Anna Niedźwiedź | Teatr Cortiqué: atrakcje na wysokim poziomie
11 grudnia, 2022
Uśmiechnięta i pełna pozytywnej energii, umiejąca przełożyć swoją pasję w czyn. Anna Niedźwiedź, rodowita poznanianka, kobieta z doświadczeniem w balecie skusiła się, aby zostać pedagogiem.Czym dla niej jest praca w Teatrze Cortique i zarządzanie wieloosobowym zespołem Szkoły Baletowej sygnowanej jej nazwiskiem? Jak zrodził się pomysł połączenia teatru, baletu oraz akrobatyki cyrkowej? Opowiedziała mi w pięknym stylowym wnętrzu swojego gabinetu, w którym można poczuć się jak w krainie czarów.
Pani Aniu, jak rozpoczęła się Pani przygoda z baletem?
ANNA NIEDŹWIEDŹ: Jako 9-latka już wiedziałam, że chcę tańczyć w balecie, byłam nim zafascynowana. Nie miałam jednak warunków fizycznych, aby dostać się do Szkoły Baletowej w Poznaniu. Po wykonaniu ciężkiej pracy i po indywidualnych lekcjach udało mi się dostać do Szkoły Baletowej do Łodzi. Dla mnie nigdy nie było ważne osiągnięcie jakiś ról, tylko bycie w środowisku baletowo-teatralnym. Pracowałam w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Spełniłam swoje marzenie i przekonałam się, iż wyobrażenie a rzeczywistość często nie idą w parze; mijają się… Doszłam do wniosku, że zamykanie się na jednej instytucji ogranicza mój rozwój. Wydawało mi się, że nie jest to pomysł na życie i postanowiłam spróbować zmienić zawód.
Myślałam o zootechnice, poszłam nawet złożyć dokumenty na Uniwersytet Przyrodniczy, dawną Akademię Rolniczą,ale życie pokierowało inaczej…Rozpoczęłam edukację, uczenie innych i to mi najlepiej wychodzi. (śmiech) Musiałam do tego dojrzeć. Kiedy ówczesna dyrektorka Szkoły Baletowej w Poznaniu, Liliana Kowalska, zasugerowała mi inny taniec, nie balet, uznałam to przekornie za jeszcze większą motywację do pracy.I dzięki uporowi, własnej determinacji oraz wsparciu Ewy Wycichowskiej udało mi się ukończyć szkołę baletową i wejść w ten artystyczny świat, poczuć go i zasmakować.
Początki Szkoły Baletowej sygnowanej Pani nazwiskiem sięgają 1994 roku…
Tak, i przez 15 lat sama prowadziłam tę placówkę, potem zaczęłam zapraszać do współpracy nowe osoby, z którymi nieustannie rozwijam ideę szkoły.
W początkowym etapie działalności szkoły byłam przysłowiowym sterem, żeglarzem i okrętem. Chciałam mieć wszystko pod kontrolą, nad wszystkim nadzór, teraz się tego oduczyłam. Mam zaufane osoby wokół siebie, które mnie znakomicie zastępują. Bez tak znakomitych osób – umiejących się poświęcić, czujących sztukę, kochających dzieci i młodzież – szkoła, a przede wszystkim druga moja działalność, czyli teatr nie mogłyby funkcjonować.
Czy to prawda, że jest tu pewnego rodzaju azyl, ucieczka od trudów dnia codziennego?
Sama odnoszę takie wrażenie. (śmiech) W panującej atmosferze wyczuwa się rodzinne i przyjacielskie nuty, twórczy powiew, kreatywne myśli, cudowną energię. Atmosfera jest bardzo ciepła i serdeczna, pomagamy sobie jak tylko umiemy, wspieramy się wzajemnie i motywujemy w bardziej kryzysowych momentach, które również nam się zdarzają, gdyż mamy swoje radości i smutki. Każdy tu pracuje na rzecz zespołu, ale i dla siebie, pragnąc spełnić swoje plany, zamierzenia, móc się sprawdzić, pokazać w nowej roli, w zgoła innym zagadnieniu.
Naprawdę dzięki szkole żyję jak w przysłowiowej bajce, mogę przebywać w tak różnorodnym towarzystwie, kierując instytucją z moich dziecięcych wyobrażeń. Przekazujemy tu wiedzę i merytoryczną, i artystyczną – to wielkie wyzwanie, nie każdy to umie, bo np. nie każdy tancerz jest dobrym pedagogiem. Jednak mi udało się stworzyć wyjątkowy 20-osobowy zespół twórczych i pedagogicznych osobowości, indywidualności. Są w nim zarówno świetni soliści, artyści, jak i osoby z umiejętnościami cyrkowymi, którzy wiele w życiu osiągnęli i postanowili sprawdzić się w innej roli, bo mają dar przekazywania wiedzy kolejnym pokoleniom, począwszy już od 3-letnich dzieci, których edukacją też się zajmujemy. Szkoła to po prostu żywy organizm.
Alicja w Krainie Czarów
W duecie ze szkołą od 2017 roku funkcjonuje Teatr Cortique. Jaka myśl przyświecała jego stworzeniu?
Teatr to takie drugie moje dziecko, o którym kompletnie nie marzyłam. To wielka niespodzianka, niezaplanowany prezent. Kiedy mieliśmy tu spotkanie ze Sławomirem Pietrasem, wybitnym znawcą teatru, opery i baletu, wypowiedział on prorocze i wciąż aktualne słowa, iż „żaden teatr nie jest intratnym biznesem”. Teatr to studnia bez dna, zresztą wiemy jak chociażby Krystyna Janda walczy o swój prywatny teatr. Nigdy nie myślałam, iż stworzę artystyczną przestrzeń, ale nie umiałam uczyć bez przygotowywania spektakli. Już w pierwszym roku działalności mojego studia baletowego zrealizowaliśmy przedstawienie dla publiczności z zewnątrz. Zajmowałam się wtedy – jak i obecnie – reżyserią, choreografią oraz wymyślaniem muzycznego tła do widowisk.
Idea powstania Teatr Cortique wypłynęła naturalnie, od dzieci, narodziła się z indywidualnych potrzeb. To całkowicie ich inicjatywa, aby występować, aby pokazywać się szerszej publiczności częściej niż tylko raz w roku. Na początku funkcjonowania Szkoły Baletowej współpracowałam z Teatrem Muzycznym oraz Teatrem Wielkim w Poznaniu i to pozwalało nam wystawić przedstawienie. Dla mnie najważniejsza jest jednak praktyka moich podopiecznych, a występy coroczne na wynajętych salach nie dawały nam pełnej satysfakcji i możliwości zaprezentowania swoich umiejętności. Dlatego Teatr Cortique powstał z potrzeby serca, aby dawać możliwości i szanse, rozwijać talenty, wzbudzać emocje. Tu już od najmłodszych lat uczymy dzieci przełamywać strach przed sceną, obawy przed występem publicznym – to też dobra umiejętność, która procentuje w dorosłym życiu.
Naturalion dookoła świata
Ze Szkołą Baletową Anny Niedźwiedź od lat współpracuje znany kompozytor Gabriel Kaczmarek. Płyta ze spektaklu „Królowa Śniegu” z muzyką jego autorstwa otrzymała prestiżową nagrodę, Global Music Awards, w dwóch kategoriach w Los Angeles. Słyszałam, iż początek tego zawodowego związku to istny przypadek…
Tak, bo niebywałe są zrządzenia losu! (śmiech) Początek pracy z Gabrielem to czysty zbieg okoliczności, przypadek – jak to w życiu bywa. Gabriel, jako twórca muzyki do nowo powstających przedstawień, został mi polecony przez piękną i eteryczną kobietę, którą spotkałam tu w gmachu szkoły i którą wytypowałam do głównej roli w „Alicji w krainie czarów”. Mnie zawsze ciągnęło, aby tworzyć coś od nowa, aby to było moje, autorskie. Nie chciałam przerabiać znanych już melodii, tylko skoncentrować się na mozaikach muzycznych. Bawi mnie samo tworzenie, a nie tyle finalny efekt. Z Gabrielem współpracuje się wspaniale, mamy takie połączenie dusz (śmiech), rozumiemy się po prostu bez słów. Ja nie umiem grać na żadnym instrumencie, ale potrafię jemu tak wytłumaczyć, o co mi chodzi, co on ma skomponować. Identycznie jest z kostiumami. (śmiech) Nie umiem rysować, szkicować, w ogóle mam bardzo mało takich konkretnych umiejętności, ale znajduję osoby, które tworzą wedle moich gustów i preferencji.
Skąd Pani czerpie natchnienie, motywację, wenę twórczą?
Zjeździłam chyba pół świata, ucząc się, podglądając i podziwiając wybitnych artystów. Największą jednak moją inspiracją jest Cirque du Soleil, bo szukałam idealnego połączenia teatru, muzyki, akrobacji cyrkowych, baletu – różnych technik scenicznych, bo sam balet jest zbyt wymagający. Obecnie najlepszym na świecie miejscem do edukacji baletu klasycznego jest według mnie Royal Ballet School w Londynie. Zaczęłam szukać idealnej kompilacji tych sztuk i technik przekazu i znalazłam! Teatr Cortique łączy śpiew, taniec oraz zajęcia cyrkowe, akrobatyczne. Oszalałam po prostu na punkcie podniebnej akrobatyki i połączenia technik cyrkowych w teatrze. I miałam szczęście widzieć najlepsze spektakle w Cirque du Soleil, gdzie muzyka jest integralną częścią spektakli i nadaje rytm działaniom aktorów.
Naturalion dookoła świata
Siedziba przy ul. Mansfelda 4 w Poznaniu ma ciekawą historię. Proszę ciut o niej opowiedzieć…
Teatr Cortiqué mieści się w budynku o szacownej tradycji edukacyjnej. To właśnie tutaj działał Brunon Czajkowski – wybitny filozof i pedagog, założyciel Prywatnego Gimnazjum Męskiego w Poznaniu. Za jego czasów wisiał szyld z napisem „Edukacja, Kultura, Biznes” – i taki cel kooperacji powinien przyświecać każdym działaniom artystycznym, bo niestety kultura bez biznesu, bez dofinansowania nie istnieje. Uważam, iż pójście do szkoły muzycznej, nauka tańca, baletu, gry na konkretnym instrumencie czy śpiewu jest wspaniałą inwestycją i niewątpliwie procentuje w przyszłości. Mam osoby, które wykonują inny zawód, a tańczą w Teatrze Cortique, są początkującymi architektami, chirurgami, czy studentami na wielu różnych kierunkach – ale nie pozostawili swojej pasji do tańca i akrobacji. To też kwestia ambicji, bo teatr jest doskonałą płaszczyzną do samorozwoju, udoskonalania, kształcenia osobowości twórczej.
Dodatkowo, warto zaznaczyć, iż Teatr Cortiqué to jedyne takie miejsce w Poznaniu. Posiada scenę, którą można oglądać z trzech stron, co przynosi niesłychane emocje podczas odbioru spektakli.
Przed nami cudowne wydarzenia noworoczne zorganizowane przez Teatr Cortique. Proszę zarekomendować spektakle łączące śpiew, taniec i akrobatykę. Co warto zobaczyć na początku 2023 roku?
14 stycznia zapraszamy na „Piękne i…”, wydarzenie tworzone z myślą o pomocy dla Teatru Cortiqué i Szkoły Baletowej, którego dochód w całości będzie przeznaczony na remont dachu naszej siedziby. Naprawa jest konieczna i jednocześnie bardzo kosztowna, stąd pomysł zorganizowania tego koncertu. Będzie to jedyne takie spotkanie przeszłości z przyszłością – w nowych aranżacjach wybrzmią utwory z repertuaru Teatru Cortiqué, które zachwyciły tysiące widzów w całej Polsce. Będzie to też niepowtarzalna okazja, aby po raz pierwszy usłyszeć fragmenty muzyki z zaplanowanego na jesień 2023 nowego widowiska naszego teatru – „Pięknej i Bestii”. Utwory wykona sam autor i kompozytor – Gabriel Kaczmarek, a całości dopełni akrobatyczna oprawa wizualna.
Począwszy od 21 stycznia, znów będzie można podziwiać wspaniałą choreografię i pokazy prosto z Brodwayu w widowisku „Ach, te koty”.
DR DARIUSZ GRZYBEK | 100-lecie Fundacji Zakłady Kórnickie
7 kwietnia, 2025
Artykuł przeczytasz w: 13 min.
Fundacja Zakłady Kórnickie kultywuje pamięć o swoich założycielach, organizuje wystawy im poświęcone, koncerty i konkursy oraz wydaje publikacje. Rok 2023 ogłoszony był Rokiem Jadwigi Zamoyskiej, a rok 2024 upłynął pod znakiem obchodów setnej rocznicy śmierci Władysława Zamoyskiego. Natomiast obecny, 2025, jest rokiem jubileuszowym – FZK obchodzi 100. rocznicę działalności. O licznych wydarzeniach związanych z jubileuszem, inicjatywach i projektach Fundacji, które wykraczają poza granicę Wielkopolski, opowiada prezes FZK – dr Dariusz Grzybek.
Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: Piotr Łysakowski
Niedawno, bo 18 marca br., Fundacja Zakłady Kórnickie zainaugurowała obchody jubileuszu 100-lecia działalności. Zaproszeni byli znakomici goście, którzy wspólnie z osobami tworzącymi FZK świętowali ten piękny jubileusz. Co pozostało po tym wydarzeniu? Jakie wspomnienia, jakie wartościowe podsumowania?
DR DARIUSZ GRZYBEK: Inauguracja była niezwykle korzystana pod wieloma aspektami, konferencja zwarta tematycznie, obejmująca pięć wykładów. Najpierw prof. Przemysław Matusik przybliżył nam epokę XIX wieku pracy organicznej w Wielkopolsce, później bardzo dobre wystąpienie dra Zbigniewa Kalisza przypominające Fundację z 20-lecia międzywojennego i co istotne, ta wypowiedź skłaniała nas również do zatrzymania się nad ważną kwestią, jaką było i jest aktualnie funkcjonowanie gospodarcze, finansowe Fundacji – o tym często się zapomina, bo Fundacja to piękny, romantyczny dar rodziny Zamoyskich, którzy zdecydowali się oddać swój majątek na rzecz narodu polskiego, to wielki dar serca i rozumu. Okres 20-lecia międzywojennego to okres kryzysu – Władysław Zamoyski kupuje wówczas dobra zakopiańskie na kredyt i jego majątek zostaje obciążony kredytami, które musi spłacać Fundacja. Dlatego w pewnym momencie zarząd i kuratorzy Fundacji podejmują decyzję o sprzedaży Lasów Tatrzańskich, aby wyjść z długów. I tak w 1933 r. lasy zostają sprzedane i na chwilę to uzdrawia sytuację, ale pozostają inne newralgiczne kwestie, jak chociażby wysokie apanaże dla Rady Kuratorów FZK. W przededniu II wojny światowej FZK funkcjonuje z dużymi problemami finansowymi – i doskonale o tym opowiedział dr Z. Kalisz. Trzecie wystąpienie inaugurujące obchody to wystąpienie dra Piotra Grzelczaka, bardzo interesujące doniesienia naukowe, które pierwszy raz ukazały się w przestrzeni publicznej, ponieważ nikt jeszcze dokładnie nie zbadał okresu FZK pomiędzy rokiem 1939 a 1953 r., czyli do wprowadzenia dekretu rozwiązującego Fundację. I dr Piotr Grzelczak pisze monografię na ten temat. Mam nadzieję, że ukaże się ona się w tym roku jubileuszowym. To jest bardzo ważny temat, z jakimi problemami borykały się osoby zaangażowane przed laty w Fundację. Wystąpienie dr Grzelczaka przybliżyło nam też skomplikowaną sytuację polityczną między partią, która rządzi krajem a ówczesnym wojewodą poznańskim, Feliksem Widy-Wirskim. Wspomniał w nim również o ostatnim prezesie Fundacji Zakłady Kórnickie przed 1953 rokiem, prof. Wiktorze Schrammie, który z wielkim heroizmem próbował odbudować Fundację, a skończyło się to jego aresztowaniem. Czwarty prelegent, który wystąpił 18 marca br. w Sali Lubrańskiego, jest jego wnukiem. Tomasz Schramm opowiadał o swoim dziadku właśnie z perspektywy kogoś bliskiego, kto pamięta tak wybitną postać, jego postawę, jego życiowe wskazówki. A ostatnim prelegentem był prof. Andrzej Gulczyński, obecny przewodniczący Rady Kuratorów FZK, który przybliżył okres Fundacji po restytucji, czyli po 2001 roku do czasów obecnych. To też było bardzo ożywcze spojrzenie pokazujące wielobarwność i wielowymiarowość działań Fundacji, szczególnie poprzez projekty, które Fundacja realizuje. Konferencja otwierająca obchody 100-lecia Fundacji była bardzo udana, bohaterką konferencji była sama jubilatka. Koncert w wykonaniu Orkiestry Kameralnej Polskiego Radia Amadeus – z charyzmatyczną dyrygentką Anną Duczmal-Mróz, a w szczególności „Orawa” – był wyjątkowy i błyskotliwy. Naprawdę wiele dobrych i pozytywnych emocji oraz wspaniała atmosfera panowały podczas jubileuszu.
Zatrzymajmy się przy aktualnych projektach. Jakie przedsięwzięcia powstały z inicjatywy Fundacji Zakłady Kórnickie?
Nieustannie kładziemy nacisk na popularyzację ważnych tematów w przestrzeni publicznej, edukując, kształtując postawy w duchu przyjaźni i patriotyzmu, pracy organicznej i proekologii – wszystko w kontekście zasług rodziny Zamoyskich. „Drzewo Franciszka” to projekt ekologiczny dający przestrzeń do wymiany poglądów nt. ochrony środowiska naturalnego i zrównoważonego rozwoju, spraw dotyczących naszego klimatu, ekologii integralnej w różnych środowiskach, nowych nasadzeń drzew wzorem Dezydera Chłapowskiego. Bo warto pamiętać, że generał Dezydery Chłapowski zasłynął jako pionier zadrzewień śródpolnych w Polsce. W swoim majątku w Turwi, w Wielkopolsce, wprowadził pasy zadrzewień, które chroniły pola przed wiatrem. „Drzewo Franciszka” od lat kultywuje aktywności proekologiczne i postawy przyjazne środowisku naturalnemu. W ramach tego projektu mamy w Poznaniu Festiwal Ekologii Integralnej. Kolejnym naszym fundacyjnym projektem jest „Agrokultura”, która propaguje dobre praktyki rolnicze, przedstawia nowoczesne rozwiązania agrotechniczne i trendy we współczesnym rolnictwie. Współpracujemy w tym zakresie z Uniwersytetem Przyrodniczym w Poznaniu. Co roku w ramach projektu odbywa się konkurs „Ucz się na Maksa”, który skierowany jest do uczniów szkół średnich kształcących się w zawodach rolniczych. Dla młodych osób skierowany jest także Ogólnopolski Konkurs Wiedzy i Umiejętności Praca Organiczna 2.0, który w swoich założeniach popularyzuje postawy prospołeczne – integrujące społeczności lokalne wokół wspólnego celu – oraz postawy innowacyjnych działań ekonomicznych opartych na wiedzy. Praca Organiczna 2.0 to jedyny taki projekt, w którym jest duża dowolność do redefiniowania XIX-wiecznego pojęcia pracy organicznej do współczesnych realiów i potrzeb. Portal „Hrabia Tytus”, odwołujący się do idei patriotyzmu, tożsamości historycznej i narodowej Polaków, nawiązuje do postaci hrabiego Tytusa Działyńskiego, wybitnego polskiego arystokraty, mecenasa sztuki, założyciela Biblioteki Kórnickiej, który zgromadził kilkadziesiąt tysięcy książek i rękopisów, ratując je przed grabieżą. „Hrabia Tytus” to niewątpliwie najpopularniejszy polski portal edukujący na temat historii Polski, ale i świata. Profil obserwuje na Facebooku już blisko 130 tys. osób, a interesujące wpisy na Instagramie śledzi ponad 30 tys. użytkowników tego serwisu. Naszym najmłodszym, bo 2-letnim przedsięwzięciem, jest „WielkoPolka” – konkurs mający na celu uhonorowanie kobiet aktywnych w Wielkopolsce w trzech kategoriach: edukacja, działalność społeczna i przedsiębiorczość. Nawiązujący do społecznego zaangażowania i cennych wartości, jakie przyświecały Jadwidze Zamoyskiej.
Faktycznie, mnogość inicjatyw FZK i podejmowanych tematów jest imponująca. A który ze współczesnych projektów Fundacji jest Panu najbliższy?
To bez wątpienia Muzeum Matematyki, w skrócie i pieszczotliwie nazwane MuMa (śmiech). Projekt jest w fazie realizacji w Kórniku nad jeziorem Skrzynki Duże. W tym obszarze swoje wsparcie zadeklarowały dwie ważne instytucje na świecie, jakimi są muzeum MoMath w Nowym Jorku oraz Mathematikum w Giessen, w Niemczech. MuMa ma pokazać wagę i rolę matematyki we współczesnym świecie, jako królową nauk, jako coś, co nas wszystkich otacza i przenika w codziennym życiu. Bez matematyki nie uda się załatwić wielu spraw i podjąć wielu nowych tematów, a nierzadko i ważnych decyzji. Traktuję Muzeum Matematyki jako ogromny krok w rozwoju Fundacji Zakłady Kórnickie, który podkreśli jak istotne jest logiczne, a zarazem krytyczne myślenie. Pragniemy kształcić młodych ludzi, którzy będą asertywni, będą mieć swoje zdanie. Będą posiadać umiejętność logicznego czytania i przetwarzania danych. Zakładam, że MuMa będzie to dzieło nie tylko FZK, ale całego Poznania, środowiska akademickiego, ludzi, który rozumieją wielką potrzebę kształtowania kompetencji matematycznych. Pragnę nadmienić, iż szukamy osób, które będą skłonne zaangażować się w ten projekt. Matematykę po prostu trzeba polubić – już staramy się to robić, bo corocznie organizujemy Festiwal Matematyki w Kórniku. Ostatnio gościliśmy ponad 1500 osób, co nas niezmiernie cieszy. Młodzi ludzie, dzieci naprawdę chcą eksperymentować z matematyką, chcą się tą nauką bawić. I my, jako Fundacja Zakłady Kórnickie, im to umożliwiamy, odczarowując choć w taki sposób często nielubiany przedmiot, niezrozumiały, trudny, za jaki uważana jest matematyka.
Poza jubileuszową sesją naukową w Sali Lubrańskiego otwierającą kalendarz wydarzeń jubileuszowych oraz koncertem w Auli UAM, Fundacja przygotowała w 2025 roku szereg spotkań, wystaw, projektów okolicznościowych. Co jeszcze przed nami?
W majowy weekend (17-18.05.) w Akademii Muzycznej im. Ignacego Jana Paderewskiego w Poznaniu odbędzie się III Ogólnopolski Konkurs Wokalny im. Marii Zamoyskiej, a już 23 maja III edycja konkursu WieloPolka w Polskim Teatrze Tańca. Z jubileuszową wystawą wyjeżdżamy poza Poznań – w październiku br. na Zamku Królewskim w Warszawie będzie miała miejsce konferencja i wystawa poświęcona 100-leciu Fundacji Zakłady Kórnickie, a jeszcze wcześniej, bo w czerwcu i lipcu wystawa w Sejmie i Senacie Rzeczypospolitej Polskiej. Ponadto 21 września przygotowaliśmy w Kórniku piknik z Władysławem Zamoyskim. Pragnę podkreślić, iż do roku jubileuszowego osoby tworzące Fundację przygotowywały się od czterech lat, zdobywając kompetencje, poszerzając znajomości i kontakty, które skutkowały nawiązywaniem nowych relacji, a co za tym idzie otwierające drzwi do współpracy.
Fundacja Zakłady Kórnickie współpracuje od lat z wieloma ważnymi instytucjami w regionie, z instytucjami o długiej tradycji i bogatym dorobku. Mam tu na myśli: Uniwersytet im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, Uniwersytet Przyrodniczy w Poznaniu, Bibliotekę Kórnicką, Instytut Dendrologii, Teatr Muzyczny w Poznaniu czy wspomnianą już Akademię Muzyczną w Poznaniu. Jakie wspólne przedsięwzięcia zaplanowane są w niedalekiej przyszłości?
