przez Volvo Firma Karlik z troski o drugiego człowieka i naturę, by inspirować do pozytywnych zmian w naszym życiu. Do projektu zapraszani są eksperci i osoby zaprzyjaźnione z Firmą Karlik, które dzielą się własnymi doświadczeniami, świadomie poszukują życiowej równowagi, przestrzeni dookoła i w głowie, chcą być blisko natury i blisko siebie. Z uważnością na drugiego człowieka i otaczający świat zapraszamy do obserwowania bloga Made by Karlik.
Be a part of our story! Więcej o nas:
madebykarlik.pl

*artykuł przygotowany we współpracy z Volvo Firma Karlik

REKLAMA
REKLAMA
|Tatiana Mindewicz - Puacz
REKLAMA
REKLAMA

Magiczny magnetyzm

Artykuł przeczytasz w: 4 min.

Nie jestem tym samym człowiekiem,
po tym jak zobaczyłam jaśniejący księżyc
po drugiej stronie kuli ziemskiej.
/Mary Anne Radmacher/

Ma wiele twarzy i wiele talentów… Umie być żywiołowa, energiczna i ekscytująca, a także stanowcza i konkretna. Innym znów razem rozpuszcza swe włosy, aby poczuć wolność. Aby porwać nas daleko, spontanicznie, bez większych planów.


Uwodzi i intryguje jak kokietka. Daje przysłowiowego „kopa” i często podnosi adrenalinę, wówczas krew szybciej płynie w żyłach. Wtedy stawia mnie w roli poszukiwacza nowych przygód, gdy kusi raftingiem, lotem, trekkingiem, kitesurfingiem, zjazdem na nartach coraz trudniejszą trasą. Kusi mostem wiszącym, po którym warto przejść, aby poczuć zapierający dech w piersiach, wspinaczką czy parkiem linowym zawieszonym coraz wyżej. Za każdym razem tchnie we mnie odwagę, nowe pokłady wiary w siebie i w swoje możliwości, że dam radę, że potrafię. I tak płynę zgodnie ze słowami André Gide’a: „Tylko dzięki przygodom ludzie osiągają sukces w poznaniu samych siebie, odnajdując sami siebie.”

AdobeStock 138327133

Bezustannie sprawdza mnie i edukuje. Jak matka uczy pokory do świata, do ludzi i do zwierząt. Wskazuje tych najbardziej potrzebujących, skupia moją uwagę na osobach i rzeczach nie tylko z pierwszego planu. Dzięki niej poznałam wiele wyjątkowych osób, obieżyświatów, o różnym kolorze skóry. Dzięki niej przytulałam mieszkańców Świątyni Małp, podróżowałam na słoniach, głaskałam delfiny, obserwowałam z bliska nosorożce i maleńkie żółwie dopiero co wyklute i podążające w stronę morza. Zobaczyłam jak wyglądają wierzący różnych religii, skupieni w swoich świątyniach, na łonie natury czy w świętej rzece Ganges. Oddający cześć i hołd bóstwom, posągom bogiń i bożków, obmywający nogi przed wejściem do świętego miejsca, czy uderzający w dzwony i bębny rozpoczynające modlitwę. Ona to naprawdę potrafi zaskoczyć!

Podrzuca wiele tematów do refleksji, do zastanowienia się nad sobą, nad miejscem, w którym jesteśmy. Pozwala nam doświadczać wszystkimi zmysłami, uczy przede wszystkim uważności i skupienia. Wówczas zauważamy to, co niewidoczne przez monitor komputera. Wdychamy zapachy świata, delektujemy się widokami, chłoniemy krajobrazy wydawałoby się jak z bajki, a jednak urzeczywistnione. To ona daje nam szansę, aby posmakować różnych kuchni świata, odkryć nowe smaki i rozkosze podniebienia. Pokazuje różności i odmienności, kolory, bez których nasze życie byłoby nudne i jednostajne. Ona wybija rytm, mobilizuje do działania, roztacza cały wachlarz możliwości. Daje wybór.
Lubi wystawiać mnie na różne temperatury i przygody. Jak magik z rękawa czaruje, wyciąga co rusz to nową niespodziankę – i tym mnie nieustannie zachwyca.

AdobeStock 308994164

Podróż – bo o niej tu mowa – bliższa czy dalsza, w kraju czy za granicą, podczas jazdy, lotu, czy rejsu daje poczucie nieustannego rozwoju, poznawania i poszukiwania. Otwiera horyzonty, poszerza światopogląd i nasze wyobrażenie o innych nacjach, ludach, plemionach. Uczy dobroci i otwartości na drugiego człowieka. Czy nazwiemy ją wycieczką w towarzystwie przyjaciół, eskapadą w dalekie regiony świata, przechadzką po łonie natury, spontanicznym weekendowym wypadem, rodzinnym wyjazdem, ekspedycją niczym naukowiec paleontolog, rejsem w nieznane, fascynującą pielgrzymką, wielogodzinną wędrówką, ekscytującą przejażdżką po bezkresach, rajdem trzymającym w napięciu, zawsze będzie czymś nowym, czymś, czym warto się delektować. Podróż to niewątpliwie urozmaicenie naszego życia, powód do radości i satysfakcji. Dajmy się jej porwać w te nadchodzące dni, tygodnie i miesiące, bo „świat jest jak książka. Ci, którzy nie podróżują, czytają jedynie pierwszą stronę.”

REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Nie porzucaj! Zabierz zwierzaka na wakacje!

Artykuł przeczytasz w: 2 min.

Niedawno rozpoczęły się wakacje, czas wyjazdów we wszystkie zakątki Polski i Europy. Okres leniuchowania na plaży, górskich wędrówek i zwiedzania. Niestety jest to też nadal czas porzucania pupili… Problem wciąż powracający, mimo tak wielu możliwości opieki nad zwierzęciem. 

Porzucony zwierzak przeżywa traumę

Okres wakacji to dla schronisk i fundacji czas wzmożonej gotowości. Każdego dnia odnajdywane są porzucone zwierzęta przywiązane do drzew albo błąkające się przy drogach szybkiego ruchu. Pupil nigdy nie rozumie dlaczego został porzucony… Przecież mieszkał w “kochającym” domu, a nagle zostaje sam, pozostawiony na pastwę losu. Jeśli ma szczęście i ktoś go zauważy, może uda mu się znaleźć lepsze miejsce, jeśli nie – zginie pod kołami samochodu… Ponadto w Polsce czyn porzucenia zagrożony jest karą do dwóch lat pozbawienia wolności, o czym rokrocznie informuje Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami. Mimo tego wciąż notowane są przypadki porzucania zwierząt – szczególnie podczas miesięcy letnich. 

Gdzie można zostawić psa lub kota na wyjazd wakacyjny?

Opiekunowie zwierząt nadal nie wiedzą co zrobić z pupilem, którego nie mogą zabrać ze sobą na wakacje, jeśli nie mają możliwości zwrócenia się do osoby z rodziny czy grona znajomych. Naprzeciw wychodzą im hotele dla zwierząt lub petsitterzy, czyli osoby kochające zwierzęta, które za opłatą zadbają o pupila w domu opiekuna. Dobrą opcją są również hotele dla zwierząt, gdzie pies czy kot może spędzić czas pod specjalistyczną opieką. 

45087 scaled 1
pies Weroniki, Boston – na wakacjach

Zabierz zwierzaka ze sobą!

Obecnie  coraz więcej miejsc w turystycznych miejscowościach akceptuje pobyt zwierząt domowych. Jeśli decydujemy się na opiekę nad zwierzęciem, traktujmy je jak członka rodziny! Zabierzmy je ze sobą i spędźmy razem wakacyjny czas. W Polsce jest mnóstwo gospodarstw agroturystycznych przyjaznych zwierzętom. Nasz pupil będzie mógł wypoczywać razem z nami. Nie porzucajmy zwierząt, które mają do swoich opiekunów pełne zaufanie i które kochają swoich ludzi bezgranicznie… 

REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Tata

Artykuł przeczytasz w: 4 min.
Dzień Ojca|Dzień Ojca|Dzień Ojca|


Bardzo rzadko mówię „ojciec”. „Tata” – tak. Nigdy: „stary”. Najczęściej: „Tatuś”. Córeczka Tatusia? Dumnie i oficjalnie. Dosłownie godzinę temu siedziałam naprzeciwko Niego. Wpadłam po drodze od wulkanizatora – na kawę i pogaduszki. Tata z kuszącym uśmiechem namawiał mnie do zjedzenia krówek. „Weź na drogę” – przekonywał.

Kiedy w gimnazjum i liceum odwiedzali mnie w domu znajomi, nie mogli uwierzyć w to, jakie płyty znajdowali u nas w salonie. Dead Can Dance, Portishead, Massive Attack, Tricky – to nie „rewelacje” przyniesione ze szkoły, tylko pozycje z audioteki Taty. Hip-hopu nie nauczyłam się słuchać od kolegów z podwórka, po prostu Tacie spodobały się płyty Kalibra 44 i Paktofoniki. Kiedy na studiach oszalałam na punkcie dubstepu, Tata obdarował mnie zestawem głośników z solidnym subwooferem. Rodzice znajomych kazali ściszać „ten okropny hałas” („To jest muzyka?!”). Mój Tata podjudzał mnie, żeby jeszcze trochę podgłośnić i poczuć porządne basy („Przecież nie ma jeszcze 22:00”). Muzyka to chyba jedyny obszar, w którym Tata jest „niestały” w uczuciach. Ciągle wyszukuje coś nowego, żadnej piosenki nie słucha częściej niż cztery razy, bo „jeszcze tyle do odkrycia”.


Jeśli w domu potrzebny jest nowy odkurzacz, Tata dokonuje wnikliwego przeglądu modeli i ofert. Lubi niespiesznie „rozkminiać”, analizować, konstruować. Uwielbia „wycieczki” do marketów budowlanych, krążenie wśród półek zastawionych „wihajsterami” i „dynksami”, które potem wykorzystuje w swoich projektach DIY. W garażu zorganizował profesjonalny warsztat z arsenałem narzędzi, sprzętów i autorskim warsztatowym stołem. Lubi pracę w drewnie – budowanie regałów, odnawianie foteli. Cierpliwie szlifuje, lakieruje, bejcuje, pastuje. Kibicuje mojej pasji do starych mebli. Kiedy podczas remontu łazienki „wymyśliłam” sobie retro szafkę pod umywalkę, Tata z zapałem zabrał się do wycinania otworów na syfon i impregnowania tekowego blatu. Piękne drewniane półki na książki koło naszego kominka to także jego dzieło. Podziwiam, jak wiele umie naprawić, zrobić, załatwić. Jak wiele wie i jak lubi się uczyć. Ale też, jak szczerze i otwarcie mówi czasami: „nie wiem”.

Dzień Ojca


„Work-life balance” praktykował chyba jeszcze zanim powstało to sformułowanie. Ma ciekawą, różnorodną, udaną karierę, ale nigdy nie poświęcał dla niej nas. Był czas, kiedy sporo wyjeżdżał, ale widzieliśmy, jak lubił wracać do domu, jak cieszył się, kiedy zdążył na wcześniejszy pociąg. Doskonale odnalazł się w pandemicznym trybie home office. Lubi spokój, rytm, (zdrową) rutynę. Popołudniowa drzemka to jego mała świętość. Dokuczamy Mu, że jak nie położy się po obiedzie, to robi się marudny.
Im jest starszy, tym bardziej upodabnia się do swojej Mamy. Te same ciepłe, mądre oczy. Nawet, gdy bywam córką niegodziwą, patrzą z czułością. Przyznaję ze wstydem – kiedy Tata daje mi rady albo podpowiada rozwiązania, zdarza się, że brzydko fukam. Odwracaj się, jak cofasz auto. Oszczędzaj na emeryturę. Zwykle – prędzej czy później – i tak stosuję się do Jego sugestii.


