Po dwóch godzinach jazdy z Poznania docieram do Starego Osieczna, niewielkiej miejscowości w regionie lubuskim, otulonej lasami Drawieńskiego Parku Narodowego. Wysiadam z auta i przez chwilę po prostu stoję. Cisza. Taka, która nie niepokoi, ale koi. Z krzaków wypadają dwa czarne psiaki – Cezar i Kleopatra – radośnie merdające ogonami, jakby chciały powiedzieć: „nareszcie jesteś”. W powietrzu czuć wilgoć lasu, śpiew ptaków i ten rodzaj spokoju, który mówi: zwolnij. To tutaj, w otoczeniu natury, Marek Lewandowski stworzył Daczę Puchacza, kameralne, glampingowe miejsce zaprojektowane z myślą o tych, którzy chcą odpocząć blisko natury, ale bez rezygnacji z wygody. W rozmowie opowiada o przypadkowym odkryciu tego miejsca, o inspiracjach z podróży i o tym, dlaczego prostota działa na nas lepiej niż mogłoby się wydawać.
Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: Dariusz Jarząbek
Dacza Puchacza – nazwa, która od razu budzi skojarzenia z leśną przygodą i ucieczką od codzienności. Skąd pomysł na stworzenie takiego miejsca właśnie tutaj, w sercu lubuskich lasów, w sąsiedztwie Drawieńskiego Parku Narodowego?
Marek Lewandowski: To był trochę przypadek. (śmiech) Od lat prowadzę w Poznaniu biuro nieruchomości i nigdy nie zakładałem, że będę prowadził życie w rytmie slow. (śmiech) Wszystko zaczęło się zupełnie niepozornie, gdy szukałem działki dla znajomego, który marzył o kawałku ziemi w otoczeniu natury. Trafiliśmy tutaj, w sam środek zielonego spokoju. Wysiadłem z auta, rozejrzałem się i… przepadłem. To była ta chwila, w której człowiek wie. Poczułem, że to miejsce mnie woła. Kupiłem jedną z dostępnych działek bez chwili wahania. Później okazało się, że tuż obok jest jeszcze jedna, przepięknie położona, tuż przy samej rzece Drawie. To było jak znak. Nie potrafię tego do końca wytłumaczyć… Może to przez te wszystkie podróże, które odbyłem, widziałem wiele niesamowitych miejsc na świecie, ale to tutaj, wśród lubuskich lasów, poczułem coś wyjątkowego. Coś znajomego, bliskiego, jakby to miejsce czekało właśnie na mnie.
Siedzę tu z Tobą na tarasie jednej z jurt od jakiś czterdziestu minut i pomimo że pełnoprawna, zielona wiosna jeszcze się na dobre nie zdążyła rozkręcić, to już rozumiem, dlaczego pokochałeś to miejsce. Spokój, cisza, śpiew ptaków, szelest drzew… wszystko tutaj działa inaczej, jakby wolniej, głębiej. Co dla Ciebie jest w tym miejscu najważniejsze?
To, że mogę naprawdę odetchnąć. I nie mam na myśli tylko powietrza, choć ono też tu smakuje inaczej, jakby było filtrowane przez las i rzekę. Chodzi mi o to, że tu po prostu jestem. Nie muszę nic udowadniać, nigdzie się spieszyć. Czas płynie inaczej, wolniej, ale w tym dobrym sensie. Zaczynasz zauważać rzeczy, których w mieście się nie widzi, jak para unosząca się nad rzeką o poranku, jak ten moment, gdy słońce przemyka przez gałęzie i kładzie się plamą światła na tarasie. To miejsce działa jak reset. I myślę, że każdy, kto tu przyjeżdża, czuje coś podobnego. Nawet jeśli sam nie do końca potrafi to nazwać.
