Od bezdomności do prowadzenia własnych firm, od gry na pianinie po szkolenia dla liderów biznesu – jej historia pokazuje, że determinacja i wewnętrzna siła mogą zmienić życie. W pracy łączy doświadczenie przedsiębiorczyni, trenerki mentalnej i mentorki, a w życiu prywatnym – pasję do podróży, książek, muzyki i tańca. Swietłana Walczak urodziła się na Białorusi, tam spędziła dzieciństwo i początkowe etapy edukacji. Od 24 lat mieszka i pracuje w Polsce. Siła, odwaga i autentyczność – te trzy słowa najlepiej opisują Swietłanę, która z dobrocią i szacunkiem podchodzi do ludzi. Szczerze opowiada o tym, czym jest prawdziwa odporność psychiczna, dlaczego komunikacja bywa ważniejsza niż sukces finansowy i jak znaleźć równowagę między pracą a życiem osobistym.
Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: Eva Karbowinski
Pochodzisz z Białorusi, jak rozpoczęła się Twoja historia w Polsce?
SWIETŁANA WALCZAK: Byłam w klasie maturalnej w Mińsku, kiedy moja mama powiedziała mi prawdę, o której nie miałam pojęcia: „nie jesteśmy Białorusinami, jesteśmy Polakami, i za dwa miesiące wyjeżdżamy na zawsze do Polski, tam będziesz studiować”. Nie znałam ani języka, ani tradycji, bo przez lata represji, w czasie wojny, trzeba było się wyrzec polskości, żeby przeżyć. Myślę, że niejeden z nas, mając pistolet przystawiony do głowy, mając wybór, czy ma zginąć, patrząc najpierw na śmierć swoich dzieci i najbliższych, czy zachować życie, ale wyrzec się tego kim się jest, wybrałby to drugie. Dziadkowie mojej mamy, Marta i Józef Podlipscy byli Polakami, mieszkającymi w miejscowości Korelicze pod Grodnem na terenie obecnej Białorusi, niegdyś Polski, którzy nagle musieli się stać obywatelami byłego ZSRR. Przez kolejne pokolenia nie wolno było używać polskiego języka, nie wolno było się przyznawać, że jest się Polakiem. Nawet po wielu latach, żeby mnie ochrzcić, mama musiała zrobić to w wielkiej tajemnicy, wyjeżdżając na wieś.
Decyzja mojej mamy o wyjeździe z Białorusi była trudna, ale konieczna, zważając na to, jak wiele złego się dzieje obecnie, a z czym nie mam nic wspólnego. Jak wyjechaliśmy z Mińska, miałam 17 lat, a jedynym dokumentem potwierdzającym naszą polskość były wyciągi z ksiąg kościelnych, bo reszta została spalona przez rosyjskich najeźdźców.
Po przyjeździe do Polski, od razu trafiliście do Poznania?
Nie, najpierw do cioci mojej mamy. To była osoba, która w czasie wojny, jako dziewięciolatka, uciekła z polską rodziną z Grodna i przeżyła dzięki nim – jej rodzeństwo i rodzice zostali zabici. Po latach odnalazła moją mamę i zaprosiła nas do Polski, do lubuskiej wsi. Mama uważała, że na Białorusi nie czeka nas nic dobrego.
Jak wyglądały Wasze pierwsze dni w Polsce?
Pamiętam przyjazd do Szczecina. Z mamą i trzynastoletnim bratem spaliśmy na dworcu, bo nikt nie chciał wynająć mieszkania cudzoziemcom. To był dla mnie ogromny szok – byłam „złotym dzieckiem”, pianistką, sportsmenką, uczennicą ze złotym medalem, absolwentką szkoły dla fotomodelek – nigdy nie widziałam takich strasznych warunków, kiedy wszędzie wokół spali pijani i bezdomni. Powiedziałam sobie wtedy, że dopóki żyję, zrobię wszystko, by żaden inny obcokrajowiec nie musiał spędzać nocy na dworcu. I znosić takie upokorzenia jak ja.
Udało się Wam znaleźć mieszkanie?
