Był piękny, letni dzień, kiedy moja matka poprosiła mnie o przysługę – zawieźć ją na spotkanie z przyjaciółkami z liceum. Dziewięć pań, które łączy wspólna przeszłość i… sześćdziesiąta rocznica matury. Pomyślałam, że będzie to prosta sprawa – szybka podwózka i tyle. Jak bardzo się myliłam!
Moją nieufność już w domu rodzicielki wzbudziła ilość pakunków, które zabieramy ze sobą. Wyprowadzasz się? – zapytałam nieśmiało. Galartu nagotowałam! – odfuknęła zajęta wpychaniem ponadwymiarowej miski z sałatką w za małą torbę. Dla pułku wojska? – mruknęłam pod nosem, ale posłusznie podreptałam do spiżarni poszukać pakownej sakwy, wielkości co najmniej walizki kabinowej. Jak już tam jesteś zabierz blachę z plackiem! – dobiegł mnie rozkaz z kuchni. Tak jest! – mimowolnie stuknęłam obcasami i obładowana niczym Święty Mikołaj na Wigilię, ruszyłam do samochodu.
Jechaliście kiedyś po poznańskich ulicach z galartem w szklanych salaterkach na tylnym siedzeniu? To jak przewożenie porcelany podczas trzęsienia ziemi. Wrażenia ekstremalne. Gdyby był korek, to z głodu nie umrzemy – sytuację próbowała rozładowywać matka, a ja na każdej nierówności, na każdym garbie drogowym, z przerażeniem wsłuchiwałam się w dźwięczny brzęk obijających się o siebie porcji aromatycznych zimnych nóżek. Oczami wyobraźni widziałam stłuczkę, kiedy to my, upaćkane galaretą spisujemy policyjny protokół… Trzeba było to opakować folią bąbelkową… Albo flizeliną… Na szczęście całe, zdrowe, bez galartu we włosach dojechałyśmy na miejsce i niczym karawana obładowanych skarbami dromaderów, ruszyłyśmy na miejsce zlotu czarownic. Przy kolejnej próbie otwarcia drzwi do klatki schodowej najmniejszym palcem lewej dłoni, pożałowałam, że jako ssaki nie mamy chwytnego nosa i że nie przykładałam się za bardzo do zajęć jogi, która pozwoliłaby mi dość wysoko podnieść tylną kończyną. Ostatecznie pomogła wychodząca akurat sąsiadka gospodyni. Głupi to ma szczęście…
Po przekroczeniu progu mieszkania pani Róży, gospodyni tego nostalgicznego zgromadzenia, poczułam się jak w innym świecie. Każda z tych dam, która przywitała mnie serdecznym uściskiem, wydawała się emablować specyficzną, matczyną energią. Wchodząc do salonu, zauważyłam stół uginający się pod ciężarem jedzenia, które wyglądało jakby zostało przygotowywane na tydzień intensywnych żniw. Porzuciwszy jedzeniowe skarby w jedynym wolnym miejscu w kuchni, gdzieś pomiędzy wędlinami a pomidorami, zostawiłam matkę z solenną obietnicą, że kiedy już skończy tę kulinarną i duchową ucztę i zechce wrócić – przyjadę.
Kiedy więc po kilku godzinach zabrzęczał dzwonek w telefonie, udałam się w miejsce sabatu, aby zabrać moją prywatną wiedźmę do domu. Z prostego w mojej głowie planu – Wejdę, zgarnę kobitę, wyjdę, zrealizowałam jedną trzecią – weszłam. Zanim zdążyłam się zorientować, zostałam wciągnięta w wir matczynej troski. Każda z dziewięciu pań, przekonana o mym skrajnym niedożywieniu, prześcigała się w troskliwym dogadzaniu mi przysmakami.
Gospodyni zaczęła od szparagów. Świetny sos – pochwaliłam – doskonale doprawiony! To z Lidla – pani Róża zaniosła się śmiechem – ale sama podgrzałam – mrugnęła do mnie szelmowsko. Pomidora zjedz! – pani Jola postanowiła zadbać o mój poziom potasu. Co tam pomidor! Kiełbasy jej dajcie! – na pragmatyzm pani Zosi zawsze można liczyć, a moje słabe protesty ginęły w powodzi matczynych czułości. – i sałatki – dodała, podtykając pod mój nos, doskonale znaną mi z rodzinnego domu miskę. Chleba nie jedz! – napomniała pani Mirka, powodując mą lekką konsternację – chleb masz w domu! – dokończyła ze śmiechem. Kiedy stanął przede mną talerzyk z domowej roboty sernikiem, obok kilka ciasteczek, a przyjaciółki mojej mamy prześcigały się, gotowe w każdej chwili przejąć pałeczkę w tej kulinarnej sztafecie, poczułam się jak bohaterka w surrealistycznym filmie, w którym wszystkie matki świata walczą o tytuł najhojniejszej i najbardziej opiekuńczej kucharki. Każda z tych cudownych kobiet była przekonana, że młodsze pokolenie nie przetrwa bez solidnej dawki ich domowych przysmaków. Lub tych z Lidla. A ja karmiona niczym tucznik, przysłuchiwałam się ich rozmowom, wspominkom, śmiechom.
A było w nich coś uroczego, wręcz transcendentnego i rósł we mnie podziw dla moich dziewięciu matek. Że mimo upływu lat, nadal mają w sobie mnóstwo energii i ciepła. Pomimo że od ich matury minęło 60 lat, nadal się spotykają, potrafią się bawić, wspominać i cieszyć swoim towarzystwem. Było w tym coś niezwykle pięknego – te kobiety, które przeszły razem przez życie, nadal świętują swoją przyjaźń z takim entuzjazmem. Ich przyjaźń jest jak dobre wino – z wiekiem staje się tylko lepsza. I choć próbowały mnie nakarmić na śmierć, nie mogłam oprzeć się myśli, że ich więź jest czymś naprawdę wyjątkowym.
A ja? No cóż… Na Dzień Matki, będę miała kilka kartek do wysłania.
Wszystkiego dobrego miłe Panie!