A skąd pomysł na jurty? Bo kiedy tylko wysiada się z auta, od razu w oczy rzucają się ich charakterystyczne kształty – zaokrąglone, miękkie, trochę jakby wycięte z innej rzeczywistości. Stoją zanurzone w zieleni, jakby rosły tu od zawsze. Nie wyglądają na „postawione”, raczej… wrośnięte. Skąd właśnie taki wybór?
Spośród wielu moich podróży najbardziej zapadły mi w pamięć te miejsca, gdzie nie musiałem wybierać między bliskością natury a wygodą. Gdzie mogłem usiąść w ciszy, patrzeć na przestrzeń i jednocześnie cieszyć się komfortem. Takie właśnie były mongolskie jurty. Ich prostota, funkcjonalność i to, jak pięknie wpisywały się w krajobraz, zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Pomyślałem wtedy: a gdyby tak przenieść ten pomysł bliżej? Nie dosłownie, nie jako skansen czy kopię, tylko jako ideę – stworzyć miejsce, które daje gościom poczucie odosobnienia, ale bez rezygnowania z przyjemności. Jurty wydawały się naturalnym wyborem – lekkie, ale solidne, inne niż wszystko, co widuje się w standardowej agroturystyce czy domkach letniskowych. Zależało mi, żeby nie zakłócały przestrzeni, tylko z nią współistniały. Dlatego nie dominują nad krajobrazem, a raczej się z nim zlewają. I chyba właśnie to ludzie czują, kiedy tu przyjeżdżają – że są w czymś wyjątkowym, ale bez zadęcia. Że to luksus, który nie krzyczy.

A dlaczego „Dacza Puchacza”?
Puchacz to największa sowa świata, majestatyczna, dostojna, a jednocześnie nieuchwytna. I my, jako Polacy, mamy to niesamowite szczęście, że w Drawieńskim Parku Narodowym żyje para tych niezwykłych ptaków. Podobno mają swoje domostwo gdzieś na północy parku. Zobaczyć je to jak wygrać na loterii – graniczy z cudem, ale świadomość, że tam są, dodaje temu miejscu czegoś baśniowego. Kiedy wspólnie z przyjaciółmi zastanawialiśmy się nad nazwą, chcieliśmy czegoś, co nie będzie przypadkowe. Coś, co zakorzeni się w miejscu i opowie jego historię. I wtedy moja przyjaciółka rzuciła: „Dacza Puchacza”. I od razu zaiskrzyło. Dacza, czyli coś swojskiego, przytulnego, z duszą. A Puchacz – dziki, wolny, niemal mityczny. Ta nazwa od razu niosła ze sobą historię, której nie trzeba było już dopowiadać. Idealnie oddaje ducha tego miejsca: schronienie w sercu lasu, gdzie natura ma głos, nawet jeśli mówi szeptem.
Jak wyglądały początki Daczy? Czy od razu wiedziałeś, że to ma być coś więcej niż tylko miejsce noclegowe?
To na pewno nie było coś, co dało się zrealizować z dnia na dzień. Od pomysłu do pierwszych gości minęło sporo czasu, a po drodze były i zwątpienia, i decyzje, które trzeba było podejmować na szybko. Wiele rzeczy działo się zupełnie spontanicznie. Tak po prostu: coś czułem, więc działałem. Od początku wiedziałem tylko jedno: nie chcę tworzyć kolejnego miejsca z noclegiem i kluczem pod wycieraczką. Chciałem, żeby ludzie naprawdę tu byli, żeby poczuli przestrzeń, ciszę, bliskość natury. Dlatego zwróciłem się do kogoś, kto potrafi myśleć o przestrzeni zupełnie inaczej. Iwo Borkowicz, świetny architekt, którego projekty zdobywają nagrody na całym świecie, zaprojektował cały teren. I zrobił to tak, że każda jurta ma swój własny rytm. Stoją w odpowiednich odległościach, nic się tu nie narzuca, wszystko ma miejsce. To on zadbał o to, żeby architektura nie przyćmiewała natury, tylko ją podkreślała. A ja miałem pewność, że buduję coś, co naprawdę będzie miało duszę.