W majowym numerze było o Mamie. Dziś odcinek drugi mini serialu pod tytułem „Cudownych rodziców mam”. Odcinek trzeci mógłby być o sile duetu, jaki Mama i Tata tworzą. Na instagramie to dziś #powercouple #couplegoals. Jakąś nieopisaną siłą intuicji, miłości, uważną selekcją wzorów i zasad, jakie obowiązywały w ich własnych rodzinach, stworzyli dla mojego Rodzeństwa i mnie dom, który już zawsze będzie dla mnie synonimem bezpieczeństwa i wsparcia. W moim serialu czas na napisy końcowe. Będą krótkie: Dziękuję Wam.

REKLAMA
REKLAMA
Dzień Ojca|Dzień Ojca|Dzień Ojca|
REKLAMA
REKLAMA

Akcja sterylizacja!

Artykuł przeczytasz w: 5 min.

Co roku, na wiosnę, fundacyjną skrzynkę mailową i profile w social mediach zalewają zgłoszenia od ludzi, którzy znaleźli kotkę ze świeżo narodzonymi kociakami lub ciężarną i nie mając jak się nią zaopiekować, proszą nas o pomoc. Dlatego dziś parę słów o tym, po co właściwie jest sterylizacja.

Dlaczego fundacje prozwierzęce w pewnym momencie roku zaczynają odmawiać ludziom pomocy? Z jednej prostej i zarazem smutnej przyczyny – są przepełnione! Ani ich zasoby lokalowe, ani finansowe z gumy niestety nie są. Jak to możliwe, skoro każda z nich przez pewien czas przyjmuje zwierzaki, a potem część z nich trafia szczęśliwie do nowych domów? Skoro fundacje działają i wyłapują bezdomne koty, dlaczego wciąż jest ich tyle? Czy skala bezdomności kotów się zmniejsza? A może wręcz odwrotnie? Czy ten problem kiedyś się skończy? Na te pytania wielu z nas, wolontariuszy w przypływie bezradności próbuje znaleźć odpowiedź. Są też tacy, którzy już nie rozważają, tylko zagryzają wargi w determinacji i idą robić swoje – czyli właśnie łapać bezdomne koty.

AdobeStock 161488320

Jednym z głównych zadań statutowych fundacji prozwierzęcych jest zapobieganie bezdomności zwierząt, w tym kotów. Nie chodzi tu tylko o to, by bezdomnego kota wyłapać, zaopiekować się nim i znaleźć mu nowy, odpowiedzialny dom. Do fundacji trafiają nie tylko koty, które są oswojone lub dające się oswoić. Bardzo często fundacje pracują też z kotami, które są zdziczałe na tyle, że nie ma już żadnej możliwości oswojenia ich i muszą pozostać kotami wolnożyjącymi. Takie właśnie koty łapie się wyłącznie, by je wykastrować, ewentualnie wyleczyć, jeśli tego wymagają i wypuścić z powrotem w miejsce bytowania. Po co łapać dzikiego kota, pomyśleć można, przecież to niebezpieczne! Owszem, ryzyko „zawodowe” jest przy łapaniu zawsze, natomiast wyłapywanie kotów do kastracji jest JEDYNĄ istniejącą obecnie na świecie metodą, która realnie zmniejsza populację kotów bezdomnych i niechcianych.

AdobeStock 209256123

Wolontariusze fundacji dążą uparcie do tego, by wyłapać i wykastrować wszystkie wolnożyjące koty, a tym, które da się oswoić – znaleźć dobre domy na stałe. Dlaczego to tak ważne? Przede wszystkim zależy nam na ograniczeniu miotów kociaków, które jeśli nikt nie znajdzie i nie zgłosi ich w porę, z dużym prawdopodobieństwem umrą w agonii i cierpieniu, np. wpadając pod samochód, będąc upolowanym przez naturalne drapieżniki ekosystemu, chorując na jedną z wielu chorób, jaka im grozi na wolności. Jest to cały ogrom niepotrzebnego bólu i męki zwierząt, których mogło po prostu nie być. Dlatego kastracja kotów jest w ich przypadku priorytetem! Zarówno tych domowych, jak i tych bezdomnych. Kolejnym ważnym aspektem kastracji kotów jest ich zdrowie – kotki niekastrowane, poza tym, że męczą się podczas rui, która nie jest dla nich przyjemna, mają duże szanse, by zachorować na ropomacicze oraz nowotwory narządów rodnych i listwy mlecznej, niekastrowane kocury zaś mogą chorować na nowotwory jąder. Dzięki temu zabiegowi koty żyją po prostu dłużej!

AdobeStock 231468769


Niestety wielu ludzi, nie tylko na przysłowiowej „wsi”, ale także co szokujące dla mnie, w dużych miastach uważa, że kastracja to wymysł, zbytek i odbieranie kotom możliwości zostania rodzicami. Wciąż jeszcze pokutują mity o tym, że kotka przynajmniej raz w życiu powinna się okocić, a nikt nie myśli później o tych kociakach, z którymi nie wie, co zrobić dalej i w najlepszym wypadku szuka pomocy wśród organizacji prozwierzęcych, a w najgorszym decyduje się na wizytę w gabinecie weterynaryjnym, by uśpić cały miot. Przy obecnym przepełnieniu fundacji, które zawsze mają kotów za dużo, mnożenie kolejnych jest najgorszym koszmarem wszystkich wolontariuszy, zwłaszcza wiedząc, że nie będziemy w stanie wszystkim pomóc, bo prędzej czy później tej pomocy będą potrzebować.

AdobeStock 379176570

Jeśli chodzi o bezdomne zwierzęta w kontekście prawnym – za ich sytuację odpowiedzialny jest lokalny samorząd – miasto lub gmina. Kilka lat temu pojawiły się przepisy w polskim prawie, stanowiące o tym, że gmina ma obowiązek wyznaczyć z budżetu kwotę, która będzie do wykorzystania na kastracje kotów wolnożyjących, by ten problem bezdomności zwalczać. Fundacje jako oddolne inicjatywy dobrowolne powstały, by również zwalczać ten problem, wyręczając poniekąd miasta i gminy w tej pracy i działając z większym rozmachem i zaangażowaniem niż oficjalne jednostki. W przypadku miasta Poznań, wyznaczona jest kwota budżetu przeznaczona na kastrację kotów wolnożyjących. Niestety nigdy nie zaspokaja ona w całości potrzeb tego niekończącego się działania, natomiast jest wsparciem fundacji, które dzięki temu budżetowi nie ponoszą same kastracji takich zabiegów. W tym roku miasto Poznań przydzieliło dwukrotnie niższą kwotę na ten cel, dlatego wszystkie fundacje uczestniczące w tym programie biją na alarm, że bez finansowania kastracji kotów, wieloletnia praca w zakresie ograniczania bezdomności kotów pójdzie po prostu na marne. Dlatego wspierajcie, Drodzy Państwo, wszelkie organizacje, które poprzez zabiegi kastracji zwalczają problem, zanim się on po prostu „rozmnoży”.

ANIMALIA logo www krs ver2 1024x1024 1

REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Be a pART of… Zero Waste

Artykuł przeczytasz w: 3 min.
Be a pART of... Zero Waste|Sylwia Majcher

Już ponad połowa Polaków zamierza wcielać w swoje codzienne życie idee Zero Waste. Rzeczywistość bez generowania nadmiaru jest inspirującą podróżą, która funduje sporo zysków. Planeta obciążona naszym bałaganem nie daje rady, więc dla poprawy jej oraz swojej kondycji warto podjąć wyzwanie i wyruszyć w zieloną drogę.

Naukowcy nie mają wątpliwości. To człowiek odpowiada za zmiany klimatu i jednocześnie też on wciąż wiele z nich jest w stanie powstrzymać. Codziennymi wyborami, które dokonywane bardziej roztropnie, dadzą Ziemi odetchnąć. Jesteśmy pierwszym pokoleniem, które zrobiło taki bałagan i ostatnim, jakie może zatrzymać tę lawinę. Nie chodzi o wywoływanie wyrzutów sumienia, a budowanie świadomości, która będzie motywowała do zielonych zmian.


W ciągu roku na świecie wykorzystuje się więcej plastiku niż ważą wszyscy ludzie, wyrzuca tyle, jedzenia, ile mogłoby zaspokoić każdego głodnego. Co minutę na wysypisko śmieci trafia ciężarówka nienoszonych przez nas ubrań. Wyspa na Pacyfiku, na którą trafiają produkowane przez ludzi odpady ma powierzchnię pięć razy większą niż Polska. Każda nasza decyzja zostawia na Ziemi ślad węglowy. To ilość gazów cieplarnianych, jakie uwalniamy do atmosfery swoimi wyborami. Liczy się to, jak podróżujemy, co kupujemy, czy odłączamy ładowarkę od prądu, gdy telefon jej nie potrzebuje, jak często wymieniamy sprzęt elektroniczny, ile wody wlewamy do wanny, gdzie i jakie robimy zakupy, co kładziemy na talerz.

Zero Waste 2

Warto więc podążać w kierunku lokalności, wspierać odpowiedzialne społecznie firmy, kreować modę na drugi obieg, doceniać niesztampowe ekologiczne rozwiązania i zaskakującą metamorfozę z pozoru niepotrzebnych śmieci. Nam i środowisku opłaca się sięganie po sezonowe produkty, wykorzystywanie ich bez resztek, życie w rytmie natury.
Indywidualne działania potrafią mieć potężną siłę. To właśnie nimi jesteśmy w stanie zmniejszyć swój ślad węglowy nawet o 2 tony. To sporo, więc nie dajmy sobie odebrać poczucia sprawczości, bo mamy wpływ na to, co się dzieje wokół. I nawet małymi gestami, inspirowaniem innych, możemy zmieniać rzeczywistość i troszczyć się o środowisko.

Cykl felietonów „Be a part of” został zainicjowany przez Volvo Firma Karlik z troski o drugiego człowieka i naturę, by inspirować do pozytywnych zmian w naszym życiu. Do projektu zapraszani są eksperci i osoby zaprzyjaźnione z Firmą Karlik, które dzielą się własnymi doświadczeniami, świadomie poszukują życiowej równowagi, przestrzeni dookoła i w głowie, chcą być blisko natury i blisko siebie. Z uważnością na drugiego człowieka i otaczający świat zapraszamy do obserwowania bloga Made by Karlik.


Be a part of our story! Więcej o nas: madebykarlik.pl

REKLAMA
REKLAMA
Be a pART of... Zero Waste|Sylwia Majcher
REKLAMA
REKLAMA

Sprzątanie z intencją

Artykuł przeczytasz w: 4 min.

Kilka tygodni temu moja przyjaciółka z Warszawy wybrała się na masaż. Dzień wcześniej otrzymała wiadomość z instrukcjami, jak przygotować się do zabiegu. „Ważne, żeby nie być z pustym żołądkiem. Zachęcam do założenia wygodnego stroju. Zachęcam do przyjścia z konkretną intencją. Płatność gotówką”.

Do niedawna moim pierwszym skojarzeniem z hasłem intencja były ogłoszenia duszpasterskie z listą mszy dedykowanych zmarłym. Ten nowoczesny, egzotyczno-ezoteryczny kontekst dla intencji objawił mi się dopiero w czasie pandemii. Uwięziona w mieszkaniu, z zapałem eksplorowałam youtube’owe filmiki z ćwiczeniami jogi. „Moving with intention”, „set your intention for the day” – moja wirtualna amerykańska instruktorka Adriene nienachalnie zachęcała do wplatania duchowego pierwiastka do wygibasów na macie. Zdarzyło mi się przewrócić oczami na te sugestie. Ale bywało, że poddawałam się poleceniu i naprędce formułowałam myśl o dobrym samopoczuciu czy uwolnieniu od trosk.

Kolejna anegdota z intencją w tle to także dar od przyjaciółki od masażu (płatność gotówką!). Relacjonowała mi sylwestrowy wyjazd z grupą znajomych: chata na wsi, spacery, relaks. Gwoździem programu była noworoczna „ceremonia kakao”. Uroczyście spożyli gorący napój z peruwiańskich nasion, oczywiście, z intencją! Myślałam, że to ezo-wymysł rodem z Instagrama. Jakaż ze mnie ignorantka – kakaowy rytuał to pradawna tradycja Majów i Azteków. Starożytny obrządek wskrzesili przerażeni światowymi kryzysami, osaczeni chaosem codzienności i przytłoczeni nadmiarem niepotrzebnych rzeczy współcześni. W kubku kakao szukają drogi do harmonii i realizacji trudnych do wysłowienia pragnień.

Z intencją można zapalić świeczkę, zasadzić roślinę, przebiec maraton. Mnie zdarza się sprzątać z intencją – tak bardzo nienawidzę odkurzać i szorować, że czasem muszę owinąć przykre obowiązki we wzniosłą otoczkę amatorskich filozofii. Wyobrażam sobie wieczorny prysznic w lśniącej kabinie albo poranek, kiedy otwieram uporządkowaną szafę i z łatwością kompletuję stylizację do biura. 

Wpisuję hasło „z intencją” do wyszukiwarki na G. Wirtualne półki internetowych księgarni uginają się pod ciężarem pozycji na temat „świadomej manifestacji wymarzonego życia”. Medytacje z intencją. Palo santo z intencją. Gong z intencją – kuty na zamówienie przy dźwiękach mantr przez wytwórcę gongów planetarnych. Wysokiej jakości polska odzież z intencją. Świece intencyjne – mały zestaw z intencją na miłość – 75 złotych. Moje ulubione: bransoletka z intencją Równowaga – Ochrona – Działanie. Instrukcja obsługi: „Bransoletkę zawiązujemy na siedem węzłów, jednocześnie myślimy o naszej intencji – nosimy dopóki sama nie spadnie – to znak, że intencja się wypełniła, a wzmocnienie nie jest już nam potrzebne”. Życie z intencją stało się chodliwym towarem, ochoczo monetyzowanym przez przedsiębiorczych coachów, trenerów, influencerów i samozwańczych duchowych przewodników. Płatność gotówką, przelewem, blikiem. Na YouTube setki filmików o pracy z intencją. Miliony wyświetleń. Tysiące komentarzy. Mój wewnętrzny cynik na chwilę milknie, kiedy czytam szczere wyznania subskrybentek o tym, jak motywacyjne porady pomogły im w zmianie pracy czy zakończeniu nieszczęśliwego związku. 

Jutro sobota. Dzień sprzątania. Czas obmyślić intencję, która zmotywuje mnie do pucowania łazienki. 

Z dedykacją dla Wojni

REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Hanka

Artykuł przeczytasz w: 7 min.
Hanka Ordonówna|Hanka Ordonówna|Hanka Ordonówna|Hanka Ordonówna|Hanka Ordonówna|Hanka Ordonówna|Hanka Ordonówna|Hanka Ordonówna|Hanka Ordonówna

Jedzie dorożką w blasku ulicznych latarni, aby stanąć na scenie, znów usłyszeć oklaski, nawoływania swego imienia, widzieć szalejące spojrzenia mężczyzn i zazdrosne miny kobiet. Jeszcze ostatnie poprawki makijażu w garderobie, podciąganie pończoch, halki, zapinanie gorsetu, zmiana trzewików na lakierki. Kurtyna w górę. I wychodzi ona, z jednej strony kobieta silna, a z drugiej bezbronna i delikatna. Taką stworzył ją Fryderyk Járosy, zakochany w niej bez pamięci od pierwszego wejrzenia.

Miała cudowne kapelusze, ekstrawaganckie jak na owe czasy nakrycia głowy, ozdobione piórami, cekinami, błyszczące, rzucające się w oczy. Jedwabne chusty zasłaniające włosy, elegancko wiązane na szyi. Któż by pomyślał, że córka kolejarza Pietruszyńskiego, mała, chuda o szerokich ramionach, tancereczka z baletu, zajdzie tak wysoko, osiągnie ogólnopolską karierę, zrobi europejskie tournée, zdobędzie rozgłos za Oceanem. – Miała uśmiech, który unosił jej kąciki oczu do góry i tym uśmiechem czarowała wszystkich dookoła. Kochali się w niej nie tylko mężczyźni, ale także kobiety. Emanowała seksem, była wcieleniem namiętności i miłości. I tą miłość dało się czuć ze sceny – wspominał Jerzy Waldorff.

Hanka Ordonówna
Hanka Ordonowna – grudzień 1925 ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego

– Gdyby jej językiem ojczystym był francuski, zawojowałaby cały świat – napisał dziennikarz „Le Figaro” podczas pierwszego jej pobytu w Paryżu. Po koncercie w berlińskim Winter Garten odnotowano „czarująca polska pieśniarka zabłysła szczerym talentem”. – Po raz pierwszy zrozumiałem, że Yvette Guilbert ma dziedziczkę. Ta Polka o blond włosach jest największą artystką sceny naszych czasów. Zdobyła sobie Wiedeń! – napisał prezes PEN Clubu.
Jest modna, podziwiana, publiczność za nią szaleje. Reklamuje sprzęt do tenisa, luksusowe samochody, na których masce pozuje do zdjęć; ponadto awangardowy zabieg kosmetyczny – parafineum oraz luksusowe zegarki OMEGA. Teksty piszą dla niej najlepsi: Julian Tuwim, Marian Hemar, Henryk Wars. Portretuje ją sam Wojciech Weiss. Autorem słów piosenki o uliczce w Barcelonie jest tajemniczy M.T. – później okaże się, że to hrabia Michał Tyszkiewicz, do szaleństwa w niej zakochany. Jego wielkie uczucie znajduje szczęśliwy finał dnia 26 marca 1931 roku. Ach, ten marcowy wiosenny czas… kobiecy, pełen uczuć i życiowych zwrotów akcji… Podróż poślubna trwająca kilka tygodni i obejmująca słoneczną Italię, a następnie głośny romans artystki z Juliuszem Osterwą, polskim aktorem i reżyserem teatralnym. A jeszcze później, gdy w wielkiej rewii startującej w sylwestra 1935/36 występuje wraz z Igo Symem, znów dokonują się zmiany miłosne. Stają się nierozłączni i na scenie, i w życiu prywatnym… do czasu, gdy luby okaże się szpiegiem niemieckim i zginie z rąk Armii Krajowej.

Hanka Ordonówna
Hanka Ordonówna, Igo Sym (z prawej) i Leon Boruński na łódzkiej ulicyFoto: NAC/Koncern Ilustrowany Kurier Codzienny – Archiwum Ilustracji

Piszą o niej wszystkie światowe gazety, rozgłos sięga za Ocean. W maju 1938 roku otrzymuje zaproszenie na występy do Polonii amerykańskiej. Statek Batory przewozi artystę wielkiego formatu, która ku uciesze załogi wykonuje „Pierwszy znak, gdy serce drgnie, / Ledwo drgnie, a już się wie, / Że to właśnie ten, tylko ten”. Nawet oficerowie „biją się” o jej względy. Jest duszą towarzystwa, uśmiechniętą i życzliwą. Koncertuje dla rodaków w Nowym Jorku, Filadelfii, Baltimore, Pittsburghu, Chicago, Detroit i w paru innych amerykańskich miastach. Polonię zdobyła szturmem.
Śpiewa dla polskich żołnierzy w czasach wojny bolszewickiej, a potem w latach II wojny światowej, dodając im otuchy i pozwalając na chwilę zapomnienia… Wybrzmiewają z jej ust „Rozkwitają pąki białych róż”, „Ułani, ułani…” etc. Aresztowana przez esesmanów, uwięziona na Pawiaku, oswobodzona dzięki staraniom swego męża hrabiego Tyszkiewicza. Znajduje schronienie w Wilnie w Teatrze Dramatycznym, gdzie ubrana na czarno śpiewała o polskich lotnikach. – Była niezwykła w swoich piosenkach. Nie zachowywała się w stosunku do nas jak wielka gwiazda, była po prostu koleżanką, bardzo bezpośrednią, serdeczną, pełną temperamentu i fantazji, kochała życie – wspominała Danuta Szaflarska.

Hanka Ordonówna
fot. NAC

Ponownie aresztowana – w związku z aneksją Litwy przez ZSRR – zostaje wywieziona do Uzbekistanu, do łagru. Później nie bacząc na swoje nadwątlone zdrowie, opiekuje się setką dzieci, sierotami. Jako kierowniczka sierocińca organizuje transport dla polskich dzieci do Indii. Jest bardzo troskliwa i opiekuńcza, chodzi z dziećmi w Bombaju nad morze, śpiewa piosenki, umila i poświęca im czas… pomimo swojej choroby. Z Indii mąż zabiera ją do Teheranu, potem Palestyny, Jerozolimy, daje ponad 30 koncertów dla stacjonujących polskich oddziałów. Ostatnim jej kierunkiem podróży z mężem jest Liban, Bejrut. Po euforii końca wojny przychodzi jednak smutek – te emocje zaczyna przelewać na płótno. Maluje, pisze książkę „Tułacze dzieci”. Odchodzi, zostawiając świat ze swoimi melodiami…

Hanka Ordonówna
fot. NAC


Przez szklany ekran nadal uwodzi i kokietuje… Otula się muślinami, jedwabiami, lubi kosztowności, biżuterię i kwiaty, pęki kwiatów… Etole, futra, pióra…
Jako dziecko, a potem podlotek w każdą niedzielę niecierpliwie czekałam aż włączymy starego Rubina i na ekranie zagości ona… Zaśpiewa swoje przejmujące trele, a potem zniżając głos, wybrzmi namiętnie „Miłość Ci wszystko wybaczy” lub „Na pierwszy znak.” Zatopiona w fotelu przyglądałam się występom, koncertom, filmom „W starym kinie”. Patrzyłam z największym zaciekawieniem na nią, jej płynne ruchy, powabne wejścia na scenę, słuchałam i nuciłam pod nosem.
Uwielbiam ten klimat dawnych lat. Podziwiam jej wielki talent, odwagę, determinację, główną rolę w filmie „Szpieg w masce” w reżyserii Mieczysława Krawicza, która przyniosła jej ogromny sukces. Ten szlagier napisali dla niej Julian Tuwim i Henryk Wars:

Gdy pokochasz tak mocno jak ja,
Tak tkliwie, żarliwie, tak wiesz,
Do ostatka, do szału, do dna,
To zdradzaj mnie wtedy i grzesz.
Bo miłość Ci wszystko wybaczy,
Smutek zamieni Ci w śmiech.
Miłość tak pięknie tłumaczy:
Zdradę i kłamstwo i grzech.

Francja miała swoją Édith Piaf, paryskiego wróbelka, Niemcy – Marlene Dietrich, Ameryka – Marilyn Monroe, a my w Polsce… jedyną, niepowtarzalną, czarującą i zadziorną, rozkochującą w sobie mężczyzn, Hankę Ordonównę.

W dzień kobiecego święta z naręczem kwiatów, słońcem w duszy i uśmiechem na twarzy wychodzę do wszystkich kobiet. Kochajmy i czujmy się kochane!

REKLAMA
REKLAMA
Hanka Ordonówna|Hanka Ordonówna|Hanka Ordonówna|Hanka Ordonówna|Hanka Ordonówna|Hanka Ordonówna|Hanka Ordonówna|Hanka Ordonówna|Hanka Ordonówna
REKLAMA
REKLAMA

Pozostać sobą w szczęśliwym związku

Artykuł przeczytasz w: 4 min.
Miłość w Poznaniu|The couple's dispute.

Wielu z nas marzy o udanym, spełnionym związku, który będzie miłością, aż po grób, a najlepiej wieczną. Pytanie, czy odpowiednio podchodzimy do spojrzenia na taką relację i czy nasze oczekiwania są realne. Mnie bardzo bliska jest teoria, o której chciałabym Wam dzisiaj opowiedzieć. Wierzę w jej skuteczność, ponieważ bierze ona pod uwagę człowieka jako jednostkę.
Każdy z nas jest jedyny w swoim rodzaju, jest indywidualnością, ma szczególne pragnienia, granice i możliwości. Podejście, o którym wspomniałam, to koncepcja psychologa i terapeuty Davida Schnarcha, który w swojej pracy skupiał się na związkach międzyludzkich i psychologii seksualnej. Polega ono na tak zwanym różnicowaniu, które zakłada, że trudne sytuacje w związku mogą prowadzić do wzrostu i rozwoju osobistego. Różnicowanie jest procesem, w którym każda osoba w związku zachowuje swoją autonomię i tożsamość, jednocześnie tworząc związek na miarę własnych potrzeb. Różnicowanie jest procesem nieuniknionym, by osiągać szczęście relacyjne i seksualne. Prowadzi do zmiany myślenia o związku i sobie samym. Kiedy w związku pojawiają się trudne sytuacje, jak na przykład niezgodności w podejściu do seksualności i seksu, konflikty, różne punkty widzenia, cele czy potrzeby oznacza to, że związek podlega rozwojowi. Dlatego nie powinniśmy unikać niezgodności w jakichkolwiek aspektach życia związku, ale pochylić się nad tym, czego nie widzimy lub nie rozumiemy. Dzięki temu rozkwita również nasza inteligencja emocjonalna, empatia, umiejętność pracy zespołowej, osiąganie kompromisów etc.


Większość z nas rozumie dobry związek jako relację współzależności osób, które w nim pozostają. Mamy żyć w pełnej symbiozie, uznając związek i drugą osobę (w przypadku monogamii) jako jedyne i słuszne towarzystwo. Prowadzi to niestety często do utraty tożsamości nas, czyli jednostek, co powoduje frustrację, stagnację lub nudę. Pojawiają się zakazy, nakazy, zazdrość, zaborczość, oplatanie drugiej osoby jak bluszczem, co po czasie powoduje brak dostępu powietrza i powolną, nieuchronną śmierć – związku lub jednostki. Jeśli chcemy tego uniknąć, powinniśmy jako partnerzy w związku być bardziej samoświadomi, odkrywać swoje potrzeby i cele i na nich się skupić, a także wspierać te same aspekty u partnera. Niech odmienność naszych partnerów będzie tym, co nas kręci i ciekawi.
Oznacza to tworzenie związku współNIEzależnego. Jesteśmy w nim razem, umacniając się w pozostawaniu sobą w zmieniających się warunkach życia. Dla mnie taki związek to miejsce, w którym każdy ma swój własny styl życia, rozwija swoje pasje, zainteresowania i cele. Wzrasta i transformuje się, poznając i przebywając z różnymi ludźmi spoza związku. Tylko w ten sposób można żyć w harmonijnej relacji, utrzymując swoją indywidualność.
Co możemy zrobić, żeby zachodził proces różnicowania w naszym związku, a jednocześnie, żeby ten związek był stabilny, dawał poczucie bezpieczeństwa i radości? Proponuję partnerom podjąć próbę zrozumienia siebie nawzajem. Obejmuje to posługiwanie się otwartą komunikacją i szacunkiem do życzeń drugiej osoby. Jest to możliwe również w długoletnich związkach. Potrzeba wtedy większego zaangażowania, czasami pomocy specjalisty, ale z mojego gabinetowego doświadczenia wynika, że jeśli są prawdziwe i szczere chęci, to ten proces jest możliwy i realny.
Różnicowanie pomaga nam – pozostając w związku – jednocześnie nie rezygnować z siebie, co może wyjść każdej stronie tylko na dobre, także polecam!
Wasza Magda

REKLAMA
REKLAMA
Miłość w Poznaniu|The couple's dispute.
REKLAMA
REKLAMA

Libido – nasz gaz i hamulec seksualny

Artykuł przeczytasz w: 4 min.
Magdalena Świderska

„Mam zerowe libido”, „moje libido szaleje, nie mogę tego opanować!” –to tylko dwie z wielu podobnych wypowiedzi moich klientów dotyczące popędu seksualnego.
Chcąc zająć się tym tematem, musimy zdać sobie sprawę, czym jest libido i co ma na nie wpływ. Popęd seksualny to niezwykle złożony proces i może Was zaskoczyć mnogość czynników, na które nie zwracamy na co dzień uwagi, a które mogą kształtować nasz poziom libido. Dlatego polecam zrobić przegląd sytuacji.
To, czy mamy ochotę na seks czy nie jest zależne od stanu naszej gospodarki hormonalnej. Kiedy czujemy, że nasza potrzeba seksualna budzi się zbyt rzadko lub jest zbyt nasilona należy przyjrzeć się poziomom hormonów. Niektóre wahania są naturalne, np.: u kobiet w cyklu miesięcznym, a u wszystkich płci nawet w ciągu doby. Te zmiany sami zauważamy i zazwyczaj nie budzą one niepokoju. Jeśli spadek lub zbyt nasilone libido utrzymuje się na tyle długo, że zaczyna nas ten fakt niepokoić, wówczas warto udać się do lekarza, który skieruje na odpowiednie badania hormonalne. I tu na przykład zbyt wysoki poziom testosteronu będzie skutkował nadmiernym popędem seksualnym, a nieprawidłowe poziomy hormonów tarczycy mogą powodować jego obniżenie. Zależności między hormonami, a tym czy nam się chce, czy nie jest całkiem sporo, więc dobrze się nad tym aspektem pochylić. Jeśli okaże się, że hormony są w normie musimy wejść w temat głębiej.
Warto zaznaczyć, że ochota na seks to rezultat oddziaływania czynników zdrowotnych (fizycznych i psychicznych), środowiskowych, społecznych i kulturowych.
Dlatego przyjrzyjcie się swojemu stanowi zdrowia, przyjmowanym lekom, stanowi psychicznemu. Sprawdźcie, czy macie odpowiednią ilość i jakość snu, aktywności fizycznej, dobrą dietę oraz jaki poziom stresu towarzyszy Wam w życiu codziennym. Zastanówcie się, jakie są Wasze przekonania dotyczące seksu i seksualności, czy macie poczucie bezpieczeństwa w seksie (czasami np.: z powodu lęku o niechcianą ciążę lub tego, że ktoś nagle wejdzie do pokoju, w którym uprawiamy seks, ochota spada diametralnie), jaki macie stosunek do swojego ciała (jeśli go nie akceptujecie, nie kochacie, trudno mówić o chęci na pełnowartościowy seks), czy akceptujecie w pełni swoją seksualność oraz jaki jest poziom satysfakcji z seksu, który dotąd przeżyliście (doświadczenia często kształtują naszą przyszłość).
Mówiąc o libido, nie mogę nie wspomnieć o tym, jak psychologiczne odpowiedzi wpływają na nasze reakcje seksualne. I tu pojawiają się dwa wrodzone, działające cały czas i jednocześnie systemy naszegoukładu nerwowego. Gaz i hamulec – system pobudzenia i hamowania seksualnego. Gaz włącza radar i wychwytuje wszelkie bodźce, które pobudzają nas seksualnie. Węszy za nimi jak pies za kiełbasą. Szuka pretekstu do akcji. Kiedy znajdzie na swojej drodze jakiś smakowity kąsek, jesteśmy wstępnie przygotowani do rozpoczęcia cyklu reakcji seksualnej. Ale… Gaz ma silnego i wymagającego konkurenta – hamulec. W swoim teamie hamulec ma dwóch agentów od zadań specjalnych. Jeden z nich wyszukuje wszelkie negatywne konsekwencje odbycia aktu seksualnego, jak na przykład niechcianej ciąży, potencjalnych chorób przenoszonych drogą płciową, opinii społecznych, dogmatów religijnych, myśli o tym, co ludzie powiedzą etc. Drugiagent hamulca jest czuły na nasze osobistestrachy, np.: lęk przed porażką, że nie uzyskam prawidłowej erekcji, że nie osiągnę orgazmu itp.
Żeby wybrać się w ekscytującą podróż seksualną, musimy puścić hamulec i nacisnąć gaz. Jeśli mamy prawidłowo wrażliwy gaz i średnio wyczulony hamulec, to nasze libido jest na zadowalającym poziomie. Jeśli gaz jest nadwrażliwy, a hamulec uszkodzony, wtedy mamy do czynienia z nadmiernie rozbuchanym libido. Jeśli natomiast jest odwrotnie: hamulce są jak żyleta, a z gazem trzeba wybrać się do mechanika, wtedy libido jest niskie i ochoty na seks brakuje.
Kiedy rodzimy się z gazem i hamulcem, mają one ustawienia fabryczne. To najczęściej doświadczenia życiowe, również niezwiązane z seksem, nakładają się na te ustawienia i zmieniają działanie obu systemów.
Mając tę wiedzę, można sobie odpowiedzieć na pytanie o naturę problemu seksualnego. Czasami wystarczy refleksja, a czasami bardzo dokładny przegląd z pomocą specjalisty. W każdym razie na niskie lub zbyt wysokie libido są sposoby, bo w znakomitej większości przypadków istnieje przyczyna, z którą można się rozprawić.
Czy warto? Tak! Bo potrzeba seksualna, to jedna z fundamentalnych, fizjologicznych potrzeb człowieka.

Szczęśliwego, świadomego Nowego Roku pełnego pięknych seksualnych doznań i przyjemności.

Wasza Magda

REKLAMA
REKLAMA
Magdalena Świderska
REKLAMA
REKLAMA

Namaste

Artykuł przeczytasz w: 4 min.
Marta Kabsch

W każdy środowy wieczór odbywam heroiczną walkę z moim wewnętrznym leniem, wsiadam do samochodu i jadę do pobliskiego miasteczka na jogę. Coraz gorzej szło mi mobilizowanie się do ćwiczeń w domu. Uznałam, że potrzebuję ekonomicznej motywacji w postaci opłaconego z góry miesięcznego karnetu. Działa – raz w tygodniu (mało, wiem!) układam się na macie, oddycham, rozciągam, a na koniec, zgodnie ze wskazówkami instruktorki, dziękuję swojemu ciału za współpracę i sobie za to, że znalazłam czas na aktywny relaks. Z myślą o moich zgnębionych siedzącą pracą plecach, wybrałam zajęcia z jogi kręgosłupa. Chociaż nie znam trzydziestoparolatków, którzy nie narzekają na bóle w lędźwiach, jestem najmłodszą uczestniczką środowych sesji. Nie umiem w small-talki, jestem raczej nieśmiała, więc zwykle tylko przysłuchuję się rozmowom kobiet. Z informacji wydobytych z podsłuchanych pogaduszek zaczęłam konstruować w głowie „portrety” każdej z nich – wiek dzieci, liczbę wnucząt, zawody.

Nasza joginka, po wstępnej serii oddechowych ćwiczeń i śpiewaniu „oooom”, każe nam „masować kolanka, żeby dodać sobie energii”. W tym czasie pyta każdego (a raczej każdą – panowie są tu rzadkością), „czego potrzeba”. Prawy bark. Ramiona. Dół pleców. Piersiowy. Wszystko. Jeśli „wszystko” powtórzy się w kółeczku masujących kolanka kobiet 3-4 razy, prowadząca patrzy na nas poważnie i stwierdza z troską: „wy jesteście przemęczone”. Z krótkich rozmów przed i po zajęciach wynika, że każda z pań pracuje, dba o dom, wozi dzieci do szkoły, na sporty, angielski, pianino albo pomaga w opiece nad wnukami. Większość ma ładne fryzury i manicure, więc jeszcze potrafią zagiąć czasoprzestrzeń na tyle, że regularnie pielęgnują wygląd. Do salki wpadają często zziajane, ale rzadko opuszczają środowe sesje. Nietrudno zgadnąć, jak ważne jest dla nich te 1,5 godziny relaksu i skupienia na sobie. Po litanii narzekań na bóle pleców, spięte szyje, bezsenność i skurcze, prowadząca zwykle wygłasza krótkie „kazanie”. Jeśli zadbacie o siebie, będziecie lepiej dbać o innych. Wypoczęta mama to lepsza mama. Zastanówcie się, czyje ciężary nosicie i zrzućcie je natychmiast. Kobiety słuchają, masują kolanka i kiwają głowami z aprobatą. Tydzień później wracają tak samo wykończone i obolałe.

Sesje jogi kręgosłupa zamyka mini-koncert gongów. Słuchamy głębokich, kojących dźwięków na leżąco, z zamkniętymi oczami, przy zgaszonym świetle, zawinięte w kocyki. Miarowe oddechy, czasem – ciche pochrapywanie. To któraś z dziewczyn zapadła w drzemkę. Po tym błogim relaksie, instruktorka serwuje nam napar z hibiskusa. Częstuje orzeszkami, kandyzowanym imbirem i suszonymi figami. Kobiety, nadal opatulone kocami, powoli gryzą przekąski i sączą gorącą herbatę. Niektóre rozmawiają. Któraś pyta o polecenie fachowca w okolicy. Inna opowiada, gdzie tanio kupić kolagen. Nie spieszy im się do wyjścia.

Czytałam ostatnio ciekawy wywiad z psycholożką. Opowiadała o kobietach przychodzących do niej na terapię. Sugestie, że potrzebują więcej odpoczynku i czasu dla siebie, zbywają prychnięciem albo nerwowym śmiechem. Tłumaczą się: co miesiąc chodzę na masaż. Raz na dwa lata jadę na wczasy do Azji. Na tym tle moje jogowe towarzyszki, uczęszczające na środowe sesje jogi, zawyżają statystyki dotyczące self-care. Myślę o nich jako o hinduskich wielorękich boginiach (o dłoniach z perfekcyjnym manicurem). Silne, sprawcze, wszechmocne. Tylko ból w lędźwiach, barku, szyi (niepotrzebne skreślić) przypomina o człowieczeństwie. 1,5 godziny na macie musi wystarczyć, żeby zebrać energię na kolejny, pracowity tydzień. No to masujemy kolanka.

REKLAMA
REKLAMA
Marta Kabsch
REKLAMA
REKLAMA

Niewidzialna więź

Artykuł przeczytasz w: 4 min.
Magda Ciesielska

Miał piękne jasnoniebieskie oczy, włosy sztywne i gęste. Ta sama fryzura od lat, jak na zdjęciach zrobionych w kolorze sepi czy czarno-białych ujęciach, na których prezentuje się w mundurze i wypastowanych oficerkach lub w koszuli z zadziornie postawionym kołnierzem przy własnym wymarzonym 1950 Plymouth Chrysler Deluxe.Wraz z upływem lat kolor włosów zmienił się na czysty biały śnieg, a na nosie zagościły grube szkła okularów.
Wymagał i miał swoje zasady, był typem choleryka, ale umiał zjednywać sobie ludzi. Przyciągał ich do siebie swoim poczuciem humoru, pomocną dłonią, otwartością, zabawnym usposobieniem. Lubił gości, więc dom tętnił rozmowami, śmiechem, nie potrzeba było konkretnej uroczystości czy święta, aby na kanapach i na krzesłach zasiadali członkowie bliższej czy dalszej rodziny, krewniacy, przyjaciele, znajomi. Suto zastawiony stół, wedle staropolskiego zwyczaju, serwowanie własnych wyrobów i oczywiście koniaczek na trawienie – wszystkim koordynował i zarządzał, miał już taką naturę. Organizował bryczki, kuligi, wyścigi, wypady nad pobliskie jeziora.
W swoim gabinecie w wielkiej szufladzie zawsze przechowywał karton z waflami Teatralnymi, słodkim wyrobem Fabryki Cukierniczej Kopernik. I tymi łakociami częstował wnuki umorusane czekoladową polewą, zwoływał je na taki antrakt z podwórka czy z przydomowego parku. Na koniec roku szkolnego oglądał świadectwa wnucząt, nie szczędził pochwał i „kieszonkowego” w nagrodę za dobre wyniki w nauce, ale z przekorą – której mu w życiu nie brakowało – najbardziej cenił świadectwa bez czerwonego paska, te z gorszym zachowaniem i przeglądając takie, miał przy nich ogromny ubaw. Upodobał sobie jeden mebel – szeroki fotel, w kolorze głębokiego szmaragdu, z potężnym oparciem, w stylu vintage. Gdy tylko zajmował swoje miejsce, zapraszał pociechy, które jak ptaszki na gałęzi zasiadały na oparciach, zagłówku fotela i wówczas mebel zamieniał się w wielki stary dąb, a Dziadek wyglądał jak puchacz śnieżny z przyboczną zgrają ćwierkających gili, sikorek, pliszek i jemiołuszek.
Każdy ma swoje przyzwyczajenia i rytuały dnia codziennego, On miał swoje również. Doglądał „obejście” wczesnym rankiem, ok. 5 rano zaglądał do stajni, do swoich ukochanych wierzchowców i klaczy, dokarmiał psy, wydawał polecenia i harmonogramy prac. W kieszeni zawsze chował chusteczki, na wypadek gdyby popłakał się ze śmiechu – a takich momentów było nad wyraz dużo, gdy opowiadał zasłyszaną historię, gdy ubarwiał czyjąś opowieść lub aby komuś zrobić na przekór dodawał szczyptę pikanterii i sam śmiał się ze swoich pomysłów. Lub gdy oglądał Charliego Chaplina, amerykańskie komedie z Flipem i Flapem. Łzy płynęły też ze wzruszenia, gdy tylko usłyszał Mazurka Dąbrowskiego czy oglądał musztrę wojskową. Do wyprasowanych rzeczy, a tym bardziej chusteczek przywiązywał wielką uwagę. Chusteczki papierowe? Ależ nie. Musiały być dedykowane: męskie, w kratkę, z emblematem, z haftem itd. Uwielbiał jeść, delektować się potrawami, kosztować różnorodne smaki, rozpływał się w opisach wędzonego boczku, smażonego pstrąga, „porządnego” rosołu.
I choć minęły już trzy dekady odkąd Go z nami nie ma, pamiętam wciąż jego grube szkła okularów, ciemnozielony blezer, który chętnie zakładał, brązową laseczkę, którą się podpierał, kałamarz z granatowym atramentem na jego biurku, a przede wszystkim szczery uśmiech. Wiele obrazów noszę z czułością w pamięci.
W każdy Dzień Dziadka jeszcze intensywniej myślę o Nim. Ciepło i z łezką rozrzewnienia. Brakuje mi nawet tych wszystkich chusteczek do prasowania, na okrągłym stoliku w sypialni. A 13 lutego w dzień Jego „odejścia” przypominam sobie wartościowe chwile z Nim spędzone i wiem, że teraz tam daleko… rozśmiesza wszystkich swoimi dowcipami.

REKLAMA
REKLAMA
Magda Ciesielska
REKLAMA
REKLAMA

Be a part of… community

Artykuł przeczytasz w: 3 min.
Agata Wittchen Barełkowska

Jako ludzie jesteśmy stworzeni do budowania więzi. Co prawda w dzisiejszych czasach możemy żyć i zaspokajać swoje potrzeby indywidualnie, jak nigdy dotąd. Jednak wciąż większość z nas stara się być częścią większej całości i realizować się we wspólnocie.

Angielskie słowo community oznacza społeczność, wspólnotę. Jesteśmy na co dzień częścią różnych wspólnot. Jedne dają nam poczucie sensu i spełnienia, drugie przynależności i bliskości. Jeszcze inne pomagają dokonywać nowychodkryć i realizować marzenia.

Jako badaczka i trenerka komunikacji mamprzywilej obserwować rozwój wielu zespołów. Pracując nad dobrą komunikacją, pomagam nazwać procesy, zidentyfikować trudności, postawićschematy pod znakiem zapytania. Widzę prawdziwe emocje i pokazuję, jak działają słowa. Wszystko po to, aby firma mogła wprowadzić zmiany i funkcjonować z uwagą na człowieka.
Z satysfakcją obserwuję, jak odkrywane sąnowe modele zarządzania, w których pojęcie wspólnotyodgrywa ważną rolę. Cieszy mnie, że wiele z nich inicjują kobiety – świadomie stawiające na wartości związane ze współtworzeniem, proponujące nowy typ zaangażowania.

Dla wielu z nich siłą do wprowadzania zmian w społecznościach biznesowych jest oparcie we wspólnocie najbliższych. Czasami są to krewni, a czasami „rodzina z wyboru”.Coraz częściej odnajdujemy miłość, akceptację, siłę i dobrostan w takich właśnie społecznościach, opartych na wzajemności, rozumieniu potrzeb i chęci wspólnego doznawania świata.

Z tej ostatniej powstają też społeczności związane z pasją – grupy ludzi współdzielących jakąś namiętność: do rajdów samochodowych, chodzenia po górach, zdrowego odżywiania i świadomego stylu życia czy pływania na wstrzymanym oddechu. Spotykamy się w nich często tylko na chwilę – na treningu lub okolicznościowym wydarzeniu. A jednak więź wynikająca ze wspólnych osiągnięć, wzajemnego motywowania się, czy wspierania w chwilach słabości jest naprawdę silna.

Każda z tych wspólnot uświadamia nam, że dobrze jest być częścią większej całości. Jak w biżuterii – pojedyncze ogniwa są cenne, ale dopiero właściwa kompozycja pozwala zobaczyć i docenić pięknowszystkich poszczególnych elementów.

Cykl felietonów „Be a part of” został zainicjowany przez Volvo Firma Karlik z troski o drugiego człowieka i naturę, by inspirować do pozytywnych zmian w naszym życiu.
Do projektu zapraszani są eksperci i osoby zaprzyjaźnione z Firmą Karlik, które dzielą się własnymi doświadczeniami, świadomie poszukują życiowej równowagi, przestrzeni dookoła i w głowie,chcąbyć blisko natury i blisko siebie.
Z uważnością na drugiego człowieka i otaczający świat zapraszamy do obserwowania bloga Made by Karlik.

