Be a part of… authenticity

|


Kiedy pod koniec lat 90-tych w moim liceum pojawili się „łowcy talentów”, wyszukujący młodych chłopaków do tworzonego właśnie „pierwszego polskiego boysbandu”, wszyscy byliśmy zachwyceni. Nasza wyobraźnia szalała, a percepcja podpowiadała, że to niesamowita szansa dla szczęśliwych wybrańców, że to drzwi do kariery, o jakiej niewielu mogło marzyć. Nikt z nas nie myślał o powstającym zespole jako „projekcie biznesowym”, który ma jego twórcom przynieść określone korzyści finansowe, a tych młodych chłopaków traktuje jako narzędzie w jego realizacji. I kiedy dwadzieścia pięć lat doświadczenia później, patrzę na świat zza nieco już przykurzonych różowych okularów, widzę, że był to początek istnienia pewnego modelu. Modelu, dla którego to nie talent, autentyczność i wiele godzin ciężkiej pracy i prawdziwej pasji bohaterów grają pierwsze skrzypce, a kontrowersyjność, przymioty fizyczne czy koneksje rodzinne przekładają się na rozpoznawalność i klikalność. A tym samym, na stan konta ich twórców.

Daleko nie szukając. Ostatnie tygodnie polski „szołbiz” zelektryzowało pojawienie się milionerki, celebrytki. Z Instagramowym kontem przekraczającym 6 mln obserwatorów, co daje rozpoznawalność godną Roberta Lewandowskiego. Która w pięknym amerykańskim Miami robi karierę niczym Cindy Crawford lub Linda Evangelista. Dlaczego przytaczam właśnie jej przykład? Bo to bardzo jaskrawy wzorzec rozwoju modelu, na który natknęłam się już jako nastolatka, wierząc w prawdziwość intencji „łowców talentów” w mojej szkole.
Leksykalnie „autentyczny” oznacza ni mniej, ni więcej tylko „prawdziwy”. I w świecie sztuki, literatury poświadcza fakt, iż dzieło, z którym mamy do czynienia jest dziełem oryginalnym, niepodrobionym. Jednak, czy można powiedzieć o człowieku, że jest autentyczny? Wszak każdy z nas istnieje, składa się z krwi i kości, a zatem jest prawdziwy. Każdy z nas jest również „oryginalny”. Posiada sobie tylko właściwy, unikalny kod genetyczny, zawierający wszystkie informacje o nas samych. Semantyka, na szczęście, pozwala nam analizować wyrazy i abstrakcyjnie wykorzystywać ich znaczenie. Zatem czym ta autentyczność w człowieku jest?

Psychologia definiuje autentyczność w kategorii zbioru cech. Osoby autentyczne postrzegają rzeczywistość w sposób realistyczny, akceptują siebie i innych, są rozważne, mają poczucie humoru, które nikogo nie uraża, są otwarte na naukę w oparciu o błędy. A po czym poznać osobę nieautentyczną? To nie zawsze łatwe, bo to zdolni manipulatorzy, którzy wykorzystują innych, by odnosić własne korzyści. Zapatrzeni w siebie i skupieni na osiąganiu zamierzonych celów, często kosztem innych osób, na które nie zwracają uwagi.

Ale kto ważyłby się oceniać, który człowiek jest „prawdziwy”, a który nie? Warto poszukać oznak autentyczności u siebie, a łatwiej będzie nam zidentyfikować „nieprawdziwość” u innych. Człowiek autentyczny, to człowiek prawdziwy, a zatem niedoskonały. Akceptujący siebie także w gorszych chwilach, wraz ze wszystkimi swoimi wadami i niedoskonałościami.
Ale co ma do bycia autentycznym nasz pierwszy polski boysband i słynna dama z Miami? Żyjemy w świecie plastikowych wydmuszek i nie dotyczy to tylko świata celebrytów. Plastikowi politycy mający wszystkie poglądy naraz, plastikowi pseudotrenerzy rozwoju, którzy dla pieniędzy powiedzą Wam wszystko, co chcecie usłyszeć i pod płaszczykiem „duchowości” ściągną z Was ostatnie pieniądze, żerując na Waszej krzywdzie, bezsilności, beznadziei. Plastikowe wytwory marketingowe, mające na celu zwiększenie klikalności w social mediach i sztuczne podbijanie zasięgów mało wartościowych treści.

Autentyczność to klucz do zbudowania zdrowej międzyludzkiej relacji, ale też relacji ze sobą. To świadome obserwowanie niezgodności pomiędzy własnym światem wewnętrznym i światem zewnętrznym. To odwaga bycia niedoskonałym. Autentyczność buduje szacunek do siebie, wzmacnia poczucie własnej wartości, pozwala odpuścić ciągłą samokontrolę. Czy jest łatwo ją osiągnąć? Nie. Bo wymaga pełnej szczerości w stosunku do innych, ale przede wszystkim do siebie. Czy jest opłacalna? Na pewno – choć być może w dłuższej perspektywie czasu. Czy jest klikalna? Sprawdźmy…

Cykl felietonów „Be a part of” został zainicjowany przez Volvo Firma Karlik z troski o drugiego człowieka i naturę, by inspirować do pozytywnych zmian w naszym życiu. Do projektu zapraszani są eksperci i osoby zaprzyjaźnione z Firmą Karlik, które dzielą się własnymi doświadczeniami, świadomie poszukują życiowej równowagi, przestrzeni dookoła i w głowie, chcą być blisko natury i blisko siebie. Z uważnością na drugiego człowieka i otaczający świat zapraszamy do obserwowania bloga Made by Karlik.
Be a part of our story! Więcej o nas: madebykarlik.pl

REKLAMA
REKLAMA

Może cię zainteresować:

|
REKLAMA
REKLAMA

Sztuka zwykłego dnia

Artykuł przeczytasz w: 4 min.