Tak, zupełnym przypadkiem. W kiosku Ruchu kupiliśmy kartę do automatu telefonicznego, gazetę z ogłoszeniami i zaczęliśmy dzwonić, szukać…To było bardzo trudne bo mieliśmy jedynie podstawy polskiego i nie potrafiliśmy się swobodnie porozumiewać, poza tym nikt nie chciał wynająć mieszkania obcokrajowcom. Dodzwoniliśmy się w końcu do pana Andrzeja, wspaniałego człowieka, który zgodził się wynająć nam lokum w Wielgowie, na skraju Szczecina. Żona pana Andrzeja nie chciała cudzoziemców, ale ostatecznie się zlitowała, bo z mamą i moim młodszym bratem już staliśmy pod ich domem. I zamieszkaliśmy… w suterenie. Tak, w suterenie! Warunki były bardzo trudne – pleśń, wilgoć, ciągle mieliśmy temperaturę 37,3 stopnia. Codziennie zanim wychodziliśmy z domu, trzeba było zetrzeć pleśń z butów i ubrań. Ale mieliśmy dach nad głową, a ja mały pokoik, 2 na 2 metry, wykopany i zbudowany przez mojego ojca z panem Andrzejem, gdzie mieściło się tylko wąskie łóżko i mała szafka nocna, ale byłam szczęśliwa, że mam przestrzeń tylko moją, w której mogę się uczyć.

Dlaczego wybraliście Szczecin?
Moja mama wytyczyła na mapie Polski dwa punkty, gdzie mogłabym zacząć studiować medycynę. Był to właśnie Szczecin oraz Wrocław. Oba miasta jak najdalej od wschodniej granicy Polski, jak najdalej od białoruskiego reżimu i prześladowań. Mama wybrała Szczecin.
Spotkałaś się z niechęcią ze strony Polaków?
Tak, bardzo szybko i to było dla mnie przygnębiające. Pewnego dnia stojąc na przystanku, słyszałam, jak rówieśnicy mówili: „ta ze Wschodu przyjechała wiadomo po co, wiadomo jak będzie zarabiać”. Łzy same leciały mi po policzkach, odwróciłam się od grupy młodzieży oczekującej wtedy na autobus. Znałam już język polski, wiedziałam, że mówią o mnie, bo byłam jedyną na tamtym osiedlu cudzoziemką, ale milczałam. To było bardzo bolesne. Przecież mama mówiła, że wracamy do domu! Tyle że domu już nie mialam, ani tam, ani tu. Czułam się jak drzewo, które odcięli od korzeni i które powoli umiera. Nie rozumiałam, co tu robię i co zrobiłam tym ludziom, skoro tak bardzo jestem niechciana. Do dziś boli mnie, gdy ludzie oceniają innych, nie znając ich historii. Dlatego dziś, kiedy słyszę hejt, zawsze reaguję. Wiem, jak to być na ich miejscu.
Bardzo nie lubię obgadywania za plecami. Oczywiście, nie zawsze da się uniknąć rozmawiania o kimś, natomiast jeżeli czuję, że to przekracza granice dobrego smaku, stopuję. Mówię: przepraszam, ale nic o tej osobie bez niej. I w tym momencie staram się ukrócić obgadywanie, co nie każdemu się podoba, bo łatwiej jest obgadać i ocenić kogoś niż poprawić coś we własnym życiu, a to dla mnie jest nie do przyjęcia.
Pięknie mówisz po polsku, bez wschodniego zaśpiewu czy akcentu. Co było największym wyzwaniem – nauka języka czy jednak asymilacja społeczna?
Paradoksalnie nie język. Polskiego uczyłam się sama, z jednej książki gramatycznej i jednej książki z bajkami. Wieczorami czytałam na głos, żeby pozbyć się akcentu. Mówiłam sobie: „jeśli chcę tu żyć, muszę znać język” – to wyraz szacunku do kultury, w której jestem. Dużo trudniejsza była społeczna akceptacja. Ludzie mówili, że zabieram im miejsce, choć miałam dokumenty potwierdzające polskie pochodzenie.