Be a part of our story! Więcej o nas: madebykarlik.pl

REKLAMA
REKLAMA
Agata Wittchen Barełkowska
REKLAMA
REKLAMA

Jestem naprawdę on tour. Bycie w drodze to moja pasja

Artykuł przeczytasz w: 3 min.
Aneta Barczyk|Aneta Barczyk|Aneta Barczyk

Był rok 2015, luty, kiedy po raz pierwszy pokonałam dystans 50 km, aby dotrzeć do miejsca docelowego– Gródka nad Dunajcem. Minęło 7 lat, a ja nadal przemierzam tę samą odległość z domu do pracy i trudno mi sobie wyobrazić, że mogłoby być inaczej. Jestem od zawsze on tour, zakochana w podróżach, realizuję swoje pasje i marzenia. Po wielu latach nadal uwielbiam ten czas spędzony sam na sam ze sobą w samochodzie. Dzięki temu wysłuchałam niezliczonej ilości audiobooków, podcastów. Za mną setki godzin słuchania ulubionej muzyki. Staram się każdą minutę w aucie maksymalnie wykorzystać:na przemyślenie ważnych spraw, na rozmowy z bliskimi, umówienie wizyty u lekarza, ale też na zaplanowanie popołudniowych zakupów.
W Heron Live Hotel, gdzie pracuję jako manager Recepcji i Live SPA, codziennie witam gości, którzy docierają do nas po dłuższej lub krótszej podróży. Cieszy mnie to, lubię z nimi rozmawiać, jestem ciekawa ich wrażeń. Podróżnik podróżnika rozumie.
Kiedy po raz pierwszy zetknęłam się z projektem #byckobietaontour pomyślałam, że to hasło pasuje do mnie idealnie, bo moje życie to ciągła droga: do spełniania swoich marzeń, realizacji planów zawodowych, droga do odkrywania samej siebie.Dla mnie to hasło oznacza też odwagę, a tej mi w życiu nie brakowało. Na przekór wszystkim wybrałam studia w Kielcach, kiedy inni wybrali piękny Kraków. Podczas wyjazdów studenckich pracowałam w Grecji, Turcji, Anglii, we Włoszech. Przeżyłam też wiele przeprowadzek, bo moim rodzicom również odwagi nie brakowało, aby ryzykować i szukać lepszego miejsca na świecie.
Projekt #byckobietaontour to dla mnie przede wszystkim droga do poznania kobiet, z jednej strony bardzo podobnych do mnie, ale z drugiej też tych zupełnie ode mnie różnych i tym bardziej mnie fascynujących. Każda nowo poznana osoba na mojej drodze to nowa historia. Uwielbiam za to ten projekt.Kocham go też za podróżowanie, dzięki któremu na mojej drodze pojawiają się niezwykli ludzie, ciekawi świata, pełni pasji i pozytywnie nastawieni do świata.
Ryszard Kapuściński kiedyś napisał „wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie nieuleczalnej”. Mnie ona też dotknęła. Co roku, wiosną,z mężem i synami wyruszamy do ukochanych Włoch. Uwielbiamy tam spędzać czas, nie tylko ze względu na pyszną kuchnię, ale też z powodu włoskiej radości życia. Poza tym jesteśmy oczarowani ich architekturą.Każdy balkon, okno, wykusz, fontanna zachwycają i sprawiają oczom radość. Nagromadzenie w jednym miejscu tak wielu zabytków i dzieł sztuki oszałamia, a harmonia i piękno, które nam dają, sprawiają, że się uspokajamy, odpoczywamy, zapominamy o niepowodzeniach, gromadzimy siłę na kolejne miesiące.
Podróże mają magiczną moc. Już samo ich planowanie sprawia, że czujemy się szczęśliwi.
Wierzę, że przede mną jeszcze wiele ciekawych podróży, w tym ta z #byckobietaontour, która stała się częścią mojej drogi.

REKLAMA
REKLAMA
Aneta Barczyk|Aneta Barczyk|Aneta Barczyk
REKLAMA
REKLAMA

Dobrego lepienia

Artykuł przeczytasz w: 3 min.
|Marta Kabsch|Marta Kabsch

Coraz mniej pamiętam ze starego mieszkania Dziadków na Jeżycach. Wśród tych najbardziej żywych wspomnień są scenki z dużej kuchni. Siedzimy z Babcią przy stole i wałkujemy. U Niej robiło się pierniki „na bogato”. Kolorowe lukry, posypki. Musiałyśmy piec ich setki, bo ostatnia puszka opróżniana była zwykle, kiedy na dworze robiło się już ciepło. W wysokim kamienicznym mieszkaniu przy Słowackiego mieściła się ogromna choinka – jak z bajki. Obok kolorowych bombek i anielskiego włosia wisiały podłużne cukierki w kolorowych celofanowych opakowaniach i, moje ulubione, galaretki w czekoladzie. Babcia z dobrotliwym uśmiechem ulegała moim namowom, żeby kilka z nich zjeść jeszcze przed Świętami. Jeśli Wigilię spędzaliśmy u Dziadków na Jeżycach, moja rezolutna kuzynka zamykała nas w jednym z pokoi i z zapałem reżyserowała jasełka. Dorośli cierpliwie oklaskiwali później nasze teatralne popisy.

Kiedy podrosłam, awansowałam do nowej roli w procesie przedświątecznych przygotowań. Zostałam pierogową asystentką Babci z Łazarza. Sesje lepienia odbywały się w wigilijny poranek. Mama podwoziła mnie do Dziadków zaraz po śniadaniu. W przytulnej, pachnącej barszczem kuchni czekało już moje stanowisko i „materiały” do pracy: farsz z kapusty i grzybów, szklanka ciepłej wody do zwilżania krawędzi ciasta (dzięki temu lepiej się zalepia!) i pierwsze krążki wykrojone przez Babcię. Może ze dwadzieścia sztuk powstawało w skupieniu. Później wpadałyśmy w pierogowy trans. Ręce lepiły same, a my mogłyśmy oddać się rozmowie. Na przykład – o Prababci. Podobno była pierogową mistrzynią. W dwie godziny potrafiła sama, od zera, przygotować kilkaset pierogów z jagodami dla grupy na koloniach. Nasz skromny duet tych rekordów nigdy nie pobił. Miałyśmy za to inną miarę sukcesu – żaden pierożek nie mógł się rozkleić podczas gotowania. To udawało się zawsze.

Babć nie ma już z nami. Cały rok tęsknię za Nimi, w te przedświąteczne dni – szczególnie mocno. Najlepsze pierniki robi teraz moja Siostra. Tradycję pierogowych poranków pielęgnujemy razem. 24 grudnia o 11:00 przyjeżdżamy do Rodziców. Na stole czeka już farsz przygotowany przez Mamę. Bez pośpiechu i ambicji bicia prababcinych rekordów zabieramy się za wyrabianie ciasta i lepienie. Chichoczemy upaprane mąką. Siostra włącza świąteczną playlistę. „All I want for Christmasisyouuuuuuuu” – wyjemy wspólnie z Mariah. Koło 14:00 dołącza nasz Brat, rozsiada się obok i zabawia nas anegdotkami. Mama krząta się przy innych potrawach, Tata serwuje wszystkim świąteczną szklaneczkę piwa albo lampkę wina. A pierogi? Czasem wyjdzie 120, czasem 160 sztuk. Żaden nie rozkleja się przy gotowaniu. Oficjalna Wigilia zaczyna się koło 16:00. Siadamy ładnie ubrani do stołu, jest opłatek, piękny obrus, pyszne jedzenie, prezenty. Bardzo lubię nasze rodzinne ucztowanie z choinką w tle. Ale to pierogowe przedpołudnie jest moim ukochanym momentem Świąt. Życzę Wam radości z tych mniej oczywistych elementów Bożego Narodzenia. I żeby pierogi nigdy się nie rozklejały. Pięknych, spokojnych Świąt!

REKLAMA
REKLAMA
|Marta Kabsch|Marta Kabsch
REKLAMA
REKLAMA

Jak długa jest Wasza doba? Czy mieści wszystko, co dla Was ważne?

Artykuł przeczytasz w: 3 min.
Irmina Długopolska|Irmina Długopolska|

Mnie zawsze zależało, aby łączyć wszystkie te aspekty bez konieczności mocnego ograniczania życia zawodowego, rodzinnego czy czasu z najbliższymi. Dumna jestem z tego, że w ciągu tych zaledwie 24 godzin znajduję jednak czas na pracę, rodzinę, dobrą zabawę i odpoczynek.

Jestem żoną i mamą dwóch wspaniałych dorastających córek. Na co dzień pracuję jako manager marketingu w Heron Live Hotel w Gródku nad Dunajcem. Kiedy zaczynałam swoją przygodę w tym miejscu, myślałam, że praca w tak wymagającej branży, jaką jest hotelarstwo, nie pozostawi mi wiele wolnej przestrzeni, a jednak udało się i w wolnym czasie jestem częścią niezwykłego projektu, jakim jest Naukowa Wioska, a którego pomysłodawcą i twórcą jest mój mąż Tomek – to on każdego dnia inspiruje mnie do poznawania ciekawego świata nauki.

Naukowa Wioska to wielopoziomowy, behawioralny projekt edukacyjny, którego celem jest wzbudzanie kreatywności i ciekawości wśród dzieci i młodzieży. To miejsce stworzone z myślą o młodych ludziach zainteresowanych nowymi technologiami, kosmosem, wszechświatem i wszystkim, co nas otacza. Dla tych, którzy chcą zdobywać i rozszerzać swoją wiedzę poprzez praktykę i doświadczenie. W ciągu 3 lat stworzyliśmy fantastyczną społeczność młodych naukowców. Przybywa ich z każdym organizowanym przez nas wydarzeniem. To przestrzeń, w której świat dorosłych, dzieci i młodzieży łączy wspólna pasja. To naprawdę jest możliwe! W czasie warsztatów zaciera się granica między dorosłością a dzieciństwem. Jest tylko radość, która otwiera umysły.

Naukowa Wioska połączyła zawodowe życie moje i mojego męża z rodzinnym. W Wiosce wspierają nas córki. Możemy przekazywać wiedzę swoim dzieciom, które angażują się w każdą inicjatywę, a często są źródłem najlepszych pomysłów. Każde kolejne udane wydarzenie, zadowolenie uczestników jest naszym wspólnym sukcesem. Dzięki temu w naszym domu nigdy nie milkną dyskusje i rozmowy.

To wszystko jest możliwe także dzięki niezwykłej energii zespołu, który tworzymy w Heron Live Hotel wspólnie z naszą szefową Martą Klepką, która jest ogromnie ciekawa świata i ludzi, ale jest także mistrzem motywacji. Do niedawna myślałam, że moja praca zawodowa, Naukowa Wioska, opieka na dziećmi to wszystko, co pomieści moja doba, jednak Marta Klepka przekonała mnie, że w tym moim, pełnym, jak mi się do tej pory wydawało, życiu jest jeszcze miejsce na kolejny ciekawy projekt #byckobietaontour. Pierwsza konferencja w Poznaniu była dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Nie spodziewałam się takiej skali, rozmachu, a przede wszystkim tylu ciekawych spotkań z fantastycznymi kobietami. Byłam nie tylko zaskoczona, ale i uskrzydlona. Po kilku konferencjach wiem, że w naszym poukładanym, codziennym życiu zawodowym, rodzinnym bardzo ważne jest także zadbanie o przestrzeń tylko dla nas, czas dla siebie, swoje tematy, inspiracje, spotkania z fascynującymi ludźmi. To wszystko daje mi #byckobietaontour. Bywa podróżą w głąb mnie samej, bywa odpoczynkiem, wielką dawką motywacji, energii i radości. Daje mi siłę. Ogromnie się cieszę, że mogę tego doświadczać oraz być częścią projektu. Wiem, że zostanę w nim na zawsze i zachęcam wszystkich do udziału w tych spotkaniach.

Dlatego, Kochani, zaskoczona pojemnością swojej doby, myślę, że warto się co jakiś czas przyjrzeć swojemu życiu. Na co przeznaczamy każde podarowane nam 24 godziny? Czy znajdujemy tam ważny czas tylko dla siebie?

REKLAMA
REKLAMA
Irmina Długopolska|Irmina Długopolska|
REKLAMA
REKLAMA

Sekundnik

Artykuł przeczytasz w: 3 min.
Magda Ciesielska

Każdy gdzieś pędzi, załatwia mnóstwo spraw, tym bardziej przed grudniowymi świętami, z obawą czy wszystko się uda w zaplanowanym terminie. A tu cudak się znalazł. – Ten to ma czas – rozpływam się w zazdrości.

Codziennie czuję się jak taksówkarz na podwójnym etacie, odwożę dzieci, przywożę z zajęć, potem warsztaty, treningi, dodatkowe lekcje, jeszcze zakupy, codzienna lista nowych spraw do załatwienia na „tu i teraz”. Dodatkowo umówiona wizyta u stomatologa, okulisty, awizo na poczcie, kontrola wentylacji, a przede wszystkim podsumowanie propozycji na „najlepszy świąteczny prezent dla…”. W grafiku widnieje jeszcze spotkanie u znajomych od dawna przekładane z nadmiaru obowiązków i…braku czasu, wieczór kinowy, wizyty u rodziny i przyjaciół, jarmark, kiermasz… I jeszcze tradycja – coroczne pieczenie pierniczków, ich ozdabianie.Potem premiera w teatrze, upragniony koncert, nowa wystawa w muzeum, obiecane brownie, bo przegrałam zakład! Nie wspominając o całym zestawie codziennych domowych „atrakcji”. Plan za planem.

„Tylko człowiek odmierza czas. Tylko człowiek wybija godziny. I właśnie dlatego jedynie człowiek doświadcza paraliżującego strachu, którego nie zniosłoby żadne inne stworzenie. Strachu przed tym, że zabraknie czasu”.(Mitch Albom, Zaklinacz czasu)

Stojąc w korku, patrzę nerwowo na zegarek i znów jestem sama na siebie zła, że powinnam zaoszczędzić czas i wybrać drugą możliwą trasę, spojrzeć na googlemaps. Biegnę w myślach, pragnąc na siłę wyprzedzić sekundy, co zrobić, co jeszcze zrobić? Z rozmyślań wytrąca mnie znów ta sama postać spowita aurą tajemniczości i magii, jedynie inaczej ubrana. Tym razem zawadiacki szal i czarny kapelusz ustąpiły miejsca sportowej elegancji. Szyk i styl korespondują z zadziornym spojrzeniem jak u trenera oceniającego poczynania swoich podopiecznych. Myślę sobie, cóż za dziwaczny typ, non stop sekunduje, trywialnie szydzi z braku punktualności, czepia się i wytyka błędy.Szepcze złowieszczo.Dumając nad tym, kto przestawił wielkie wskazówki zegara Ziemi – w taki sposób, że tempo życia stało się nie do zniesienia – nagle słyszę i czuję uderzenie. Pani poprawiająca makijaż w aucie wjechała w tył mojego…

Nie znam osób, które nie używałyby zwrotów „nie mam czasu na…”, „mam urwanie głowy”, „kumulacja tematów”, „brakuje mi czasu” przy jednoczesnym nagromadzeniu sformułowań, już wszechobecnych w naszej przestrzeni, o balansie i równowadze życia. Co więc jest tutaj czystym frazesem? Życzę wszystkim spokojnych świąt Bożego Narodzenia, przede wszystkim zdrowia oraz więcej czasu! Czasu cennego na odczuwanie bliskości, miłości i rodzinnego ciepła. Czasu na szczerą rozmowę, uśmiech, przytulenie, dobre słowo, życzliwy gest. Bądźmy dla siebie, nie obok, bo czas mija…

REKLAMA
REKLAMA
Magda Ciesielska
REKLAMA
REKLAMA

Potrzeby vs. cele

Artykuł przeczytasz w: 4 min.
Magdalena Świderska

„Potrzeba matką wynalazków”– ten slogan, również w życiu seksualnym, ma swoje zasłużone miejsce.
Rozczaruję pewnie tych, którzy uznali, po naszym ostatnim spotkaniu, że wystarczy rozpoznać i rozprawić się ze swoimi uwewnętrznionymi przekonaniami, żeby ich SQ (poziom inteligencji seksualnej i poczucia spełnienia w seksie) było na satysfakcjonującym poziomie. Otóż, jeszcze sporo mamy do zrobienia. Jest to jednak wysiłek wart krocie, bo któż z nas nie chce być w pełni zadowolony ze swojego życia intymnego?
Zatem lekcję drugą, dotyczącą rozwoju inteligencji seksualnej, czas rozpocząć!
Temat: potrzeby.
Umiejętność dostrzegania i realizowania swoich potrzeb przy jednoczesnej otwartości na potrzeby i pragnienia swoich partnerek, partnerów seksualnych, to kolejny krok do sukcesu.
Potrzeba to inaczej powód, dla którego uprawiamy seks. Dla każdego z nas, na różnych etapach życia, a nawet każdego, poszczególnego dnia, może być to coś innego.
I tak na przykład uprawiamy seks z powodu silnego podniecenia, które wywołuje w nas druga osoba. To najczęściej zdarza się na początkowym etapie związku lub w krótkotrwałych relacjach seksualnych. Innymi przyczynami, dla których chcemy kochać się fizycznie z drugą osobą mogą być: chęć pogłębienia relacji, przeżycia przyjemności fizycznej, rozluźnienia, chęć wyrażenia i otrzymania miłości, bliskości czy poczucie bycia pożądanym, atrakcyjnym.
Baczny czytelnik rozróżnił już pewnie wśród tych potrzeb: powody i cele. Bo jest między nimi spora różnica. Jeśli chcemy znaleźć powody, musimy sobie odpowiedzieć na pytanie: dlaczego? Dlaczego chcę uprawiać seks z tą osobą? Bo mnie pociąga, podnieca, lubię jej ciało, kocham ją, etc. Niestety często mylimy je z celami, jakie chcemy dzięki temu działaniu osiągnąć. Czyli odpowiadamy nie na pytanie „dlaczego”, ale „po co”? Bo chcemy się zrelaksować, zniwelować lęk, napięcie czy stres, pogodzić się po kłótni, wzmocnić związek…
I tu istotne jest, żeby posiąść umiejętność realizacji tych celów również innymi sposobami. Nie tylko przez aktywność seksualną. Na przykład, jeśli chcesz się zrelaksować możesz równie dobrze iść na masaż, spacer, do kina; jeśli chcesz doprowadzić do zgody po kłótni, porozmawiaj przy kolacji, przeproś, jeśli trzeba; jeśli chcesz poczuć się atrakcyjna/y idź do fryzjera, kosmetyczki lub ubierz się bardziej odświętnie, tak, żeby lustro mówiło do ciebie: fajnie wyglądasz!
Po co to wszystko? Po to, żeby nie przerzucać odpowiedzialności za realizację własnych potrzeb na drugą osobę. Żeby uniknąć problemów z niedopasowaniem w seksie. Czasami jedna osoba chce robić podczas aktu seksualnego coś, na co ta druga zupełnie nie ma ochoty. Wtedy zamiast skupiać się na tym, co zrobić, żeby dojść do porozumieniadotyczącego danej czynności seksualnej, zastanówmy się, jaki cel dla danej osoby może ona spełniać. Może wystarczy do tego celu dojść inną drogą?
Jeśli weźmiemy spełnianie swoich pragnień i celów w swoje ręce i znajdziemy inne,nieseksualne możliwości ich osiągania, będziemy samowystarczalni. Nie będziemy na nasz seks i partnerów seksualnych nakładać niepotrzebnej presji. Presja i naciski nie sprzyjają żadnemu wartościowemu działaniu. Niech seks będzie jedną ze ścieżek do celu, ale nie jedyną.Są przecież w życiu momenty, kiedy jesteśmy sami i nie chcemy przypadkowych relacji seksualnych. Wtedy ta umiejętność odgrywa jeszcze bardziej cenną rolę.
Zatem jeśli chcemy czerpać z naszego życia seksualnego satysfakcję, chcemy, żeby spełniało nasze oczekiwania, musimy najpierw te oczekiwania rozpoznać.
W dalszej kolejności, warto rozmawiać z partnerami seksualnymi, co seks „nam robi”, jakie cele spełnia, dlaczego lubimy dane aktywności, a z innymi jest nam niekomfortowo. Ale o rozmowach, czyli komunikacji w seksie następnym razem.
Wasza Magda.

REKLAMA
REKLAMA
Magdalena Świderska
REKLAMA
REKLAMA

Odbicie w lustrze

Artykuł przeczytasz w: 4 min.
Magda Ciesielska

Biegnie jak oparzona przez pustą ulicę, światła latarni tworzą piękną poświatę, jednak gdy tylko spojrzy na prawo i lewo widzi ciemne zaułki. Boi się ich. Wyobraźnia podsuwa okrutne obrazy zbrodni, fabuły książek i filmów z nieklarownym motywem. Jej rozwichrzone krucze włosy falują w biegu niczym ciało w takt pięknego walca. W oczach pojawiają się łzy, które kropla po kropli spadają na ciepły flauszowy płaszcz w kolorze jej szmaragdowych oczu. Serce uderza z taką częstotliwością jakby sekundnik zegara jeszcze przyspieszył tempo. Uczucie gorąca obezwładnia jej ciało, czuje się bezsilna i stłamszona. Przerażona tym, co zobaczyła… Wpadła w panikę. Niepewność rozdziera jej serce.
Zawsze z zaciekawieniem słuchała i czytała historie o nieśmiertelnikach, legendy i mity o tych, którzy potrafili ustrzec się przed Hadesem. Dostała obsesji na temat swojego wyglądu. Chciała być wciąż młoda i piękna, atrakcyjna i kusząca mężczyzn. Poświęcała wiele godzin na upiększanie swej urody, na korekty i zmiany wizerunku niczym aktorka w teatrze burleska. Uznała, że tym odgoni od siebie temat starzenia, przemijania i śmierci. Gdy tylko smutek rysował w jej głowie scenariusz sędziwego wieku, zmierzchu życia, trzęsła się jak liście na wietrze. Dostawała bólu głowy i jak tylko mogła zawijała się w ciepły koc, aby pomógł jej przeczekać złe myśli. Następnie odpędzała je robieniem szalonej listy pseudo ważnych rzeczy do kupienia i zrobienia. Starała się zabić wyobrażenie upływającego czasu.
Biegnie dalej, a jesienne liście szeleszczą pod jej nogami jak kartki papieru przekładane strona po stronie. Przypomina sobie teraz kolejne sceny powieści Oscara Wilde’a „Portret Doriana Graya”. Boi się swoich myśli, obrazów, które w szaleńczym ataku paniki przesuwają jej się przed oczami. Sama tego chciała, marzyła o młodości, niestarzeniu się. Modliła się o długowieczność, o piękno ciała, smukłą sylwetkę, brak nadwagi, elastyczną i jędrną skórę bez oznak wiotkości. Opowieść o Dorianie przeplata się z „Ciekawym przypadkiem Benjamina Buttona”. Zaczyna brakować jej tchu, oddech staje się krótki, szarpany… Dobiega do skarpy, nogi trzęsą się jej jak galareta, patrzy w dół i widzi ciemność, płacze, nie dowierza, boi się…
Zobaczyła w lustrze siebie, sprzed 30 lat. Młodszą, piękną, powabną, o aksamitnej skórze i hebanowych włosach, bez siwych kosmyków. Co teraz będzie? Co będzie? Ma skoczyć w przepaść? Rytm serca przyspiesza i przyspiesza, czuje krople potu na skroniach. Gwałtownie krzyczy…
W tym krzyku budzi się w swoim wymarzonym bujanym fotelu, który dostała na urodziny od dzieci i wnuków. Wstaje i zdeterminowana podchodzi do stojącego w korytarzu wielkiego zwierciadła oprawionego w złotą ramę. Widzi siebie pomarszczoną, o siwych włosach, ale z tym samym błyskiem w oku co przed laty. Jest sobą, tu i teraz.Uśmiecha się przez łzy. „O, rany, to wszystko tylko mi się śniło!”
Upływający czas… Co może w nas zmienić? Podejście do życia? Samotność – tego boimy się naprawdę? A może nicości? Cóż ta nicość w ogóle oznacza? Pustkę, próżnię, niebyt…
W jej głowie rozbijają się o siebie myśli jak fale o skałę podczas niespodziewanego sztormu. Boi się upływającego czasu, przemijania, powolnego odchodzenia, przechodzenia na drugą stronę… To przecież takie ludzkie… A listopadowe wieczory skłaniają do głębszych przemyśleń…

REKLAMA
REKLAMA
Magda Ciesielska
REKLAMA
REKLAMA

Grzyb na zachętę

Artykuł przeczytasz w: 3 min.
Marta Kabsch

Do sklepu jadę rowerem. Pogoda sprzyja. Szybka wizyta w piekarni i spożywczaku. Postanawiam wrócić okrężną drogą. Mijając las, dostrzegam nagle dwie kobiety wyłaniające się zza drzew. Niosą kobiałkę pełną kań. Przyspieszam. Prawie potykam się, wbiegając do domu. „Kochanieeeeee, sowyyyyyyyy!” – drę się do B. Wieczorem zajadamy się grzybami usmażonymi w panierce. Tak zaczęła się jesień.