Listopad jest niczym stary, zapomniany fotel w kącie pokoju – może trochę przetarty, ale to właśnie na nim najchętniej siadam, kiedy potrzebuję wyciszenia. Ani spektakularny jak złocisty październik, ani pełen blichtru jak grudzień – listopad nie stara się zwracać na siebie uwagi. Dyskretnie zaprasza do prostych przyjemności, które zwykle mijamy bez zastanowienia. To taki cichy przyjaciel, który przypomina, jak piękne mogą być proste chwile, gdy po prostu jesteśmy tu i teraz.

Listopad pachnie poranną kawą, która w tym miesiącu smakuje jakoś bardziej intensywnie, jakby każdy łyk pozwalał zawiesić się między ciepłem kołdry a chłodnym światem za oknem. Zwyczajna kawa zamienia się w nostalgiczną chwilę spokoju, małą opowieść o momentach, które tak łatwo umykają. Każdy łyk to ciche zaproszenie, by zwolnić, nacieszyć się chwilą i po prostu być.

Listopad jest jak wielka, puchata poduszka, w której toną wszystkie naszpikowane presją oczekiwania. Bo kto stawia sobie wielkie cele na listopad? To miesiąc, w którym nikt nie myśli o podbijaniu świata ani o nowych szczytach do zdobycia. Zamiast tego oferuje ciche przyzwolenie na zwolnienie tempa, na oddech. W moim kalendarzu listopad spokojnie mógłby nazywać się „miesiącem wygodnych swetrów” – tych luźnych, trochę za dużych, w które można się wślizgnąć bez zbędnych ceregieli. Mają one magiczną moc wprowadzania człowieka w stan spokoju i odrobiny nostalgii.

20241105 AdobeStock 932161758

To, co w listopadzie cenię najbardziej, to sposób, w jaki rozbudza apetyt na drobne, pozornie nic nieznaczące przyjemności. Doceniam, jak wiele potrafi zmienić gorąca herbata wypita przy oknie, gdy za szybą szaleje wiatr, czy to, jak ulubiona playlista na Spotify inaczej brzmi w ciepłym zaciszu domu. Patrzę na tańczące na wietrze pożółkłe liście, które niedawno zdobiły drzewa w ogrodzie. Ich taniec uspokaja i daje poczucie, że istnieje coś większego niż codzienne troski. Listopadowe światło o poranku wpada do pokoju ostrożniej, delikatniej – jakby samo było zmęczone codziennością. Cynamon, goździki, pomarańcza – aromaty świec wypełniają dom niczym ciepły, niewidzialny koc, tworząc przestrzeń przytulności, którą trudno opisać. Zapachy zamknięte w słoiczkach wypełniają wieczory, a każda świeca snuje swoją małą jesienną historię. Bez nich dni byłyby niekompletne, a te drobne przyjemności przynoszą dziwną ulgę…

A wieczorami? Listopad odkrywa w nich coś magicznego – to niemal podróż w czasie do chwil beztroskiego dzieciństwa, kiedy długie wieczory pełne były bajek i ciepłych koców. Ulubione seriale ogląda się intensywniej, bohaterowie są jak starzy znajomi, a książki na półce przyciągają, przypominając, że kiedyś – zanim wpadliśmy w wir życia – naprawdę uwielbialiśmy spędzać czas, po prostu „będąc”. W listopadzie pośpiech traci znaczenie, ustępując miejsca prostym radościom: wtuleniu się w koc, oglądaniu starych filmów czy słuchaniu deszczu, który z niebywałą elegancją rozgrywa swój koncert na parapecie.

20241105 AdobeStock 964224108

Czy listopad jest nudny? Owszem, ale to taka nuda, której trudno nie polubić. Jest jak powrót do domu po długiej podróży – nic spektakularnego, ale przynoszącego ukojenie. W listopadzie nic nie muszę – mogę na chwilę odłożyć marzenia o szczytach do zdobycia, schować presję „lepszej wersji siebie” i być dokładnie taką osobą, jaką lubię: owiniętą w koc, z filiżanką herbaty i słabością do gorącej czekolady z bitą śmietaną. Obok trzy koty zwinięte w puchate kulki, zasypiają przy moich stopach, grzejąc mnie swoją miękką obecnością. Z ich mruczeniem w tle każdy wieczór przypomina, że czasem największy spokój przynoszą najprostsze rzeczy.

Listopad uczy mnie, że najlepsza wersja mnie to ta, która czerpie radość z najdrobniejszych chwil – z dźwięku deszczu, z zapachu świec, z ciepła skarpet i ciszy wypełniającej dom. To miesiąc, który przypomina, że prawdziwe piękno tkwi w zwyczajności i że każdy dzień może być małym świętem, jeśli tylko zechcę je dostrzec.

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA