Weronika Janik – Kurek | Skrzypce towarzyszą mi każdego dnia

Znów zanurzam się w cudowną opowieść, jak to wszystko się zaczęło… Poznaję czarującą młodą osobę, od której bije radość życia, a uśmiech z jej twarzy nie znika ani na chwilę. Utalentowana i energiczna, z wielkim potencjałem i z głową pełną nietuzinkowych pomysłów. Weronika Janik-Kurek opowiedziała o początku swojej przygody ze skrzypcami, o projektach na przyszłość i o tym, dlaczego „lubi wracać tam, gdzie była już”.

Weroniko, jesteś teraz na innym etapie swojego życia, niedługo spodziewasz się dziecka, czy w obecnych realiach muzyka też Ci towarzyszy?

WERONIKA JANIK-KUREK: Codziennie słucham RMF Classic, towarzyszą mi te melodie w podróżach, podczas jazdy autem. Często też do snu puszczam sobie muzykę klasyczną, to dobre i dla dziecka, i dla mnie. (śmiech) Ona mnie uspokaja…

Lubię też słuchać muzyki klasycznej XX wieku, bo gdy słucham utworu, którego nie znam, nie wiem, co się wydarzy… i go nie analizuję. Jest on wówczas dla mnie nieprzewidywalny, wręcz tajemniczy. (śmiech

Choć mam głowę zajętą innymi myślami – przygotowuję np. wyprawkę dla dziecka, ostatnio zakupiliśmy wózek (śmiech) – skrzypce towarzyszą mi każdego dnia; chociażby podczas rutynowego ćwiczenia, aby nie wypaść z wprawy, aby pozostać w formie po powrocie na scenę. Muszę nieustannie ćwiczyć, powtarzać, rozwijać się. Dotyczy to i rąk, palców, i umysłu. Tu chodzi o sprawność i postawę całego ciała – wszystko musi być ze sobą kompatybilne. Nie chcę już powtórzyć błędów sprzed lat, gdy w czasie wakacji wcale nie brałam instrumentu do rąk, a potem czułam dyskomfort, po takiej przerwie nie mogłam się przestawić i jakby od nowa musiałam nauczyć się współgrać ze skrzypcami. A skrzypce muszą być ze mną spójne, jak jedno ciało, organizm. 

fot.9.archiwum prywatne scaled 1

Talent muzyczny otrzymałaś w darze?

Talent muzyczny niewątpliwie mam przekazany w genach, ale do tego dochodzi ciężka praca, wiele godzin wyczerpujących prób i powtarzających się ćwiczeń w celu doskonalenia umiejętności. Od zawsze dążyłam do wyznaczonych już w dzieciństwie celów.

Moi rodzice należeli do Zespołu Pieśni i Tańca Wałbrzych. Mama jest pianistką i aktualnie uczy gry na tym instrumencie w Szkole Muzycznej im. Stanisława Moniuszki w Wałbrzychu. Dodatkowo w Zespole, w którym rozwijała się muzycznie w dzieciństwie, prowadzi teraz zajęcia wokalne i emisji głosu. A tata to rozśpiewany i roztańczony policjant. (śmiech) Rodzice przez 15 lat śpiewali wspólnie na weselach i rodzinnych uroczystościach. Było tak, że w każdy weekend gdzieś wyjeżdżali, a ja pozostawałam pod opieką babci. Mój dziadek, ze strony taty, był muzykantem-samoukiem, grał na skrzypcach, akordeonie, saksofonie, klarnecie i na bębnach. I wszystkie te instrumenty miał u siebie w domu. 

Moja młodsza siostra zakochana jest w tańcu i śpiewie, studiuje w Szczecinie na Akademii Muzycznej w klasie saksofonu. Ponadto planuje na poznańskim AWF-ie studiować jeszcze choreoterapię. 

Skąd u Ciebie zamiłowanie do skrzypiec, trudnego instrumentu? Jak zaczęła się Twoja przygoda? 

W wieku 6 lat mama zaprowadziła mnie na koncert do Filharmonii Sudeckiej, po koncercie zadała mi pytanie, który instrument do nauki chciałabym sobie wybrać. Trzymała kciuki, abym nie wybrała fortepianu, jak ona. (śmiech) I udało się! Postawiłam na skrzypce. 

Chodziłam do Ogólnokształcącej Szkoły Muzycznej w Wałbrzychu, czyli miałam w jednym budynku zajęcia tradycyjne, ogólnokształcące, jak i muzyczne. To była dla mnie oszczędność czasu na dojazdy, odrabianie lekcji, ćwiczenia gry na skrzypcach. 

Czy skrzypce były pierwszą miłością?

Pierwszą i jedyną. (śmiech) Wybrałam skrzypce i ich nie zmieniłam, choć znam wiele osób, które z różnych powodów pożegnały się z wcześniejszym instrumentem muzycznym. Dzieci mają przecież różne pomysły, często słomiany zapał, ale mi skrzypce towarzyszą od wczesnego dzieciństwa.

Moja mama, a później także nauczyciele zauważali u mnie predyspozycje do gry na skrzypcach. Zdobyte nagrody, czy wyróżnienia na konkursach były tego dowodem. Żal byłoby zmieniać na coś innego, z prostego chociażby powodu, że ja naprawdę lubiłam i nadal lubię grać na tym instrumencie strunowym. Choć nie zawsze było z górki, nie zawsze z miłą chęcią siadałam i poświęcałam czas na ćwiczenia, ale dzięki mamie, jej mobilizacji, dopilnowaniu mnie zaszłam tak daleko.

Rodzice we mnie wierzyli, dopingowali mnie w działaniu, wysyłali na warsztaty czy kursy muzyczne, aby nie zaprzepaścić szansy.

fot.3.Ksenia Shaushyshvili scaled 1

Dolny Śląsk podsyła nam do Poznania cudownych ludzi, artystów, muzyków. Miałam przyjemność porozmawiać np. z Natalią Świerczyńską, Jackiem Szwajem, Voytkiem Soko Sokolnickim. Ty pochodzisz z Wałbrzycha, dlaczego obrałaś kierunek na stolicę Wielkopolski? 

Pamiętam, że jak miałam 11 lat rodzice pierwszy raz zabrali mnie do Poznania i gdy stanęłam przed gmachem Akademii Muzycznej, już wtedy była wybudowana Aula Nova, wypowiedziałam prorocze dla mnie słowa (śmiech): „Kiedyś będę tu studiować!” I tak moje marzenie się spełniło, mój cel z wczesnych lat zrealizowałam w pełni. 

A jeszcze wcześniej… Już do 1 klasy liceum udało mi się zdać egzaminy do tzw. szkoły talentów w Poznaniu przy ul. Głogowskiej, czyli do Ogólnokształcącej Szkoły Muzycznej II Stopnia wówczas im. Henryka Wieniawskiego, obecnie im. Jadwigi Kaliszewskiej. Rozpoczęłam naukę u profesora Bartosza Bryły, którego mi polecano, i u prof. Kariny Gidaszewskiej. Tak naprawdę po przyjeździe do Poznania otworzyły się dla mnie drzwi do międzynarodowej kariery. Zaczęłam mieć coraz większą konkurencję, co dawało mi jeszcze większą motywację do ćwiczeń, do dalszego rozwoju. Rywalizacja mnie napędza, (śmiech) choć nie przejmuję się aż tak bardzo upadkami i potrafię cieszyć się z najdrobniejszych sukcesów. W Wałbrzychu byłam jedną z najlepszych, tu w Poznaniu muszę ciężko pracować i nieustannie podnosić sobie poprzeczkę rozwoju, aby na to miano zasłużyć.

Profesor Bryła rozwinął we mnie jeszcze większą miłość do nauki, do skrzypiec. Zawsze był uśmiechnięty i ugodowy, co spowodowało, iż narodziła się pomiędzy nami bardzo dobra nić współpracy. Ja też z natury jestem optymistką, pogodnym człowiekiem – tak po prostu łatwiej żyć! 

Jak zaczęła się już Twoja kariera muzyczna, z jakimi artystami najczęściej i najchętniej współpracujesz?

Od stycznia 2019 pracuję w Centrum Edukacji Artystycznej Filharmonii Gorzowskiej na stanowisku muzyka tutti – I skrzypce. Niejednokrotnie miałam również okazję pełnić rolę koncertmistrza w tejże orkiestrze. Na stałe należę do bandu Tre Voci, z czego jestem ogromnie dumna. Gdy Voytek Soko Sokolnicki zadzwonił do mnie z tą propozycją, byłam oczarowana i jednocześnie onieśmielona. Wielki zaszczyt współpracować z tak znakomitymi artystami.

Mam też 4te Quartet, który założyłam z dziewczynami w 2015 roku, na potrzeby projektu i współpracy z wokalistą Michałem Szpakiem. Było to dla mnie niezwykłe wyzwanie, bo ja muzyk klasyczny, a Michał – wschodząca i ekstrawagancka gwiazda muzyki rozrywkowej, współczesnej. Nie ukrywam, że z nutką niepewności i obawy rozpoczęłam tę działalność… Koncepcja połączenia obu tych światów: głosu Michała Szpaka i kwartetu smyczkowego zaprowadziła nas jednak na deski Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu, później występowaliśmy razem w licznych programach telewizyjnych czy w koncertach na terenie Polski. I tak małymi kroczkami udało nam się dotrzeć do Sztokholmu w 2016 roku, z dosyć wysoką pozycją, bo na 8. miejscu zakończyliśmy naszą przygodę z Eurowizją. To było niesamowite przeżycie, którego nigdy nie zapomnę! Wielka scena – pierwszy raz w życiu spotkało mnie coś takiego, aby występować przed tak ogromną publicznością. Dzięki tej współpracy i przygodzie, dziś odnajduję się znakomicie nie tylko jako muzyk klasyczny, ale również rozrywkowy.

fot.2.Ksenia Shaushyshvili

Czy 4te Quartet funkcjonuje w niezmiennym składzie?

Niestety nie. Zespół założyłyśmy, jeszcze jak byłyśmy studentkami. Każda z nas podąża za swoimi marzeniami, tak więc wiolonczelistka obecnie pracuje w Filharmonii w Ostravie, druga skrzypaczka – oprócz skończenia studiów na Wydziale Instrumentalistyki – skończyła też studia w zakresie śpiewu operowego, dostała więc propozycje różnych kontraktów w Niemczech; więc też wyjechała. Oprócz mnie w Wielkopolsce została jeszcze altowiolistka, która mieszka pod Poznaniem. Oczywiście, gdy dziewczyny z pierwotnego składu tylko mogą, chętnie wspólnie koncertujemy. 4te Quartet nadal działa, ciągle spływają propozycje występów, koncertów, czy to na eventach prywatnych, czy to na dniach poszczególnych miast, a także jako oprawa muzyczna ślubów. Tylko już w nieco innym składzie.

Grałaś wraz z 4te Quartet Janosika, Vabank, „Noce i Dnie”, „Tą ostatnią niedzielę” M. Foga, „Czterdziestolatka”, „Ojca Chrzestnego”, „Płonie stodoła” Cz. Niemena, „Jesteśmy na wczasach” W. Młynarskiego… Stare dobre przeboje, szlagiery filmowe. Co Was skłoniło do ukłonu w stronę muzyki dawnej?

Miałyśmy pomysł, aby stworzyć coś, czego nie ma na polskim rynku muzycznym. Niekonwencjonalnego, bo tak naprawdę to nie ma drugiego kwartetu smyczkowego, który gra polskie utwory rozrywkowe i filmowe, z dawnych lat. Niewątpliwie to muzyka, która wciąż inspiruje wielu twórców. Za aranżację tych kompozycji odpowiadał Jan Romanowski, Grzegorz Urban czy Adam Siebers – żadna z nas nie ma aż takiego talentu (śmiech), aby podjąć się aranżacji wykonywanych utworów.

Twoje muzyczne inspiracje to…

Z całą pewnością muzyka latynoska. Kiedy sobie włączę takie dźwięki i poczuję rytm, dostaję nowy przypływ energii, od razu chce mi się tańczyć, śpiewać. Czuję się szczęśliwa.

Dodatkowo, inspiruje mnie od zawsze muzyka klasyczna z epoki baroku. Teraz w czasie ciąży przyszedł mi do głowy pomysł, aby napisać utwór na skrzypce. Różne emocje mną targały, od łez szczęścia, do przemyśleń, refleksji, obaw i nie ukrywam, że też strachu przed nieznanym. Już na kartce z pięciolinią coś nabazgrałam (śmiech), a inspiracją do tego jest cudowna II Partita d-moll J. S. Bacha. Staram się łączyć współczesne melodie, to, co mi spontanicznie przyjdzie do głowy, z wielkim utworem, jakim jest Partita Bacha. To jest aktualnie na topie, ludzie lubią słuchać utworów z dawnych epok, dzieł wielkich twórców w nowoczesnych aranżacjach, ze współczesnym spojrzeniem i ciut inną wrażliwością.

Jakie projekty przed Tobą?

Propozycji mam wiele, choć z niektórych nie będę mogła skorzystać, z racji na mój błogosławiony stan. W listopadzie rusza trasa Wodecki Twist z Tomaszem Szymusiem, polskim kompozytorem, aranżerem, dyrygentem.  

Aktualnie już zaczęła swe podboje jesienna trasa Tre Voci, niestety beze mnie… Otrzymałam też propozycję wyjazdu na kontrakt do Niemiec oraz największą propozycję, o której marzyłam od lat, a teraz nie będzie dane mi jej zrealizować, tzn. aby przez pół roku być solistką na statku, pływając od wybrzeża do wybrzeża Stanów Zjednoczonych, grać dla podróżnych. Wtedy spełniłabym dwa marzenia za jednym razem – i zwiedzanie Stanów, i rejs statkiem wraz z moim uczestnictwem jako muzyka. Zapewne cudowne przeżycie! Bo już na kontrakcie w cyrku byłam, (śmiech) więc jeszcze do odhaczenia została mi praca na statku wycieczkowym. Statek daje wiele możliwości i atrakcji, ma różne poziomy, pokłady z muzyką na żywo, z klasycznymi brzmieniami czy współczesnymi melodiami, z show, teatrem – wszystko do wyboru. 

Jestem też w trakcie obmyślania nowego projektu muzycznego – energicznego, szalonego – w Wielkopolsce, którego zarysu na razie nie mogę zdradzić. Ale mogę zapewnić, że to będzie absolutna nowość na polskim rynku muzycznym, zważając na unikalny artystyczny skład. (śmiech) Myślę, że na wiosnę 2023 roku pierwsze informacje na temat tego projektu będę mogła przedstawić. Proszę być cierpliwym.

Czy tak jak Zbigniew Wodecki, wybitny muzyk, multiinstrumentalista, wspaniały człowiek, „lubisz wracać, tam gdzie byłaś już”? 

Uwielbiam!!! I uwielbiam wracać do solówki skrzypiec, która w tym utworze występuje, a z zespołem Tre Voci mam okazję ją wykonywać. Z Tomaszem Szymusiem w trasie Wodecki Twist miałam już przyjemność uczestniczyć przed laty, cieszę się, że ponownie otrzymałam tę propozycję. Jednak tym razem nie uda mi się stanąć na scenie…z wiadomych przyczyn. 

Tak, te nasze życiowe wybory… A poród na kiedy masz zaplanowany?

Wyznaczony mam termin na połowę stycznia. 

Jaką masz receptę na jesienną chandrę, deszczowe dni?

Staram się odganiać od siebie smutniejsze myśli za pomocą muzyki i żywiołowych dźwięków. Cieszyć się z każdego dnia, drobiazgów, z najmniejszych rzeczy. A jeśli coś nie idzie po mojej myśli, obracam to w żart i mam nadzieję na lepszy czas. Bo „czasem słońce, czasem deszcz…” I ten deszcz za oknem, jesienny, ale przy obecnych suszach bardzo potrzebny – minie, i ten deszcz wrażeń, emocji – przejdzie jak błyskawica, zostawiając urywki w pamięci. Wszystko zależy, jakimi jesteśmy ludźmi, jaką mamy naturę. Ja nigdy nie byłam malkontentem, więc jest mi łatwiej żyć i upatrywać nawet w jesiennej porze roku wiele zalet. 

REKLAMA
REKLAMA

Może cię zainteresować:

REKLAMA
REKLAMA

NATALIA ŚWIERCZYŃSKA | I LOVE SINATRA

Artykuł przeczytasz w: 16 min.
Natalia Świerczyńska

Często powtarza, że chciałaby żyć w latach 40. ub.w., bo to najpiękniejszy – według jej gustu – okres muzyczny. Jednak nie mając możliwości teleportacji, jej marzenie nie może się ziścić. I to dobrze dla nas, melomanów, bo możemy uczestniczyć w pięknych, sentymentalnych projektach Natalii Świerczyńskiej, która wraz ze swoim zespołem utalentowanych muzyków zabiera nas w podróż do minionych, ekscytujących lat, w których królował swing. Standardy jazzowe i piosenki z repertuaru legendarnego Franka Sinatry można usłyszeć w kobiecej aranżacji.

Rozmawia: Magdalena Ciesielska, Zdjęcia: Ksenia Shaushyshvili, Makijaż i włosy z sesji: Weronika Filas Zdjęcia z koncertu: Ewelina Jaśkowiak

W tym roku Twój projekt „I Love Sinatra” obchodzi jubileusz 10-lecia. Jak narodził się ten pomysł?

NATALIA ŚWIERCZYŃSKA: Projekt „I Love Sinatra” został stworzony na potrzeby festiwalu, na który dostałam zaproszenie. Miałam tam zaśpiewać w klimacie lat 40. ub.w., w klimacie pochodzącym z ery swingu. Był to Festiwal Rzeka Muzyki w Bydgoszczy i śpiewano podczas niego piosenki z repertuaru muzyki francuskiej, piosenki z lat 40-tych, aż do lat 90-tych, tak więc rozpiętość muzycznych reminiscencji była bardzo szeroka. Trzeba było wymyślić tytuł, który scali nam idealnie tematykę tego koncertu, szukałam więc z zespołem chwytliwego tematu i uznałam, że skoro odkąd pamiętam moim idolem był Frank Sinatra, to tytuł „I Love Sinatra” będzie idealny na tę okazję. I równocześnie zaprezentujemy nieco inną formą niż modne w owym czasie hołdy podkreślone projektami „Tribute to…”
Postawiłam na pierwszą myśl, gdyż według mnie innowacją i ciekawostką sceniczną było pokazanie jak kobieta zaprezentuje się w repertuarze Franka Sinatry i jakie to będzie wyzwanie artystyczne. Stworzyliśmy ten projekt tylko na potrzeby festiwalu w 5-osobowym składzie, z kolegami, z którymi do tej pory gram. (śmiech) Zaprezentowaliśmy nasz koncept i publiczność to chwyciła, występ festiwalowy spotkał się z ogromną sympatią i aplauzem, gdyż okazuje się, że Polacy znają i często słuchają Sinatrę. Nawet to młodsze pokolenie.

Koncert podczas festiwalu i co dalej…

Bardzo chciałam kontynuować ten rozpoczęty pomysł z repertuarem Sinatry oraz standardów jazzowych, ale wówczas byłam jeszcze na studiach na Akademii Muzycznej w Poznaniu, miałam wiele innych obowiązków i tak mój zapał trochę osłabł. Jednak gdy przyszła zima, sezon wigilii firmowych, a ja jako studentka dorabiałam sobie, śpiewając w klubach, podczas rozmaitych wydarzeń i uroczystości, temat Sinatry powrócił. Najczęściej repertuar obejmował kolędy, a ja nie do końca czułam się w nim. Śpiewałam wówczas i po polsku, i po angielsku, kolędy, piosenki świąteczne, pastorałki – to, czego publiczność oczekiwała. Postanowiłam jednak wrócić do projektu z Festiwalu Rzeka Muzyki i w tym okresie świąteczno-noworocznym zaczęłam prezentować scenicznie piosenki w ramach mojego nowego projektu „Winter Songs of Frank Sinatra”. Przygotowałam więc ofertę świątecznych występów pod szyldem Sinatry. Nagrałam wtedy dwa duety, jedną piosenkę z gitarzystą Dawidem Kostką oraz jedną z pianistą Mateuszem Urbaniakiem, w domowych warunkach. (śmiech) Niezawodna Ksenia Shaushyshvili – artystka wielu talentów, wokalistka, fotografka, aktorka oraz moja koleżanka ze studiów – zrobiła nam sesję zdjęciową. I do tej pory to moje pierwsze zdjęcie autorstwa Kseni znajdowało się na plakacie promującym „Winter Songs of Frank Sinatra”.

Wykonywanie tych premierowych duetów dało początek większej oprawie muzycznej. Nastąpił nieoczekiwany zbieg okoliczności. W jaki sposób trafiłaś na scenę z tym zimowym projektem?

Wtedy śpiewałam głównie lokalnie, dla przyjaciół, znajomych, ale po paru dniach od premiery naszych nagrań, które opublikowałam w sieci dostałam telefon od producenta wydarzeń teatralnych i koncertowych. Był to telefon z agencji koncertowej Sollus Entertainment z propozycją organizacji koncertu mojego autorskiego projektu „Winter Songs of Frank Sinatra”. Ucieszyłam się bardzo! Jednak nie wiedziałam na wstępie, że ten koncert ma być biletowany i że to ma być wielkie wydarzenie. Nie mogłam się już wycofać (śmiech), termin był ustalony. Producent zaoferował również, że rozbuduje moją sekcję jazzową i sekcję smyczków, dodatkowo że zapewni chór Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza podczas tego występu. 150 osób liczył sam chór, projekt gigantyczny, a my nawet nie mieliśmy gotowej żadnej poważnej aranżacji. (śmiech) Tak więc z jednej strony wielki zachwyt, a z drugiej – ogromna mobilizacja, aby sprostać oczekiwaniom. Na szybko z agencją zleciliśmy napisanie potrzebnych aranżacji, złożyliśmy ten projekt w dwa tygodnie i wtedy na przełomie grudnia i stycznia zagraliśmy „Winter Songs of Frank Sinatra” 6-krotnie w Auli UAM w Poznaniu. Tak bilety się sprzedały!
Po prostu zachwyciliście melomanów… i wciąż zachwycacie swoim talentem, energią sceniczną.
Gramy i występujemy z tym zimowym projektem już od 9 lat. I wciąż on cieszy się wielkim uznaniem. Zaliczyliśmy takie lata, że „Winter Songs…” graliśmy po 8 razy w jednym sezonie w Teatrze Muzycznym Roma w Warszawie. To był szczyt moich marzeń! I co warte podkreślenia, projekt nie miał wielkiej reklamy, po prostu był popyt na tego typu muzykę i powrót do dawnych pięknych lat… Połączenie nazwy, aranżacji, grafiki – zrobiło swoje, ludzie nam zaufali, zaczęli nas polecać i po kilka razy uczestniczyć w koncertach zimowych. I tak jest po dziś dzień.

Natalia Świerczyńska

Dzięki takiemu pozytywnemu odbiorowi Wasz skład się powiększył. Przypomnisz wszystkich utalentowanych mężczyzn, z którymi koncertujesz w ramach „Winter Songs of Frank Sinatra”?

Mam dwa równoległe składy. Jest 4-osobowa sekcja dęta i też 4-osobowa sekcja rytmiczna. Skład pierwotny, który zawsze jest brany pod uwagę w pierwszej kolejności, to: Michał Baranowski – fortepian, Dawid Kostka – gitara, Wojciech Judkowiak – kontrabas, Sebastian Skrzypek – perkusja, Tomasz Orłowski – trąbka, Dawid Tokłowicz – saksofon altowy, Karol Wieczorek – saksofon tenorowy i Piotr Banyś – puzon.
Ilość koncertów powoduje też pewne przetasowania zespołu i zmiany składu więc na tzw. zastępstwo współpracują z nami również inni muzycy, m.in. Mateusz Kaszuba, Michał Kaczmarczyk, Damian Kostka, Nikodem Kluczyński, Maksymilian Mińczykowski, Mateusz Brzostowski, Seweryn Graniasty, Marek Konarski czy Jan Chojnacki. Cieszę się ogromnie, że ten projekt łączy ze sobą na scenie od tylu lat tak wspaniałych muzyków. Pragnę podkreślić, że dołączył do nas gościnnie drugi wokalista – na wszystkie koncerty zimowe – Staszek Plewniak, który idealnie swoim głosem, talentem i osobowością wpisuje się w klimat lat 40. ub.w.

Pamiętasz, kiedy zaczęłaś słuchać piosenek Sinatry lub kiedy pierwszy raz usłyszałaś jego przebój?

Doskonale pamiętam, kiedy miałam 5 lat, usłyszałam w radio piosenkę. Było to w pokoju mojego dziadka, a ja na podłodze bawiłam się domkiem z zapałek. (śmiech) Usłyszałam i zamarłam. Wszystko odłożyłam i słuchałam z wielkim przejęciem. Tak mocno zapadł mi w pamięć ten moment, że po dziś dzień pamiętam, jaka była wówczas pora roku, w co byłam ubrana i jaki zapach unosił się w pokoju dziadka. Było południe, zabrzmiał hejnał z Wieży Mariackiej w 1 Programie Polskiego Radia i po tym hejnale nagle wybrzmiała piosenka „When I Fall in Love”. Nawet teraz, gdy rozmawiamy, na wspomnienie tego momentu się wzruszam… Bo wiem, że jako tak małe dziecko nie miałam jeszcze świadomości muzycznej ani rozwiniętej wiedzy na temat, co jest piękne, np. piękne, bo jest ambitne muzycznie lub gorsze, bo jest słabo zagrane. W ogóle nie miałam takiego rozeznania.
Bardzo chciałam po raz kolejny usłyszeć tę piosenkę, tylko nie umiałam powtórzyć rodzicom, o jaki utwór mi chodzi. Nie było wtedy możliwości sprawdzenia tytułu tak jak obecnie w aplikacji telefonu! (śmiech) Nie mogłam cofnąć audycji w radiu. Powiedziałam tylko rodzicom, że coś pięknego słyszałam. I na tym się to pierwsze oczarowanie skończyło…

Natalia Świerczyńska

Po pierwszym zachwycie przyszedł czas na szukanie tytułu?

Będąc 12-latką, wciąż nosiłam w sercu i w pamięci to muzyczne przeżycie z czasów dzieciństwa, ale wciąż nie wiedziałam, co to była za piosenka. Aż w któryś dzień w telewizji wyemitowano benefis pewnego aktora i podczas tego wydarzenia wystąpiła na scenie Małgorzata Kożuchowska, która zaśpiewała właśnie to moje „When I Fall in Love”. Jaka była moja radość, gdy na dole ekranu wyświetlił się napis z tytułem piosenki (śmiech) i wtedy napisałam sobie na ręce długopisem „When I Fall in Love”. Z tym tytułem poszłam do płytoteki, nie winylowej, tylko CD, i poprosiłam panią, aby wypożyczyła mi wszystkie płyty z tą piosenką. Otrzymałam wtedy informację, że rozsławił ten utwór Nat King Cole z jego córką Natalie Cole i że ma ich płytę. Pamiętam, że była też Ella Fitzgerald, Billie Holiday, Sarah Vaughan. Bardzo się „wkręciłam” w świat jazzu. Słuchałam tej muzyki bardzo dużo i po nitce do kłębka odnalazłam Sinatrę.

Dlaczego właśnie on, kobieciarz, mistrz sceny, uwiódł i Ciebie?

Zakochałam się w Sinatrze, w całokształcie jego osobowości, w nim jako człowieku, artyście, muzyku. Jeszcze jako nastolatka obejrzałam też dokument o jego życiu, karierze, jego wzlotach i upadkach i to jeszcze bardziej zaważyło na mojej fascynacji jego osobą. Zrobił na mnie piorunujące wrażenie. On, charyzmatyczna i barwna postać, która za życia obrosła legendą. Jego historia jest bardzo burzliwa, a on pozostał na wysokim poziomie klasy, którą miał, którą reprezentował. Z ręką na sercu mogę stwierdzić, że przepadłam w tym oczarowaniu i przesłuchałam wszystkie jego płyty. Zawsze lubiłam sobie podśpiewywać różne melodie których słuchałam, ale o wykonywaniu piosenek Franka Sinatry to nawet nie marzyłam. Nigdy bym nie wpadła na pomysł, że kiedyś będę mogła je wykonywać na koncertach. To jest naprawdę niesamowite i wzruszające jak to moje życie artystyczne się potoczyło.

Natalia Świerczyńska

Można stwierdzić, że poprzez miłość do piosenek Sinatry zafascynowałaś się jazzem?

Traktowałam ten repertuar jako cudowne piosenki do słuchania. Wówczas nie zajmowałam się jeszcze śpiewaniem. Czułam w tych wykonaniach Franka Sinatry wielką wolność. Byłam po szkole muzycznej, po klasyce, gdzie wszystko było w ramach, granicach, zasadach, a ja uświadomiłam sobie, że w jazzie jest inaczej – zapis nutowy różnił się od wykonania Sinatry czy Elli Fitzgerald. Próbowałam to sobie jako klasyk zapisać, ale bezskutecznie, bo to przecież muzyczny „feeling”, który może się wytworzyć tylko i wyłącznie podczas wspólnej pracy z muzykami, z którymi współtworzy się dany projekt.
Standardy, które powstawały w latach 30. i 40. ub.w. pochodziły w większości z musicali, które zahaczały o muzykę klasyczną, ale jazzmani przyjmowali te utwory, bo one były najbardziej rozsławione na Broadwayu, więc przerabiali na swoje wersje jazzowe. I w tych wersjach jazzowych była już większa dowolność niż w tych wersjach ze spektakli, z musicali. Mnie właśnie ten koloryt, ta niejednorodność zaczęła bardzo inspirować i fascynować.

Zapraszasz słuchaczy do podróży w odległe lata 40. ub.w., do magicznej muzycznej wędrówki – a wszystko widziane oczami kobiety.

Staram się opowiadać swoim językiem piękny tekst. Nigdy nie chciałam kopiować Sinatry, bo nawet by mi się nie udało. Tu nie chodzi o naśladowanie, tylko o inspirowanie się tak wielką i charyzmatyczną osobowością, jaką był Frank Sinatra. Dla mnie legenda i ikona stylu.

Dlaczego tak młoda osoba, jak Ty, przed laty zaczęłaś mierzyć się z muzyką lat 40.ub.w.? Co Cię w tym klimacie urzekło?

Dla mnie lata 40. ub.w. w kulturze, w muzyce, to najpiękniejszy okres. Bardzo chciałabym przenieść się w tamte lata, chociaż na jeden dzień, móc poczuć ten klimat. W projektach związanych z Frankiem Sinatrą mam taką swoją misję, w której staram się być w kontrze do tego, co jest aktualnie w mainstreamie radiowym, w kontrze do współczesnych przebojów, którymi jesteśmy zarzucani. Dlatego postanowiłam zaprezentować widzom, słuchaczom coś innego, dla mnie niezmiernie wartościowy repertuar, do którego można sięgać, można się nim inspirować i to się nie znudzi… Magia jakości i magia samej kompozycji przebija w utworach Sinatry, w ogóle w piosenkach z lat 40. ub.w. To są dla mnie rzeczy ponadczasowe i uniwersalne!

Album „Winter Songs of Frank Sinatra” to efekt Twojej i zespołu pracy scenicznej.

Ten projekt „Winter Songs of Frank Sinatra” w 2025 roku również ma jubileusz 10-lecia, a płyta jest podsumowaniem tego, co wykonujemy na koncertach i z jej pomocą dzielimy się z odbiorcami repertuarem świątecznym. Marzę, że na 10-lecie tego projektu pojawi się na rynku nasza płyta winylowa i będzie dodatkowym prezentem dla odbiorców, którzy są z nami już od dekady.
„Winter Songs of Frank Sinatra” to przepiękny zimowy koncert i jednocześnie album, rozbrzmiewający swingiem i świątecznym nastrojem, podczas którego możemy usłyszeć  „Let It Snow”, „Frosty the Snowman”, „Have Yourself a Merry Little Christmas”, „I will be Home for Christmas”, „The First Noel”, „White Christmas”, „Santa Claus Is Coming To Town”, „The Christmas Song”, a także skoczne „Jingle Bells”.

Natalia Świerczyńska

Wielu osobom czas świąteczny, czas zimowy kojarzy się z piosenkami Franka Sinatry. Jego głos rozczula, wprowadza w cudowny nastrój, w jakąś wyimaginowaną magię…

Tak właśnie jest! Mam również te same odczucia i wspomnienia. A wyobraź sobie, że najpopularniejsze playlisty na Spotify czy na YouTube dotyczące Świąt Bożego Narodzenia i tego okołoświątecznego okresu zawierają w większości piosenki Sinatry.

Czy masz ulubioną piosenkę Franka Sinatra, czy każda z nich niesie dla Ciebie pewien walor emocjonalny?

Szczerze mówiąc, nie mam takiej ulubionej, bo to nie są stricte piosenki Sinatry. To są standardy jazzowe wykonywane przez wielu innych artystów. Jednak te najbardziej z nim związane to oczywiście „My Way” oraz „New York, New York”, które rozsławił najbardziej na świecie. Utwór „My Way” stanowi wyjątek wśród piosenek i aranżacji Sinatry, jest odklejony charakterem od pozostałych kompozycji. Jest anglojęzyczną wersją francuskiej piosenki „Comme d’habitude”, nie ma w nim nawiązań do
swingu czy kultury lat 40. ub.w., a jednak bardzo mocno „My Way” kojarzymy z Sinatrą. Choć ta piosenka nie została napisana stricte dla Sinatry, to jednak opowiada jego życie i ten tekst mnie nieustannie wzrusza… Na koncertach wykonujemy „My Way” na samym końcu, ludzie na widowni wyciągają telefony z latarkami i mnogość tego światła uzmysławia mi ile osób nas słucha, ile przychodzi na koncerty. I to niezależnie czy jest koncert świąteczny, czy zimowy, a nawet wiosenny (śmiech), to zawsze ta piosenka jest – bo być musi. Na koncertach dzieje się po prostu magia, którą każdorazowo ten utwór wywołuje.
Koniec roku i początek nowego to u Ciebie, jak i wielu innych artystów, wzmożona praca i trasy koncertowe. Gdzie zaśpiewasz świąteczne standardy oraz cudowne piosenki Franka Sinatry?
Trasę koncertową „Winter Songs of Frank Sinatra” zaczynamy 4 grudnia w Filharmonii im. Mieczysława Karłowicza w Szczecinie, później 12 grudnia Kraków – Kino Kijów, 28 grudnia Gdańsk – Polska Filharmonia Bałtycka, 29 grudnia Wrocław – Sala Koncertowa Radia Wrocław, 30 grudnia Poznań – Aula Artis. To koncerty biletowane, dodatkowo 14 grudnia we Wrocławiu mamy zamknięty event i 19 grudnia zamknięty koncert w Toruniu. Biletowane koncerty już zaplanowane jako koncerty noworoczne to 5 stycznia Łańcut – MDK, a 3 lutego Rzeszów – Filharmonia Podkarpacka im. Artura Malawskiego. Przemierzamy więc Polskę z północy na południe w tym okresie świąteczno-noworocznym.

Repertuar podczas koncertów jest taki sam?

W grudniu jest identyczny niezależnie od miejsca, w którym gramy. Natomiast w styczniu dokonujemy modyfikacji utworów, bo to już czas poświąteczny i noworoczny, zatem wplatamy więcej standardów jazzowych, typu „Strangers In The Night” czy „Fly me to The Moon”. W koncertach noworocznych więcej piosenek pochodzi z mojego projektu „I Love Sinatra”, a na potrzeby np. imprez zamkniętych, firmowych, przygotowywana jest jeszcze inna setlista.

Natalia Świerczyńska

Przed nami czas Świąt Bożego Narodzenia, śpiewania kolęd, pastorałek. Masz tę jedną jedyną, ulubioną, do której najczęściej powracasz?

„The First Noel” to moja ulubiona świąteczna piosenka, wykonywana w języku angielskim, ale od zawsze – jak tylko sięgnę pamięcią – kocham przede wszystkim nasze polskie kolędy. Jeszcze jak żyła moja babcia, to uczyliśmy się śpiewać piękną, tradycyjną „Cichą Noc” i delikatną „Lulajże Jezuniu” na głosy – i te dwie kolędy ze mną pozostały jako te najpiękniejsze.

Zazdroszczę tak rozśpiewanych świąt.

Aktualnie bardzo dużo śpiewamy u mojej teściowej, gdzie spotykamy się zawsze w jeden dzień świąt, aby wspólnie pośpiewać i powygłupiać się również. (śmiech) To ma być nasz wspólny czas, nieważna jest wtedy tonacja, poprawność muzyczna, tutaj chodzi przede wszystkim o wspólny czas i dobrą zabawę… Mama siada do pianina, a każdy z uczestników bierze dostępne instrumenty, gitary, flety i różne przeszkadzajki. (śmiech) Cała rodzina mojego męża to muzycy, nawet jak ktoś się nie zajmuje muzyką zawodowo, to jest w tym temacie niezwykle utalentowany. Nawet mamy taki zwyczaj, że musimy zaśpiewać i zagrać wszystkie kolędy ze śpiewnika, bo jeśli tego nie zrobimy, nie możemy liczyć na prezenty. (śmiech)

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
Natalia Świerczyńska
REKLAMA
REKLAMA