Już w kwietniu odbędzie się konferencja „Natura i Kultura” na UAM w Poznaniu, popularnonaukowa inicjatywa, która ukierunkowana jest na sprawy szeroko rozumianej kultury, będącej odbiciem przyrodniczych inspiracji, świata, który nas otacza. Obie te dziedziny naszego życia idealnie się przenikają, wchodząc ze sobą w tzw. symbiozę. Jesteśmy ludźmi, którzy powinniśmy być kulturalni, kultura powinna nas pchać do rozwijania piękna przyrody, a nie jej zaśmiecania czy dewastowania. Współpraca z Teatrem Muzycznym w Poznaniu, z dyrektorem P. Kieliszewskim, obejmuje przygotowywane od kilkunastu lat Salony Poezji. Często wspominam wspaniały Salon Poezji z udziałem Anny Dymnej i bardzo dobre wystąpienie wiceprezydenta Jędrzeja Solarskiego, który podkreślał wagę Fundacji Anny Dymnej oraz tego, co robi artystka dla osób niepełnosprawnych, dla osób potrzebujących. My, jako Fundacja Zakłady Kórnickie, wpisujemy się w ten koncept, pomagamy i wspieramy, a poezja w naszym odczuciu jest niezwykle potrzebna, bez niej człowiek ubożeje. W tym roku – i to jest olbrzymi sukces Fundacji Zakłady Kórnickie oraz sukces miasta – podpisaliśmy umowę w sprawie organizowania Festiwalu Ekologii Integralnej. I to spowodowało, że z takimi instytucjami, jak Teatr Muzyczny w Poznaniu czy Akademia Muzyczna w Poznaniu, tworzymy wartościowe projekty, w które zaangażowanych jest mnóstwo osób. 4 października ruszamy z koncertem Meli Koteluk w Akademii Muzycznej, a 6 października – również w ramach V edycji Festiwalu Ekologii Integralnej – z koncertem kwartetu VOŁOSI, zespołu stworzonego przez górali z Beskidu Śląskiego oraz muzyków klasycznych związanych z Katowicką Akademią Muzyczną. A na zakończenie tego projektu, bo 09.10., wystąpi zespół PECTUS. Fundacja Zakłady Kórnickie współpracuje również z Muzeum Narodowym w Poznaniu, Muzeum Niepodległości, z Samorządem Województwa Wielkopolskiego. Ponadto, 16 stycznia br. odbyła się promocja książki „Jadwiga Zamoyska i jej światy. Abecedariusz” pod redakcją prof. Ewy Kraskowskiej. Było widać zaangażowanie rektor UAM prof. Bogumiły Kaniewskiej – w ogóle całe środowisko UAM przyjaźnie patrzy na działania fundacyjne, także środowisko związane z Uniwersytetem Przyrodniczym w Poznaniu, gdzie np. w listopadzie br. zorganizowana będzie konferencja „Nowatorskie aspekty rolnictwa europejskiego w kontekście sytuacji geopolitycznej”.
W kontekście rodziny Zamoyskich, warto również wspomnieć o połączeniu wielkopolskiej myśli pracy organicznej z góralszczyzną i folklorem.
Z samorządami tatrzańskimi – zarówno z gminą Zakopane, Starostwem Tatrzańskim, jak i z Bukowiną Tatrzańską – Fundacja od dwóch lat współpracuje bardzo sprawnie, wręcz wzorcowo. Rozpoczynaliśmy poznawać się przy organizacji Roku Jadwigi Zamoyskiej w 2023, stworzyliśmy wspólne projekty, bardzo dobrze wypadła konferencja w Książówce, tj. historyczne miejsce, bo tam mieszkała Jadwiga Zamoyska, jak przyjechała do Zakopanego. Wtedy to miejsce nazywało się Adasiówka, od Adama Raczyńskiego, a później Wł. Zamoyski wybudował jej budynek pod Szkołę Domowej Pracy Kobiet w Kuźnicy, w którym obecnie jest siedziba Tatrzańskiego Parku Narodowego. Podpisaliśmy też umowę z Tatrzańskim Parkiem Narodowym już w roku 2024, Roku Władysława Zamoyskiego. Kórnickie Stowarzyszenie „Ogończyk” miało pomysł, aby postawić pomnik Władysława Zamoyskiego i my się do tego przyłączyliśmy, a także Starostwo Tatrzańskie – w efekcie tego pomnik stoi w Kórniku i jest bliźniaczo podobny do tego, który stoi w Zakopanem. Pokazuje to łączność pomiędzy Wielkopolską a południem Polski. Ponadto udało przekonać się dyrektora Muzeum Tatrzańskiego – Michała Murzyna, aby jeszcze bardziej zaangażować się w opowieść o Władysławie Zamoyskim i jego matce, Jadwidze Zamoyskiej. I to właśnie robimy – świętowanie imienin ulicy Władysława Zamoyskiego w Zakopanem jest doskonałym przykładem inicjatyw oddolnych, w które włączają się restauratorzy, właściciele pensjonatów itp. Imieniny ulicy już na stale są wkomponowane w kalendarz kulturalny stolicy polskich Tatr – w tym roku uroczystość przypada na 7 lipca. Przywracamy pamięć o rodzinie Zamoyskich w Zakopanem, co nas bardzo satysfakcjonuje. Władysław Zamoyski miał przecież ogromny wkład w powstanie Tatrzańskiego Parku Narodowego, bo kupując dobra zakopiańskie, zastopował dewastację lasów tatrzańskich. Przyjęto zasadę uprawy lasów tatrzańskich, co podkreślał Zamoyski, że nie robi tego dla siebie, tylko dla przyszłych pokoleń. Niektóre z drzew, które tam rosną, to są nasadzenia jeszcze z czasów Władysława Zamoyskiego.
Ścisła współpraca różnych instytucji i propagowanie wiedzy na temat zasług Zamoyskich już zostało przytoczone w aspekcie kulturalnym, muzycznym, rolniczym, historycznym. Mamy jeszcze wymiar sportowy, sportowej rywalizacji – i wiem, że tutaj również nazwisko Zamoyskich ma nośność.
Bieg Zamoyskiego w czerwcu br. organizowany przez Uniwersytet Przyrodniczy, a w październiku br. przez Kórnickie Centrum Rekreacji, ma oprócz aktywności fizycznej jeszcze jedno oblicze. Pragniemy poprzez ten projekt nakłaniać mężczyzn do badań, do profilaktyki zdrowotnej. Uświadamiamy jednocześnie jak ważny jest aktywny styl życia, a także profilaktyka badań męskich, np. marker z krwi PSA w celu wykrycia nowotworu prostaty. Mężczyźni – badajcie się!
Dr n. med. Marta Bogusz | Klinika Młodość Od filtrów do faktów. O mądrej stronie piękna
3 kwietnia, 2025
Artykuł przeczytasz w: 22 min.
Nie wierzy w „cudowne efekty” z Instagrama, za to bezwarunkowo ufa nauce, diagnostyce i indywidualnemu podejściu do pacjenta. Dr n. med. Marta Bogusz, założycielka Kliniki Młodość i organizatorka konferencji „Trendy w estetyce 2025”, opowiada o najnowszych kierunkach w medycynie estetycznej, rosnącej roli zabiegów autologicznych i tym, dlaczego dziś nie wystarczy już tylko dobrze wykonywać zabiegi – trzeba jeszcze umieć słuchać.
Spotykamy się w przededniu Twojej konferencji „Trendy w estetyce 2025” – to już kolejna edycja wydarzenia, które z roku na rok przyciąga coraz więcej specjalistów. Co przygotowałaś w tym roku? Jakie zagadnienia i tematy postanowiłaś wyeksponować?
Dr n. med. MARTA BOGUSZ: W tym roku postanowiłam skupić się na temacie skutecznej stymulacji tkankowej – nie tylko z perspektywy praktycznej, ale także nauk podstawowych.. Zależy mi na tym, aby przybliżyć uczestnikom mechanizmy związane z epigenetyką, genetyką, fizjologią oraz immunologią, które leżą u podstaw efektywnej pracy z tkankami. Podczas konferencji będziemy rozmawiać o tym, na jakich głębokościach skóry powinniśmy działać, aby osiągnąć maksymalną skuteczność zabiegową, jak dobierać i łączyć poszczególne procedury, oraz jak dostosować częstotliwość pracy do indywidualnych potrzeb skóry. Chcę również podkreślić, że stymulacja tkankowa to nie tylko preparaty iniekcyjne i chemiczne – to także zaawansowane technologie: urządzenia działające na zasadzie termicznej, gazowej, biochemicznej, elektrostymulacji, fototerapii i wielu innych innowacyjnych metod. Medycyna estetyczna daje nam dziś ogrom możliwości, a celem tej edycji jest pokazanie, jak mądrze i świadomie z nich korzystać, aby osiągać długofalowe efekty u pacjentów.
Moją uwagę przykuł panel o komórkach macierzystych, które coraz częściej pojawiają się w kontekście nowoczesnej medycyny estetycznej. Dlaczego ten temat uznałaś za tak ważny podczas tegorocznej konferencji?
Komórki macierzyste, miliGraft, grafty autologiczne jak np. graft zza ucha, to rzeczywiście jedne z najgorętszych nowości w medycynie estetycznej. Temat budzi ogromne zainteresowanie, szczególnie na rynku międzynarodowym, dlatego uznałam, że warto poświęcić cały panel właśnie zabiegom autologicznym. To bardzo obiecujący kierunek, który mocno koncentruje się na naturalnych procesach regeneracyjnych organizmu. Świadomość tych metod wśród specjalistów i pacjentów rośnie, a my chcemy być częścią tej zmiany i rozwijać się razem z globalnymi trendami w medycynie estetycznej. Panel o roli komórek macierzystych we współczesnej estetyce poprowadzi dr n.med. Claudia Musiał. Dodatkowo, podczas konferencji chcemy zmierzyć się z mitami krążącymi wokół tzw. „Ozempic face”. Coraz częściej temat ten budzi kontrowersje i bywa demonizowany – dlatego poświęcimy czas na rzetelną rozmowę z lekarzem obesitologii Szymonem Błaszakiem, o tym, jak podejść do zdrowego, skutecznego odchudzania również w kontekście estetyki twarzy. Chcemy, aby uczestnicy dowiedzieli się, jak unikać negatywnych skutków szybkiej utraty masy ciała i jak wspierać procesy regeneracyjne, aby twarz zachowała młody i naturalny wygląd.
Klinika Młodość specjalizuje się w edukacji w zakresie diagnostyki i leczenia powikłań po zabiegach estetycznych. Nie wyobrażam sobie, aby tego tematu zabrakło podczas konferencji…
I masz rację! Nie zabraknie tego tematu, bo jest niezwykle istotny. Naszym gościem będzie dr hab. n. med. Robert Młosek – radiolog, który na co dzień pracuje z pacjentami z powikłaniami po zabiegach medycyny estetycznej. Dr Młosek specjalizuje się w diagnostyce radiologicznej przy użyciu ultrasonografii o wysokiej częstotliwości. To technologia, która pozwala na bardzo precyzyjne obrazowanie tkanek i struktur anatomicznych, co w kontekście powikłań po zabiegach staje się bezcennym narzędziem. Dzięki takiej diagnostyce możemy skuteczniej lokalizować problemy, trafniej planować leczenie i minimalizować ryzyko powikłań w przyszłości. Będzie to jeden z kluczowych punktów naszej konferencji, bo odpowiedzialna i świadoma medycyna estetyczna to także umiejętność radzenia sobie z niepożądanymi efektami zabiegów, a ultrasonografia to złoty standard w gabinecie estetycznym.
Zespół Kliniki Młodość. Od lewej: Anna Szukalska, lek. Szymon Błaszak, lek. Joanna Błaszak, lek. Anna Kostrzewska, dr n. med. Marta Bogusz, lek. dent. Aleksandra Degis, lek. dent. Natalia Gadzińska, lek. Maria Czwojda, lek. dent. Kay Kwiatkowska
Konferencja nosi nazwę „Trendy w estetyce 2025”, więc nie sposób nie zapytać – jakie nowe kierunki i tendencje w medycynie estetycznej będziecie szczególnie podkreślać podczas tego wydarzenia?
Tę część powierzamy dr Krzysztofowi Biegańskiemu – chirurgowi plastycznemu, który podczas konferencji opowie o trendach w chirurgii plastycznej. Przybliży uczestnikom, co dziś jest na topie, co odchodzi do lamusa, a co wkrótce może stać się nowym standardem. Ale to nie wszystko – dr Biegański spojrzy na trendy przez pryzmat bezpieczeństwa i skuteczności. Bo w chirurgii plastycznej modne rozwiązania muszą iść w parze z odpowiedzialnością wobec pacjenta i najwyższą jakością procedur, zarówno przed, jak i po zabiegu. Wśród prelegentów znajdą się także m.in. prof. Magdalena Górska-Ponikowska, dr Mariusz Borkowski, dr Joanna Zappa-Gawłowska i Piotr Majkowski – każdy z nich pokaże inne oblicze nowoczesnej estetyki: od siły dermokosmetyków, przez lifting bez skalpela, aż po wpływ uzębienia i zgryzu na wygląd twarzy.
Piękny wygląd zaczyna się od środka – to coś więcej niż zabiegi, to także zdrowy styl życia i równowaga organizmu. Na konferencji pojawi się panel „Zdrowe jelita – zdrowa skóra”. Jak bardzo te dwa światy – kosmetologia i dietetyka – przenikają się dziś w codziennej pracy specjalistów?
Musimy jasno podkreślić, że skuteczna stymulacja tkankowa nie jest możliwa bez zdrowego organizmu – również od środka. Skóra to nasz największy organ i jej kondycja zawsze odzwierciedla to, co dzieje się wewnątrz ciała. Jeśli organizm nie funkcjonuje prawidłowo, jeśli mikrobiota jelitowa jest zaburzona, to nawet najlepsze zabiegi mogą nie przynieść oczekiwanych efektów. Dlatego tak mocno podkreślamy podczas konferencji znaczenie holistycznego podejścia – kosmetologia i dietetyka muszą iść dziś ramię w ramię, jeśli chcemy mówić o prawdziwie skutecznej i zdrowej pracy nad wyglądem pacjenta. Stąd obecność na konferencji dietetyka Sebastiana Dzuły, ale także cały panel, który poprowadzę z dr n. biol. Joanną Bartkowiak Wieczorek, tj. Piramida ważności stymulacji tkankowej. Bo najlepsze zabiegi medycyny estetycznej nie pomogą, jeśli nasz organizm jest obciążony silną oksydacją, np. palimy, jemy bardzo dużo cukru lub brak nam aktywności sportowej. Wtedy pieniądze, które wydajemy na zabiegi medycyny estetycznej, wydajemy nieefektywnie.
Jak zmienia się branża medycyny estetycznej, patrząc na Twoją konferencję? Czy widzisz, że eksperci coraz chętniej rozmawiają o powikłaniach i bezpieczeństwie, a mniej o „cudownych efektach” zabiegów?
„Cudowne efekty” zabiegów – czyli, mówiąc wprost, dobrze opakowana marketingowa ściema – wciąż mają swoich odbiorców, ale na szczęście pacjent staje się coraz bardziej świadomy. Coraz więcej osób poszukuje rzetelnej wiedzy, chce rozumieć, co naprawdę działa, a co jest tylko pustym sloganem. Mamy dziś dużo większy dostęp do informacji o tym, co jest skuteczne i bezpieczne, a co może prowadzić do niepożądanych efektów. Zmienia się też rola mediów społecznościowych – coraz więcej specjalistów wykorzystuje je nie jako „słupy reklamowe”, ale jako platformę do budowania dialogu z pacjentem, edukowania i tłumaczenia mechanizmów stojących za zabiegami. To bardzo pozytywny trend, niejako wymuszony przez coraz lepiej wyedukowanych pacjentów, którzy coraz śmielej zadają pytania i są coraz bardziej asertywni.
Czy nie taka powinna być zawsze rola lekarza niezależnie od specjalizacji? Żeby odpowiedzialnie podchodził do swoich pacjentów?
Niestety, medycyna estetyczna to taka dziedzina, w której nadal zbyt łatwo można kogoś „kupić” – czy to celebrytę, który stanie się twarzą kontrowersyjnej kampanii, czy – co gorsza – lekarza, który zapomni o tym, że reprezentuje zawód zaufania publicznego. I to jest niepokojące. Na szczęście pacjenci zaczęli to dostrzegać i mówią „sprawdzam”. Coraz częściej chcą poznać prawdę – nie tylko z poziomu chwytliwej reklamy, ale z realnej wiedzy i odpowiedzialnej praktyki. Bo na końcu chodzi o coś więcej niż estetykę – to ich twarz, zdrowie, a czasem nawet życie.
Odpowiedzialność zawodowa lekarzy i kosmetologów w świetle prawa to kolejny panel, który proponujesz uczestnikom konferencji.
Nasze prawodawstwo wciąż jest niejednoznaczne i niedookreślone. W niektórych obszarach doskonale wiemy, gdzie zaczyna się i gdzie kończy odpowiedzialność lekarza czy kosmetologa w gabinecie estetycznym, ale w innych – prawo zostawia sporo niedopowiedzeń i „szarych stref”, które niektórzy potrafią wykorzystywać. Z tego powodu uznałam, że temat odpowiedzialności zawodowej wciąż wymaga omówienia i to na przykładach z sal sądowych. Naszymi gośćmi będą zatem prawniczki dr r.pr Joanna Podczaszy i Katarzyna Gurgul oraz mec. Anna Kogut. Chcemy pokazać uczestnikom konferencji, również pacjentom, jak poruszać się w tym niełatwym środowisku z większą świadomością i odpowiedzialnością, bo to kwestia nie tylko ochrony specjalisty, ale przede wszystkim bezpieczeństwa pacjenta. Komu w szczególności dedykowana jest tegoroczna edycja konferencji? Czy to wydarzenie bardziej dla lekarzy, kosmetologów, a może wszystkich, którzy chcą świadomie rozwijać się w branży estetycznej? Konferencja – tak jak moje gabinety i media społecznościowe – jest dedykowana wszystkim, którzy chcą zgłębiać temat medycyny i kosmetologii estetycznej. Zapraszam zarówno lekarzy, kosmetologów, kosmetyczki, jak i dietetyków, rehabilitantów, fizjoterapeutów czy wszystkich specjalistów, którzy w swojej pracy troszczą się o szeroko pojęty well-being pacjenta. Ale nie tylko – konferencja jest także dla pacjentów i osób, które po prostu chcą wiedzieć więcej, lepiej zrozumieć mechanizmy, procesy i możliwości, jakie daje nowoczesna medycyna estetyczna. Wiedza jest dziś fundamentem bezpiecznych i świadomych decyzji, zarówno po stronie specjalisty, jak i pacjenta.
Miejsce wydarzenia także wybrałaś nieprzypadkowo.
Wybór Polskiej Akademii Nauk był dla mnie naturalny. To przestrzeń, która od lat kojarzy się z rzetelną nauką, pokorą wobec wiedzy i szacunkiem dla faktów. Chciałam, aby nasza konferencja odbyła się właśnie w takim miejscu – gdzie to nie ornamenty, a nauka i merytoryka mają największe znaczenie. PAN to również przestrzeń dialogu, wymiany myśli i doświadczeń, dlatego podczas konferencji nie zabraknie czasu na otwartą dyskusję. Zależy nam, aby uczestnicy nie tylko wysłuchali prelekcji, ale mieli możliwość zadawania pytań i wymiany poglądów, bo właśnie w takim otwartym środowisku rodzą się najlepsze rozwiązania dla branży estetycznej.
Tworzysz przestrzeń, gdzie spotykają się różne specjalizacje – lekarze, naukowcy, kosmetolodzy. Jak ważne jest według Ciebie to interdyscyplinarne spojrzenie na estetykę i zdrowie pacjenta?
W mojej opinii to absolutnie kluczowe! Spójrzmy choćby na tzw. świadomą zgodę. Każdy, kto kiedykolwiek przeszedł zabieg lub operację w szpitalu, pamięta ten moment – zgoda na zabieg, formularz podany do podpisu. Często bywa to jedynie formalność: pacjent zostaje poinformowany i… na tym koniec. Tymczasem dziś coraz częściej mówimy o świadomej zgodzie – o prawdziwej rozmowie, która obejmuje nie tylko opis samego zabiegu, ale także wskazanie jego alternatyw, możliwe scenariusze przed, w trakcie i po procedurze. Bo nawet najlepiej przeprowadzony zabieg nie eliminuje ryzyka niepożądanych efektów. I właśnie ten model zaczyna powoli wkraczać także do gabinetów medycyny estetycznej. Niestety, wciąż zdarza się, że lekarze korzystając z autorytetu zawodu zaufania publicznego, mówią pacjentom zbyt mało. A według mnie to właśnie niedoinformowanie najczęściej prowadzi do nieporozumień i zderzenia nierealnych oczekiwań z możliwościami. Interdyscyplinarna wymiana wiedzy – pomiędzy lekarzami, kosmetologami i naukowcami – to szansa na zmianę tego schematu i wprowadzenie do branży jeszcze większej transparentności oraz odpowiedzialności.
Wciąż zdarzają się pacjenci z nierealnymi oczekiwaniami? Tacy, którzy po przeglądzie Instagrama przychodzą i mówią: „chcę wyglądać jak mój ulubiony celebryta, jeden do jednego”?
Oczywiście! Internet wciąż jest pełen półprawd i mitów, które wprowadzają pacjentów w błąd. Nie dalej jak kilka dni temu w Klinice Młodość pojawiła się dziewczyna, która chciała „podnieść sobie czubek nosa” przy pomocy toksyny botulinowej. To klasyczny przykład nieporozumienia – bo toksyna ogranicza pracę mięśni, zahamuje ich działanie, ale nie działa jak lifting. Efekt? Mięśnie przestają pracować, ale nie sprawi to, że czubek nosa nagle się uniesie – w ruchu owszem poruszać się będzie mniej, ale statycznie nic się nie zmieni. Drugim, równie zaskakującym przypadkiem była prośba o podanie toksyny botulinowej… w ucho, aby ograniczyć uczucie głodu. Najprawdopodobniej ktoś błędnie zinterpretował techniki medycyny chińskiej czy akupunktury i postanowił połączyć je z toksyną botulinową – i w ten sposób w social mediach „urodził się” nowy zabieg. Problem w tym, że nie istnieje żadna publikacja naukowa potwierdzająca skuteczność takiej metody. Takie prośby pokazują, jak pacjenci są podatni na niezweryfikowane informacje z Instagrama czy TikToka. I jak ogromną rolę mamy dziś do odegrania jako specjaliści – by prostować takie mity i tłumaczyć pacjentom mechanizmy, które stoją za każdą procedurą.
Z jakimi emocjami Ty sama podchodzisz do roli organizatorki tak dużego wydarzenia, jakim jest majowa konferencja? Czy wciąż czujesz adrenalinę, jak przy pierwszej edycji?
Bardzo lubię organizować tego typu wydarzenia, bo przyciągają osoby otwarte – zarówno na wiedzę, jak i na inne środowiska. To nie są ludzie zamknięci w bańce jednej specjalizacji, ale eksperci, którzy chcą współpracować i patrzeć na medycynę estetyczną szerzej. A to jest dla mnie ogromnie ważne, bo estetyka nie ogranicza się tylko do jednej profesji czy do zabiegów tylko o charakterze iniekcyjnym – to znacznie szersza i bardziej złożona dziedzina, w której każdy znajdzie swoje miejsce w granicach swojej odpowiedzialności zawodowej. Mam też zupełnie prywatny powód do radości – tegoroczna konferencja będzie dla mnie preludium do premiery mojej nowej książki poświęconej skutecznej stymulacji tkankowej. Tym bardziej nie mogę się doczekać tego spotkania i rozmów, które – jak wiem – wykraczają daleko poza sam program konferencji.
od lewej; lek. dent. Kay Kwiatkowska, lek. dent. Natalia Gadzińska, lek. dent. Aleksandra Degis
W tej chwili większość Twoich myśli krąży zapewne wokół zbliżającej się konferencji, jednak Klinika Młodość nie próżnuje – co nowego wydarzyło się w ostatnich miesiącach?
Rzeczywiście, sporo się wydarzyło! Wprowadziliśmy kilka nowych zabiegów i rozbudowaliśmy naszą ofertę o technologie, które pozwalają nam działać jeszcze skuteczniej i bardziej precyzyjnie.
Co konkretnie znalazło się wśród tych nowości?
Jedną z najciekawszych procedur jest EndoliftX – zabieg laseroterapii podskórnej, który w Polsce wciąż nie jest jeszcze powszechny. Pracujemy tutaj z użyciem światłowodu o długości fali 1470 nm. Laser ten działa podwójnie – z jednej strony rozbija tkankę tłuszczową w miejscach takich jak podbródek, chomiki, brzuch czy wewnętrzne strony ud, a z drugiej strony działa napinająco, stymulując włókna kolagenowe do odbudowy. To świetna alternatywa dla pacjentów z umiarkowaną wiotkością skóry, którzy nie potrzebują jeszcze klasycznego liftingu chirurgicznego, ale chcą poprawić kontur i jędrność wybranych partii ciała.
Wprowadziliście też MiliGraft i Skin Cells – to także zabiegi regeneracyjne?
Tak, oba zabiegi opierają się na potencjale komórek autologicznych. W przypadku MiliGraftu pracujemy na komórkach macierzystych, pobieramy tkankę tłuszczową pacjenta, przefiltrowujemy ją i uzyskujemy frakcję komórek macierzystych, które następnie podajemy podskórnie lub śródskórnie. To zabieg, który daje świetne efekty regeneracyjne i sprawdza się nie tylko na twarzy, ale też w terapii szyi, dekoltu, dłoni, a nawet przy leczeniu blizn czy łysienia. Z kolei Skin Cells, czyli tzw. graft zza ucha, opiera się na fibroblastach. Pobieramy niewielki wycinek (3-5 graftów) skóry z okolicy za uchem – tam, gdzie fibroblasty są najwyższej jakości – i po przefiltrowaniu oraz połączeniu z osoczem podajemy je najczęściej śródskórnie. Świetnie sprawdza się to np. w regeneracji skóry po usunięciu implantów żelowych lub blizn, kiedy tkanka była narażona na przewlekły stan zapalny i degradację.
A Cellular Matrix?
To kolejny zabieg z obszaru autologii, czyli wykorzystania własnych zasobów organizmu. Cellular Matrix łączy kwas hialuronowy z osoczem bogatopłytkowym w jednym podaniu i stymuluje skórę do odbudowy w sposób naturalny. Takie terapie cieszą się coraz większą popularnością wśród pacjentów szukających alternatywy dla klasycznych wypełniaczy.
Rozwinęliście też ofertę laserów i peelingów – jak to wygląda teraz?