Wiem, że marzyłaś o studiach medycznych w Polsce. Twoja mama widziała Cię w zawodzie lekarza. Co się wydarzyło?
To był największy cios. Cała rodzina poświęciła wszystko, żebym mogła się uczyć. Rok ciężkiej pracy, nauka chemii, fizyki, biologii po polsku, a programy naszych krajów były bardzo różne. Oprócz tego mycie okien i sprzątanie domów z mamą. Moi korepetytorzy dawali mi 99% szans, że się dostanę. I wtedy, kiedy szczęśliwa przyszłam na Akademię Medyczną złożyć dokumenty, okazało się, że dzień wcześniej zmieniły się przepisy – cudzoziemcy bez obywatelstwa nie mogli studiować bezpłatnie. Pamiętam, jak wyszłam z uczelni, płakałam, nie wiedziałam jak powiedzieć o tym rodzicom, prawie potrącił mnie samochód. Miałam 18 lat i czułam, że zawiodłam całą rodzinę.
Jakie znalazłaś wyjście z tej sytuacji?
Zaczęłam studiować biologię na Uniwersytecie w Szczecinie – jedyny kierunek, gdzie mogłam uczyć się za darmo. Rektor był pod ogromnym wrażeniem mojego polskiego, bo test językowy zdałam prawie na 100%, i przyznał mi coś, co wtedy w ogóle nie istniało w systemie. Otrzymałam bezpłatny akademik i darmowe obiady na stołówce. To była dla mnie ogromna pomoc – przez pierwsze lata ten obiad to był jedyny posiłek, jaki jadłam.

To musiało być dla Ciebie przełomowe doświadczenie. Jak wyglądało Twoje życie studenckie?
Dzięki życzliwości władz ówczesnego Uniwersytetu Szczecińskiego, mogłam się wyprowadzić od rodziców i zamieszkać sama, co zawsze było moim marzeniem. Tyle że w przeciwieństwie do filmów amerykańskich, w których widziałam, jak 18-latkowie zaczynają samodzielne życie, nie miałam kluczyków do mieszkania ani samochodu. Żeby się utrzymać, podjęłam się trzech prac: 4 noce w tygodniu jako barmanka, w dzień opiekowałam się 3-letnim dzieckiem i sprzątałam, studiując dziennie biologię. To był ogromny wysiłek, ale kochałam się uczyć i marzyłam tylko o tym, żeby dzięki stypendium od drugiego roku móc już skupić się wyłącznie na nauce.
I udało się?
Niestety nie. Mimo że miałam prawie najwyższą średnią i wszystko wskazywało na to, że dostanę wreszcie stypendium naukowe, okazało się, że jako cudzoziemka nie mam do niego prawa. To było dla mnie bardzo bolesne, niesprawiedliwe. Przecież moja średnia była wynikiem ciężkiej pracy i wiedzy, a nie żadnych znajomości. To doświadczenie mocno odbiło się na moim zdrowiu – musiałam dalej pracować po kilkanaście godzin na dobę i jednocześnie studiować.
Spotkałaś się wtedy także z przykrymi reakcjami ze strony otoczenia?
Tak. Pamiętam rozmowę w sekretariacie rektora. Zapytałam, ilu cudzoziemców studiuje na całym uniwersytecie. Pani odpowiedziała: „Dziewiętnastu”. A kiedy zdziwiłam się, że tak niewielu, spojrzała na mnie z pogardą i powiedziała: „Aż dziewiętnastu. Zajmujecie miejsca naszym dzieciom”. Bardzo mocno to we mnie utkwiło. Dlatego po latach, kiedy zaproszono mnie do Radia Szczecin na rozmowę o asymilacji cudzoziemców, podziękowałam tej pani z rektoratu z anteny i powiedziałam: Okazuje się, że nikomu miejsca nie zabrałam. Wręcz przeciwnie – stworzyłam miejsca pracy, płacę wysokie podatki i staram się poprawiać jakość życia w Polsce.
Czy ta droga do pełnej asymilacji zawsze była tak trudna?
Bardzo trudna. Procedury związane z kartą pobytu czy obywatelstwem były uciążliwe i kosztowne. Pamiętam, jak moja mama musiała jeździć z nami kilka razy w miesiącu na Białoruś po dokumenty – to oznaczało ogromne wydatki, stracony czas, opuszczone zajęcia i pracę. Często okazywało się, że po powrocie urzędnicy żądali kolejnych dokumentów, których wcześniej nie wymienili. To nas psychicznie wykańczało. Sama, kiedy wyszłam za mąż i starałam się o kolejne dokumenty, potrafiłam siedzieć w samochodzie i płakać przed wejściem do Urzędu Wojewódzkiego. Taki miałam paraliżujący strach do tej instytucji.
Twoja mama także przecierała szlaki.
Tak. Moja mama była pierwszą cudzoziemką zatrudnioną jako pielęgniarka w szpitalu w Szczecinie. Chciała kontynuować swoją pracę, ale spotkała się z tym samym problemem, co ja – brak obywatelstwa zamykał jej wiele drzwi. Choć była pielęgniarką, mogła pracować jedynie jako salowa czy sprzątaczka w szpitalu. Sama zaczęła studiować ustawę – bez prawniczego wykształcenia, z ogromnym pragnieniem, żeby pracować w swoim zawodzie. I znalazła rozwiązanie. Dzięki temu mogła podjąć staż – dziewięć miesięcy za darmo, na różnych oddziałach w szczecińskich szpitalach. Mało kto by się na to zdecydował, a ona to zrobiła. Później zdała egzaminy, nostryfikowała dyplom i zaczęła pracować jako pielęgniarka.
Moja mama jest świetnym fachowcem – dziś ma dwie specjalizacje, z geriatrii i medycyny rodzinnej. W Norwegii pełni bardzo ważną funkcję: jest łącznikiem między pielęgniarkami a lekarzami, ma swoje studentki, wypisuje leki, robi wkłucia – ma właściwie wszystkie uprawnienia lekarza. Najpierw opanowała język polski, później niemiecki, a w Niemczech – norweski. Spełniła swoje marzenie o Norwegii i dziś patrzy codziennie na fiordy. (śmiech)

Całość Twojej opowieści brzmi jak materiał na książkę.
Tak! To jest niesamowita historia. I moja, i moich najbliższych.
Tak, bo po burzy zawsze wychodzi słońce… Dziś jesteś już w zupełnie innym miejscu życia. Jak patrzysz na swoją drogę?
Myślę, że ta moja historia wielu krzywd i niepowodzeń jest dowodem na to, że życie jest sinusoidą, że są cienie, ale i blaski. Przeszłam przez wiele trudności, ale na mojej drodze stawali tacy ludzie jak np. dr Zofia Myśliwiec – wykładowczyni chemii, która przygotowywała mnie do egzaminów wstępnych na Akademię Medyczną. Na pierwszych korepetycjach zapytała mnie, skąd jestem i kiedy usłyszała, że przyjechaliśmy tutaj, żebym mogła studiować medycynę, jak ciężko pracuję, żeby móc się uczyć i utrzymać, i że dojeżdżam do niej z drugiego końca miasta, a czasem idę 2 godziny na pieszo, bo nie zawsze mam 2 zł na bilet, powiedziała, że będzie uczyła mnie za darmo, co było dla mnie szokiem. Kiedy zemdlałam kilka miesięcy później ze zmęczenia u niej na zajeciach, zapłaciła za taksówkę do mojej sutereny – była to wówczas nieosiągalna dla mnie kwota 150 zł. Dziś moja rzeczywistość wyglada inaczej, żyję w Polsce od 24 lat, tutaj urodziły się moje dzieci, tutaj pracuję i płacę podatki. Całym sercem jestem Polką – choć urodziłam się gdzie indziej.
Nie zostałaś lekarką, choć to było Twoim marzeniem. Żałujesz?
