Szary, nieduży domek ze skośnym, czerwony dachem. Symetrycznie rozmieszczone na szarej elewacji okna z niepodnoszonymi od lat białymi roletami, tworzą wrażenie zamkniętych oczu, a krzywa dachówka, niczym źle dobrana fryzura, stuka w trakcie wichury. Wokół zarośnięty ogródek z zamykaną na skobel bramą, kilka pękniętych doniczek z resztkami wyschniętych roślin podlewanych okazjonalnie przez deszcz. I tylko kolorowy jarmarczny wiatraczek, wetknięty w ogrodowe korytko kręci się wesoło, zachowując ostatnie pozory życia na wymarłej posesji.
Mieszkała tu od lat 40-stych. Początkowo z rodzicami i braćmi. Lata szkolne i jej młodość przypadły na powojenny Poznań, a okres pracy zawodowej w służbie zdrowia na niełatwe czasy realnego socjalizmu. Praca z chorymi uwrażliwiła ją i dała poczucie sensu i własnej wartości. Kiedy rodziców zabrakło, a bracia pozakładali swoje rodziny, została sama. Nigdy nie wyszła za mąż. Jakoś się nie złożyło. Kiedy się poznałyśmy, była już na emeryturze, a jej towarzyszem był nieco wyrośnięty foksterier, z którym wychodziła na codzienne spacery. Dlatego chyba ucieszyła się, że zostałyśmy sąsiadkami. Ja zyskałam coroczne wiosenne dostawy gałązek najpiękniej pachnącego bzu, którego aromat roztaczał się po całej okolicy,a ona wiernego słuchacza jej opowieści o świecie, który przeminął. Stojąc płot w płot, godzinami słuchałam opowieści o fyrtlu, który niedawno stał się moim, ale ona spędziła w nim całe życie. O ludziach, których nie miałam szansy poznać i miejscach, których blask dawno wygasł. Zawieszona w przeszłości, która niczym tarcza chroniła ją przed samotnością.
Niewielu gości ją odwiedzało. Przyjaciółki z młodych lat pochowała, rodzina zajęła się własnymi sprawami, a wybuch pandemii tylko pogłębił poczucie osamotnienia. Podupadła na zdrowiu. Najgorzej było zimą, kiedy aura nie pozwalała nam się spotykać podczas ogródkowych porządków.Z zaproszeń też nie była skora korzystać. Miała swój własny świat, w którym zamykała się w połowie listopada, aby niczym niedźwiedź wybudzić się do życia wiosną. Kontakt stawał się ograniczony. Nigdy niedziałający dzwonek do furtki, milczący, rozładowany telefon. Pomimo usilnych próśb o jego regularne ładowanie, często nie odpowiadał, aby po kilku dniach oddzwonić jakby nigdy nic i na pytania o regularne zażywanie leków beztrosko, szczebiotliwieodpowiedzieć „co u Twoich kotów”? Tylko migocące w oknie szarego domu ciepłe, pomarańczowe światełko dawało mi poczucie spokoju, że wszystko jest w porządku.Nauczyła mnie nie martwić się na zapas, uodporniła na brak znaku życia.
I kiedy przed świętami powiedziała mi, że wybiera się do rodziny, ucieszyłam się. Że będzie wśród bliskich, choć zaproszenie na wigilię w moim domu było przez te lata naszej znajomościzawsze aktualne. I pomimo przyzwyczajenia do jej wiecznie wyłączonego telefonu, moje zdziwienie wywołał brak reakcji na esemesowe życzenia. Tuż przed sylwestrem sprawy potoczyły się bardzo szybko. Brak migocącego światła w oknie, kontaktu telefonicznego, o waleniu w drzwi nawet nie wspomnę. Poszukiwanie kontaktu do rodziny, ślusarz, karetka… Mój esemes o treści „Pani Grażynko, niech Pani do mnie zadzwoni” już na zawsze pozostanie bez odpowiedzi…
Jestem na nią zła. Za jej niefrasobliwość i niekonsekwencję w braniu leków. Za bezsensowny upór, brak chęci przyjęcia pomocy. A jednocześnie będzie mi brakowało naszych rozmów przy płocie, a wiosenny zapach bzu zawsze kojarzyć będę z jej małymi radościami po wizycie u fryzjera czy kosmetyczki. Dom za moim oknem już nie mruga żarowym światełkiem, a o tym, że było w nim kiedyś życie przypomina tylko mały, kolorowy, wirujący na wietrze jarmarczny wiatraczek…