Zdecydowanie! Mamy teraz pełne spektrum długości fali, co daje nam ogromne możliwości. Pracujemy m.in. na laserze tulowym, który sprawdza się w odmładzaniu i leczeniu przebarwień, laserze Neauvia 1470 nm (działającym zarówno podskórnie, jak i śródskórnie), CO2, laserze erbowo-yagowym ablacyjnym i nieablacyjnym również w obszarze powiek, oraz DVL, a także neodymowo-yagowym do usuwania teleangiektazji („naczynek”) z twarzy i kończyn. Dzięki temu możemy łączyć terapie laserowe z innymi procedurami i działać na różne potrzeby pacjentów – od leczenia blizn, przez lifting skóry, po modelowanie konturów twarzy i ciała. Do tego dochodzi pełne spektrum nowych peelingów kwasowych i rozwój tzw. procedur łączonych. Protokoły łączone to obecnie najskuteczniejsze podejście w nowoczesnej medycynie estetycznej, bo dają możliwość działania kompleksowego – bez skupiania się wyłącznie na jednym problemie.
Z pewnością pacjentki pytają Cię o skuteczność i bezpieczeństwo tych nowości – na co sama zwracasz największą uwagę, wprowadzając nowe technologie do gabinetu?
Najważniejsza jest dla mnie podstawa naukowa – wiedza oparta na rzetelnych badaniach i pracach przeglądowych. Kiedy analizuję nową technologię, nie wystarczy mi pojedynczy przypadek kliniczny czy krótkoterminowy efekt. Zależy mi na tym, aby dana technologia była już dojrzała, dobrze przebadana i poparta solidnymi metaanalizami. Z drugiej strony, rynek cały czas oczekuje nowości – dlatego zwróciłam się w kierunku zabiegów autologicznych, bo to obszar, który jest bezpieczny. W przeciwieństwie do niektórych zabiegów chemicznych, do których podchodzę z większą ostrożnością. Dobrym przykładem jest tutaj kwas polimlekowy – jeszcze do niedawna bardzo modny w podawaniu w okolice dolnych powiek. Ja nigdy nie zdecydowałam się wprowadzić go do naszej praktyki i okazało się, że miałam rację – na początku tego roku Urząd Wyrobów Medycznych wydał oficjalny komunikat zakazujący podawania tego preparatu w okolice powiek z uwagi na wysokie ryzyko powstania grudek i nierówności. Dlatego każdą nowość w gabinecie oceniam przez pryzmat nauki i rzetelnych danych, a nie chwilowej mody czy „efektu wow” w mediach społecznościowych. Patrzę na metaanalizy i prace przeglądowe, które obejmują szerokie grupy pacjentów – bo to one dają nam poczucie bezpieczeństwa i odpowiedzialności wobec naszych pacjentów.
Czy widzisz, że oczekiwania pacjentek i pacjentów zmieniają się? Czy dziś częściej szukają naturalnego efektu, regeneracji skóry niż spektakularnych „szybkich” metamorfoz?
Widzę tu pewien dualizm. Z jednej strony pacjenci coraz częściej oczekują naturalnego efektu – nie chcą zmieniać rysów twarzy, chcą po prostu wyglądać świeżo i zdrowo. Z drugiej strony wielu z nich wciąż marzy o natychmiastowym rezultacie. Naszą misją jest edukowanie pacjentów i tłumaczenie im, czym jest realna odpowiedź komórkowa, bo to proces, który nigdy nie dzieje się z dnia na dzień. Owszem, możemy osiągać bardzo dobre efekty, ale jeśli działamy systematycznie, z umiarem i bez przesady w częstotliwości zabiegów. To trochę jak z podlewaniem roślin – jeśli będziemy podlewać je rozsądnie i regularnie, pięknie się rozwijają. Jeśli zaś przesadzimy lub zaniedbamy ten proces, szybko pojawią się problemy. Podobnie jest ze skórą – ona lubi mądre i długofalowe podejście.
Jakie globalne lub lokalne trendy w estetyce uważasz obecnie za najbardziej inspirujące?
Nie wiem, czy powinniśmy mówić tutaj o trendzie, ale dla mnie niezmiennie najważniejsze jest bezpieczeństwo. Takim game changerem w medycynie estetycznej stało się obrazowanie ultrasonograficzne. To narzędzie, które pozwala nam zrozumieć indywidualną anatomię pacjenta – zobaczyć, jak zbudowana jest jego tkanka, jaka jest grubość skóry i tkanki podskórnej, gdzie dokładnie przebiegają mięśnie czy struktury naczyniowe. Dzięki temu możemy działać precyzyjnie i odpowiedzialnie. Przykład? Czasem zdarza się, że zamiast podać toksynę botulinową w żwacz, trafiamy w mięsień śmiechowy – i zaburzamy u pacjenta symetrię uśmiechu. Dlatego ultrasonografia staje się dla mojego zespołu lekarzy nieodłącznym elementem codziennej pracy i czymś, co powinno być standardem w nowoczesnej medycynie estetycznej. Ponieważ jesteśmy na bieżąco, aby weryfikować swoją pracę. W Klinice Młodość wprowadziliśmy także system skanowania twarzy 3D AURA, ponieważ klasyczne zdjęcia nigdy nie oddadzą nam w 100% tego, co faktycznie dzieje się ze skórą i twarzą pacjenta. Skan 3D pozwala nam dokładnie ocenić strukturę skóry, symetrię twarzy i jej proporcje. To narzędzie diagnostyczne, które wspiera zarówno planowanie zabiegów, jak i kontrolę efektów terapii. Pacjent również widzi na takim obrazie znacznie więcej niż na zwykłej fotografii – widać m.in. różnice w objętości, napięciu i teksturze skóry, poprawie jej jakości – niwelowania zmarszczek, przebarwień, rumienia. Dla nas to dodatkowy element budowania świadomej i indywidualnej ścieżki zabiegowej.
Zatem odpowiedzialna medycyna estetyczna powinna dziś koncentrować się na bezpieczeństwie?
Także na diagnostyce i na myśleniu! Pamiętasz pewnie czasy, gdy sprzedawało się pacjentom pakiety – na przykład dziesięciu zabiegów mezoterapii, najlepiej co dwa tygodnie? Dziś wiemy już, że to nie jest najlepsze podejście. Znając mechanizmy odpowiedzi komórkowej, wiemy, że warto działać etapami i z większą uważnością. Teraz najpierw obserwujemy reakcję skóry po jednym zabiegu i dopiero wtedy decydujemy, co będzie najlepsze dla pacjenta. Odpowiedzialna medycyna estetyczna to dziś nie tylko bezpieczeństwo, ale też elastyczne i świadome planowanie terapii – dostosowane do indywidualnych potrzeb skóry i jej tempa regeneracji.
A diagnostyka? Dlaczego jest tak ważna?
Pacjent powinien przychodzić na zabieg zdrowy – to absolutna podstawa. A jeszcze kilka lat temu mało kto zastanawiał się nad ogólnym stanem zdrowia pacjenta czy jego chorobami przewlekłymi. Pacjent przychodził i „kupował” zabieg jak produkt w sklepie spożywczym. Dziś wiemy, że takie podejście jest nieodpowiedzialne. Ogromną rolę w zmianie tego myślenia odegrała pandemia COVID-19, która pokazała, jak ważna jest szczegółowa diagnostyka i wywiad zdrowotny. Sami widzieliśmy w gabinetach, że przejście COVID-19 lub nawet szczepienie przeciwko temu wirusowi u niektórych pacjentów mogło powodować reakcje niepożądane po zabiegach medycyny estetycznej – choćby zwiększoną tendencję do obrzęków, dłuższe gojenie czy reakcje zapalne. To było dla nas nowe zjawisko, bo COVID-19 był przecież nowym wirusem i nie mieliśmy jeszcze pełnych danych. Podobnie jest z chorobami autoimmunologicznymi – to stosunkowo nowe zjawisko, o którym w medycynie mówi się szerzej dopiero od 10-20 lat, a w skali nauki to wciąż nie jest bardzo długi czas. Jeszcze kilkanaście lat temu wielu pacjentów z Hashimoto, toczniem czy innymi zaburzeniami autoimmunologicznymi poddawano standardowym zabiegom bez większej refleksji nad wpływem tych chorób na proces gojenia czy ryzyko powikłań. Stąd tak ważne jest, by pacjenci byli dobrze zdiagnozowani i świadomi swojego stanu zdrowia przed podjęciem terapii.
Pacjentki do gabinetu medycyny estetycznej trafiają, często szukając samoakceptacji. To duże wyzwanie?
Musimy pamiętać, że medycyna estetyczna nie rozwiąże wszystkich problemów. Pacjentki często przychodzą po poprawę nastroju czy samooceny – i choć zabieg może pomóc, czasem potrzebne jest coś więcej. Dlatego w Klinice Młodość zapewniamy także wsparcie psychiatryczne, jeśli widzimy, że pacjentka tego potrzebuje. To szczególnie ważne w pracy z osobami po powikłaniach, które – i z takimi przypadkami spotykamy się w naszym gabinecie – bywają źródłem traumy. Tacy pacjenci potrzebują nie tylko dobrej korekty, ale też zrozumienia, empatii i odbudowania zaufania.
Na co uczulasz Wasze pacjentki, kiedy po raz pierwszy przekraczają próg gabinetu? Czy jest jakaś „złota zasada”, która zawsze im towarzyszy?
Stawiamy na dialog z pacjentem – to dla nas absolutna podstawa. Już podczas pierwszej wizyty prosimy, by pacjentka otwarcie mówiła o tym, jakie zabiegi miała wykonywane wcześniej. To niezwykle ważne, bo różne procedury potrafią wzajemnie na siebie oddziaływać, a brak tej wiedzy może prowadzić do reakcji krzyżowej i w konsekwencji – do powikłań. Bez szczerej rozmowy nie ma bezpiecznego planu zabiegowego.
Gdybyś miała wybiec myślami 10 lat do przodu – jak wyobrażasz sobie przyszłość medycyny estetycznej? Czy będziemy pracować już wyłącznie na poziomie komórkowym, czy może pojawią się zupełnie nowe, nieoczywiste kierunki?
Myślę, że przyszłość medycyny estetycznej to przede wszystkim praca na poziomie komórkowym, epigenetycznym i genetycznym. W tym tkwi prawdziwy potencjał – nie tylko w poprawianiu wyglądu, ale w głębokim zrozumieniu, jak funkcjonuje nasza skóra, jak się starzeje i jak możemy wpływać na te procesy u źródła. Nasza skóra zawiera miliardy komórek – a każda z nich niesie konkretne informacje, reaguje na środowisko, styl życia, dietę, stres. Myślę, że za 10 lat zabiegi będą mniej inwazyjne i oparte na realnej analizie biologicznej pacjenta, a nie tylko na jego wyglądzie zewnętrznym. I bardzo mnie to cieszy, bo właśnie w tym kierunku powinniśmy iść – w stronę świadomej, mądrej estetyki.
Techlam by Levantina | Spieki kwarcowe we wnętrzach – piękno kamienia w nowej odsłonie
21 marca, 2025
Artykuł przeczytasz w: 13 min.
Spieki kwarcowe coraz śmielej wkraczają do wnętrz – od kuchni i łazienek, przez elewacje, aż po wielkoformatowe ściany dekoracyjne. Czym różnią się od kamienia naturalnego? Jakie mają właściwości i dlaczego stają się tak popularnym wyborem wśród projektantów i inwestorów? O tym, dlaczego spieki Techlam by Levantina to innowacyjna alternatywa dla tradycyjnych materiałów, mówią Robert Wrzyszcz, właściciel zakładu kamieniarskiego Onyx Art Ston i dystrybutor spieków Techlam w Polsce, oraz Beata Brodzik, ekspertka w dziedzinie kamienia naturalnego i spieków kwarcowych, która od lat doradza architektom i klientom w wyborze idealnych rozwiązań do ich wnętrz.
Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: Techlam by Levantina, Maria Kabsik
Kamień naturalny od zawsze był obecny w projektowaniu wnętrz. Co sprawia, że ten materiał wciąż cieszy się takim uznaniem wśród projektantów i właścicieli nieruchomości? Jakie cechy sprawiają, że jest to wybór ponadczasowy?
Beata Brodzik: Kamień naturalny od zawsze uznawany jest za synonim luksusu. Dawniej zarezerwowany wyłącznie dla kościołów, muzeów i zamków królewskich, później zaczął pojawiać się również w dworkach szlacheckich. To materiał niezwykle szlachetny i elegancki, który nie tylko dodaje wnętrzom prestiżu, ale przede wszystkim wyróżnia się ponadczasowością. Jego unikalne wzory i niepowtarzalna struktura sprawiają, że nigdy nie wychodzi z mody. Doskonałym przykładem takiej ponadczasowości jest marmur Bianco Carrara – klasyczna biel z delikatnymi, szarymi żyłkami. Od lat króluje we wnętrzach i niezmiennie zachwyca swoją elegancją. Podobnie jest z innymi kamieniami naturalnymi – granitem, trawertynem czy onyksami – które, odpowiednio dobrane, mogą podkreślać zarówno klasyczne, jak i nowoczesne aranżacje. Ich trwałość i odporność na upływ czasu sprawiają, że to wybór, który nie tylko wygląda doskonale, ale także przetrwa dekady bez utraty swoich walorów estetycznych.
Jakie przestrzenie najlepiej prezentują się z użyciem kamienia naturalnego? Czy widzicie jakieś zmiany w tym, jak postrzegamy kamień w kontekście współczesnych aranżacji?
Robert Wrzyszcz: Kamień naturalny ma niezwykle szerokie zastosowanie – możemy go wykorzystać praktycznie w każdej przestrzeni, a jedynym ograniczeniem jest nasza wyobraźnia. Warto jednak pamiętać, że różne rodzaje kamienia mają odmienne właściwości, dlatego ich dobór powinien być dostosowany do konkretnego zastosowania. Weźmy na przykład wspomniany marmur – piękny i elegancki, ale wymagający większej troski. Można go stosować na blaty kuchenne, jednak ze względu na jego porowatość i chłonność, nawet najlepsza impregnacja nie zapewni pełnej odporności na plamy czy działanie środków chemicznych. W Polsce klienci często oczekują, że materiał zachowa swój nienaganny wygląd przez lata, dlatego częściej doradzamy wykorzystanie kamienia na posadzki, okładziny ścienne, portale kominkowe, dekoracyjne blaty łazienkowe czy blaty komód – tam, gdzie jego właściwości estetyczne i użytkowe będą najlepiej wykorzystywane. Coraz częściej kamień pojawia się również jako element dekoracyjny – podświetlane ściany telewizyjne, efektowne wykończenia holi wejściowych, a nawet jako artystyczny akcent, pełniący funkcję obrazu. Co ciekawe, kamień naturalny coraz śmielej wkracza do świata meblarstwa. Już nie tylko jako blaty, ale również jako fronty meblowe, wstawki dekoracyjne czy elementy rzeźbiarskie, które nadają meblom ekskluzywnego charakteru. Współczesne aranżacje wnętrz coraz częściej łączą surową elegancję kamienia z ciepłem drewna i nowoczesnymi materiałami, co pozwala tworzyć wnętrza zarówno klasyczne, jak i minimalistyczne, ale zawsze pełne charakteru.
Beata Brodzik
Które rodzaje kamienia najczęściej pojawiają się w polskich wnętrzach?
R.W.: Najczęściej spotykanym kamieniem w polskich wnętrzach jest zdecydowanie granit – głównie ze względu na jego trwałość, odporność na zarysowania i szerokie możliwości zastosowania. Wykorzystuje się go praktycznie wszędzie – od blatów kuchennych i łazienkowych, przez posadzki, aż po elewacje budynków. Doskonałym przykładem są liczne kamienice przy Starym Rynku w Poznaniu, których fasady wykonane są właśnie z granitu. Drugim niezwykle popularnym kamieniem w aranżacji wnętrz jest kwarcyt naturalny. Hitem ostatnich lat stał się kwarcyt Patagonia – przepiękny materiał o wyjątkowej estetyce, wizualnie przypominający onyx, ale znacznie trwalszy i mniej chłonny. Dzięki tym właściwościom znacznie lepiej sprawdza się jako materiał na blaty, zachowując jednocześnie elegancję i niepowtarzalny rysunek naturalnego kamienia.
A czym, wobec tego są spieki kwarcowe i czym różnią się od kamienia naturalnego?
R.W.: Spiek kwarcowy to nowoczesny materiał, powstały z naturalnych surowców – zgranulowanego granitu iłów łupkowych i pigmentów ceramicznych. Po dokładnym oczyszczeniu są one prasowane pod ogromnym ciśnieniem, wynoszącym aż cztery tysiące ton, a następnie wypiekane w piecu hybrydowym w temperaturze 1220 stopni Celsjusza. W przeciwieństwie do konglomeratów, spieki kwarcowe nie zawierają żywic jako spoiwa, co czyni je niezwykle odpornymi na zarysowania, zmiany temperatur i działanie czynników chemicznych. Dzięki temu znajdują szerokie zastosowanie zarówno we wnętrzach, jak i na elewacjach budynków. Od kamienia naturalnego spieki kwarcowe różnią się przede wszystkim wagą – są znacznie lżejsze, co ułatwia ich transport i montaż, zwłaszcza na dużych powierzchniach. Dodatkowo, dzięki precyzyjnie kontrolowanemu procesowi produkcji, spieki pozwalają na uzyskanie jednolitego wzoru i koloru, co może być istotne w nowoczesnych aranżacjach wnętrz. To wszystko sprawia, że stały się jednym z najczęściej wybieranych materiałów zarówno przez projektantów, jak i inwestorów. B.B.: W przeciwieństwie do kamienia naturalnego, gdzie każda płyta ma unikalny i niepowtarzalny rysunek, spieki kwarcowe zapewniają powtarzalność wzoru. Dzięki temu możliwe jest precyzyjne planowanie aranżacji i uzyskanie jednolitego efektu wizualnego na dużych powierzchniach. To ogromna zaleta, szczególnie w projektach wymagających spójności estetycznej. Dodatkowo spieki kwarcowe mogą być produkowane w dużych formatach, co minimalizuje liczbę fug i łączeń, a tym samym wpływa na estetykę i łatwość utrzymania powierzchni w czystości. Warto także dodać, że jasny kamień naturalny z biegiem czasu zżółknie, natomiast spiek kwarcowy zachowa swoje pierwotne właściwości.
Został Pan dystrybutorem spieków Techlam by Levantina. Co takiego przekonało Pana do tego materiału? Co sprawia, że Techlam wyróżnia się na tle innych dostępnych rozwiązań w branży kamieniarskiej i wnętrzarskiej?
RW.: Od wielu lat w ofercie mojej firmy znajdują się kamienie naturalne, ale poszukiwałem materiału, który uzupełni tę ofertę i jednocześnie odpowie na rosnące potrzeby współczesnych projektantów i klientów. Spieki kwarcowe Techlam by Levantina to rozwiązanie, które łączy elegancję naturalnego kamienia z nowoczesną technologią produkcji, oferując wyjątkową trwałość i wszechstronność zastosowań. Jednym z największych atutów tych spieków jest niezwykle wierne odwzorowanie wzorów naturalnych kamieni. Na pierwszy rzut oka trudno odróżnić, czy mamy do czynienia z kamieniem naturalnym, czy spiekiem. Doskonałym przykładem jest kwarcyt Patagonia, który w wersji spieku Techlam wygląda niemal identycznie jak jego naturalny odpowiednik. Spieki Techlam dostępne są w ogromnej ilości kolorów i wzorów, niespotykanych u innych producentów. Dodatkowo producent przy odpowiednim minimum logistycznym jest w stanie wyprodukować spiek o dowolnym wzorze. I co ważne na spieki Techlam ten producent daje 25 lat gwarancji. Grupa Levantina to hiszpański producent o ugruntowanej pozycji na rynku, znany przede wszystkim z własnych kamieniołomów, w których wydobywa cenione na całym świecie kamienie naturalne, takie jak Crema Marfil czy Emperador. Dzięki wieloletniemu doświadczeniu w pracy z kamieniem naturalnym oraz nowoczesnym technologiom produkcji, wybór spieków kwarcowych Techlam od Levantiny był dla nas naturalnym krokiem.
Gdzie najczęściej znajdują zastosowanie spieki kwarcowe?
B.B.: Podobnie jak naturalny kamień, spieki kwarcowe mają bardzo szerokie zastosowanie. Wielkoformatowe płyty o grubości 3,5 mm z powodzeniem wykorzystuje się na elewacjach, jako ściany dekoracyjne, okładziny kominkowe czy fronty meblowe. Te nieco grubsze – 5,5–6,5 mm – znajdują zastosowanie na posadzkach i schodach, gdzie liczy się zarówno estetyka, jak i wytrzymałość materiału. Kolejnym rodzajem są typowe grubości blatowe – 12 i 20 mm – które coraz częściej wykorzystywane są nie tylko w kuchniach i łazienkach, ale także na tarasach wentylowanych. Duży format spieków pozwala na tworzenie jednolitych powierzchni z minimalną ilością fug, co nie tylko podnosi walory estetyczne, ale również ułatwia utrzymanie czystości i zwiększa trwałość nawierzchni.
To porozmawiajmy o wzorach i kolorach.
R.W.: Techlam by Levantina niektóre swoje spieki kwarcowe produkuje w technologii 3D Carving, co powoduje, że strukturą są wręcz identyczne z naturalnym kamieniem, choć wzór, jaki na nich się znajduje, nie powstaje naturalnie, a jest nadrukowany. Wykonuje się go z pigmentów ceramicznych, co zapewnia trwałość i precyzję detali. Warto jednak dodać, że w tradycyjnych spiekach użylenie widoczne jest jedynie na powierzchni – na przekroju płyty nie ma jego kontynuacji. To istotna różnica w porównaniu do kamienia naturalnego, w którym wzór przenika przez całą strukturę. Jednak technologia stale się rozwija i coraz częściej pojawiają się spieki barwione w masie, tzw. inside, w których rysunek jest widoczny także na przekroju płyty. Dzięki temu materiał jeszcze bardziej przypomina naturalny kamień i staje się jeszcze atrakcyjniejszy dla wymagających inwestorów. B.B.: Zgodnie z najnowszymi trendami, w ofercie znajduje się wiele odcieni beżu, klasycznej bieli czy czerni z użyleniem. Szczególną uwagę warto zwrócić na doskonale odwzorowaną Patagonię, dostępną zarówno w wersji polerowanej, jak i matowej. Dzięki temu można stworzyć efektowną, podświetlaną ścianę dekoracyjną, która wygląda niemal identycznie jak jej odpowiednik z naturalnego kamienia, ale przy znacznie niższych kosztach. Dodatkowo, w ofercie znajduje się perfekcyjnie odwzorowany kwarcyt Taj Mahal – dostępny w dwóch wersjach kolorystycznych. Jaśniejsza, również o nazwie Taj Mahal, utrzymana jest w subtelnych odcieniach szarości i beżu, natomiast wariant Quartzite ma głęboki, ciepły beżowy ton. Nie mogło również zabraknąć bieli z różnorodnym użyleniem – od delikatnych, złotych żyłek po bardziej wyraziste, grubsze wzory. Są także spieki imitujące miedź, czy beton. Wybór zależy wyłącznie od preferencji klienta, co pozwala idealnie dopasować spiek do indywidualnego charakteru wnętrza.
A drewno?
B.B.: Oczywiście, drewno również jest dostępne! To spiek o nazwie Legno, który idealnie odwzorowuje strukturę i ciepło naturalnego drewna, a jednocześnie zachowuje wszystkie zalety spieków kwarcowych – trwałość, odporność na wilgoć i łatwość w utrzymaniu. Dzięki nowoczesnej technologii nadruku i tekstury, płyty Legno doskonale imitują słoje, sęki i subtelne niuanse drewna, oferując estetykę naturalnego materiału bez jego typowych ograniczeń, takich jak podatność na zarysowania czy zmiany wilgotności. To doskonała alternatywa dla tradycyjnego drewna w miejscach narażonych na intensywną eksploatację, takich jak łazienki, kuchnie czy elewacje budynków.
Dzisiaj dużo mówi się o ekologii, czy spieki kwarcowe Techlam są ekologiczne?
B.B.: Tak, spieki kwarcowe Techlam powstają z poszanowaniem środowiska na każdym etapie produkcji. To materiał ekologiczny, w pełni nadający się do recyklingu i wolny od substancji szkodliwych dla zdrowia. Proces jego wytwarzania jest zoptymalizowany pod kątem minimalizacji odpadów, zużycia wody oraz emisji CO₂. Co więcej, Levantina, producent Techlam, stosuje nowoczesne technologie produkcyjne, które pozwalają na maksymalne wykorzystanie surowców naturalnych i ograniczenie wpływu na środowisko. Spieki są trwałe i odporne na czynniki zewnętrzne, nie rosną na nich pleśnie czy grzyby, co oznacza, że nie wymagają częstej wymiany czy konserwacji, a to dodatkowo zmniejsza ich ślad węglowy. Wybierając Techlam, inwestujemy więc nie tylko w estetykę i funkcjonalność, ale także w rozwiązanie przyjazne dla środowiska, zgodne z ideą zrównoważonego budownictwa.
To porozmawiajmy o cenie. Mówicie, że efekt pięknej kamiennej ściany dekoracyjnej można uzyskać za pomocą wielkoformatowych płyt ceramicznych, ale za mniejsze pieniądze. O ile mniejsze?
B.B.: Oczywiście, wszystko zależy od konkretnej realizacji – od wybranego wzoru, formatu płyt, sposobu montażu i wielu innych czynników. Jednak dla uproszczenia można przyjąć, że sam materiał może być nawet do 50% tańszy od kamienia naturalnego. Dodatkową oszczędność generuje również łatwiejszy transport i montaż – spieki są lżejsze od kamienia, co ułatwia ich instalację i często obniża koszty wykonawcze. Dzięki temu można uzyskać efekt spektakularnej, wielkoformatowej ściany dekoracyjnej o wyglądzie naturalnego kamienia, ale w znacznie bardziej przystępnej cenie.
Jak wygląda proces obróbki spieków kwarcowych?
R.W.: Spieki kwarcowe mają swoje specyficzne właściwości, dlatego ich obróbka wymaga precyzji, odpowiednich narzędzi i doświadczenia. Nie każdy kamieniarz decyduje się na ich cięcie i montaż, ponieważ materiał ten, choć niezwykle trwały, jest jednocześnie cienki i podatny na uszkodzenia podczas nieprawidłowej obróbki. W Onyx Art Ston mamy odpowiednie zaplecze technologiczne i wykwalifikowany zespół, który pozwala nam podejmować się nawet najbardziej wymagających realizacji ze spieków kwarcowych. Materiał ten można ciąć, fazować, a także wiercić, co daje ogromne możliwości aranżacyjne.
A montaż?
R.W.: Zajmujemy się również montażem – zarówno kamienia naturalnego, jak i spieków kwarcowych. Działamy kompleksowo, oferując nie tylko sprzedaż, ale także profesjonalny pomiar, obróbkę i montaż, co gwarantuje perfekcyjne dopasowanie materiału do konkretnej realizacji. Dzięki doświadczeniu naszego zespołu jesteśmy w stanie podjąć się nawet najbardziej wymagających projektów – niezależnie od tego, czy chodzi o blaty, elewacje, okładziny ścienne czy inne elementy wykończeniowe. Obecnie kończymy montaż wielkoformatowych płyt kamiennych w hotelu Senator w Dźwirzynie, co jest doskonałym przykładem na to, że nie boimy się wyzwań i podejmujemy się realizacji na najwyższym poziomie.
To powiedzcie na koniec, gdzie te spieki można zobaczyć?
R.W.: Dzięki temu, że zostałem dystrybutorem, wszystkie spieki w pełnych formatach można zobaczyć na żywo w moim zakładzie kamieniarskim Onyx Art Ston w Wysoczce pod Bukiem. Posiadamy szeroką ekspozycję na placu, co oznacza, że klienci nie muszą polegać jedynie na niewielkich próbkach czy zdjęciach w katalogu. Możliwość obejrzenia całych płyt pozwala lepiej ocenić ich strukturę, kolorystykę i efekt wizualny, co jest kluczowe przy wyborze idealnego materiału do wnętrza. B.B.: Dodatkowo jesteśmy obecnie na etapie remontu studia kuchennego Halupczok w Galerii Polskie Meble, gdzie powstaje specjalna ekspozycja prezentująca zarówno wielkoformatową posadzkę, jak i blaty kuchenne wykonane właśnie ze spieków Techlam. To świetna okazja, by zobaczyć je w rzeczywistej aranżacji i przekonać się, jak doskonale komponują się w nowoczesnych wnętrzach.
Miesiąc temu zaprosiłam Państwa do wspólnej podróży po świecie sztuki. Zacznijmy więc od sztuki miasta. Tej, która jest dostępna na wyciagnięcie ręki. Stoi w miejskiej przestrzeni i czeka na nas wyjęta ze szczególnej estetyki muzeów i galerii. Jest tak „nasza”, że aż stała się niewidoczna. Wtopiła się w tapetę codzienności złożoną z murów sąsiednich kamienic. Stoi w parku przed blokiem, w którym mieszkaliśmy od dzieciństwa. Również ta, z którą obcujemy jako przechodnie. Spotykamy dzieło, które towarzyszy nam przez chwilę – między jednym a drugim przystankiem tramwaju. W parku, do którego przyszliśmy pospacerować z psem, pooddychać mniej niż zwykle gryzącym powietrzem. Czy zastanawialiście się Państwo kiedykolwiek, ile wspaniałych przykładów takich dzieł mamy w naszym mieście?
Tekst i zdjęcia: Klaudyna Andrzejewska
Stela Heinza Macka – sztuka, która porusza miasto
Zacznijmy od instalacji Heinza Macka stojącej przy Al. Marcinkowskiego pomiędzy placem Wolności a Muzeum Narodowym. Powstała w 2006 roku Stela jest osiemnastometrowym słupem z obrotową głowicą wykonaną z polerowanej stali, odbijającej promienie słoneczne, której ruch sprawia, że rzeźba zmienia się na naszych oczach i transformuje przestrzeń, w której została osadzona. Czy w codziennym pędzie, z nosami wpatrzonymi w ekrany telefonów lub pod stopy, mknąc w pośpiechu, znajdujemy chwilę, by zadrzeć głowę wysoko, dać się porwać grze światła i zaprosić do refleksji na temat dzieła niemieckiego artysty?
Golem – legenda zaklęta w stali
Udając się dalej Alejami wzdłuż budynków Muzeum Narodowego i Biblioteki Raczyńskich dojedziemy do „Golema” Davida Černego, zrealizowanego w ramach projektu „Poznań miasto sztuki” odsłoniętego w 2010 r. Ustawiona w osi Alei Marcinkowskiego 2,5 metrowa rzeźba ze stali zdaje się kroczyć w naszym kierunku. Według legendy Golem został stworzony przez praskiego rabina Jehudę Löwa ben Becalela, urodzonego w XVI wieku w Poznaniu. Dzieło nieprzypadkowo stoi w miejscu, gdzie nieopodal kiedyś znajdowała się dzielnica żydowska. Rzeźby Černego cieszą się popularnością ze względu na kontrowersje, jakie wywołują (np. rzeźba „Sikający” przedstawiająca dwóch mężczyzn stojących naprzeciw siebie, oddających mocz do basenu, którego kształt przypomina Czechy).
Totemy Alicji Białej – sztuka, która mówi prawdę
Przy Sheraton Hotel Poznań stoją „Totemy” Alicji Białej. Kolejny monumentalny projekt, który dla przechodnia jawi się jako zespół sześciokolorowych, różniących się od siebie kolumn. Zupełnie nie pasujących do hotelowo-biurowo-targowego otoczenia. Wybijające się z szarości betonu i szkła otaczających budynków. Miło się patrzy, prawda? A gdybym powiedziała Państwu, że każdy z tych 6 totemów (pierwotne określających relację ludzi z siłami natury, mitycznym przodkiem zwierzęcym lub roślinnym) to tak naprawdę graficzne przedstawienie wyników wieloletnich badań nad rujnującym wpływem człowieka na środowisko naturalne? Różne proporcje, kolory i wzory tych sześciu kolumn to wizualizacja skali zanieczyszczenia powietrza, ścinki drzew, kurczących się łowisk czy populacji dzikich zwierząt. Każdy z totemów zaopatrzony jest w kod QR, który po zeskanowaniu przeniesie nas do twardych danych, do których odnosi się konkretne dzieło.
Street art – sztuka ulicy czy wandalizm?
Jeśli jesteśmy już przy sztuce miasta oraz silnych i skrajnych emocjach, jakie wywołuje, nie możemy pominąć w naszej podróży przystanku street art. Murale, graffiti, wlepki. Hit czy kit? Prosystemowy, mający przyzwolenie władz miasta, wpisujący się w miejską estetykę czy wandalizm, antysystemowy komentarz do rzeczywistości, artystyczny głos ludu, często powstający spontanicznie i nielegalnie. Jako gospodarze przestrzeni miasta mamy prawo i powinniśmy zabrać głos w debacie na ten temat. Noriaki, KaWu, Rojber. Ich prace od lat towarzyszą nam w miejskiej wędrówce. Stały się nieodłącznym elementem estetyki naszego miasta. Pan Peryskop Noriakiego, którego od dawna odnajduję w miejscach oddalonych nawet tysiące kilometrów od Poznania – ostatnio w pewnej górskiej wiosce na południu Polski. Widuję go również na ścianach galerii, w prywatnych kolekcjach sztuki, szkołach, firmach i miejscach, które już dawno przestały kojarzyć się z rebelią sztuki. KAWU, którego Yodę i bliźniaków Cramp Vandals mijam codziennie, jadąc ul. Grunwaldzką. Jego mural z Voldemertem o twarzy Wladimira Putina przykryty po 10 dniach postacią Harry’ego Pottera o twarzy Wolodymyra Zelenskiego, sprawił, że o jego twórczości rozpisywały się nie tylko polskie, ale i zagraniczne media. Jego twórczości zawdzięczamy pojawienie się w przestrzeni miasta fantastycznych postaci takich, jak: Bart Simpson, Bambi czy Eleven z serialu „Stranger things”. Różowa świnia, której autorem jest Rojber, to mieszkanka niemal każdej szanującej się skrzynki transformatorowej na Grunwaldzie. Wierna towarzyszka moich wieczornych przebieżek. Jest dla mnie symbolem nieskrępowanej radości.
Sztuka i biznes – wspólna przestrzeń
Sztuka miejska nie powstaje w próżni. Choć często kojarzona z oddolnymi inicjatywami, to jej rozwój w dużej mierze zależy od tych, którzy mają odwagę ją wspierać. Wielkopolskie Towarzystwo Zachęty Sztuk Pięknych od lat konsekwentnie promuje sztukę współczesną, a Volvo Karlik Poznań udowodniło, że street art może znaleźć swoje miejsce nawet w świecie motoryzacji. Dzięki takim inicjatywom miasto nie tylko staje się bardziej inspirujące, ale też pokazuje, że sztuka i biznes mogą ze sobą współistnieć – nie jako osobne światy, lecz jako wzajemnie przenikające się przestrzenie. To, co widzimy na ulicach, skwerach czy budynkach, często zawdzięczamy tym, którzy nie boją się myśleć o sztuce szerzej – jako o elemencie, który nadaje miejscu charakter, buduje tożsamość i pobudza do refleksji. Bo miasto to nie tylko architektura i ulice – to także opowieści, które sztuka wplata w jego codzienność.
Przedsiębiorczyni, podróżniczka i żeglarka. Koneserka smaków, dźwięków i obrazów. Absolwentka Université de Poitiers oraz studentka Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu. Współzałożycielka ArtAbout – agencji promocji sztuki.
Katarzyna Jakubowska. Dyrektor Wielkopolskiej Loży BCC | Sztuka budowania relacji w biznesie
14 marca, 2025
Artykuł przeczytasz w: 14 min.
W biznesie relacje są kluczowe – to one decydują o sukcesie, partnerstwie i możliwościach rozwoju. Katarzyna Jakubowska przeszła drogę od „twardego zadaniowca” do liderki, dla której wartości, zaufanie i prawdziwe zainteresowanie drugim człowiekiem stały się fundamentem pracy. Dziś, jako Dyrektor Wielkopolskiej Loży BCC, jednoczy przedsiębiorców i tworzy przestrzeń do budowania trwałych, wartościowych relacji w wielkopolskim środowisku biznesowym.
Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: Katarzyna Sierszeńska
Twoja ścieżka zawodowa obejmuje zarządzanie sprzedażą, współpracę z międzynarodowym biznesem, rozwój kluczowych relacji i protokół biznesowy. Jak te doświadczenia wpłynęły na Twój sposób pracy i podejście do budowania relacji?
KATARZYNA JAKUBOWSKA: Rzeczywiście, trochę tych doświadczeń się nazbierało. (śmiech) Ponad 20 lat poruszania się w świecie biznesu, zwłaszcza międzynarodowego, otwiera umysł, daje szersze perspektywy. Zaczynając swoją drogę zawodową, byłam tzw. twardym zadaniowcem, z wysoko postawioną potrzebą sukcesu i atrybutami lidera. Z czasem, przyjmując coraz większe obszary odpowiedzialności zarówno w kontekście wielkości zespołów, budżetów czy obszaru geograficznego, nabywałam coraz więcej pokory. Ważniejsze bowiem stawały się dla mnie dwie perspektywy – pozostania w zgodzie z własnymi wartościami oraz prawdziwe zainteresowanie drugim człowiekiem. Podkreśliłabym tu słowo prawdziwe. Jesteśmy w Polsce relatywnie świeżą demokracją, na przełomie wieku, ciągle uczącą się jeszcze reguł kapitalizmu. Nasza kultura pracy, zakładane biznesy opierały się na twardych ekonomicznych parametrach, a tzw. zasób ludzki miał być siłą sprawczą. Myślę, że wiesz, co mam na myśli. Na szczęście od kilkunastu lat na efektywne zarządzanie biznesem spogląda się bardziej holistycznie, rozumiejąc, że relacje, zarówno te wewnątrz, jak i zewnętrzne stają się często determinantą sukcesu lub jego braku. Biznes międzynarodowy wie to od dawna, dlatego równie mocno skupia się na celu i na budowie relacji. U nas to ciągle proces, który dopiero nabiera rozpędu i zrozumienia, że przecież biznes robimy zawsze z osobą, a nie firmą, a najchętniej z tą, którą znamy i lubimy.
Jakie kompetencje są kluczowe w świecie biznesu? Jakie umiejętności są niezbędne w pracy z przedsiębiorcami i liderami?
Elastyczność, otwartość i naturalność. Dziś pozerstwo, sztuczność, politykierstwo nie są dobrze widzianymi praktykami. Zresztą tak naprawdę nigdy nie były. Być może dodawały tzw. atrybutu władzy. Pozornego. Przedsiębiorcy, którzy wykonują „taniec kogutów” wokół siebie, stanowiący element wzajemnych negocjacji, często kończą bez dopięcia transakcji. Obserwowałam dziesiątki takich sytuacji. Inwestorzy i przedsiębiorcy z Bliskiego Wschodu, Azji oraz Stanów Zjednoczonych, najpierw poznają człowieka. Dopiero jak okazuje się reprezentować określone wartości, odpowiednią kulturę biznesu i oczywiście zaplecze niezbędne do współpracy, następuje istotne otwarcie rozmów.
Pracowałaś w środowisku międzynarodowym, współpracując z globalnymi markami i zarządami firm. Jakie różnice w kulturze biznesowej najbardziej Cię zaskoczyły?
Cały czas środowisko międzynarodowe jest mi bliskie. Trochę żartem, trochę serio – przed laty zaskoczyło mnie jak Amerykanie potrafią szybko rozpocząć znajomość podczas bankietu, czy innego spotkania o charakterze biznesowo-towarzyskim, zrewidować podczas 3-5 minutowej rozmowy Twoją „przydatność” biznesową i z czarującym uśmiechem podziękować oraz przenieść się do kolejnego rozmówcy. To o tyle było zaskakujące i zabawne, że nasze narodowe small-talki, długość powitania i pożegnania oraz wymiana uprzejmości, często po prostu nie zostawiają czasu na to co najistotniejsze, czyli ocenę faktycznych przestrzeni do wzajemnego zrobienia. Tam nikogo to nie razi, co więcej niegrzecznie jest zatrzymywać kogoś na dłuższą rozmową.
Relacje biznesowe to klucz do sukcesu. Jak buduje się wartościowe kontakty w świecie, gdzie networking często sprowadza się do wymiany wizytówek?
Taki networking, o którym wspominasz, to strata czasu. Niestety sama co kilka lat czyszczę pudełko z wizytówkami, ponieważ ani osoby, ani firmy nic mi nie mówią. Pamiętam doskonały wykład w Akademii Dyplomacji w Waszyngtonie, czym jest wizytówka, z jaką atencją powinniśmy ją dawać i przyjmować. Największą uważność w tym zakresie wykazują Azjaci. Współpracując z Koreańczykami i Japończykami, otrzymywałam wizytówkę przekazaną obiema rękoma, wraz z ukłonem. To jak powierzenie kawałka siebie, swojej tożsamości. Tu oczywiście dochodzą różnice kulturowe. Niemniej skanowanie elektronicznych wizytówek czy wsuwanie do ręki komuś własnej wizytówki nie jest ani dobrą, ani elegancką, ani przede wszystkim skuteczną metodą działania. Wartościowy kontakt to uważność i skupienie się na rozmówcy, lepiej przez kilka minut z prawdziwą, wzajemną atencją podejść do rozmowy, aniżeli czuć satysfakcję z ilości wydanych i zebranych wizytówek.
Jakie spotkanie lub rozmowa szczególnie zapadły Ci w pamięć w Twojej karierze?
Jedno, które od razu przychodzi mi na myśl, to osobista rozmowa z Philipem Kotlerem, twórcą i guru nauki marketingu. Podczas konferencji, na której Pan Profesor był głównym gościem, traf chciał, że znaleźliśmy się po jej zakończeniu wspólnie w tej samej windzie, a i pokój w hotelu mieliśmy na tym samym piętrze. To były lata, kiedy Prof. Kotler współpracował intensywnie ze Stevem Jobsem przy koncepcie Apple Store. Podczas 15 minut rozmowy, najpierw zadał mi kilka pytań o moje życie zawodowe i wyzwania, z którymi się borykam, by potem w kilku zdaniach skonkludować i powiedzieć jedno, które mi zostało w pamięci: „To nie będzie łatwe, ale jeśli czujesz, że to jest dobra droga, idź nią. Ja bym poszedł.” Przywołuję to zdanie w głowie, ilekroć mam wątpliwości, czy jakaś droga jest dobra. I jeśli czuję, że tak, po prostu nią idę. Choć oczywiście nie wiem, co na taką decyzję powiedziałby dziś Profesor.
Masz doświadczenie w zakresie dyplomacji i protokołu biznesowego – to rzadka i niezwykle cenna umiejętność. Jakie znaczenie mają te kompetencje w budowaniu relacji zawodowych, zwłaszcza w środowisku międzynarodowym? Jakie wyzwania wiążą się z odpowiednim kształtowaniem wizerunku i budowaniem relacji na wysokim szczeblu? Czy dostrzegasz różnice w podejściu do dyplomacji biznesowej w Polsce i innych krajach, gdzie miałaś okazję współpracować?
Dyplomacja to międzynarodowy język reguł. Jest absolutnie niezbędna, jeśli chcesz działać w biznesie międzynarodowym. Oczywiście kojarzyć się może z wizytami oficjeli, głów państw, ceremoniałami czy pierwszeństwem, ale to także cała paleta wydawać by się mogło drobiazgów, które jednak rzutują na to, czy wiesz jak się zachować, co powiedzieć, gdzie usiąść, kogo komu przedstawić, kogo przepuścić w drzwiach itd. W protokole biznesowym wiele reguł ma uniwersalne znaczenie, na które zawsze warto nałożyć specyfikę danego kraju czy regionu, by mieć swobodę w zachowaniu, gdziekolwiek się jest. Dotyczy to również działania na naszym rodzimym rynku, tu też ciągle jest bardzo wiele jeszcze do zrobienia. Wielu liderów prosi o indywidualne konsultacje, co zawsze z dużą przyjemnością czynię, bo wiem, jaki to ma wpływ na ich komfort, ale i wprost przekłada się na biznes. Natomiast jeszcze większą radością odczuwam, gdy przedsiębiorcy chcą by i ich zespoły stawały się profesjonalną wizytówką firmy. Taka wiedza daje swobodę zachowania podczas spotkań, pozytywną pewność siebie, umiejętność otwierania i budowania relacji, a będąc gościem w takiej firmie, czujemy się od pierwszego kontaktu z recepcją czy sekretariatem wyjątkowo, jakby właśnie na nas wszyscy tam czekali.
W zeszłym roku objęłaś funkcję Dyrektora Loży Wielkopolskiej BCC. Jakie są Twoje pierwsze spostrzeżenia na temat wielkopolskiego biznesu? Czy coś Cię szczególnie zaskoczyło lub zainspirowało?
Jestem urodzoną poznanianką, więc zalety i słabości ludzi z tej części Polski są mi dość dobrze znane. (śmiech) Czy coś mnie zaskoczyło? Może to, że jesteśmy nadal tak bardzo asekuracyjni w relacjach biznesowych, ostrożni i nieufni. Wszystkie te cechy znikają, jeśli bariera zostaje przełamana, a w zasadzie nie bariera tylko zapora i to niekiedy niczym wielka Zapora Hoovera. Wtedy stajemy się niezwykle lojalnymi i serdecznymi osobami, chętnie budującymi głębsze relacje. To cudowne i wyjątkowe, jednak zastanawia mnie na ile pewne tematy, współpraca, dialog i działanie mogłyby iść sprawniej, gdyby nie trzeba było najpierw zajmować się niwelowaniem tej zakorzenionej w nas ostrożności.
Jak oceniasz przedsiębiorczość w Wielkopolsce w porównaniu z innymi regionami w Polsce? Jakie widzisz mocne strony, a jakie wyzwania stoją przed lokalnym biznesem?
To trudne pytanie, mam zbyt mało wiedzy o stanie przedsiębiorczości w poszczególnych regionach, by móc pokusić się o skalę porównawczą. Wiem jednak, że jesteśmy bardzo pracowitymi, nie szukającymi poklasku przedsiębiorcami. Dostrzegam jednak dość duże przyzwyczajenie do klastrowania, zamykania się jednych środowisk na drugie. Tu wyraźnie dostrzegam różnice. Jest wiele dużych miast w Polsce, gdzie poszczególne środowiska współpracują ze sobą, tworząc tym samym z jednej strony silne lobby przedsiębiorców, z drugiej – realizując wspólnie wiele ważnych lokalnych inicjatyw.
Jakie są główne cele i misja Loży Wielkopolskiej BCC? Jakie wartości przyświecają organizacji i w jaki sposób wspieracie przedsiębiorców?
Loża Wielkopolska BCC ma tożsame cele jak cały Business Centre Club. Jesteśmy organizacją ogólnopolską, najstarszym i największym klubem przedsiębiorców indywidualnych w Polsce, dzięki czemu, na mocy ustawy, możemy skutecznie reprezentować interesy przedsiębiorców w Radzie Dialogu Społecznego, a na naszym terenie w Wielkopolskiej Radzie Dialogu Społecznego. Jesteśmy obecni w Wielkopolskiej Radzie Rynku Pracy, Radach Gospodarczych oraz Komitetach sterujących oraz współpracujemy z innymi branżowymi organizacjami. W ramach samego BCC mamy kilkanaście Komisji, w których skupiamy ekspertów i praktyków z danych środowisk, by opiniować i wnioskować o zmiany legislacyjne w Polsce. Firma Grant Thornton, jedna z 5 największych firm konsultingowych, wyróżniła BCC na podium jako Partnera Społecznego Dekady 2014-2023, w zakresie aktywności legislacyjnej. Mamy w swoich strukturach kilkudziesięciu znakomitych ekspertów, niemalże ze wszystkich branż. Od kiedy BCC zostało założone w 1991 r. przez nieżyjącego już Marka Goliszewskiego, skupiało wokół swojego Klubu nie tylko biznes polski, ale i nawiązywało silne relacje międzynarodowe. Wspomnę tylko, że wśród honorowych Członków BCC znajdują się takie osobistości świata jak: Margaret Thatcher, Bill Clinton, Aleksander Kwaśniewski, prof. Leszek Balcerowicz, Tony Blair, Lech Wałęsa, Papież Franciszek czy Wolodymir Zalensky. Ta lista jest naprawdę długa. Ponadto to, o co dbamy w sposób szczególny, to relacje, które stanowią o sile Klubu, dając przestrzeń naszym Klubowiczom do nowych kontaktów, rozwoju biznesu, podnoszenia własnych kompetencji czy dzięki polisie bezpieczeństwa, gwarancję wsparcia wobec instytucji zewnętrznych, w sytuacji zagrożonego interesu gospodarczego.
Co wyróżnia Lożę Wielkopolską BCC na tle innych organizacji biznesowych?
Niemalże wszystkie elementy, o których wspomniałam powyżej. Przede wszystkim jesteśmy organizacją ogólnopolską, o zasięgu międzynarodowym i reprezentacji ustawowej pracodawców, co oznacza, że nasz głos jest słyszany. To nas odróżnia od organizacji lokalnych. A od kilku innych o zasięgu krajowym tym, że relacje w BCC są w centrum uwagi, ich jakość, selektywność środowiska oraz wysoki poziom merytoryki, kultury biznesowej i etyki działania.
Jak wygląda współpraca BCC z władzami samorządowymi oraz centralnymi?
Odpowiedź na to pytanie nie będzie jednoznaczna, ponieważ współpraca to zawsze zaangażowanie dwóch stron i otwartość do takiej współpracy. Od ubiegłego roku nastąpił powrót do dialogu pomiędzy środowiskiem biznesu i stroną rządową. Tu bez wątpliwości można podkreślić bardzo dużą zmianę, wobec ośmiu wcześniejszych lat. Wystarczy śledzić scenę polityczną ostatnich tygodni, by dostrzec wyraźne otwarcie i oddanie głosu przedsiębiorcom w zakresie określenia przez nich potrzeb deregulacyjnych, inwestycyjnych czy kierunków rozwoju w zakresie nowych technologii oraz zmieniających się realiów i potrzeb globalnych. Władza samorządowa natomiast to trochę inna historia, ale wszystko tak jak wspomniałam na wstępie, ma swój początek w chęci podjęcia współpracy. Mamy w wielu podmiotach administracji lokalnej bardzo dobre relacje. Wzajemne poszanowanie zawsze jest podstawą naszej aktywności.
Wspomniałaś o ważności relacji w BCC. Czy możesz zdradzić, z jakich form współpracy i budowy takich relacji Wasi klubowicze mogą korzystać?
Jako klub ogólnopolski mamy wydarzenia centralne, m.in. najbardziej rozpoznawalną i obecną na mapie Polski od ponad 20 lat, Wielką Galę Liderów Polskiego Biznesu, gdzie co roku spotyka się grono kilkuset przedsiębiorców. W tym roku ta liczba sięga 700 przedsiębiorców. Drugim wyjątkowym wydarzeniem jest na pewno BCC for the Future, Liderzy Jutra im. Marka Goliszewskiego, gdzie wyróżnienia odbierają najbardziej prężni młodzi Liderzy. Dwukrotnie w roku odbywa się też ogólnopolski Biznes Mixer, podczas którego środowisko biznesu może poznać się wzajemnie. Do tego bardzo ważnym elementem są wydarzenia lokalne, mające miejsce w kilkudziesięciu Lożach regionalnych. Loża Wielkopolska BCC to jedna z aktywniejszych, intensywnie rosnących struktur na przestrzeni ostatnich miesięcy. Co dwa miesiące spotykamy się w większym gronie, w towarzystwie ekspertów, przedstawicieli świata nauki, polityków oraz innych ciekawych dla ludzi biznesu osób, które nie tylko są wartościowymi mówcami, ale przede wszystkim poruszają bieżące tematy gospodarcze, dostarczając wysoki poziom wiedzy eksperckiej. Każde z naszych spotkań ma część wiedzy merytorycznej, gospodarczej, podatkowej, legislacyjnej, drugą cześć inspiracyjną i trzecią – networkingową. Obok takich spotkań dostępne są śniadania biznesowe naszych Partnerów, możliwość udziału w wydarzeniach objętych Patronatami BCC czy spotkaniach relacyjnych przy dobrej muzyce i winie.
Czy polski biznes jest dziś wystarczająco aktywny w dialogu społecznym i politycznym? Jaką rolę powinny odgrywać organizacje takie jak BCC w budowaniu lepszego klimatu dla przedsiębiorców?
Gdyby zapytać biznes czy chciałby być bardziej słuchany i słyszany, odpowiedź byłaby jednoznacznie pozytywna. Jednym z ważniejszych obszarów, o które od dłuższego czasu wnioskujemy jest pilne wprowadzenie działań deregulacyjnych. Nie jesteśmy sami w tych postulatach, o podobne działanie zabiega również środowisko urzędników przytłoczonych nadmiarem przepisów, które zacieśniają wolność i swobodę prowadzenia działalności z jednej strony, z drugiej – zainteresowanie inwestorów naszym regionem, a kolejnej – poczucie bezpieczeństwa działania w zgodzie z obowiązującym prawem. Następnym ważnym punktem jest potrzeba silnej komórki w strukturach rządu odpowiedzialnej za gospodarkę. To kolejny z postulatów, który powinien być szybciej i skuteczniej wprowadzony w życie. Żyjemy w czasach dużej zmienności czynników zewnętrznych, geopolitycznych i technologicznych, z utratą łatwego prognozowania czy przewidywalności, więc zwinność gospodarcza wydaje się być jedną z istotniejszych obecnie kompetencji managerskich, ale do tego potrzebne jest właściwe podłoże ustawo-prawne.
Jakie plany i cele stawia sobie Loża Wielkopolska BCC na najbliższe lata?
Mam wewnętrzne przekonanie, że głos przedsiębiorczej Wielkopolski powinien być głośniej słyszany na mapie kraju. Jesteśmy 3 regionem, po województwie mazowieckim i śląskim, które generuje największe wpływy do budżetu. Chcemy i mamy do tego wszelkie umocowania i kompetencje jako BCC, by stać się jednym z najsilniejszych środowisk regionalnych. Budujemy aktywnie naszą społeczność, zapraszamy selektywnie do naszego grona, pozostając jednak bardzo otwartymi na całe środowisko biznesu. Jako, że bliskie mi są doświadczenia ze współpracy z biznesem międzynarodowym, od czego zaczęłyśmy tę rozmowę, chciałabym, aby w Loży Wielkopolskiej BCC, którą mam przyjemność prowadzić, obecnie były najlepsze praktyki międzynarodowe, jakość, wartościowe relacje, otwartość mentalna i wysoka kultura biznesu. To dziś przyciąga coraz większe grono przedsiębiorców i jestem przekonana, że będzie to stały trend również na nadchodzące lata.
Realizowany od 2015 roku – w ramach Ery Jazzu – cykl CZAS KOMEDY staje się samodzielnym projektem prezentującym geniusz muzyki Krzysztofa Komedy. To najważniejszy w Poznaniu element honorowania postaci oraz muzyki wybitnego i kultowego polskiego artysty. Tegoroczny Czas Komedy przedstawi wybitnego pianistę Andrzeja Jagodzińskiego i jego Trio, które tworzy kontrabasista Adam Cegielski oraz perkusista (także zespołów Krzysztofa Komedy) Czesław „Mały” Bartkowski.
Trio wprowadza nową jakość do muzyki jazzowej a swoją muzyką potwierdzają banalną tezę: gdyby Chopin i Bach tworzyli w XX wieku, z pewnością byliby kompozytorami jazzowymi. Andrzej Jagodziński często sięgał także po twórczość innych kompozytorów oraz szukał inspiracji w polskiej muzyce ludowej oraz klasycznej. Szczególną atencją pianista darzy Krzysztofa Komedę. Być może ważnym powodem jest także fakt, iż w trio gra legendarny Czesław „Mały” Bartkowski – perkusista z zespołów Krzysztofa Komedy. Koncert Czas Komedy jest poznańską premierą programu „Komeda/Chopin/Bach” trio Andrzeja Jagodzińskiego.
Jubileusz 30-lecia firmy Lafrentz. Od dwóch biurek do silnej grupy kapitałowej– historia, którą napisał zespół
11 marca, 2025
Artykuł przeczytasz w: 15 min.
Dziś Lafrentz to firma o ugruntowanej pozycji na rynku, która gwarantuje bezpieczeństwo inwestycji, zaangażowanie zespołu, specjalistyczną wiedzę z poszczególnych branż. To nie jest zwykła opowieść o firmie budowlanej, to historia ludzi, którzy przez 30 lat zbudowali coś więcej niż konstrukcje – zbudowali relacje, doświadczenie i markę, która dziś wspiera inwestorów na każdym etapie realizacji. Od skromnych początków przy dwóch biurkach po grupę kapitałową z silnym zespołem, który realnie zmienia otaczającą nas przestrzeń. Z prezesem Lafrentz Maciejem Durskim rozmawiam o pięknym okrągłym jubileuszu oraz o historii stworzonej przez wspaniałych ludzi, pracowników firmy, którzy są i jej fundamentem, i motorem napędowym.
Wspominałeś niedawno o wstążkach na „przyjęcie”. Zatem jak przebiegła uroczystość związana z jubileuszem 30-lecia firmy Lafrentz?
MACIEJ DURSKI: Jubileusz świętowaliśmy 21 lutego w Porcie Sołacz – i to nie był przypadek. Dokładnie 30 lat temu, w ówczesnym Meridianie, rozpoczęła się historia Lafrentz Polska. To było pierwsze oficjalne spotkanie, kiedy zaczynaliśmy działalność w Polsce, więc uznałem, że to idealne miejsce na podsumowanie tych trzech dekad. Zaprosiłem ludzi, którzy byli częścią tej historii – pracowników, byłych współpracowników, osoby, które budowały firmę od podstaw. Był to wieczór dla zespołu Lafrentz – zarówno tych, którzy pracują tu od lat, jak i tych, którzy już są na emeryturze, ale zostawili swój ślad w firmie. W sumie było nas ponad 90 osób. Przygotowaliśmy film podsumowujący historię Lafrentz, były wspólne zdjęcia, chwile wspomnień i refleksji. To nie było wydarzenie stricte formalne – zależało mi, by była to okazja do rozmów, spotkań i świętowania. Co ciekawe i warte podkreślenia, że historia początków Lafrentz sięga 1945 roku, więc w tym roku obchodzimy w ogóle jubileusz 80-lecia marki, a także 30-lecie jubileuszu Lafrentz Polska. Tegoroczna uroczystość w Porcie Sołacz to była okazja, by spojrzeć wstecz na projekty, które ukształtowały naszą firmę i podziękować tym wszystkim ludziom, którzy od lat są częścią naszej historii, nieustannie budując silny wizerunek i pozycję firmy.
Początki firmy Lafrentz można by zestawić z garażowymi początkami znanych osób, bo w jednym i drugim przypadku trudne początki przyniosły zachwycający efekt i rezultat prac.
Podczas uroczystości jubileuszowej opowiedziałem o trzech dekadach pracy Lafrentz i początkach, które naprawdę nie były łatwe… Pierwsze wynajęte biuro, gdzie rozpoczynaliśmy, jeden telefon, dwa biurka i projekty rysowane ręcznie – teraz nikt sobie tego nie wyobraża, (śmiech) a tak wówczas wyglądał nasz start, bez jakichkolwiek fajerwerków. Z panem Januszem Szostakiem, ówczesnym prezesem Lafrentz, siedzieliśmy naprzeciwko siebie, w wynajmowanym pokoju w Transprojekcie Poznań, przy ul. Chłapowskiego, zastanawiając się, o co tym Niemcom chodzi. (śmiech) Pierwsze biuro doskonale pamiętam – był to pokój nr 308. (śmiech) Po pewnym czasie zmieniliśmy siedzibę na ul. Starowiejską, potem kupiliśmy już nasz budynek przy ul. Zbąszyńskiej. Następnie, gdy rozwój firmy spowodował nowe rekrutacje i zatrudniliśmy nowe osoby, wynajęliśmy większy metraż w Wysogotowie, a stamtąd przenieśliśmy się tutaj, gdzie się spotykamy, czyli przy ul. Kamiennogórskiej 22 w Poznaniu.
Dodatkowo posiadacie biura terenowe…
Tak, związane są z kontraktami nadzoru i najczęściej znajdują się przy budowach. W innych miastach mamy też nasze oddziały, tj. biuro projektowe w Katowicach, w Szczecinie oddział Lafrentz Home, który zajmuje się kompleksowym wykończeniem i aranżacją wnętrz. Resztę zespołu Lafrentz stanowią ludzie zatrudniani na kontrakty.
Czy pomiędzy Tobą, 25-latkiem startującym w biznesie budowlanym, a panem Januszem, który jest pokolenie starszy od Ciebie, kiedykolwiek doszło do ostrej wymiany zdań, tzw. różnicy pokoleń?
Ani na początku współpracy, ani przez 30 lat znajomości, nie było pomiędzy nami żadnej sprzeczki. Uświadomiłem to sobie niedawno. Nie wiem, kto z kim bardziej wytrzymał, (śmiech) – ja z Januszem czy Janusz ze mną. Wiele wspólnie spędzonych godzin, rozmów, zastanawiania się, co dalej… i nikt do nikogo nie miał pretensji… Zero konfrontacji… Ta relacja również idealnie wpisuje się w temat więzi międzyludzkich, przyjaźni biznesowych, a w szczególności atmosfery wśród pracowników, jaka panuje w miejscu pracy.
Ilu pracowników jest obecnie na pokładzie Lafrentz?
To ogromny zespół, zapewniamy pracę dla ponad tysiąca osób, w różnych formach zatrudnienia. Jakie osiągnięcia Lafrentz uważasz za najważniejsze w historii firmy? Właśnie ludzie – to oni pozwolili mi stworzyć Lafrentz. Są niezaprzeczalnym fundamentem naszych wspólnych sukcesów, lojalni, zaangażowani, utalentowani, dobrze wykształceni, z ogromną wiedzą i bogatym doświadczeniem w swojej branży; ponadto odpowiedzialni za powierzone obowiązki, wykazujący się kreatywnością, otwartą głową i myśleniem nieszablonowym… Wielokrotnie powtarzam, że Lafrentz nie ma linii produkcyjnej, nie ma maszyn, ma TYLKO i aż tylko ludzi. Bez nich nie miałbym jakichkolwiek szans, aby iść dalej, aby rozwijać biznes przez trzy dekady. W zespole mamy osoby, które są z nami od ponad 25 lat, kilkanaście osób pracuje tu ponad 20 lat, a około 100 osób ma staż dłuższy niż 15 lat. Można powiedzieć, że mam szczęście do ludzi, którzy zbudowali ze mną tę firmę, ale wiem, że nie byliby oni pracownikami Lafrentz, jeśli nie otrzymaliby też czegoś w zamian… I nie myślę tu tylko o wynagrodzeniu…
Czyli jaki aspekt pracy w Lafrentz najbardziej doceniają pracownicy?
Niewątpliwie jest to atmosfera w pracy, na którą ja również zwracam ogromną uwagę. Często słyszę taką pozytywną opinię „u Was jest tak fajnie, wesoło, bez patosu”. Do mnie drzwi są zawsze otwarte, jestem dostępny dla pracowników. Zapraszam, aby podzielić się swoim spostrzeżeniem, cenną uwagą, aby w przyjacielskiej atmosferze opowiedzieć o swoich problemach, trudnościach. Dobra atmosfera w pracy, swoboda, możliwość wypowiadania się na różne tematy – to moje priorytety. Pracownik jest po prostu wysłuchany, nie jest zbywany, chcę w ten sposób pokazywać, jak doceniam współpracę, jak ważne jest dla mnie nawiązywanie i podtrzymywanie dobrych relacji międzyludzkich. Bo tak na logikę, jeśli nie zaufałbym ludziom, którzy na drugim końcu Polski budują potężną inwestycję, co by mi przyszło z zadufania i zamknięcia się w swoim gabinecie? Mam na myśli i nadzory, i wielkie projekty, ale i współpracę w Lafentz Home, gdzie oferujemy kompleksowe wykończenia i aranżację wnętrz, dodatkowo Lafrentz Construction, budownictwo kubaturowe i przemysłowe czy Lafrentz Energy gdzie przygotowujemy projekty farm fotowoltaicznych, wiatrowych czy też magazynów energii. Każdy nasz dział jest usługowy, jesteśmy firmą oferującą kompleksowe usługi, a cała praca obraca się wokół ludzi. To praca z ludźmi, ręka w rękę, i praca dla ludzi, więc jakbyśmy sobie nie ufali, nie tworzyli zgranej ekipy, dobrej atmosfery – byłoby według mnie kiepsko.
Czy te trzy dekady funkcjonowania Lafrentz można nazwać podróżą, podróżą w nieznane, podróżą ryzykowną, pewnego rodzaju wyzwaniem?
Bezsprzecznie można. (śmiech) W pewnym momencie Niemcy zaczęli zamykać swoje oddziały, stwierdzili, że nie będą w polskie biura inwestować i – jeśli dobrze pamiętam – w roku 2004 holding został rozwiązany i pozostały tylko cztery oddziały. Natomiast ja z panem Januszem Szostakiem zostaliśmy bez kapitału, bez wsparcia, który miał być ukierunkowany na rozwój firmy budowlanej. Lafrentz wtedy był w pierwszej trójce firm w Niemczech, miał potężną siłę – jeśli oni zrealizowaliby swój plan, to dzisiaj bylibyśmy ogromną firmą budowlaną w Polsce. Ale życie napisało inny scenariusz… Pozostawieni sami sobie, w latach 1998-2000 rozpoczęliśmy działalność consultingową i zaczęliśmy realizować nadzory inwestorskie nad drogami, mostami i tego typu infrastrukturą w naszym kraju, wpisując w tę słynną tabelkę „Nie posiadamy doświadczenia, ale mamy olbrzymi potencjał”. (śmiech) Powoli zaczęliśmy przebijać się na rynku, bo podobnych do naszej były wówczas trzy firmy, więc konkurencja mała. Dzisiaj są już trzydzieści trzy takie firmy, albo i więcej. Przez wiele lat funkcjonowania Lafrentz posiłkuję się powiedzeniem Janusza Szostaka „Nieraz trzeba podjąć szybką decyzję niezmąconą znajomością zagadnienia”, trzeba umieć podejmować ryzykowne decyzje, działać tu i teraz, patrzeć perspektywicznie w przyszłość. Tego się przez lata nauczyłem.
Byłeś współzałożycielem i jednocześnie pracownikiem firmy, pełniłeś wiele ról…
Na początku istnienia firmy robiłem prawie wszystko, zgodnie z powiedzeniem „żadnej pracy się nie boję”. (śmiech) Były prezes Janusz i wiceprezes Maciej plus jeden komputer. Przygotowywałem dokumentację do przetargów, składałem oferty, rekrutowałem ludzi, jeździłem na rozmowy, spotkania z inwestorami. Robiłem wówczas ok. 8 tys. km miesięcznie. I wyrzucałem śmieci z biura. (śmiech)
Obecnie zatrudniasz wielu specjalistów na wysokich stanowiskach. Czy miałeś problem z delegowaniem zadań, obowiązków? Z wyzbyciem się poczucia „wiem najlepiej i nikt mnie nie zastąpi”?
Współczuję dyrektorom, prezesom wielu firm, którzy nie umieją lub po prostu nie chcą dzielić się obowiązkami. Nie potrafią delegować zadań. Współczuję im, bo oni nawet będąc na wakacjach, na urlopie, nie odpoczywają. Każda z takich osób myśli, że nie można jej zastąpić, co według mnie jest dużym błędem, wręcz porażką, bo najważniejsze jest przecież zdrowie i umiejętne korzystanie z życia. W tej materii odwaga stała się dla mnie niezwykle istotna, tzn. gdy po raz pierwszy odważyłem się przekazać obowiązki, delegować zadania. I to uważam za swój osobisty sukces, moment wręcz przełomowy i dla firmy, i dla mnie samego, że się na taką decyzję zdobyłem. Wielu z nas powtarza jak mantrę „work life balance”, ale tylko nieliczni czerpią z tych słów prawdziwą naukę i potrafią tak pokierować swoim życiem, aby praca nadawała sens życiu, ale nie była tylko i wyłącznie jego sensem. Trzeba pozbyć się przyzwyczajenia, że wiemy wszystko najlepiej… W 2008 roku objąłem funkcję prezesa w Lafrentz i wówczas zaryzykowałem, podjąłem decyzję o zatrudnieniu dyrektorów i powierzeniu im konkretnych obowiązków. To był dla mnie milowy krok. Oczywiście, że do tej pory sprawdzam, pomagam, jestem z nimi na każdym etapie projektu, wsłuchuję się w głosy pracowników, ale nie zadręczam siebie wszystkim. Doszedłem do wniosku, że jeżeli mam rozbudować firmę o inne działy, moje jedno serce by nie wytrzymało, a dwóch serc nie sposób mieć… Aktualnie zginąłbym bez Pawła Kubackiego, Dyrektora Zarządzającego Lafrentz, który mnie stawia do pionu, gdy wdrażam się w szczegóły poszczególnych prac i projektów. Paweł otwarcie i szczerze mówi „musisz sobie dać spokój, nie możesz robić tego, co kiedyś”, „kto jak nie Ty będzie myślał o rozwoju firmy i miał trzeźwy umysł w negocjacjach”. I to jest prawda, nie można skupiać się na detalach, na rzeczach, od których ma się wyspecjalizowanych pracowników. Ja już mogę pozwolić sobie na inny poziom pracy, aby scalać te wszystkie szczegóły w jeden korzystny, wizjonerski projekt.
Pod koniec ubiegłego roku podjąłeś jeszcze jedną kluczową decyzję a propos dzielenia się obowiązkami…
(śmiech) Tak, z dniem 1 grudnia 2024 roku do zarządu dołączył Mateusz Durski, obejmując stanowisko Wiceprezesa Lafrentz. To dla mnie ważny moment, bo wiem, że przyszłość firmy jest w dobrych rękach. Sukcesja to temat, który dla wielu przedsiębiorców jest wyzwaniem – u nas ten proces przebiegł naturalnie. Nie muszę się martwić o to, co będzie dalej – wiem, że Lafrentz będzie kontynuować swoją drogę z ludźmi, którzy rozumieją jej DNA i wartości. Od początku dobrze odnalazł się w nowej roli, szybko dostrzegł, co jest wyjątkowe w Lafrentz. Po kilku dniach powiedział: „Niesamowite, że ludzie sami wiedzą, co mają robić, nie trzeba ich non stop instruować”. To najlepsze podsumowanie naszej kultury pracy – mamy zespół, który działa z pełnym zaangażowaniem i odpowiedzialnością.
Jak wspominasz przeszłe lata w zestawieniu z obecnymi czasami?
Rozmowa z ludźmi wyglądała kiedyś zdecydowanie inaczej… Nie krytykując obecnego pokolenia, bo nie jestem za porównywaniem „bo kiedyś było lepiej”, widzę jednak, że zmienili się pracownicy, ich mentalność, nastawienie do pracy; oni są inaczej wychowani, młodzi mają większy chillout. Obecnie zwracają większą uwagę na swój wolny czas, i bardzo dobrze, że nie chcą żyć tylko pracą, bo uważam, że weekend ma być odpoczynkiem, rozrywką, czasem na spotkania rodzinno-towarzyskie. Mamy zasadę ogólnopanującą w Lafrentz, aby w weekend nie rozmawiać o pracy, nie dzwonić do siebie w sprawach obowiązków służbowych. Uważam, że dopiero pracownik wypoczęty jest w stanie dobrze pracować, myśleć kreatywnie. Dzisiaj zarządzanie firmą, kontakt z pracownikami – poznawanie ludzi, ich potrzeb, oczekiwań – to zupełnie innym level niż przed laty.
Pracownicy Lafrentz, ich relacje, wewnętrzne wsparcie – to wszystko definiuje firmę i pokazuje, w jaki sposób można osiągnąć wysokie cele. Pamiętasz na przestrzeni tych 30 lat zabawne sytuacje międzyludzkie w Lafentz?
Na jubileuszowej imprezie wspominałem właśnie sytuacje, gdy inżynierowie wojskowi, z terenowego lotniskowego oddziału z Poznania, którzy w wieku ponad 40 lat przechodzili na emeryturę, przyszli do nas do pracy jako inspektorzy i tak zostali. I z jednym z nich wiąże się moja anegdota. Emerytowany inżynier major i ja młody chłopak, wiceprezes Lafrentz, pojechaliśmy z zespołem na pomiary geodezyjne, a wieczorem, jak przystało na budowie (śmiech), musieliśmy uczcić te pomiary i przygotować się do zimnych pomiarów następnego dnia. Więc jak rozlano procenty, dystyngowany inżynier major zwrócił się do mnie „Panie Macieju, uważam, że już na tyle się poznaliśmy, że może Pan się do mnie inaczej zwracać”. Ja zadowolony, bo jaka myśl zawsze przyświeca po takich słowach? Że przechodzimy na „Ty”. A on podaje mi rękę i tłumaczy „od tej pory możesz do mnie mówić Panie Jurku”. Zdębiałem. (śmiech)
A teraz odwracając wcześniejsze pytanie, co przez te trzy dekady było najtrudniejsze?
Zapewne lata 2009-2011. Źle wspominam okres, kiedy padły banki w Stanach Zjednoczonych, a do nas ta kula śnieżna dotarła nieco z opóźnieniem. Z jednej strony smutek, ale teraz – z perspektywy czasu – wielka duma, że przetrwaliśmy mimo niepowodzeń, niesprzyjających warunków ogólnoświatowych. 2009-2011 to dla nas długi moment, gdy kontrakty zostały wyciszone, niektóre wręcz zakończone, nie ogłoszono nowych, bo nie było na to środków. Większość tematów należała wtedy do Skarbu Państwa. Była wielka niepewność w Lafrentz, firma była nad przysłowiową przepaścią – zostaliśmy bez zleceń, z ludźmi zatrudnionymi na umowach o pracę. Rozmawialiśmy nawet, aby zarząd zrezygnował z wynagrodzeń, aby ludziom wypłacać pensje. Był to naprawdę trudny i stresogenny czas, z którego wyciągnęliśmy konstruktywny wniosek – jeżeli umiesz zarządzać w ekstremalnym momencie, to sobie poradzisz w każdym innym. I tego się trzymam. W nawiązaniu do tego zdarzenia, mogę powiedzieć, że sukcesem firmy jest – oprócz wspaniałych ludzi – niekorzystanie z kredytów bankowych. Wszystko staramy się sami finansować.
Taka postawa jest jeszcze bardziej stresująca…
Oczywiście, bo decyzje biznesowe zawsze wiążą się z presją. Kiedy przychodzi oferta na kilkadziesiąt milionów i trzeba zdecydować, czy startujemy, to przy obecnej zmienności rynku materiałów budowlanych i kosztów realizacji bywa to jak gra na loterii. Czasami w jednym momencie pojawia się nagły wysyp przetargów, ceny szybują w górę, a za chwilę wszystko nagle hamuje. W ciągu 30 lat nigdy nie widziałem pełnej stabilizacji – to zawsze jest sinusoida. PESEL nauczył mnie jednego – nie denerwować się na zapas, nie stresować się niepowodzeniami, bo co to da? Nigdy nie byłem furiatem, bo w biznesie sytuacje bywają różne. Ważniejsze jest to, czy potrafimy wyciągać wnioski i iść do przodu.
Patrząc perspektywicznie, w przyszłość, jak dla Lafentz się ta przyszłość maluje?
Obecnie uczestniczymy w projektach przebudowy sieci energetycznej w Polsce i w wielu innych wartościowych inwestycjach. Mam jednak takie odczucie, że potrafimy robić, to, co robimy i potrzebny jest nam projekt kompletnie nowy, świeży, tzw. zastrzyk nowości, zastrzyk adrenaliny, energii. Oczywiście, z tej naszej branży, na której się znamy. Pracownicy postrzegają mnie jako wizjonera, (śmiech) więc nieskromnie mogę powiedzieć, że wizję na przyszłość mam, wizję niesztampową, dość oryginalną. Czekam, co wydarzy się na rynku międzynarodowym, bo nowy projekt Lafrentz będzie wychodzić poza granice Polski. Te plany nie są ograniczone wyłącznie do Starego Kontynentu – tyle na razie mogę zdradzić. (śmiech) Mamy potencjał, aspiracje, więc się rozwijamy.
Nie podąża ślepo za trendami – przeciwnie, uważa, że często przynoszą one więcej szkody niż pożytku. W projektowaniu i urządzaniu wnętrz stawia na funkcjonalność, harmonię i autentyczność. Tworzy przestrzenie, które nie tylko zachwycają estetyką, ale przede wszystkim odpowiadają na realne potrzeby ich właścicieli. O tym jak projektowanie wnętrz staje się w jego rękach „luksusowym spacerem równoległym” z klientem i co naprawdę decyduje o wyjątkowości przestrzeni opowiada Łukasz Nowak, założyciel Kliniki Wnętrz.
Jak definiujesz luksus w przestrzeni? Czy to kwestia drogich materiałów, designerskich mebli, czy być może czegoś więcej?
ŁUKASZ NOWAK: To świetne pytanie, bo luksus we wnętrzach to coś znacznie więcej niż ekskluzywne materiały i designerskie meble. Dla mnie luksus to przestrzeń, która idealnie odpowiada na potrzeby jej mieszkańców – odzwierciedla ich styl życia, osobowość, marzenia, a bardzo często jest silnym motywatorem na zakorzenione w człowieku ograniczenia. Bo każdy z nas je ma – obawy przed oceną, konwenanse czy chwilowe mody, które nie zawsze współgrają z tym, czego naprawdę pragniemy. W mojej pracy nie chodzi o kopiowanie trendów ani tworzenie wnętrz, które wyglądają jak żywcem wyjęte z Pinteresta. Projektuję i tworzę z moim zespołem przestrzenie, które są skrojone na miarę konkretnego człowieka. Dopasowane do jego własnej historii, rytmu dnia, tego, jak chce czuć się we własnym domu. Wnikliwie wsłuchuję się w potrzeby moich klientów, czasem nawet w te niewypowiedziane, aby dawać ludziom wnętrza, które będą im najbliższe, zgodne z ich własnym DNA. Zawsze powtarzam, że kiedy oddajemy do użytku jakiś obiekt, mieszkanie, dom, to ja wychodzę z tego wnętrza, ale zostaję tam człowiek, którego serce ma się cieszyć nieustannie na samą myśl, że kiedy wróci po pracy, zastanie we wnętrzu swoje naturalne środowisko, w którym ma czuć się dobrze. Prawdziwy luksus to nie katalogowy obrazek, ale przestrzeń, w której człowiek czuje się w pełni sobą i w kontakcie z sobą.
Usłyszałam kiedyś takie zdanie, że dobry architekt i wykonawca wnętrz jest artystą, psychologiem i menedżerem, czasem rzemieślnikiem. Tak jest?
Tak! I choć nie chcę używać górnolotnych słów, że projektuję komuś życie… to w pewnym sensie tak właśnie jest. Dobry architekt wnętrz powinien nie tylko tworzyć ciekawe przestrzenie, ale też rozumieć ludzi, ich potrzeby i sposób, w jaki funkcjonują na co dzień. I może brzmi to jak kolejne oklepane hasło, ale po ponad 20-stu latach w branży projektowo-wykończeniowej wiem, że nadal wielu architektów nie słucha… ze zrozumieniem. Z wykształcenia jestem projektantem, ale studiowałem także ogrodnictwo. Szybko zrozumiałem, że jeśli chcę tworzyć i budować wnętrza naprawdę dopasowane do ludzi, to muszę rozwijać się w wielu kierunkach. Dlatego zdecydowałem się na studia podyplomowe na pierwszym w Polsce kierunku Design Management, gdzie uczyłem się od najlepszych – Zuzy Skalskiej, jednej z czołowych trendwatcherek, oraz Tomasza Rygalika, wybitnego jak dla mnie projektanta i wykładowcy, że projektowanie to nie tylko estetyka, ale przede wszystkim umiejętność kreowania doświadczeń. Nie przerywałem studiów i już trochę starawy (śmiech), skończyłem potrzebne mi w tej pracy kierunki związane z visual merchandisingiem oraz stylistyką witryn sklepowych. Z czasem dostrzegłem, jak ogromną rolę w mojej pracy odgrywa psychologia – nie tylko w kontekście funkcjonowania przestrzeni, ale przede wszystkim w relacji z klientem. Chciałem lepiej rozumieć potrzeby ludzi, umieć wsłuchać się w ich oczekiwania i komunikować się w sposób przejrzysty i świadomy. Dlatego ukończyłem Psychologię w społeczeństwie, Negocjacje w biznesie, Akademię Trenera oraz „klasyczną” psychologię. Dzięki temu moje podejście do projektowania stało się znacznie głębsze. Nigdy nie tworzę wnętrz tylko na podstawie trendów – projektujemy przestrzenie, które są odzwierciedleniem stylu życia moich klientów. Moim celem było stworzenie usługi wyjątkowej – kompleksowej, intuicyjnej i wyprzedzającej trendy. Czy mi się to udało? Tak! Dziś wiem, że prawdziwie dobrze zaprojektowane i wykonane wnętrze to takie, które nie tylko wygląda efektownie, ale przede wszystkim odpowiada na realne potrzeby ludzi, którzy w nim żyją. Co jeszcze wyróżnia usługi Kliniki Wnętrz, z których jestem dumny? To, co najważniejsze, to maksymalne złagodzenie, dość jak wszyscy wiemy, stresującego procesu, jakim jest urządzanie wnętrz. Jak? Za cały proces od projektu do ostatniego detalu w domu/mieszkaniu, jakim jest z reguły świeca czy świeże kwiaty, odpowiedzialna jest tylko jedna osoba… czyli ja.
Klinika Wnętrz to za chwilę 20 lat doświadczenia w projektowaniu, budowaniu, remontowaniu wnętrz. Jak zaczęła się Twoja pasja? Co zainspirowało Cię do założenia własnej firmy?
Miejsce, w którym jestem dzisiaj, w dużej mierze zawdzięczam mojemu wiecznie zabieganemu ojcu (śmiech), który jako zapracowany człowiek i znany ówczesnie piłkarz nie miał czasu na domowe remonty. Kiedy miałem 15 lat, postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce i samodzielnie odnowić rodzinny dom. Tak zaczęła się moja przygoda z aranżacją przestrzeni. Krok po kroku, błąd po błędzie, rok po roku zdobywałem doświadczenie. Wraz ze szwagrem zbudowałem pierwszy dom – wtedy to była po prostu rzeczywistość, działało się intuicyjnie, ucząc się w praktyce. (śmiech) To doświadczenie dało mi ogromną pewność – na budowie niewiele jest w stanie mnie zaskoczyć i większość potafię sam zrobić w sytuacji tego wymagającej. Więc jeśli pojawia się problem, zakasuję rękawy i działam. Nigdy nie chciałem prowadzić firmy zza biurka. Jestem obecny zarówno dla moich klientów, jak i mojego zespołu, bo wierzę, że tylko wtedy można tworzyć przestrzenie, które są naprawdę funkcjonalne i przemyślane. Zanim jednak w pełni poświęciłem się wnętrzom, założyłem firmę projektującą ogrody – to były czasy dynamicznego rozwoju budownictwa jednorodzinnego, więc pracy nie brakowało. A potem naturalnie przyszło projektowanie wnętrz. Najpierw pod inną marką, aż w końcu powstała Klinika Wnętrz, w której jak to w klinikach – można powiedzieć – „uzdrawiam” i tworzę, często od zera, przestrzenie.
Jaka jest struktura firmy?
Zespół, którym kieruję, składa się z 63 specjalistów – od projektantów, przez doświadczonych budowlańców, po najlepszych w swojej branży ekspertów w dosłownie każdej dziedzinie w tej branży. Każdy z moich wybitnie zdolnych ludzi wnosi do firmy dopracowane do perfekcji umiejętności, które pozwalają nam realizować projekty na najwyższym poziomie. Tworząc tę dość rozbudowaną strukturę, przyświecała mi jedna myśl: zapewnić klientowi kompleksową obsługę na każdym etapie inwestycji bez zbędnych haseł, zapewnień – czysta partnerska relacja od samego początku. Od znalezienia odpowiedniej działki, przez budowę i uzyskanie wszystkich pozwoleń, aż po projekt wnętrz i finalne wykończenie – dbamy o każdy detal, eliminując stres moich klientów do minimum, bez konieczności angażowania wielu różnych ekip z różnych firm. Dzięki wieloletniej pracy w branży dysponuję zespołem sprawdzonych fachowców na każdym etapie realizacji – od konstruktorów, stolarzy i specjalistów od wykończeń, po dekoratorów i osoby zajmujące się ostatnimi detalami, jak perfekcyjnie upięte zasłony czy dobrze dobrany zapach do wnętrza. To sprawia, że każdy element procesu jest dopracowany, a klient może mieć pewność, że wszystko zostanie wykonane zgodnie z wizją i najwyższymi standardami i w czasie, jaki określamy na samym początku inwestycji. Osobiście nadzoruję cały proces, dzięki czemu klient spotyka się głównie ze mną – co oszczędza mu czas, energię i eliminuje konieczność koordynowania wielu wykonawców. Sam stworzyłem sobie stanowisko pracy i odpowiadam za absolutnie wszystko.
A meble? Z kim pracujesz w tym zakresie?
W kwestii mebli mamy pełen zakres możliwości, korzystając z najlepszych marek dostępnych na rynku i dobierając rozwiązania idealnie dopasowane do konkretnego wnętrza. Ale zdradzę Ci mały sekret – w tej chwili powstaje moja własna marka mebli, Horn Home Collection. Będzie to kolekcja mebli tapicerowanych oraz drewnianych, zaprojektowana z myślą o najwyższej jakości, ponadczasowej elegancji i funkcjonalności. Znajdzie się w niej moja autorska linia – po latach pracy w branży doskonale wiem, czego wciąż brakuje, a czego my, Polacy, najczęściej poszukujemy. To kwestia dwóch, trzech miesięcy, kiedy będziemy mogli zaprezentować ją światu – i jestem przekonany, że będzie to coś wyjątkowego, czego jeszcze na rynku nie ma.
Zaintrygowałeś mnie…
Decyzja o stworzeniu własnej kolekcji mebli była naturalnym krokiem w rozwoju mojej marki. Od lat projektuję wnętrza, w których każdy detal ma znaczenie – od układu przestrzeni po wybór idealnych materiałów. W pewnym momencie doszedłem do wniosku, że aby osiągnąć pełną spójność, potrzebuję mebli, które będą nie tylko piękne i funkcjonalne, ale też w 100% dopasowane do mojej filozofii projektowania i rozszalałej niejednokrotnie wyobraźni klienta.
Do kogo kierujesz swoje usługi?
Od lat pracuję z klientem premium, który luksus postrzega jako komfort, doskonałą jakość i przestrzeń dopasowaną do jego stylu życia, nienachalność. To osoby, które przez lata budowały swoje biznesy, podejmowały odważne decyzje, inwestowały czas i energię w sukces, a dziś chcą otaczać się wnętrzami, które w pełni odpowiadają ich oczekiwaniom. Często są to drugie, trzecie, czy jeszcze kolejne domy – zarówno w Polsce, jak i za granicą. A każdy z nich pełni inną funkcję: jeden staje się spokojnym azylem, drugi elegancką przestrzenią do przyjmowania gości, trzeci miejscem, gdzie można pracować i odpoczywać w pełnym komforcie, kolejne po prostu inwestycją. Moi klienci doskonale wiedzą, czego chcą, a moją rolą jest zamienić tę wizję w rzeczywistość. Oni nie podążają za modą – szukają klasy, harmonii i perfekcyjnie dopracowanych rozwiązań. Praca z takimi osobami to duże wyzwanie, ale i ogromna satysfakcja. Tworzę wnętrza, które nie tylko zachwycają, ale stają się częścią ich stylu życia, wyprzedzając niejednokrotnie ich aktualne potrzeby.
Pracujesz z ludźmi, którzy oczekują najwyższej jakości. Czy projektowanie wnętrz dla klientów premium to większa presja czy większa swoboda twórcza?
To na pewno większa frajda! Naprawdę! (śmiech) Nie szukam w projektowaniu łatwych rozwiązań – im większe wyzwanie stawia przede mną klient, tym bardziej mnie to motywuje i nakręca. Praca dla klientów premium to ekscytujące wyzwanie, bo pozwala szukać nieszablonowych rozwiązań i pracować na najwyższym poziomie jakości, a to kocham! Moi klienci wiedzą, czego chcą i nie podejmują decyzji pochopnie. Wydają niemałe pieniądze, ale nie dlatego, że są rozrzutni – przeciwnie, traktują swoje wnętrza jako świadomą inwestycję w komfort i jakość życia. Dzięki temu mam dużą swobodę w całym procesie powstawania wnętrz, bo pracuję z ludźmi, którzy cenią indywidualne podejście i nieszablonowe pomysły. Chcą wnętrz dopasowanych do nich, przemyślanych, funkcjonalnych i ponadczasowych. To daje mi możliwość kreowania czegoś naprawdę unikalnego, czegoś, co wykracza poza schematy i pozostaje aktualne na lata.
Jak wygląda proces współpracy – od pierwszej rozmowy po gotowy projekt?
Stawiam na partnerską współpracę, dlatego dobry projekt to efekt rozmowy, a nie narzucania gotowych rozwiązań. Już na pierwszym spotkaniu określamy wizję i funkcję, jaką ma spełniać wnętrze. Dom weekendowy nad morzem to coś zupełnie innego niż mieszkanie w centrum Poznania – każde miejsce ma swoje przeznaczenie i swój rytm. Najważniejsze jest dla mnie słuchanie i jeszcze raz słuchanie – tak właśnie rodzą się najlepsze projekty. Często wystarczy jedno spotkanie, by wyczuć kierunek, a potem rozpoczyna się „spacer równoległy”, w którym idziemy ramię w ramię, odkrywając, to, co jest dla nas wszystkich naprawdę istotne. Gdy mamy wyznaczony cel, przystępujemy do projektowania. Nie chodzi o to, by stworzyć efektowne wnętrze do zdjęć, ale przestrzeń, która faktycznie pasuje do życia właściciela.
„Spacer równoległy” ładnie powiedziane…
To dla mnie kwintesencja dobrej współpracy z klientem i moje najważniejsze motto w życiu. Tworzenie wnętrza nie polega na narzucaniu własnej wizji, ale na uważnym towarzyszeniu drugiej osobie w procesie odkrywania jej własnej przestrzeni. To nie sprint do efektu końcowego, ale wspólna droga, w której idziemy ramię w ramię, dostosowując swoje własne tempo i kierunek działań do siebie nawzajem. W „spacerze równoległym” kluczowe jest słuchanie, obserwacja i wyczucie, bo czasem prawdziwe potrzeby nie są wypowiedziane wprost – trzeba je wyczuć, pozwolić im dojrzeć, a potem uformować. Projektowanie i wykończenie wnętrz to dialog, a nie monolog. Najlepszy dom to taki, w którym staje się on naturalnym przedłużeniem stylu życia jego właściciela, a nie demonstracją umiejętności architekta czy innych fachowców. Dlatego dla mnie Klinika Wnętrz to od lat taki „spacer równoległy” – pełen uważności, ale też swobody, w którym krok po kroku dochodzimy do przestrzeni, w której klient się – jakkolwiek to banalnie zabrzmi (śmiech) – zakochuje od razu.
Czym różni się praca z klientami premium od standardowych projektów? Jakie są najważniejsze potrzeby, które trzeba uwzględnić, tworząc wnętrza dla najbardziej wymagających osób?
Projektowanie i tworzenie wnętrz dla klientów premium to specyficzna i wymagająca dużej uwagi część naszych usług. To osoby, które jak wspominałem wcześniej mają już za sobą doświadczenie z wieloma nieruchomościami – wiedzą, czego chcą, ale równie dobrze pamiętają, co w poprzednich domach czy mieszkaniach się nie sprawdziło. Mają bardzo sprecyzowane oczekiwania, a moim zadaniem jest dopasować przestrzeń do ich realnych potrzeb. Każdy proces to inny kontekst i inne funkcje. Mieszkanie w Wiedniu, które ma służyć jako „sypialnia” na czas podróży biznesowych, wymaga zupełnie innego podejścia niż apartament dla córki inwestora, który ma być miejscem do życia, nauki i spotkań z rodziną. W jednym przypadku kluczowa będzie komfortowa, minimalistyczna przestrzeń do odpoczynku, w drugim – wnętrze musi uwzględniać pełen pakiet marzeń i funkcjonalności, dopasowanych do stylu życia młodej osoby.
Jakie elementy decydują o tym, że projekt staje się „premium”? Co wyróżnia takie projekty na tle innych?
Nie wystarczy zrobić drogo, żeby było „premium”. Wprost przeciwnie – jeśli wnętrze jest naszpikowane logotypami, efekt często okazuje się odwrotny do zamierzonego. Luksus to nie ostentacja, ale elegancja, wyważenie i subtelność. Prawdziwie ekskluzywne wnętrza wyróżnia balans i harmonia i panujący w nich spokój. To dbałość o proporcje, szlachetność użytych materiałów i umiejętność stworzenia wnętrza, które nie krzyczy w żaden sposób, ale emanuje czymś tak wyważonym, co jest przypisane właśnie dobrej definicji luxusu. Granica między dobrym smakiem a przesadą jest bardzo cienka, dlatego tworzenie wnętrz premium to sztuka subtelności. To wnętrza, w których wszystko ma swoje miejsce, a luksus nie przytłacza, lecz naturalnie współgra z przestrzenią i stylem życia właściciela.
Ale gdybyś miał dać jakieś praktyczne rady, aby swoje wnętrze uczynić bardziej premium, to, co by to było?
Jedną z zasad, którą stosuję, jest zasada trzech kolorów – choć bywa dyskusyjna, w praktyce sprawdza się doskonale. Im więcej kolorów w jednym wnętrzu, tym łatwiej stracić elegancję i harmonię. Luksus nie polega na nadmiarze, ale na umiejętnym balansie. Tworzenie przestrzeni premium to nie tylko praca z psyche klienta, ale przede wszystkim precyzyjna, techniczna robota oparta na sprawdzonych zasadach. Proporcje, kształt, kolor i dopasowanie materiałów muszą ze sobą współgrać – inaczej zamiast elegancji otrzymujemy przepych, chaos i kicz. Dlatego wnętrze premium to świadome decyzje, które tworzą spójną, przemyślaną przestrzeń. Każdy element musi mieć swoje miejsce i uzasadnienie – bo prawdziwy luksus to nie ilość, ale jakość. Klasyka jest luksusem, minimalizm jest luksusem, nieśmiertelna zasada „less is more” działa niezawodnie – bo w dobrze zaprojektowanej przestrzeni nic nie jest przypadkowe, ale wszystko ma swoje znaczenie. No i najważniejsze – prawdziwy luksus nie tkwi w tym, co „ładne” czy „drogie”, ale w tym, co osobiste i wymarzone. To nie gotowe definicje piękna, ale to, co idealnie pasuje do Ciebie i Twojego stylu życia.
Klient premium poddaje się wizji Twojej firmy, czy raczej forsuje swoje pomysły?
To oczywiście zależy od klienta – jego charakteru i determinacji. Wychodzę jednak z założenia, że jeśli ktoś mocno forsuje swoją koncepcję, to znaczy, że ma na nią realną potrzebę. I to jest świetne, bo oznacza, że naprawdę wie, czego chce, a moją rolą jest to zrealizować. Co do zasady, nie oceniam wnętrza – oceniam intencję, jaka za nim stoi. Zawsze staram się zrozumieć, czy konkretne rozwiązanie wynika z autentycznych potrzeb klienta, czy raczej jest efektem chwilowego trendu. Jeśli czuję, że to drugie – podważam, dopytuję, skłaniam do refleksji. Bo trendy mają to do siebie, że dzisiaj są, a jutro znikają. A moja praca nie jest po to, by wnętrze dobrze wyglądało przez jeden sezon – wnętrza, które tworzę, mają być funkcjonalne przez lata.
Gdzie szukasz inspiracji do swoich projektów?
W Hiszpanii! To moja oaza – miejsce, które mnie inspiruje i w którym zakochałem się bez reszty. Hiszpańska szczerość, naturalność i dobra emocjonalność są mi niezwykle bliskie. Tam wnętrza nie są wystudiowaną dekoracją – to żywe, organiczne przestrzenie, które współgrają z rytmem dnia, światłem, temperamentem domowników. To właśnie w Hiszpanii szukam prawdy i autentyczności. To mój spacer równoległy. (śmiech) W Hiszpanii odnajduję harmonijny balans między estetyką a funkcjonalnością, między tradycją a nowoczesnością. Nic tam nie jest przesadzone, nadmiernie zaplanowane – wszystko ma swój naturalny, niewymuszony porządek. I to jest dla mnie kwintesencja dobrego designu – wnętrza powinny żyć, oddychać, dostosowywać się do człowieka, a nie na odwrót. A zupełnie prywatnie – Hiszpania jest dla mnie drugim domem, od kilku lat mam tam swój własny kąt i kawałek ziemi, gdzie mogę dbać o swoje palmy, w których jestem absolutnie zakochany! (śmiech) Mam tu w Poznaniu dość dużą kolekcję tych roślin – dzielnie dbam o nie zimą, dogrzewam, naświetlam bo są one dla mnie właśnie namiastką Hiszpanii.
Zacząłeś mówić o trendach. Jakie obecnie panujące trendy w aranżacji wnętrz są szczególnie Ci bliskie?
Nie lubię trendów. Pracowałem blisko 10 lat temu w dużej firmie związanej z designem jako trendwatcher. Prowadziłem tam obserwację i badania nad tym, jak trendy wpływają na nasze życie – i już wtedy wiedziałem, że nie zawsze w pozytywny sposób. Żyjemy w świecie, który jest zdominowany przez media społecznościowe, a trendy zmieniają się szybciej niż kiedykolwiek i cokolwiek. Nowe style, produkty i technologie, virale na wszystko pojawiają się i znikają w mgnieniu oka, a presja, by za nimi nadążyć, może być przytłaczająca. Efekt? Pogoń za modą często prowadzi do poczucia zmęczenia, frustracji i utraty własnej tożsamości. Doskonałym przykładem są kolory we wnętrzach. Jeszcze kilka lat temu nikt nie pomyślałby o malowaniu ścian na taki czy inny kolor – większości kojarzyłyby się np. ze ścianą przybrudzoną od dymu tytoniowego. Dziś pewne kolory i elementy zdominowały wnętrza, bo Internet wypromował ten trend. Podobnie było z obłymi kształtami, które przez lata były moją estetyczną fascynacją. Teraz stały się trendem – i w każdej sieciówce można znaleźć obłą ramkę do zdjęć czy lustro w miękkiej, organicznej formie. Czy to źle? Dla tych, którzy to kupują i im się to podoba – pewnie nie. Ale pytanie brzmi: czy te wybory są naprawdę nasze, czy tylko ulegamy presji i kopiujemy to, co aktualnie modne?
Ale pomimo Twojej niechęci do trendów pociągnę Cię trochę za język, bo zakładam, że patrzysz też globalnie na branżę. Co dzisiaj jest na topie?
Nie chcę wyjść na przeciwnika trendów. (śmiech) Trendy były, są i będą – to naturalne. Jednak warto spojrzeć na nie jak na sygnały i zastanowić się, czy faktycznie do nas pasują. Bo one same zawsze będą próbowały udowodnić, że tak. A jeśli chodzi o konkretne kierunki? Na pewno szlachetne drewno o wyrazistej strukturze, niezmiennie popularna jodełka, a także subtelny luksus, o którym dziś sporo rozmawiamy. Do tego meble z miękkich, przytulnych materiałów i współczesny minimalizm ocieplony przyjaznymi akcentami. A kolor roku 2025? Według Instytutu Pantone… mocha mousse! (śmiech) Ale powtórzę – z trendami trzeba postępować ostrożnie. Są… uwaga, mocne (śmiech) i ściśle powiązane z biznesem. Często nie wynikają z autentycznej potrzeby estetycznej, a z czystej kalkulacji. Jeśli w tym sezonie modne są krótkie spodnie, wyglądające jak własnoręcznie przycięte długie – to całkiem możliwe, że są to właśnie te długie, które nie sprzedały się w poprzednim sezonie. Wystarczyło wziąć nożyczki i… voilà, mamy nowy produkt. W designie działa to często podobnie. Nie oznacza to oczywiście, że trendy należy ignorować – to cenne sygnały zmian na świecie. Ale jeśli zmieniają się kilkanaście razy w roku, łatwo o chaos. A tam, gdzie chaos, do nieporządku już tylko krok. Dlatego warto podchodzić do nich z dystansem i rozwagą – bo nie wszystko, co modne, jest ponadczasowe i uniwersalne.
Ale czy w trendach nie kryje się jednak pewien pozytywny kierunek? Bo choć zmieniają się dynamicznie, to niektóre z nich niosą ze sobą wartości, które mogą mieć realny wpływ na nasze życie. Dziś widzimy choćby trend „powrotu do natury” – ucieczki od nadmiaru, zbliżania się do przyrody, szukania równowagi w świecie zdominowanym przez beton i technologię. Czy to nie dowód na to, że niektóre zmiany mogą iść w dobrym kierunku?
Zdecydowanie tak! I dobrze, że o to zapytałaś. Są trendy, które wynikają z głębszej potrzeby społecznej i faktycznie wnoszą wartość – a jednym z nich jest właśnie powrót do natury. Im bardziej świat staje się zabetonowany, tym mocniej ludzie szukają balansu – kontaktu z przyrodą, naturalnych materiałów, przestrzeni, która daje im oddech. Drewno, kamień, surowe tekstury, miękkie formy – to wszystko ma w sobie coś, co uspokaja i pozwala poczuć się dobrze we własnej przestrzeni. To nie chwilowa moda, ale raczej ewolucja w stronę bardziej świadomego życia i projektowania. W tym sensie trendy mogą być wartościowe – jeśli wynikają z realnych potrzeb, a nie tylko z potrzeby sprzedaży kolejnych produktów. Jeśli „moda na naturę” sprawia, że ludzie zaczynają otaczać się materiałami wysokiej jakości, wybierać trwałe rozwiązania i bardziej świadomie podchodzić do przestrzeni, w której żyją – to jest to kierunek, który mogę tylko wspierać. Chociaż znowu nie byłbym sobą, gdybym nie nazwał tego tęsknota za czymś bardzo pierwotnym.
W świecie designu często mówi się o równowadze między estetyką a funkcjonalnością. Jakie wartości są dla Ciebie kluczowe w projektowaniu wnętrz?
Zdecydowanie funkcjonalność! Funkcjonalność jest seksowna, użyteczność jest seksowna. Estetyka? Oczywiście, że ma znaczenie, ale jest tylko opakowaniem funkcji. To funkcja definiuje przestrzeń, a nie odwrotnie. Dobrze zaprojektowane wnętrze musi „działać”, ułatwiać życie, odpowiadać na każdą potrzebę domowników. Można stworzyć najpiękniejszą przestrzeń, ale jeśli nie będzie intuicyjna, szybko zacznie męczyć, irytować, utrudniać nam codzienne życie, Estetyka jest jak pięknie zapakowany prezent – a liczy się to, co jest w środku. Nie ma dla mnie większej satysfakcji niż moment, kiedy klient mówi: „Tu wszystko jest dokładnie tam, gdzie powinno być” – bo to oznacza, że przestrzeń nie tylko wygląda dobrze, ale przede wszystkim działa tak, jak powinna.
Czy jest jakiś projekt, który szczególnie zapadł Ci w pamięć?
Tak, ostatnie, jeszcze ciepłe i świeżo zakończone apartamenty – projekty i realizacje w poznańskich Willach Sołackich. Procesowo bardzo duże i długie, nauczyły mnie nie tylko czegoś więcej o całym procesie powstawania wnętrz premium. Dały mi cenną informacje zwrotną o mnie samym. O tym, że potrafię nadal słuchać ze zrozumieniem, że potrafię pracować z klientem ramię w ramię, że umiem „spacerować równolegle” – wspólnie tworząc najbardziej świadomą, elegancką, po prostu piękną przestrzeń. Te projekty udowodniły mi po raz kolejny, że potrafię dostosować swój rytm do tempa klienta, pozwolić klientowi „dojrzewać” do zaproponowanych rozwiązań, zamiast narzucać gotowe schematy. Lubię bardzo takie wartości sprawdzać na sobie, bo wiem, jak łatwo; obserwując innych można „odlecieć od ziemi” i stracić kontakt z samym sobą. Dzięki temu dojrzewam też zawodowo – rozumiem, że nic w projekcie nie musi być „moje”. Nie mam pokusy, by dorzucić coś tylko po to, by zaznaczyć swój ślad (a takich praktyk nie brakuje w branży projektowo-budowlanej). Największa wartość tych projektów? Świadomość, że dobry design nie polega na popisie architekta, ale na harmonii między przestrzenią a człowiekiem.
W którą stronę ewoluuje pojęcie luksusu we wnętrzach?
Luksus we wnętrzach coraz bardziej zmierza w stronę komfortu, jakości i autentyczności. To już nie ostentacja ani pogoń za trendami, lecz tworzenie przestrzeni, w której człowiek czuje się dobrze – otoczony starannie dobranymi, funkcjonalnymi i trwałymi materiałami. Gdybyśmy rozmawiali o tym dekadę temu, padłyby podobne słowa. Co więc się zmieniło? Świadomość. Dziś nie wystarczają nam już modne slogany – oczekujemy dowodów, prawdziwej wartości i rozwiązań dopasowanych do naszego stylu życia. Luksus to nie życie w poczuciu braku, ale umiejętność czerpania z zasobów, które już mamy. Nie gromadzenie dla samego gromadzenia, lecz świadome wybory, które dają satysfakcję i pozwalają poczuć się dobrze we własnej przestrzeni.
HANNA RADZIWIŁKO I MAŁGORZATA SZURKO, ESTINERO | Odkrywamy nieruchomości inwestycyjne w Europie
21 lutego, 2025
Artykuł przeczytasz w: 17 min.
Właścicielki biura nieruchomości ESTINERO doskonale wiedzą, co i w jakiej lokalizacji polecić swoim klientom jako dobrą inwestycję na międzynarodowym rynku. Co przyniesie korzyści i zyski finansowe? Jakiego wyboru dokonać – Portugalia, Grecja czy Cypr Północny? Turystyka medyczna, pola golfowe, kasyna, zjawiskowe plaże – co obecnie najbardziej przyciąga inwestorów? Na te i wiele innych pytań odpowiadały Hanna Radziwiłko oraz Małgorzata Szurko, rekomendując nieruchomości w Europie, które łączą wyjątkowy design z wysokim potencjałem inwestycyjnym.
Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: Maciej Sznek, EscargoFoto | Stylizacja: Katarzyna Skowronek-Ajchstet, KIURU Visage
Jak zaczęła się Wasza przygoda w branży nieruchomości? Czy to plan, czy czysty przypadek?
HANNA RADZIWIŁKO: Nie pochodzę z Poznania, tylko z województwa lubuskiego. W domu przewijał się temat wynajmu mieszkania, gdyż moja starsza siostra rozpoczęła edukację w stolicy Wielkopolski. Jestem najmłodszym dzieckiem moich rodziców, pomiędzy mną a siostrą jest sześć lat różnicy. Z zaciekawieniem przysłuchiwałam się tym rozmowom, czy lepiej kupić konkretną nieruchomość niż ją wynajmować, o ile jest to bardziej opłacalne. Ten pomysł zaczął mi przyświecać w dalszym życiu, postanowiłam tak wszystko poukładać, aby kupić nieruchomość i nie ponosić dodatkowych kosztów związanych z najmem. MAŁGORZATA SZURKO: My jesteśmy kompletnie innym pokoleniem niż nasi rodzice czy dziadkowie. Innym pod kątem podejmowania decyzji, a przede wszystkim ryzyka. Dla wcześniejszych pokoleń mieszkanie czy dom był jeden jedyny, ten wymarzony, a my szukamy cały czas nowych możliwości i rozwiązań. Po studiach, na początku mojej drogi zawodowej, kiedy już mogłam mieć zdolność kredytową, kupiłam kawalerkę na os. Zwycięstwa. Mieszkałam tam krótko, bo to mieszkanie zostało wystawione na sprzedaż. H.R.: Przez długi czas przeprowadzałam się z mężem, kupując i sprzedając mieszkania. Np. przez 4 lata przeprowadziłam się aż 11 razy w Poznaniu. To było planowane, celowe działanie, aby zainwestować i osiągnąć zyski. Oczywiście, to był czas, gdy nie mieliśmy jeszcze dzieci, a przeprowadzka była prostsza.
Można rzec, iż okoliczności życiowe, Wasze dążenia i charaktery wprowadziły Was do branży i zaczęłyście działać na lokalnym rynku jako pośredniczki ds. nieruchomości.
H.R.: U mnie wszystko potoczyło się naturalnie. Wcześniej pracowałam w innej firmie, jednak zbieg okoliczności spowodował, iż przebranżowiłam się, bo zostałam polecona do pracy w biurze nieruchomości. W 2004 r. rozpoczęłam więc nową pracę i przez kilka kolejnych lat zdobywałam doświadczenie, rekomendując nieruchomości do zakupu czy najmu dla klientów biura oraz rozpoczęłam inwestycje w nieruchomości własne. W 2006 r. poznałam mojego męża, który działał w branży ubezpieczeń majątkowych, a rok później, tj. w 2007 r., łącząc wiedzę i doświadczenie, założyliśmy własną firmę pod szyldem HanRad Nieruchomości, z siedzibą w Poznaniu. M.SZ.: Poznając mojego męża, który jest bratem Hani, dołączyłam do zespołu HanRad Nieruchomości. Współpraca układała nam się bardzo dobrze, podobne spojrzenie na rozwój, na pozytywne relacje z klientami, podobna energia do działania… Intensywny rozwój zawodowy i osobisty mój oraz Hani pokierował nas na własne ścieżki kariery. W ten sposób powstała też marka OMIGO Nieruchomości. Długoletnie doświadczenie w branży – zyskane przez lata umiejętności, wiedza, zrozumienie specyfiki branży oraz wiele skutecznie przeprowadzonych, często bardzo skomplikowanych transakcji – doprowadziło do intensywnej rozbudowy sieci naszych kontaktów. Posiadając takie zaplecze oraz silną motywację do działania, postanowiłyśmy rozpocząć pracę nad nowym projektem związanym z obrotem nieruchomościami na rynkach europejskich. Tak powstała nasza wspólna marka ESTINERO Properties of Europe.
Koligacje rodzinne ułatwiają czy utrudniają prowadzenie biznesu?
M.SZ.: Nasza praca jest naszą pasją, dlatego oczywistym jest, że o sprawach zawodowych rozmawiamy nie tylko w pracy, ale również bardzo często prywatnie. H.R.: Uwielbiamy nasze rozmowy przy rodzinnym stole, kiedy w zupełnie innych okolicznościach, z większą swobodą i wyluzowaniem możemy sięgać myślami dalej i wyżej. Marzyć i wdrażać w życie nasze plany, również te inwestycyjne.
Dlaczego warto wybrać biuro nieruchomości ESTINERO?
M.SZ.: Przede wszystkim pomagamy podejmować trafne decyzje inwestycyjne, zapewniając bezpieczeństwo i maksymalne korzyści z inwestycji. Z nami każda transakcja staje się prostsza, pewniejsza i bardziej opłacalna. W ESTINERO klient znajdzie tylko sprawdzone i wyjątkowo atrakcyjne oferty, które wyróżniają się na rynku. Dbamy o to, aby każdy projekt inwestycyjny był dopasowany do najwyższych oczekiwań i zapewniał maksymalny potencjał zysku. Gwarantujemy kompleksową ofertę dla wszystkich inwestorów, którzy planują sprzedaż, zakup, najem lub dzierżawę nieruchomości. Dbamy o wszystko – od fachowego doradztwa, przez kwestie formalne i prawne, aż do finalizacji transakcji. H.R.: Wszystkie rekomendowane przez nas oferty są sprawdzone przez naszych zaufanych specjalistów. Prowadzimy wieloletnie współprace z podmiotami powiązanymi z branżą obrotu nieruchomościami, takimi jak kancelarie notarialne, kancelarie radców prawnych i doradców podatkowych, biura rzeczoznawców majątkowych, biura pośrednictwa kredytowego, tłumacze przysięgli oraz uprawnieni specjaliści z zakresu budownictwa i prawa budowlanego. Dzięki temu odciążamy klientów od wielu obowiązków. M.SZ.: Dzięki nam klient uzyska najlepsze warunki zakupu. Ustalimy indywidualne plany spłaty i finansowania, kompleksową obsługę prawną w zakresie przygotowania dokumentacji, a po finalizacji transakcji zajmiemy się obsługą i maksymalizacją zwrotów z najmu.
Długoletnie doświadczenie w branży to Wasz niezaprzeczalny atut. Co było dla Was motywacją, inspiracją, aby podjąć nowe wyzwanie, wyjść na międzynarodowe rynki?
H.R.: Kiedy w Polsce sytuacja na rynku nieruchomości bardzo się zmieniła i inwestycje rodzime przestały być tak bardzo opłacalne jak jeszcze parę lat temu, to klienci przychodzili do nas z prośbą o nowe propozycje. M.SZ.: Mamy swoich stałych klientów, którzy pytali nas o różne zagraniczne kierunki. Już jakiś czas temu zaczęłyśmy planować, aby rozszerzyć naszą ofertę na rynki zagraniczne i tak rozpoczął się proces tworzenia marki ESTINERO. H.R.: Myślę, że warto tu jeszcze wspomnieć o rodzinie, która jest naszą siłą i w wielu wypadkach motywuje nas i mobilizuje do dalszych działań. Chciałabym powiedzieć tu o moim Tacie, byłym sportowcu, zawodowym kolarzu, który jest dla nas ogromną zawodową inspiracją. Zawsze nas wspiera w nowych pomysłach i przedsięwzięciach, nigdy nie stopuje naszych planów, wprost przeciwnie – on w nas wierzy i z wielką radością kibicuje naszym nowym przedsięwzięciom. To on dodaje nam przysłowiowego wiatru w żagle.
Działając w branży od 20 lat, wciąż poszerzacie swoje portfolio. Sięgacie po nowe rynki, szukając atrakcyjnych miejsc dla swoich klientów. W jaki sposób Cypr pojawił się w ofercie ESTINERO jako ciekawy kierunek inwestycyjny?
M.SZ.: Od sierpnia ub.r. stale byłyśmy na walizkach, w niekończącej się podróży w poszukiwaniu docelowych miejsc, atrakcyjnych dla naszych klientów. Zjeździłyśmy południe Europy, odkrywając najlepsze rynki pod inwestycje. Miałyśmy możliwość analizy rynków Grecji kontynentalnej, greckich wysp (w szczególności Krety) oraz Hiszpanii i Portugalii. Na końcu tej listy znalazł się Cypr. H.R.: Cypr Północny to dynamicznie rozwijający się rynek wraz z towarzyszącą temu intensywną rozbudową infrastruktury wokół inwestycji, co już teraz przyciąga inwestorów w całego świata. Wiedzą bowiem, że przy tak mocnym i intensywnym rozwoju już niedługo ceny nieruchomości poszybują w górę, a oni na tym zyskają.
Cypr ma wielki potencjał, widać na tym obszarze dynamiczny rozwój branży deweloperskiej i budowlanej. Dodatkowo rząd cypryjski umożliwia wiele nowych inwestycji. Dlaczego – według Was – ten kraj, będący na styku dwóch kultur i tradycji, zyskuje na popularności?
H.R.: Wielkim plusem Cypru Północnego jest położenie na mapie Europy oraz ukształtowanie terenu: z jednej strony długa linia brzegowa z ciepłą wodą, plażami, z drugiej strony przepiękne pasmo Gór Kyreńskich. Cypr rozpieszcza nas także piękną pogodą, którą możemy cieszyć się prawie przez cały rok. Ogromnym atutem Cypru jest zasilenie go rurociągiem w słodką wodę pochodzącą z Turcji lądowej. O atrakcyjności Cypru świadczą chociażby odnalezione złoża gazu, którego beneficjentem jest zarówno część północna, jak i południowa oraz Turcja. Złoże znajduje się na wodach terytorialnych Cypru i właśnie Turcji. Rozpoczęto rozmowy o planowanym wydobyciu oraz budowie na północnej części wyspy hubu przesyłowego między innymi do Turcji. W konsekwencji Turcja rozpocznie rozbudowę infrastruktury na Cyprze Północnym, aby zabezpieczyć swoje interesy, a to ostatecznie przyciągnie kolejnych inwestorów. M.SZ.: Kolejnymi czynnikami wpływającymi na atrakcyjność Cypru są planowane kluczowe zmiany przepisów i zasad nabywania przez obcokrajowców nieruchomości na Cyprze Północnym. Wprowadzą one możliwość nabywania większej ilości nieruchomości inwestycyjnych przez jedną osobę, co spowoduje jeszcze większy popyt i zachętę dla inwestorów.
Przybliżmy, proszę, kwestię formalną. Na co w niedalekiej przyszłości mogą liczyć inwestorzy, pragnący zakupić nieruchomość na słonecznym Cyprze?
M.SZ.: Wpływ na wzrost cen inwestycji w następnych latach będą miały zmiany miejscowych planów zagospodarowania przestrzennego. W niektórych miejscach nowe MPZP mocno ograniczają i tak już okrojone możliwości budowy na danym terenie. Wysokość zabudowy także zostanie ograniczona do dwóch kondygnacji, co spowoduje zmniejszenie ilości metrów w przyszłości realizowanych inwestycji. Koszt wytworzenia tego metra stanie się wyższy także poprzez podniesienie najniższej pensji krajowej oraz podniesienie podatków dla deweloperów. To pociągnie za sobą kolejne wzrosty oraz podwyżki cen gotowego metra kwadratowego. W najbliższym czasie planowane jest wprowadzenie na rynek i oferowanie pierwszych produktów kredytów hipotecznych dla inwestorów zagranicznych, którzy będą chcieli zainwestować na wyspie i sfinansować swoje inwestycje. Konsekwencją tego będzie intensywne zainteresowanie, które wpłynie na ogromny wzrost cen. Do gry wejdą ci, którzy nie mieli wystarczającej gotówki na to, aby tu zainwestować oraz ci, którzy czuli zbyt duże ryzyko odnośnie inwestowania swoich pieniędzy właśnie w tej lokalizacji. Jesteśmy przekonane, że ceny nieruchomości na Cyprze Północnym znacząco wzrośnie w najbliższych latach i teraz jest najlepszy moment na to, aby rozpocząć tam właśnie inwestycje. H.R.: Bardzo ważnym kierunkiem rozwoju Cypru Północnego oprócz turystyki wakacyjnej oraz turystyki służącej eksploracji nowoczesnych pól golfowych jest rozwijanie tzw. turystyki medycznej, która jest bardzo popularna już w Turcji.
Ze względu na rozwój turystki medycznej oraz bogatą ofertę pół golfowych czy możemy mówić o najmie całorocznym na wyspie?
M.SZ.: Oczywiście! Kupując nieruchomość na Cyprze mamy gwarancję wynajmowania jej przez większą część roku. To zapewnia nam wysoki zwrot z inwestycji. H.R.: Na najem całoroczny ma wpływ nie tylko kierunek rozwoju turystyki medycznej jak branża beauty, zabiegi i operacje z tego zakresu, stomatologia, ortodoncja czy bardzo popularny i rozwojowy temat legalnych klinik in vitro przyciągających klientów z całego świata, a także zaplanowane budowy bardzo nowoczesnych pól golfowych oraz kasyn w rejonie Iskele. To gwarantuje jedne z wyższych wskaźników zwrotu z inwestycji najmu w Europie.
Oprócz Iskele – które funduje bogate życie nocne, oferuje luksusowe hotele i wciąż rozwijającą się bazę noclegowo-rozrywkową – jakie miejsca polecacie jeszcze na Cyprze Północnym? Jakie walory ma ten kraj, gdzie łączą się wpływy kultur i tradycji, przenikają religie i zwyczaje kultywowane od pokoleń?
H.R.: Cypr Północny to region znany ze wspaniałych krajobrazów, od gór po malownicze doliny, które są idealne do wędrówek i aktywnego wypoczynku. Można tu znaleźć także wiele urokliwych, wciąż tradycyjnych wiosek. Cypr Północny oferuje też mniej zatłoczone plaże w porównaniu do południowej części wyspy. Plaże w miejscowościach takich jak Kyrenia czy Famagusta to wspaniałe miejsca na relaks w ciepłych wodach Morza Śródziemnego. Region ma bogatą historię sięgającą starożytności. Warto odwiedzić takie miejsca jak starożytne ruiny Salamis, średniowieczny zamek w Kyrenii czy Wzgórza Bellapais, które oferują nie tylko piękne widoki, ale i fascynujące ślady przeszłości. Cypr Północny ma swój unikalny charakter kulturowy, łącząc tradycje tureckie i cypryjskie. Ponadto, kuchnia jest wyjątkowa, pełna smaków z Bliskiego Wschodu i Morza Śródziemnego. M.SZ.: Oprócz tego Cypr Północny to region pełen ukrytych skarbów, które mogą zainteresować turystów szukających zarówno historii, jak i naturalnego piękna. Kolejnym z nich jest Karpaz zwany też Złotym Półwyspem. To dzika i piękna część Cypru Północnego, gdzie można poczuć się jak na końcu świata. Przepiękne plaże, takie jak Golden Beach, są idealne do relaksu. Ważnym miejscem jest także Stare Miasto w Lefkosi, czyli stolicy Cypru Północnego. To miasto, które zostało podzielone przez mur graniczny. Warto przejść przez punkt kontrolny do części południowej, aby zobaczyć unikalną atmosferę, gdzie łączą się dwie kultury – turecka i grecka. W Lefkosi znajduje się także wiele zabytków, w tym meczet Selimiye, który pierwotnie był katedrą, a także liczne bazary i muzeum. Według nas, w północnej części Cypru każdy znajdzie odpowiednie atrakcje dla siebie – od pustych, dzikich plaż, po tętniące życiem kasyna.
Pogoda, zabytki, atrakcje turystyczne, piękne plaże – wszystko to nie podlega dyskusji. To niezaprzeczalne benefity Cypru, jednak dla inwestorów liczą się także korzystne warunki finansowania nieruchomości. Co warto wiedzieć w tym temacie?
M.SZ.: Zakupu nieruchomości na Cyprze możemy dokonać zarówno ze środków własnych, jak i ze środków pochodzących z kredytu bankowego dostępnego w Polsce. Nasz zespół specjalistów przygotował specjalną ofertę dla tych wszystkich, którzy są zainteresowani inwestycjami w tym regionie. H.R.: Bardzo ważnym aspektem jest też planowane wprowadzenie finansowania w postaci kredytów hipotecznych, które inwestorzy zagraniczni będą mogli realizować w bankach cypryjskich na preferencyjnych warunkach. Na Cyprze za nieruchomość można zapłacić w każdej walucie: funtem brytyjskim, euro, dolarami, kryptowalutą, gotówką. Forma rozliczenia jest dowolna.
Z jakimi kwotami za nieruchomość trzeba się liczyć na Cyprze Północnym? Ile Wasz klient musi zainwestować?
H.R.: Ceny nieruchomości, które rekomendujemy, zaczynają się od poziomu ok.130 tysięcy funtów brytyjskich. Za tę cenę inwestor może nabyć bardzo dobrze położony apartament z widokiem na morze i góry, z szerokim wachlarzem udogodnień w postaci basenów, strefy spa (hamam), fitness czy restauracji. M.SZ.: Odnosząc się do pytania o kwocie inwestycji, należy podkreślić, jakie generuje ona zyski z najmu. A są one na naprawdę bardzo wysokim poziomie i sięgają nawet do 18 procent. Aby osiągnąć takie zyski, warto również skorzystać z przygotowanej przez nas oferty zarządzania najmem.
Jakie dodatkowe miejsca – oprócz Cypru – wybierają klienci ESTINERO?
M.SZ.: W zależności od potrzeb klienci wybierają różne kierunki. Istotnym jest odpowiedzenie na pytanie czy poszukują nieruchomości na użytek własny czy inwestycyjnie. Kreta jest bez wątpienia idealnym miejscem dla osób, które szukają greckich klimatów, tawern ze śródziemnomorskimi przysmakami, a także spokojnego tempa życia za dnia. Tym bardziej rekomendujemy Kretę jako miejsce wakacyjnego wypoczynku. H.R.: Polecane przez nas inwestycje zlokalizowane są na północnej części wyspy, około 40 minut od lotniska w Chani. Cały czas pracujemy, aby rozszerzyć nasze portfolio o inne greckie regiony, które również przyciągają inwestorów z całego świata, gdyż Grecja to ogromny i bardzo zróżnicowany kraj.
Zakup nieruchomości za granicą czy to dobra inwestycja w tak burzliwych realiach geopolitycznych?
M.SZ.: Zakup nieruchomości za granicą może być dobrym rozwiązaniem, nawet w obliczu burzliwych realiów geopolitycznych, pod warunkiem, że inwestycja zostanie dobrze przemyślana. Posiadanie nieruchomości w różnych krajach może pomóc w rozproszeniu ryzyka związanego z kryzysami politycznymi, gospodarczymi czy walutowymi w jednym regionie. Mimo burzliwych czasów, nieruchomości w wielu krajach nadal mogą zyskiwać na wartości w długoterminowej perspektywie. Wzrost wartości nieruchomości w wyniku poprawy infrastruktury, wzrostu popytu czy rozwoju lokalnych rynków może przynieść duży zysk. H.R.: W niektórych krajach zakup nieruchomości może wiązać się z korzyściami podatkowymi, zwłaszcza jeśli inwestor korzysta z możliwości związanych z ulgami podatkowymi lub korzystnymi regulacjami prawnymi. Ponadto inwestycje w nieruchomości mogą stanowić skuteczną ochronę przed inflacją. W miarę wzrostu cen i kosztów życia, wartość nieruchomości oraz dochód z wynajmu mogą rosnąć, co pozwala zrównoważyć wpływ inflacji na inwestycje. Właśnie naszym zadaniem jest dokładne zbadanie sytuacji politycznej i gospodarczej danego kraju, lokalnego rynku nieruchomości oraz regulacji prawnych. To pozwoli naszym inwestorom na podjęcie świadomej decyzji inwestycyjnej, która zminimalizuje ryzyko. Tym samym realizowane za naszym pośrednictwem transakcje są na najwyższym poziomie bezpieczeństwa.