Moich rodziców nie było stać na płatne studia, takie były realia. Choć sprzedaliśmy majątek na Białorusi, aby zamieszkać w Polsce. Jednak standardów życia w obu krajach nie ma co porównywać… Nie poszłam więc na studia medyczne, choć było to moim marzeniem. Dostałam się jednak na rozmowę do profesora Lubińskiego, jednego z najbardziej znanych naukowców na świecie w dziedzinie genetyki onkologicznej, który dał mi możliwość pracy w laboratorium w zakładzie Genetyki i Patomorfologii Akademii Medycznej, tej samej, gdzie nie mogłam studiować. Izolowałam DNA z próbek krwi pacjentów, potem robiłam coraz bardziej ambitne zadania, przyjmowałam też zlecenia na tłumaczenia dużych artykułów naukowych z języka polskiego na angielski, a także uczyłam dzieci lekarzy pracujących w tym zakładzie, chemii. Mogłam zrezygnować z pracy opiekunki, sprzątaczki i barmanki. A potem prof. Lubiński dał mi szansę rozpoczęcia badań do doktoratu na temat zależności pomiędzy nowotworami tarczycy i piersi u kobiet, kiedy byłam na trzecim roku studiów magisterskich! Miałam ambitne plany, ale nie zostałam dr n.med., bo urodził się mój syn Wiktor i cały mój świat wywrócił się do góry nogami. Teraz już nie żałuję, że nie zostałam lekarzem, bo wiem, że wciąż pomagam innym, podobnie jak lekarz… A ze swoją empatią i wrażliwością to chyba nie wyszłabym ze szpitala. (śmiech) Pomoc innym, potrzebującym, jest pewnego rodzaju moją życiową misją.
Jeśli chodzi o Twoją aktualną działalność – komu głównie pomagasz? Czy to są osoby z krajów dawnego ZSRR, czy także z innych części świata?
Pomagam wszystkim cudzoziemcom, którzy się do mnie zgłaszają. Nie potrafię starać się o fundusze czy granty, więc wszystko wymyślam i realizuję sama, często z własnych środków. Marzy mi się stworzenie miejsca, gdzie obcokrajowcy mogliby za darmo dostać kompleksowe wsparcie – naukę języka, pomoc w poszukiwaniu pracy, przygotowanie CV, znalezienie przedszkola dla dzieci czy mieszkania.
Czyli coś na zasadzie centrum integracji.
Dokładnie. Niestety, bywało też tak, że lata temu ludzie płacili pośrednikom ogromne pieniądze tylko za mój numer telefonu – nawet 500 euro, co w tamtym czasie na Ukrainie było sumą nie do wyobrażenia. A ja w tym czasie pomagałam zupełnie bezinteresownie – przyjmowałam ludzi do domu, karmiłam, dawałam pieniądze na start, choć sama nie miałam wiele. Mieszkałam w 2-pokojowym mieszkaniu z mężem i małymi dziećmi.
I właśnie wtedy pojawiła się myśl o stworzeniu firmy?
Tak. Doszłam do wniosku, że nie mogę już oddawać wszystkiego i działać tylko z serca, bo sama zostanę z niczym. Dlatego stworzyłam firmę, która łączy pracowników z pracodawcami – i to pracodawca płaci za moje starania. Dzięki temu mogę realnie pomagać większej liczbie osób.
Pełnisz wiele funkcji, nieustannie przekazujesz dobro, które sama w sobie nosisz.
Nie lubię o tym mówić. (śmiech) Jestem Wiceprzewodniczącą Wojewódzkiej Rady Dialogu Społecznego przy Marszałku Województwa Wielkopolskiego, Wiceprzewodniczącą Wielkopolskiej Rady Rynku Pracy, a także Wiceprzewodniczącą Komisji monitorującej fundusze dla Wielkopolski w latach 2022-2027. Wychowałam sama dwójkę dzieci i radzę sobie, walcząc o lepsze jutro dla cudzoziemców od lat. Reprezentuję stronę pracodawców w Radzie, natomiast zgłasza się do mnie sporo poszkodowanych cudzoziemców, więc staram się o dialog między administracją a przedsiębiorcami i pracownikami.
Jestem też certyfikowanym trenerem mentalnym i mówcą motywacyjnym. Często ludzie postrzegają mnie jako osobę nieosiągalną, taką „z czerwonego dywanu”. A prawda jest zupełnie inna – jestem zwyczajna, bliska ludziom. I to chyba najbardziej ich zaskakuje.