Siedzę w biurze na spotkaniu. Na ekranie telefonu miga powiadomienie. B. śle zdjęcia talerzy wypełnionych brązowymi pięknościami. Przebieram nogami pod stołem. Ciągnie wilka (grzybiarza) do lasu. Kiedyś na zbiory jechaliśmy raz w tygodniu, kilkadziesiąt kilometrów w jedną stronę. Po przeprowadzce cieszymy się jak dzieci – codziennie, praktycznie „w laczkach”, możemy wyskoczyć do lasu i zobaczyć, czy nowe kapelusze wyłoniły się spod warstwy liści. Dom obłędnie pachnie suszonymi grzybami. Popołudniami gotuję zalewy do marynat. Z satysfakcją wypełniam półki spiżarni słoikami.

Zbierania grzybów nauczył mnie B. Moja rodzina nie praktykowała tego hobby. Krąży pewna mrożąca krew w żyłach grzybowa anegdota o moich Dziadkach. Podczas urlopu nad morzem zebrali w czasie spaceru kilka okazów. Później rozłożyli grzyby na stole, żeby je podsuszyć. Po południu znaleźli kartkę od pani sprzątającej z lakoniczną informacją, że wszystkie leśne łupy są niejadalne. Pewnie dlatego, mimo podziwu, jakim darzę specjalistów zbierających nieoczywiste odmiany, ograniczam się do „klasyków”.

Ukułam niedawno teorię „grzyba na zachętę”. Działa to tak: wchodzisz między drzewa i z miejsca zalotnie mruga do ciebie okazały czarny łepek albo, jeśli naprawdę ci się poszczęści, dorodny prawdziwek. Entuzjazm rozbudzony. Motywacja 10/10. Z werwą rozpoczynasz penetrację leśnego poszycia w poszukiwaniu „kuzynów” pierwszego łupu. No, a później jest różnie. Bywa, że dobra passa trwa i kosz szybciutko wypełnia się grzybami. Innym razem mija kwadrans, mija kolejny, i nic. Frustracja 10/10. Obracasz się na pięcie. Chcesz wracać do domu. Wtedy, jak spod ziemi, wyrasta nowy „grzyb na zachętę” i zabawa zaczyna się znowu.

Naszą miejscowość często zachwalam za serdeczność sąsiadów. Każda mijana na ulicy czy w sklepie osoba z uśmiechem mówi „dzień dobry”. Uprzejmości kończą się z początkiem sezonu grzybowego. W lesie każdy patrzy teraz spode łba na „konkurencję”. Nerwowo zakrywane są wiaderka i kosze – żeby nikt nie dowiedział się o najlepszym miejscu na podgrzybki. Spokojnie, to tylko taka gra. Wkrótce grzybnia zaśnie snem zimowym i znowu będziemy dla siebie mili.

Przerywam stukanie w klawiaturę. Dopada mnie dziwne déjà vu. Zerkam do zeszłorocznego „Prestiżu”. No tak. Oczywiście. Co za nudy. Też rozwodziłam się o urokach jesieni. Może to przez to, że urodziłam się we wrześniu, tak sympatyzuję z tą porą roku. Ciemniej, zimniej, a mnie jakoś dobry nastrój nie opuszcza. Nasz pies (ewidentnie urodzony latem) nie podziela tego entuzjazmu. Niechętnie wychodzi na dwór, kicha od zapachu octu z moich zalew, przytula się do grzejników, krótkim, zdecydowanym szczeknięciem nakazuje, żeby przykryć go kocykiem. Otulam Rysia i oddaję się dalej październikowym przyjemnościom. Dziś w planie sadzenie wrzosów i komponowanie nowej aranżacji na tarasie. Jesieni, trwaj, jesteś piękna..!

REKLAMA
REKLAMA
Marta Kabsch
REKLAMA
REKLAMA

Be a part of… Lagom

Artykuł przeczytasz w: 2 min.
Grażyna Wolszczak

Szwedzkie słowo Lagom oznacza nie za dużo, nie za mało, dokładnie tyle, ile potrzeba. Czy łatwo to osiągnąć? Moje życie to nieustanne dążenie do stanu równowagi. To trudne, bo bez przerwy coś mnie z niej wytrąca. Ale są momenty w życiu, że jestem blisko złapania balansu.

Już samo dążenie, świadomość i droga do równowagi, czyli tak naprawdę do szczęścia,jest budująca.  Lubię doświadczać różnych rzeczy, różnych stanów, ale jakoś tak… bezpiecznie. Moje życie aktorskie pełne jest rozhuśtanych emocji, zmian nastrojów i to jest niewypowiedzianą frajdą zapuszczać się nawet w te najtrudniejsze stany emocjonalne. Ale życie to przecież nie scena. Zawodowo czerpię z wyobraźni, w życiu dbam o wewnętrzny spokój. Czasem patrzysz na dwoje dzieci. Jedno marudzi bez przerwy, a drugie  cieszy się bez powodu. Na pewno takiemu, co się uśmiecha będzie w życiu łatwiej. Ludzie lubią z taką osobą przebywać. Gdy się uśmiechasz, patrzysz w oczy i jesteś ciekawy drugiego człowieka, łatwiej nawiązujesz kontakty.

Ale życie nie zawsze sprzyja, czasem wszystko idzie nie tak i wtedy o uśmiech trudno. W takich momentach, kiedy już mam zacząć się nad sobą użalać, przywołuję się do porządku: „Zdrowa jesteś? Dziecko zdrowe? Ręce i nogi masz całe? Na wakacje jedziesz? To znaczy, że jesteś szczęśliwa!” Tak przemawiam do siebie. I to działa, serio! Wiadomo, w życiu nie raz się upada, ale o to chodzi, żeby wstać, otrzepać się i iść dalej.

Kiedyś, wiele lat temu, mój znajomy, przedsiębiorca, powiedział mi, że biznes musi mieć co najmniej trzy nogi. Jak się jedna przewróci, to na dwóch pozostałych można się jeszcze utrzymać. I ja myślę, że tę zasadę można przełożyć na życie. Trzeba mieć i doceniać przyjaciół, pracę, pasję, bliskich. Nie można rezygnować z rodziny dla kariery, ani z kariery dla rodziny. A zwłaszcza nie można rezygnować z siebie! Tak, jestem szczęśliwa, nie w euforycznym sensie, ale tak łagodnie. Choć zdarza się od czasu do czasu, że zaszumią bąbelki szampana! Moje lagom.

REKLAMA
REKLAMA
Grażyna Wolszczak
REKLAMA
REKLAMA

Miał być dzień pączka!

Artykuł przeczytasz w: 4 min.
|

Nie mogłam zasnąć. Sen przerywany, niespokojny. Patrzę na zegarek nerwowo 2:40,  4:16, potem już 5:50. Wstaję. Po pobudce przytłaczające informacje. Szok. Niedowierzanie. Czy to naprawdę się dzieje? Putin oszalał! Środowy wieczór i wystąpienie sekretarza stanu Stanów Zjednoczonych A. Blinkena nie napawało optymizmem, dyplomacja okazała się fiaskiem, a spotkania przywódców unijnych krajów na Kremlu – Putinowską farsą. Świat mu nie zapomni i na pewno nie wybaczy. Ponad dwie dekady temu agent KGB został prezydentem Rosji, prezydent Rosji stał się zbrodniarzem wojennym. A bilateralne interesy krajów europejskich z człowiekiem o imperialistycznych wizjach, mentalności dyktatora, oraz przymykanie oczu na działania Kremla (w szczególności aneksję Krymu w 2014 roku), w dużej mierze dały Putinowi poczucie bezkarności. 

 „Ludzie ludziom zgotowali ten los” dźwięczą mi w uszach słowa z „Medalionów” Zofii Nałkowskiej. Fabuły lektur szkolnych, filmów, ulubionych powieści powracają jak bumerang, stają się rzeczywistością. Dlaczego? Bo zbyt długo żyliśmy w pokoju? Bo Ukraińcy mają swoje niepodległe i suwerenne państwo? Codzienne domowe obowiązki, praca zawodowa schodzą na drugi plan. Śledzę doniesienia Reuters, PAP, międzynarodowe media, co chwila obserwuję Internet. Cieszą informacje o bohatersko walczących Ukraińcach, odważnej postawie prezydenta Ukrainy Wołodymyra Zełeńskiego, o grupie Anonymous i jej hakerskich osiągnięciach, jedności i solidarności (w tym ekstremalnym momencie historii!) Unii Europejskiej, o nieocenionej pomocy Stanów Zjednoczonych na czele z prezydentem Joe Bidenem. A z drugiej strony przytłaczają traumatyczne obrazy, relacje, newsy o ginących dzieciach, mordach z zimną krwią, bestialskich atakach na bloki mieszkalne, ostrzeliwanych szpitalach, karetkach pogotowia, dywersantach. Dodatkowo o Wagnerowcach sponsorowanych przez rosyjskiego oligarchę Jewgienija Prigożyna, przyjaciela Putina, polujących na prezydenta Ukrainy, jego rodzinę oraz członków ukraińskiego rządu.

24 lutego 2022 roku nad ranem zatrzymał się czas. Zegary stanęły. Historia niebezpiecznie zatoczyła koło. Ze łzami w oczach kontaktuję się z Julią, której bliscy zostali w przygranicznej Sumie, rozmawiam z Saszą, którego rodzice mieszkają 200 km od Odessy, z Julią ze Lwowa, której mąż jest zawodowym wojskowym. Piszę SMS-a do Irene, kijowianki mieszkającej od lat w Poznaniu. Połowa jej rodziny, szczęśliwie, w stolicy Wielkopolski, ale druga połowa, o którą teraz najbardziej się boi, w Kijowie. Znam tych ludzi, darzę wielką sympatią, szanuję, podobnie jak Siergieja z Iwano-Frankiwska, jego żonę Natalię i ich 4-letnią córeczkę Emilkę. Moje serce ma teraz barwy niebiesko-żółtej flagi. Jednoczę się, pomagam, bo tak czuję, tak trzeba. W zgodzie z własnym sumieniem.

– Miał być dzień pączka, a jest dzień wojny! – dobitnie puentuje moja córka, którą odwożę do przedszkola w pierwszy dzień ataku Rosji na Ukrainę. Potem mierzę się z kolejnymi dziecięcymi opiniami, pytaniami, szczerymi i jakże prostymi, na które tak łatwo nie jest znaleźć sensownego wytłumaczenia.

– Dlaczego nikt nie może zabić Putina? – słyszę od 8-letniego syna. Łzy cisną mi się do oczu, a słowa ściskają w gardle. 

– Mamo, ja się boję, że u nas będzie wojna – podchodzi zapłakana córeczka – i boję się, co ja zrobię… Bo jak będziemy uciekać i będę musiała zabrać tylko jednego pluszaka, tak jak te dzieci w telewizji. A wiesz, mamusiu, że ja kocham wszystkie moje pluszaki i jak bym mogła się z nimi pożegnać…

My, niestety, pożegnaliśmy się z erą spokoju i pokoju w Europie, z międzynarodowym porządkiem. Były prezydent Ukrainy, Petro Poroszenko, porównał Putina do terrorysty Osamy bin Ladena. Wsewołod Czencow, przedstawiciel Ukrainy przy Unii Europejskiej, łamiącym się głosem, nie kryjąc wzruszenia, dziękował Polakom za wsparcie i bliskość w tych tragicznych chwilach. Od Wołodymyra Zełeńskiego wielu mężów stanu, zwierzchników sił zbrojnych mogłoby się uczyć bohaterstwa i odwagi, a wielu obywateli – jak być prawdziwym patriotą!

– Mamo, kiedy ci ludzie wrócą do swoich domów?

– Nie wiem, synu. Niestety, nie wiem…Ale pewne jest, że nie zostawimy naszych Przyjaciół w potrzebie.

***

Piszę to i łzy płyną mi po policzkach… Miał być felieton o relacjach damsko-męskich, yin-yang z okazji Dnia Kobiet i Międzynarodowego Dnia Mężczyzny.

REKLAMA
REKLAMA
|
REKLAMA
REKLAMA