Jurty od razu przyciągają wzrok swoim kształtem i klimatem. Ale to, co zaskakuje najbardziej, to ich wnętrze – co dokładnie znajdziemy w środku?
Tak, jurty mają swój wyjątkowy charakter już z zewnątrz, ale w środku naprawdę potrafią zaskoczyć. Każda z nich to w pełni funkcjonalna, całoroczna przestrzeń o powierzchni 35 metrów kwadratowych – z własną łazienką z prysznicem i WC, kuchnią z lodówką, zmywarką i kompletem naczyń oraz sztućców. Jest też wydzielona sypialnia z oknem na las – budzisz się i widzisz zieleń, nie ekran telefonu. W części dziennej znajduje się rozkładana, dwuosobowa kanapa, więc jurta może komfortowo pomieścić do czterech osób. Dodatkowo wiadomo – stół, cztery krzesła, fotel. Ogrzewanie zapewnia piecyk typu koza, a drewno można sobie dobierać z własnej drewutni. Do tego świetlik otwierany elektrycznie, nie tylko zapewnia wymianę powietrza, ale pozwala też zerknąć nocą na gwiazdy. To może brzmieć jak detal, ale robi wrażenie. Co ważne, nasze jurty stoją w okrągłych, starannie zaplanowanych kręgach. Wszystko zostało zaprojektowane funkcjonalnie i z dużą dbałością o detale, wykorzystaliśmy wysokiej jakości materiały, ale… dalej zaczyna się las. Dziki, naturalny, nietknięty. I nie ingerujemy w to, co się tam dzieje. Tylko mały teren wokół każdej jurty jest zagospodarowany, reszta to przyroda taka, jaka jest.

To wszystko brzmi… trochę jak budowa domu. Tyle, że Ty zbudowałeś trzy.
(śmiech) Dokładnie tak! To była prawdziwa budowa, tylko że w lesie. Elektrycy, stolarze, hydraulicy, dostawy, opóźnienia, klasyka gatunku. Wszystko trzeba było zaprojektować, skoordynować i dopilnować. A przy tym zadbać o każdy szczegół: od ścieżek wysypanych kamyczkami, po tarasy, hamaki czy wiatę ze wspólną przestrzenią. Stworzyliśmy też strefę relaksu z sauną i banią – i to strzał w dziesiątkę. Goście uwielbiają wieczory w balii z ciepłą wodą, kiedy w ogrodzie palą się lampki, a wokół panuje absolutna cisza. Potem pozostało już tylko jedno: czekać. Na gości i na ich reakcje.
Pamiętasz tych pierwszych?
Wyobraź sobie, że w dniu, w którym dodaliśmy Daczę Puchacza do systemów rezerwacyjnych – Booking, Aloha i tak dalej – kliknęliśmy ten magiczny przycisk „aktywuj”… i dosłownie po chwili przyszła pierwsza rezerwacja! Byłem totalnie zaskoczony. Wiesz, to zabawne, robisz miejsce dla gości, wszystko planujesz, urządzasz, ale kiedy ci pierwsi naprawdę się pojawiają, jesteś w szoku, że… ktoś chce przyjechać. (śmiech) Pamiętam to jak dziś – poczułem lekki atak paniki. Wsiadłem w auto i z Poznania ruszyłem pędem do Daczy, żeby być tu przed nimi i jeszcze raz wszystko sprawdzić: czy działa woda, czy łóżka są zaścielone, czy filiżanki stoją równo. (śmiech) Pierwszymi gośćmi było małżeństwo z Niemiec. Cudowni ludzie, zachwyceni miejscem, bardzo otwarci. Ich reakcje – ten błysk w oku, kiedy opowiadali o porannej mgle nad rzeką, o ciszy, której nie znali – były dla mnie potwierdzeniem, że to wszystko miało sens. Że nie tylko ja poczułem magię tego miejsca.

Jak wygląda dzień idealny w Daczy Puchacza?
To przede wszystkim dzień bez pośpiechu. Budzisz się, kiedy chcesz, najlepiej wtedy, gdy przez okno jurty wpada pierwsze światło, a z lasu dochodzą odgłosy ptaków. Wychodzisz na taras, bierzesz głęboki oddech i nagle okazuje się, że kawa smakuje inaczej, jakby lepiej – może to powietrze, może to cisza. Śniadanie zwykle jemy na zewnątrz, przy stole pod drzewem, z widokiem na zieleń i wodę. W sezonie letnim prawie nikt nie chce siedzieć w środku, bo po co? A potem każdy robi to, na co ma ochotę. Jedni idą na spacer po lesie, inni wybierają rower albo po prostu rozkładają się z książką w hamaku. Ktoś bierze wędkę i idzie nad Drawę, ktoś inny zbiera grzyby albo zapuszcza się w las bez celu. Po południu można odpocząć jeszcze bardziej – skorzystać z sauny, wskoczyć do balii, posiedzieć nad wodą. I to działa, serio. Nawet jak ktoś przyjeżdża tu zestresowany i „na wysokich obrotach”, to po jednym dniu zaczyna zwalniać. Wieczorem zapalają się lampki w ogrodzie, pali się ognisko, rozstawiają się stoły – i zaczyna się to, co lubimy najbardziej: rozmowy, jedzenie, trochę wina, śmiech. Bez napięcia, bez scenariusza. Po prostu dobry wieczór w dobrym miejscu.
A zimą?
Choć wiele osób kojarzy jurty głównie z latem, Dacza Puchacza działa przez cały rok – i to właśnie poza sezonem potrafi zaskoczyć najbardziej. Nawet w środku zimy, przy dużych mrozach, w jurcie jest przytulnie i ciepło. Ocieplenie i koza na drewno robią swoje, ogień mruga spokojnie w palenisku, a Ty siedzisz z książką, herbatą albo kieliszkiem wina i czujesz się totalnie otulony. A kiedy na zewnątrz wieje wiatr albo pada deszcz, robi się wręcz magicznie. Krople uderzające o płótno namiotu dają niesamowity efekt dźwiękowy, do tego dochodzi szum drzew, czasem pohukiwanie sowy… i nagle jesteś dokładnie tam, gdzie trzeba. To jedno z tych doświadczeń, które trudno opisać, ale łatwo zapamiętać.

Zdarzają się goście, którzy uciekają z miasta, aby w ciszy popracować?
Oczywiście! Przy obecnym modelu pracy zdalnej to już właściwie norma. Coraz więcej osób szuka miejsca, gdzie mogą na chwilę uciec z miasta, ale nie muszą brać urlopu, wystarczy laptop i dostęp do internetu. Sam też chętnie z tego korzystam. Przyjeżdżam tutaj, żeby popracować w ciszy, bez rozpraszaczy. I to naprawdę działa – inaczej się myśli, kiedy za oknem masz las, a nie tramwaje. Czasem wystarczy krótki spacer po okolicy, żeby rozwiązać problem, nad którym w biurze siedziałbym godzinami. Goście często mówią to samo: że tu szybciej się regenerują, nawet jeśli dzień spędzają przy komputerze. A po pracy mają luksus, którego nie znajdziesz w żadnym coworku – wskakują do balii, idą na spacer nad rzekę albo po prostu siadają z herbatą na tarasie i słuchają, jak las mówi.
Wszystko, o czym mówisz, to prawdziwa strawa dla ducha – cisza, spokój, natura. A co ze strawą dla ciała? Jurty są wyposażone w kuchnie, ale czy to oznacza, że wszystko trzeba sobie przywieźć?
Faktycznie, wszystko, co tu się dzieje, to strawa dla ducha. Ale i ciało trzeba nakarmić! Jurty są wyposażone w aneksy kuchenne, więc można gotować samodzielnie – są garnki, naczynia, zmywarka, lodówka, wszystko jest na miejscu. Ale nie trzeba przywozić całej lodówki z domu. Dla naszych gości przygotowaliśmy możliwość zamówienia gotowych koszy pełnych lokalnych produktów – na śniadanie albo kolację. Największą popularnością cieszy się Kosz Puchacza – tam jest wszystko: świeżo wypiekany chleb, wiejskie jajka, nabiał z ekologicznej farmy, pasty warzywne, miód z lokalnej pasieki, swojskie wędliny i coś słodkiego na deser. Mamy też wersje bardziej minimalistyczne albo wegetariańskie – każdy znajdzie coś dla siebie. Oprócz tego można u nas zamówić mrożone pierogi i dania w słoikach – wszystko przygotowywane przez gospodynie z okolicznych wsi. Mamy bigos, żurek, leczo, gołąbki… Taki domowy komfort bez stania przy garach. A jeśli ktoś ma ochotę na coś wyjątkowego, oferujemy też zestawy do grzanego wina, herbaciane ceremonie w żeliwnym czajniku albo serowe fondue z winem i dodatkami. Jest też mongolski kociołek do przygotowania na ognisku – idealny, żeby posiedzieć wieczorem przy ogniu i celebrować wspólne chwile.

A jeśli już ktoś przyjedzie, wyśpi się, nacieszy ciszą… i nagle zacznie się zastanawiać: „co tu właściwie robić?” Co polecasz gościom, którzy twierdzą, że się… nudzą?
Jeśli ktoś mówi, że się tu nudzi, to zazwyczaj jest to stan chwilowy – i bardzo zdrowy. (śmiech) Ale oczywiście, kiedy już wyśpisz się do oporu, wypijesz kawę na tarasie i nasycisz się ciszą, to możliwości jest naprawdę sporo. Przede wszystkim warto zobaczyć Drawieński Park Narodowy – to absolutna perełka. Dzika przyroda, lasy, rzeka, mnóstwo ścieżek i tras do spacerów czy jazdy na rowerze. To miejsce, które robi ogromne wrażenie o każdej porze roku. Na samym terenie Daczy też sporo się dzieje. Mamy paletki do badmintona, kule do gry w bule, a w jurtach znajduje się podstawowy sprzęt do aktywnego wypoczynku: kijki do nordic walking, maty do jogi, hamaki. Goście mogą korzystać z sauny i balii opalanej drewnem, ziołowych kąpieli, jest miejsce na ognisko i grill, a wieczory przy kozie z książką też potrafią być całkiem wciągające. W okolicy są wypożyczalnie kajaków, stadniny koni, winnice, a dla smakoszy świetne restauracje i możliwość zamówienia wycieczki z przewodnikiem po regionie. Można też iść na ryby albo na grzyby, bo wokół mamy tereny, które aż proszą się o wiklinowy koszyk, a my zapewniamy „pakiety grzybiarskie”, w ramach których dostarczamy wszystko, czego potrzeba, żeby ruszyć na zbiory. No i jeszcze jedno: nocą jest tu naprawdę ciemno. Zero miejskiego światła. Można wyjść na zewnątrz i przez lunetę patrzeć w gwiazdy i dla wielu to właśnie ten moment staje się najważniejszym wspomnieniem z pobytu. We wrześniu wielu gości przyjeżdża, żeby posłuchać rykowiska jeleni, niesamowite doświadczenie, którego nie da się zapomnieć. To tylko przykłady – często realizujemy indywidualne prośby, dopasowane do nastroju gości.




Dodajmy też, że można tu przyjechać ze swoim psem.
To miejsce jest bardzo psiolubne! Jak widzisz, moje dwa psiaki, Cezar i Kleopatra, nie opuszczają nas ani na krok. Kocham psy i nie wyobrażam sobie życia bez nich, dlatego w każdej jurcie znajduje się psie posłanie, miseczki, wszystko, czego trzeba, żeby także czworonożni goście czuli się jak u siebie.
Opinie gości na Bookingu czy też Google są rewelacyjne. Na przykład Amelia napisała: „Warte każdej ceny, każdy powinien udać się tam przynajmniej raz. Na pewno wrócimy!” Inna opinia podkreśla: „Cisza, spokój, otaczający las i przecudne wnętrza.” Te słowa doskonale oddają atmosferę Daczy Puchacza. Co czujesz, czytając te słowa?
Te wszystkie opinie są dla mnie ogromnie ważne, bo pokazują, że ludzie naprawdę czują to, co chciałem tu stworzyć. Kiedy ktoś pisze, że „to miejsce warte każdej ceny” albo że „każdy powinien tu przyjechać chociaż raz”, to wiem, że Dacza działa dokładnie tak, jak powinna – nie przez wielkie atrakcje, tylko przez swoją prostotę. Bo właśnie w tej prostocie tkwi siła. Nie staramy się być kurortem ani luksusowym hotelem. To miejsce, które daje przestrzeń, spokój i kontakt z naturą, bez udawania i bez napięcia. Goście czują, że mogą tu naprawdę odpocząć. Że nikt ich nie pogania, nikt im niczego nie narzuca. Jest jurta, jest las, jest rzeka. Reszta dzieje się sama – w rytmie, który każdy ustala sobie sam. I myślę, że właśnie to doceniają najbardziej.
Czy zdarza Ci się zastanawiać, dlaczego to miejsce tak mocno działa na ludzi? Co sprawia, że chcą wracać?
Myślę, że ludzie doceniają to miejsce właśnie za jego prostotę. Dacza nie krzyczy luksusem, nie przytłacza udogodnieniami, nie próbuje nikogo na siłę „zatrzymać”. Ona po prostu jest. I daje przestrzeń – nie tylko tę fizyczną, ale też mentalną. Goście bardzo to doceniają. Nawet w sezonie Park nie jest zatłoczony, a tu panuje prawdziwa cisza. Często przyjeżdżają pary, przyjaciółki, małe grupy, żeby się wyciszyć, posłuchać siebie i świata. Bo to jest miejsce, które daje dokładnie tyle, ile akurat potrzebujesz. W codziennym biegu często zapominamy, jak ważny jest kontakt z naturą. Czasem wystarczy jeden dzień tutaj, żeby to sobie przypomnieć, że można wstać bez budzika, zjeść śniadanie na tarasie, pójść do lasu bez planu i wieczorem patrzeć w gwiazdy. To miejsce pozwala wrócić do podstaw, do oddechu, do ciszy, do tego, co naprawdę koi. I myślę, że właśnie to ludzie czują, kiedy piszą te piękne opinie, że tu nie trzeba wiele. Tu wystarczy być.
Czy Dacza Puchacza ma jeszcze przed sobą nowe odsłony?
Zdecydowanie tak, ale powoli, bez pośpiechu. Chciałbym, żeby miejsce rozwijało się naturalnie, w swoim tempie, bez naruszania tej ciszy i spokoju, która jest tu najważniejsza. Docelowo projekt zakłada sześć jurt, ale myślę też o czymś lżejszym na lato – dwóch namiotach typu safari, które będą działały sezonowo. Dla tych, którzy chcą być jeszcze bliżej natury. Na sąsiedniej działce, tej bliżej rzeki, planuję też stworzyć niewielki domek dla gości z widokiem na Drawę. Taki, który będzie równie kameralny, jak jurty, ale w nieco innym stylu. Wszystko, co tu powstaje, ma być spójne z tym miejscem i z jego rytmem. Z szacunkiem do tego, co dzikie i naturalne.