Wspomniałaś o Akademii Trenerów Mentalnych. Co Ci dało to doświadczenie?
To był dla mnie bardzo ważny etap. Zawsze miałam w sobie pewność, że mogę nauczyć innych odwagi, asertywności, stawiania granic. Ludzie, którzy mnie nie znają, często mylą moją postawę z wyniosłością, a tak naprawdę chodzi o wewnętrzną siłę i świadomość własnej wartości. Akademia, którą ukończyłam – założona przez Jakuba B. Baczka, trenera mentalnego Roberta Lewandowskiego i wielu znanych osobistości – dała mi narzędzia, żeby tę wiedzę przekazywać innym w sposób profesjonalny.

Co konkretnie robisz jako trener mentalny?
Prowadzę szkolenia i indywidualne spotkania. Uczę, jak radzić sobie ze stresem i porażkami, jak budować poczucie własnej wartości i jak nie bać się sięgać po swoje. Bardzo często pracuję z kobietami, które przychodzą i mówią: „Chciałabym być tak pewna siebie jak Ty”. Co ciekawe, słyszę to też często od mężczyzn. Wtedy pokazuję im krok po kroku, że to nie jest dar z nieba, tylko coś, co można w sobie wypracować.
Masz jakieś szczególne obszary, w których wspierasz swoich klientów?
Tak, w biznesie. Jako businesswoman z 14-letnim doświadczeniem, która prowadziła w pewnym momencie 5 firm, pomagam przedsiębiorcom nie tylko poukładać procesy w poszczególnych działach, ale m.in. w tym, żeby nie tylko prowadzili firmę, ale też dbali o równowagę – żeby praca nie pochłaniała ich życia prywatnego. Samotności lidera doświadczyłam jak osiągałam największe sukcesy i największe porażki. Wspieram też osoby, które czują się zagubione, żeby zaczęły słuchać siebie, a nie tylko oczekiwań innych. To trochę nawiązanie do mojej własnej historii – nauczyłam się, że zawsze trzeba szukać rozwiązań, nawet jeśli „drzwi są zamknięte”.
Czyli trochę tak, jak mówiła Twoja mama: jeśli nie drzwiami, to oknem.
Dokładnie. (śmiech) To jest motto, które mam w sercu od zawsze.
Wspomniałaś o treningu mentalnym. Jaką rolę odgrywa on w Twojej pracy z cudzoziemcami?
Wprowadziłam trening mentalny dla cudzoziemców, bardzo często też prowadząc mentoring indywidualny, zwłaszcza dla kobiet. Chciałam tym zagubionym dać konkretne narzędzia, które pozwolą im radzić sobie w trudnych sytuacjach życiowych i zawodowych. Aby być silną kobietą i wierzyć w siebie, w swoje możliwości, nawet jak życie rzuca kłody pod nogi.
Dlaczego Ty sama zdecydowałaś się na Akademię Trenera Mentalnego? Masz przecież silną osobowość, która pozwoliła Ci wyjść z opresji i wielu ekstremalnych sytuacji.
Po tym, jak sama przeszłam przez bardzo trudny okres w życiu – depresję, rozwód, prawie bankructwo, momenty, w których nie chciało mi się wstawać z łóżka i sypało się zdrowie – zrozumiałam, że nie każdy ma w sobie taką siłę jak ja. Chciałam zdobyć narzędzia, dzięki którym mogę pomagać innym.
Czyli Twoje doświadczenie życiowe jest dla tych osób ważniejsze niż certyfikaty?
Dokładnie. Kobiety przychodzą do mnie po siłę, po moją energię i doświadczenie, a nie po papiery. Chcą nauczyć się pewności siebie, asertywności, stawiania granic i radzenia sobie w trudnych sytuacjach.
Jak to wygląda w praktyce?
To tak jak na siłowni, gdzie ćwiczymy mięśnie, tak w treningu mentalnym ćwiczymy mózg – trzeba trenować regularnie, krok po kroku. Uczymy się pracy nad sobą, swoimi emocjami, budujemy pewność siebie. Nawet w ekstremalnych sytuacjach, jak wojna czy strata bliskich, można wypracować mechanizmy, które pomagają uporać się z kryzysem w zaledwie dziewięćdziesiąt sekund, jak mawia Tony Robbins. To fascynujące, jak działa nasz mózg i podświadomość.
Mówisz, że sama przeżyłaś depresję. Jak sobie wtedy radziłaś?
Bywały dni, kiedy nie byłam w stanie wstać z łóżka, bolało mnie całe ciało i dusza. Ale wiedziałam, że muszę działać – choćby iść rano na pieszo po bułki do piekarni dla dzieci, nawet w najgorszą pogodę. Mając dużą wiedzę i świadomość tego, co się ze mną dzieje, potraktowałam siebie tak, jakbym potraktowała swojego klienta w takiej sytuacji, stosując na sobie praktyki, które mają realny wpływ na poprawę samopoczucia. To był mój sposób, żeby zacząć odzyskiwać kontrolę nad swoim życiem. Z czasem, z pomocą terapii, treningu mentalnego i własnej determinacji, udało mi się wydostać z tego stanu. Depresja to choroba emocji, które trzeba przepracować. A to nie zawsze jest możliwe w pojedynkę, dlatego warto prosić o pomoc.
To wyzwoliłaś wtedy wielką siłę i pokazałaś, że możesz wiele zdziałać.
Tak, ale nie każdy ma taki wewnętrzny upór i siłę do działania, do burzenia ścian na swojej drodze życia. Dlatego czuję potrzebę, by dzielić się tym doświadczeniem, opowiadać o swoich porażkach i wzlotach, i w ten sposób pomagać innym. Trening mentalny daje ludziom narzędzia, które pozwalają stawiać czoła trudnościom, budować pewność siebie i radzić sobie z emocjami.
A jeśli chodzi o kobiety w biznesie? Jak im pomagasz?
Najpierw pracuję nad ich pewnością siebie, asertywnością, stawianiem granic. To podstawy, bez których nie da się budować biznesu. Często kobiety przychodzą do mnie po rady biznesowe, ale szybko wyczuwam, jeśli najpierw muszą zacząć od pracy nad sobą. Bez tego nie uda się stabilnie prowadzić firmy.
Jak w kilku słowach określiłabyś swój mentoring?
To kombinacja treningu mentalnego i praktycznych narzędzi do życia i pracy. Uczę, jak stawiać granice, jak walczyć o swoje prawa i jak nie dać się złym wpływom – zarówno w życiu osobistym, jak i zawodowym. Pewność siebie, asertywność i świadomość własnej wartości – bez tego ani krok. Nawet najpiękniejsza kobieta, najbardziej wykształcona bez pewności siebie nie osiągnie sukcesu. Trzeba więc zacząć od siebie – od swoich przekonań, nastawienia i działania. Oprócz tego jestem realnym wsparciem dla zarządów, występując w roli doradcy strategicznego i operacyjnego.
A mężczyźni – często zostają z problemami sami?
Tak, mężczyzna często zostaje z tym sam, nieraz idąc w uzależnienia – alkohol, hazard i inne nałogi. Dlatego stworzyłam kilka lat temu Związek Pracodawców Mentor Biznesu, gdzie oprócz szkoleń biznesowych, organizowałam wiele spotkań dla liderów, gdzie właściciele firm z wielu różnych branż, mieli z kim podzielić się swoimi problemami. Bo dobrze wiem z autopsji, że pewnych zagadnień nie zrozumieją nawet najbardziej kochającą rodzina czy znajomi.
Pamiętam, kiedy w maju ubiegłego roku zaproszono mnie jako prelegentkę na konferencję biznesową w Szczecinie – miałam mówić o tym, jak dojść od zera do milionera. Powiedziałam wtedy uczestnikom spotkania, że marzę o tym, aby każdy człowiek zrozumiał, że pieniądze same w sobie nie powinny być celem, jeśli chcemy być szczęśliwi, i aby każdy zarobił miliony, żeby zrozumieć, że nie o to w życiu chodzi. W biznesie można otwierać kolejne firmy, prowadzić je z sukcesem, ale większe pieniądze to większa odpowiedzialność i ryzyko. Trzeba zacząć od pracy nad sobą i uważności na siebie i innych, a nie tylko od dążenia do szybkiego zysku.
Jak to wygląda w pracy z liderami i pracownikami?
Bardzo często prezesi dużych firm uważają, że trzeba „poprawić” ludzi w zespole. Ja uczę, że każdą zmianę w firmie czy rodzinie należy zacząć od siebie. Pracując jeden na jeden z liderem, można osiągnąć lepsze rezultaty pożądanych przez niego zmian w zespole, i oszczędzić czas oraz pieniądze.
A jeśli chodzi o pracowników-cudzoziemców w firmach produkcyjnych?
To jest bardzo ważny temat. Często problemem jest bariera językowa i brak zaufania. Cudzoziemiec nie powie swojemu szefowi, że jest gnębiony przez kolegów, że jest stosowany względem niego mobbing. Wchodzę więc jako mediator – rozmawiam z obcokrajowcami w ich języku, tworzę relację zaufania i pomagam rozwiązać konflikty. Takie podejście naprawdę ratuje całe zespoły i zmniejsza rotację pracowników, która jest najgorszą zmorą większości zakładów pracy. Opracowałam więc jedyny w Polsce program antyrotacyjny cudzoziemców. Dzięki temu mogę rozwiązywać problemy i sprawić, że pracownik czuje się doceniony, a firma – zyskowna. Ten program ma zastosowanie w każdej branży i na każdym stanowisku.
A co z Twoim życiem osobistym? Masz czas na pasje, jak pianino czy taniec?
Rozpoznaję swój dobrostan po tym, czy siadam do pianina. Jeśli gram, znaczy, że jest harmonia. Stworzyliśmy z narzeczonym projekt @DanceMentalDuo, który wspiera dobrą komunikację w związkach, m.in. poprzez taniec. On jest zawodowym tancerzem tańca towarzyskiego i latino amerykańskiego, ma najwyższą kategorię taneczną w Polsce. Dodatkowo, tak jak i ja, ukończył Akademię Trenerów Mentalnych. Podobnie patrzymy na świat, wiele nas łączy choć na pierwszy rzut oka dzieli nas wszystko. (śmiech) Zauważamy, że wiele kłótni w związkach wynika z braku komunikacji i nieumiejętności wyrażania emocji, dlatego na naszych warsztatach dla par uczymy jak się kłócić, (śmiech) żeby nadal pozostać w szczęśliwym związku.
Od tego roku zajmiemy się wprowadzeniem do szkół treningu mentalnego dla nauczycieli oraz dzieci, co wzmocni ich poczucie własnej wartości, pomoże poradzić sobie ze stresem i zrozumieć się wzajemnie. Dzieci widzą więcej niż nam się wydaje. Przed laty, kiedy próbowałam udawać szczęśliwą żonę, mój 3-letni wówczas syn to w mig wychwycił i przytulając się do mnie, rzekł „mamusiu, Ty wciąż jesteś taka smutna”. Wtedy zrozumiałam, że nie da się udawać. Trzeba dbać o siebie, ustalać granice i uczyć się asertywności – zarówno w pracy, jak i wśród najbliższych, w domowym ognisku.
Stworzyłaś naprawdę szeroki zakres działań – od biznesu, przez mentalny trening, aż po życie rodzinne.
Dokładnie. Moim celem jest pomagać ludziom w każdej sferze życia, uczyć ich asertywności, komunikacji i dbania o siebie, aby mogli być szczęśliwi i spełnieni.
Tak samo ważna jest komunikacja w miejscu pracy, pomiędzy pracodawcą a pracownikiem, jak i w domu, pomiędzy partnerami. Zadbajmy o tę komunikację w związku, a wahających się zapraszam na nasze warsztaty @dancementalduo.






