Rozmawiamy o tu i teraz, a chciałabym poznać Wasze plany i marzenia zawodowe…
M.SZ.: Celem naszej firmy jest dynamiczny rozwój działalności na rynkach europejskich. Nasze plany obejmują rozbudowanie portfolio o kolejne oferty przy współpracy z inwestorami, deweloperami oraz lokalnymi partnerami z wybranych przez nas regionów Europy. Będziemy oferować kompleksową usługę, w tym doradztwo w zakresie prawa lokalnego, finansowania oraz analizy rentowności inwestycji. Obsługę nie tylko w trakcie realizacji transakcji zakupu nieruchomości, ale również po jej finalizacji. Planujemy utrzymywać długoterminową relację z klientami, których portfel chcemy w dalszym ciągu powiększać. H.R: Aby osiągnąć te cele, zamierzamy skupić się na kilku kluczowych obszarach. Ważnym krokiem w realizacji planu rozwoju będzie dokładna analiza kolejnych atrakcyjnych pod kątem inwestycyjnym rynków zagranicznych. Będziemy koncentrować się na lokalizacjach o wysokim potencjale wzrostu, takich jak obszary rozwijających się miast, ośrodki turystyczne czy miejsca o dużym zapotrzebowaniu na wynajem krótko- i długoterminowy. W celu szybszego i bardziej efektywnego wejścia na nowe rynki, planujemy nawiązać współpracę z lokalnymi deweloperami, agencjami nieruchomości, bankami oraz firmami świadczącymi usługi zarządzania nieruchomościami. Dzięki tym partnerstwom zyskamy dostęp do wiedzy na temat specyfiki danego rynku, co pozwoli nam skuteczniej realizować transakcje i zarządzać portfelem nieruchomości.
DANIEL NOWAK | Dubaj – zamieszkaj w mieście smakoszy życia
17 lutego, 2025
Artykuł przeczytasz w: 18 min.
Dubaj – miasto, które fascynuje i kusi swoją nowoczesnością, luksusem oraz nieograniczonymi możliwościami. To tutaj, w sercu pustyni, powstała globalna metropolia przyciągająca inwestorów, turystów i przedsiębiorców z całego świata. Jak wygląda codzienne życie w miejscu, gdzie tradycja przeplata się z futurystyczną wizją, a nieruchomości sprzedają się szybciej niż świeże pieczywo? O tajemnicach dubajskiego rynku nieruchomości, wyjątkowej atmosferze miasta oraz powodach, dla których warto tu inwestować, rozmawiam z Danielem Nowakiem – doradcą ds. nieruchomości, przedsiębiorcą i inwestorem z ponad 15-letnim doświadczeniem, który zna Dubaj od podszewki.
Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: materiały własne DN, iStock, Adobe Stock, materiały własne Sobha Seaheaven
Rozmawiamy w połowie stycznia, za oknem szaro, ciemno, słońca niewiele. A jaka jest obecnie pogoda w Dubaju?
DANIEL NOWAK: Pogodę mamy piękną, około 25 stopni, słonecznie, nie ma na co narzekać. (śmiech)
Zazdroszczę Ci tej aury, bo u nas 3,5 stopnia w ostatnich tygodniach, to takie maksimum…
Słyszałem! Klienci trochę się skarżą, że teraz to najmniej lubiany przez wielu okres w roku w Polsce. U nas w tej chwili trwa najwyższy sezon, czyli taki, gdzie odwiedza nas najwięcej turystów, właśnie ze względu na pogodę. Nie za ciepło, nie za zimno. Idealnie! Niedawno zostały uruchomione bezpośrednie loty z Poznania do Dubaju, podróż w praktyce trwa około 5 godzin, więc wyprawa do Dubaju nie jest w żaden sposób uciążliwa.
Jak prawdziwi Polacy zaczęliśmy od pogody, to porozmawiajmy o samym Dubaju, który uchodzi za miasto luksusu i innowacji. Jak opisałbyś mentalność jego mieszkańców i atmosferę, która przyciąga ludzi z całego świata?
Od 15 lat działam na rynku nieruchomości w Dubaju, a od 10 lat jestem jego rezydentem. Dzięki temu mam kontakt z osobami odwiedzającymi to miasto – zarówno w celach turystycznych, jak i inwestycyjnych. Mogę z całą pewnością stwierdzić, że nie ma osoby, na której Dubaj nie wywarłby wrażenia. To przede wszystkim miasto niezwykle bezpieczne. Poza tym, jego infrastruktura sprawia, że poruszanie się po nim jest wyjątkowo łatwe. Te dwie cechy – bezpieczeństwo i wygoda – pozwalają odkrywać Dubaj w swoim tempie i na własnych zasadach, bez żadnych obaw. Na przestrzeni lat miasto przeszło ogromną transformację, nie tylko wizualną, ale i kulturową. Liberalizacja prawa oraz otwartość na międzynarodowe wpływy sprawiły, że Dubaj stał się jeszcze bardziej przyjazny dla ludzi z całego świata.
Statystyki do których dotarłam mówią, że rdzenni mieszkańcy Dubaju stanowią ok. 30 proc. wszystkich mieszkańców miasta…
Myślę, że ta liczba może być znacznie niższa – prawdopodobnie bliższa 10 procentom. Dubaj to prawdziwie kosmopolityczne miasto, w którym można spotkać przedstawicieli niemal wszystkich narodowości. Liczba mieszkańców wynosi obecnie około 4 milionów, co czyni Dubaj jednym z najbardziej różnorodnych pod względem kulturowym miejsc na świecie. W tym wyjątkowym mieście tradycja harmonijnie przeplata się z nowoczesnością, a ludzie z różnych zakątków globu odnajdują swoje miejsce. Warto dodać, że rdzenni mieszkańcy Dubaju – obywatele Zjednoczonych Emiratów Arabskich – mogą cieszyć się niezwykle wysokim poziomem życia. Państwo gwarantuje im szerokie wsparcie, które obejmuje m.in. bezpłatną opiekę zdrowotną na najwyższym światowym poziomie, edukację, a nawet różne formy pomocy mieszkaniowej. Zasoby finansowe pochodzące z dochodów z ropy naftowej oraz rozwijających się gałęzi gospodarki, takich jak turystyka i nieruchomości, sprawiają, że rdzenni mieszkańcy są otoczeni systemem wsparcia, który znacząco podnosi komfort ich życia. Jako ciekawostkę dodam, że do niedawna, obcokrajowiec chcący założyć firmę w Dubaju, musiał mieć rdzennego mieszkańca Emiratów jako udziałowca, co dodatkowo sprawiało, że każdy z mieszkańców miał udziały w jakiejś firmie. (śmiech) Jednak ten przepis już nie obowiązuje, ponieważ stanowił barierę w przyciąganiu nowych inwestorów. Dziś Dubaj stawia na jeszcze bardziej otwarte podejście, co tylko zwiększa jego atrakcyjność w oczach globalnych inwestorów.
Pochodzisz z Wielkopolski, ze Środy Wielkopolskiej, od 10 lat na stałe mieszkasz w Dubaju. Co przyciągnęło Cię do miasta luksusu?
To był czysty przypadek. Mój ojciec, ze względu na pracę, często podróżował, także do Dubaju. To on zainspirował mnie tym miejscem. I po studiach, szukając swojej drogi zawodowej, los przywiódł mnie właśnie tutaj. Dubaj od razu pokazał mi swój potencjał – to dynamiczne centrum biznesowe z ogromnymi możliwościami rozwoju. Nowoczesna infrastruktura, wysoki standard życia i różnorodność kulturowa sprawiły, że poczułem się tu jak w domu. To miasto, gdzie tradycja spotyka się z nowoczesnością, oferując wyjątkowe warunki do życia i pracy.
A zawodowo? Dlaczego właśnie rynek nieruchomości?
Z wykształcenia jestem ekonomistą, ale zawsze miałem słabość do pięknej architektury, budownictwa, remontowania. (śmiech) Kiedy przyjechałem do Dubaju wraz z moją żoną, bardzo uzdolnioną dekoratorką wnętrz chcieliśmy wnieść europejską jakość i powiew świeżości do dubajskich mieszkań. Początkowo robiliśmy to hobbystycznie, a z czasem stało się to naszym pomysłem na pracę i życie tutaj. Zauważyliśmy, że na dynamicznie rozwijającym się rynku Dubaju istnieje ogromne zapotrzebowanie na wysokiej jakości usługi związane z nieruchomościami. Nasze doświadczenie ekonomiczne w połączeniu z pasją do architektury pozwoliło nam stworzyć unikalną ofertę, która łączy funkcjonalność z estetyką. Dzięki temu udało nam się zbudować silną pozycję na rynku, oferując klientom nie tylko standardowe usługi, ale także kompleksowe rozwiązania dostosowane do ich indywidualnych potrzeb. Taka jest historia naszej firmy Konsultacje-Dubaj.
Wyspa Palmowa, Dubaj
Dlaczego warto zainwestować w nieruchomości właśnie w Dubaju? Czym wyróżnia się ten rynek na tle innych światowych metropolii?
Tu odpowiedz jest dosyć łatwa. Dubaj jest jedną z najbardziej obleganych w tej chwili destynacji, przede wszystkim ze względu na wspomniane bezpieczeństwo. Jeśli zostawisz w Dubaju portfel na ławce i wrócisz po niego za godzinę, na pewno nadal tam będzie. Wynika to oczywiście z surowości prawa, ale także z łatwej możliwości utraty rezydencji w przypadku popełnienia wykroczenia. Drugim elementem, który przyciąga do Dubaju, jest bardzo dobra opieka zdrowotna. Mamy tu dostęp do najlepszych lekarzy, świetnie wyposażone szpitale, a usługi na najwyższym światowym poziomie. Każda osoba pracująca w Dubaju musi posiadać ubezpieczenie zdrowotne. Pracodawcy są zobowiązani do zapewnienia podstawowego ubezpieczenia dla swoich pracowników. Dodatkowo, jeśli ktoś jest specjalistą w swojej dziedzinie, to tu się naprawdę świetnie zarabia. Tu żyje się naprawdę na wysokim poziomie, mamy świetną gastronomię, jedną z najlepszych na świecie linii lotniczych, Dubai Mall jest najchętniej odwiedzanym centrum handlowym na świecie. Dodatkowo panuje tu wyjątkowa stabilność polityczna i ekonomiczna. Dubaj stał się motorem napędowym Zjednoczonych Emiratów Arabskich, miastem, które jako pierwsze otworzyło się na inwestycje i mieszkańców innych krajów. I dzisiaj widać tego efekty. To miejsce dla prawdziwych smakoszy życia.
Czy cudzoziemcy mogą kupować nieruchomości w Dubaju? Jeśli tak, to czy obowiązują ich jakieś ograniczenia?
Tak, cudzoziemcy mogą kupować nieruchomości w Dubaju, choć oczywiście nie wszędzie. W Dubaju istnieją tzw. strefy freehold, czyli obszary, w których obcokrajowcy mogą bez ograniczeń nabywać nieruchomości i stawać się ich pełnoprawnymi właścicielami na zawsze. Prawo to obowiązuje od 2002 roku. Wcześniej właścicielami nieruchomości mogli być jedynie obywatele państw należących do Rady Współpracy Zatoki Perskiej. Osoby z innych krajów mogły jedynie kupować nieruchomości na zasadzie naszego użytkowania wieczystego na okres do 99 lat. Obecnie strefy freehold umożliwiają obcokrajowcom zakup mieszkań na stałe, z możliwością ich dziedziczenia. Oznacza to, że inwestorzy z zagranicy mogą swobodnie kupować, sprzedawać i zarządzać swoimi nieruchomościami bez obaw o ograniczenia czasowe czy prawne.
Ile jest stref freehold w Dubaju?
Jest ich sporo. Na dzisiaj szacuję, że stanowią one około 50 procent powierzchni Dubaju. To wszystkim znane lokalizacje takie jak Wyspa Palmowa, Dubaj Marina czy Downtown. Dodatkowo wciąż powstają nowe, deweloperzy otrzymują kolejne pozwolenia na budowę następnych osiedli.
Dubaj Marina
A ile trzeba mieć pieniędzy, żeby w ogóle myśleć o zakupie nieruchomości w Dubaju?
To oczywiście zależy od tego, co chce się kupić. Najtańsze apartamenty typu studio, czyli nasze kawalerki rozpoczynają się od 600 tys. dirhamów (skrót. AED-przyp.red.), czyli około 650 tys. polskich złotych. I ta cena gwarantuje nam kupno nieruchomości od dobrego dewelopera, w dobrej dzielnicy. Nieruchomości, które dobrze się wynajmą i przyniosą oczekiwany zwrot z inwestycji.
Górna granica?
Nie ma takiej! (śmiech) Jako agent nieruchomości w Dubaju, ciągle jestem zaskakiwany przez deweloperów. Ostatnio przyglądaliśmy się penthouse’owi za 160 mln AED, notabene jednemu z najpiękniejszych penthouse’ów w Sobha Seaheaven i wydawało nam się to bardzo dużo, a potem okazało się, że inny deweloper oferuje mieszkania, wcale nie jakieś ogromne, bo z czterema sypialniami za 320 mln AED. I co ciekawe takie nieruchomości bardzo szybko znajdują swoich nabywców. A najnowszą inwestycją w Dubaju jest drugi najwyższy budynek na świecie – Burj Azizi – tam deweloper za penthouse na najwyższym piętrze życzy sobie miliard AED. Można powiedzieć, że w Dubaju na nieruchomość można wydać każde pieniądze. Miasto przyciąga najbogatszych ludzi na świecie, a deweloperzy prześcigają się w oferowanych luksusach.
Penthouse w Sobha Seaheaven
A gdyby to uśrednić? Dobra średnia półka to?
To częste pytanie ze strony inwestorów. Z mojej perspektywy optymalnym wyborem jest mieszkanie z dwoma sypialniami, które cieszy się dużym popytem na rynku ze względu na ich mniejszą dostępność w porównaniu do mieszkań z jedną sypialnią. Dzięki temu konkurencja w zakresie wynajmu jest również mniejsza. Jeśli chodzi o uśrednioną cenę, nowe mieszkanie o wysokim standardzie od jednego z najlepszych deweloperów kosztuje obecnie około 25 tysięcy AED za metr kwadratowy. Oznacza to, że za mieszkanie z dwoma sypialniami należy liczyć się z wydatkiem rzędu 2,5 miliona złotych.
Czy w takie mieszkanie trzeba jeszcze zainwestować, aby nadawało się do zamieszkania?
Nie, nie ma takiej potrzeby. Mieszkania w Dubaju są zazwyczaj oferowane w pełni wykończonym stanie. Oznacza to, że posiadają już gotowe łazienki, świeżo pomalowane ściany, nowoczesne podłogi wykonane z płytek, paneli lub innych wysokiej jakości materiałów, a także w pełni wyposażoną kuchnię wraz z meblami i sprzętem AGD. Dzięki temu wystarczy jedynie dostosować wnętrze do własnych preferencji, wnosząc dodatkowe meble czy dekoracje, aby natychmiast móc zamieszkać lub rozpocząć wynajem.
Jak wygląda stopa zwrotu z inwestycji w nieruchomości w Dubaju?
Dobrze, że o to pytasz, ponieważ jest to jedno z najczęściej zadawanych pytań przez inwestorów. Większość agentów nieruchomości informuje, że stopa zwrotu może wynieść około 15%. Jednak jako ekonomista, preferuję dokładniejsze analizowanie tych danych. Rzeczywiście, 15% to możliwa stopa zwrotu, ale należy uwzględnić początkową cenę zakupu nieruchomości. Obecnie nieruchomości położone bezpośrednio nad samym wybrzeżem znacznie podrożały, co wpływa na oczekiwane stopy zwrotu. Dlatego często większą stopę zwrotu możemy osiągnąć, inwestując w nieruchomości znajdujące się nieco dalej od wybrzeża. Nieruchomości na wybrzeżu w dojrzałych dzielnicach oferują stopę zwrotu w granicach od 5 do 7%, podczas gdy te oddalone od wybrzeża mogą zapewnić zwrot na poziomie od 8 do 15%. Wynika to z różnic w cenach zakupu oraz potencjale wzrostu wartości nieruchomości. Inwestując w dzielnice mniej centralne, ale rozbudowujące się, możemy skorzystać z bardziej atrakcyjnych cen początkowych, co w dłuższej perspektywie przekłada się na wyższą stopę zwrotu.
Realizacja Konsultacje – Dubaj
To pogadajmy o podatkach. Czy w Dubaju obowiązują podatki od nieruchomości?
W Dubaju obowiązuje tzw. Dubai Land Department Fee (DLD), który można porównać do naszego podatku od zakupu nieruchomości. Opłata ta wynosi 4% wartości nieruchomości i jest płatna przez kupującego zarówno na rynku pierwotnym, jak i wtórnym. Warto podkreślić, że w Dubaju nie obowiązuje podatek dochodowy od osób fizycznych, co stanowi znaczną zaletę dla inwestorów indywidualnych. Od około roku wprowadzono podatek dochodowy od firm w wysokości 9%, jednak nadal obowiązuje wysoka kwota wolna od podatku wynosząca 375 000 AED, co minimalizuje obciążenia dla większości przedsiębiorstw. Dodatkowo, w przeciwieństwie do Polski, w Dubaju nie płaci się corocznego podatku od nieruchomości. Oznacza to, że poza jednorazową opłatą DLD przy zakupie, właściciele nieruchomości nie muszą obawiać się dodatkowych rocznych obciążeń podatkowych związanych z posiadaniem nieruchomości.
Aby kupić nieruchomość w Dubaju, muszę się w nim pojawić osobiście?
Jeśli mi zaufasz, to nie musisz! A na poważnie – od czasów pandemii istnieje możliwość zakupu nieruchomości zdalnie. Wymaga to spełnienia kilku formalności, takich jak podpisanie dokumentów elektronicznych i współpraca z lokalnym agentem nieruchomości, co znacznie ułatwia cały proces inwestycyjny. Dzięki nowoczesnym technologiom możesz obejrzeć nieruchomości online, negocjować warunki oraz finalizować transakcje bez konieczności fizycznej obecności w Dubaju.
Penthouse w Sobha Seaheaven
Kto czuwa nad bezpieczeństwem transakcji podczas zakupu nieruchomości? Jak zapewniacie klientom spokój ducha?
Jeśli masz zamiar kupić nieruchomość w Dubaju, to przede wszystkim wybierz sprawdzone i licencjonowane biuro. Takie biuro łatwo jest zweryfikować na stronie Dubai Land Department, aby mieć pewność, że jest podmiotem licencjonowanym i zarejestrowanym. Zaufany i sprawdzony agent pomoże wybrać ugruntowanego dewelopera i przeprowadzi przez meandry prawne transakcji.
Rynek dubajski ma jednak swoje specyficzne cechy. Czym jest off-plan?
Aby zostać właścicielem nieruchomości w Dubaju, istnieją dwie główne ścieżki. Pierwszą opcją jest zakup mieszkania na rynku wtórnym, co jest stosunkowo proste, ponieważ nabywamy nieruchomość, która już stoi. Można ją obejrzeć, przeprowadzić transakcję i od razu zamieszkać lub rozpocząć wynajem. Off-plan odnosi się natomiast do rynku pierwotnego, czyli nieruchomości, które dopiero mają powstać. Obecnie obserwujemy ogromne zainteresowanie inwestycjami mieszkaniowymi na tym rynku, a mieszkania często wyprzedają się w początkowych etapach sprzedaży. Aby kupić mieszkanie od dewelopera w ramach off-plan, należy nabyć nieruchomość, która jest dopiero ogłaszana lub znajduje się na bardzo wczesnym etapie budowy, a następnie oczekiwać około dwóch do trzech lat na ukończenie inwestycji. Inwestowanie off-plan w Dubaju jest popularne ze względu na niższe ceny zakupu oraz elastyczne plany płatności oferowane przez deweloperów. Dodatkowo, inwestorzy mogą skorzystać z potencjalnego wzrostu wartości nieruchomości w miarę postępu budowy, co czyni tę formę inwestycji atrakcyjną na dynamicznie rozwijającym się rynku dubajskim.
Czy mogę wziąć kredyt na mieszkanie w Dubaju?
Jak najbardziej i nie trzeba być nawet rezydentem. Jeśli tylko spełniamy warunki, bank w Dubaju jest w stanie zapewnić nam finansowanie takiej inwestycji aż do 60 procent wartości nieruchomości. Jeśli jesteśmy rezydentem to nawet do 80 procent wartości nieruchomości.
Ciężko zostać rezydentem?
Stosunkowo łatwo. Istnieje kilka dróg, aby uzyskać status rezydenta w Dubaju. Pierwszą z nich jest zatrudnienie w lokalnej firmie, gdzie pracodawca zapewnia wizę pracowniczą. Drugą opcją jest założenie własnej spółki, co umożliwia uzyskanie wizy inwestorskiej. Najprostszym rozwiązaniem jest zakup nieruchomości o wartości powyżej 750 tysięcy AED, co kwalifikuje do dwuletniej wizy inwestorskiej. Dodatkowo, inwestując co najmniej 2 miliony AED w jedną lub więcej nieruchomości, można ubiegać się o tzw. Golden Visa – wizę rezydenta wydawaną na 10 lat. Golden Visa jest prestiżową formą rezydencji, która oferuje posiadaczom szereg przywilejów, takich jak długoterminowa stabilność, możliwość podróżowania bez dodatkowych wiz oraz ułatwienia w prowadzeniu działalności gospodarczej w Dubaju.
Realizacja Konsultacje – Dubaj
Twoi klienci kupują nieruchomości bardziej pod wynajem czy raczej na własne potrzeby? Jaki zauważasz trend?
Większość moich klientów z Polski inwestuje w nieruchomości w Dubaju głównie z myślą o wynajmie krótkoterminowym. Chcą oni korzystać z mieszkań w określonych terminach, kiedy odwiedzają Dubaj, a w pozostałym czasie generować z nich przychód. Ten trend wynika z wysokiego popytu na wynajem w dynamicznie rozwijającym się rynku turystycznym Dubaju, co sprawia, że taka inwestycja jest zarówno opłacalna, jak i elastyczna.
Przez Europę przetacza się burzliwa dyskusja na temat najmu krótkoterminowego. Mieszkańcy europejskich miast, zmęczeni nieustannym napływem turystów, a także zaniepokojeni wzrostem cen wynajmu dla lokalnych mieszkańców, wywierają presję na władze, domagając się ograniczeń w tej formie najmu. W obliczu takich zmian wielu inwestorów zadaje sobie pytanie: czy jako właściciel mieszkania w Dubaju mogę być pewny, że podobne regulacje nie obejmą tego miasta? Czy moja inwestycja w Dubaju okaże się bezpieczna i przyszłościowa?
Dubaj jest na zupełnie innym etapie rozwoju. To stosunkowo młode miasto, którego gospodarka w dużej mierze opiera się na turystyce – wpisanej wręcz w DNA tego miejsca. Turystyka jest obecnie jedną z kluczowych gałęzi gospodarki, a władze miasta nie planują wprowadzać ograniczeń dotyczących najmu krótkoterminowego. Wręcz przeciwnie, Dubaj ma ambitne plany. Do 2030 roku miasto zamierza podwoić swoją populację, przyciągając zarówno nowych mieszkańców, jak i inwestorów. Oznacza to, że krótkoterminowy najem nie tylko nie jest zagrożony, ale stanowi ważny element strategii rozwoju miasta.
Czy pomagacie klientom w wynajmie ich nieruchomości?
Oczywiście! Zapewniamy wsparcie na każdym etapie od przedstawienia propozycji zakupu, poprzez kontakty z deweloperem, zakup, odbiór mieszkania, aż po jego urządzenie i obsługę wynajmu. To wszystko zorganizujemy dla naszego klienta, aby ten nie musiał się o nic martwić. Jego jedynym zmartwieniem będzie ustalenie dat, w których będzie chciał przylecieć do Dubaju na wakacje i skorzystać ze swojego mieszkania.
Penthouse w Sobha Seaheaven
Jakich stawek można oczekiwać za najem krótkoterminowy w Dubaju?
Wynajem krótkoterminowy w Dubaju jest silnie uzależniony od sezonowości rynku. Na przykład, dla mieszkania z dwoma sypialniami o powierzchni około 100 metrów kwadratowych, stawki wynajmu w niskim sezonie mogą wynosić około 400 AED za noc. Natomiast w wysokim sezonie, takim jak okres sylwestra, ceny mogą wzrosnąć nawet do 2500 AED za noc. W przypadku najmu długoterminowego można natomiast oczekiwać stóp zwrotu na poziomie 7–8% wartości mieszkania.
A jakie są koszty utrzymania takiego mieszkania?
Największym kosztem jest czynsz, który wynosi około 150 AED za metr kwadratowy rocznie. W tej cenie mamy dostęp do podgrzewanych basenów, siłownię, opiekę nad ogrodami, częściami wspólnymi, a także dostęp do usługi concierge, która jest standardem w Dubaju, sprzątanie części wspólnych i wiele innych udogodnień zależnych od standardu. Osiedle, na którym mieszkam, ma na przykład lagunę ze sztuczną plażą, więc wyobrażam sobie, że utrzymanie jej trochę kosztuje…
Będąc aktywnym uczestnikiem rynku nieruchomości w Dubaju, z pewnością obserwujesz także inne rynki, w tym europejskie. Gdybyś miał je porównać, jakie kluczowe różnice widzisz między dubajskim a europejskimi rynkami?
Pomijając kwestie prawne, które naturalnie różnią się w poszczególnych krajach, największą różnicą jest dynamika. W Dubaju sprzedaż mieszkań przypomina sprzedaż świeżego pieczywa – te wartościowe znikają niemal od razu. Dobre mieszkania od renomowanych deweloperów często są wyprzedawane w błyskawicznym tempie, a nieoficjalny rekord mówi o sprzedaniu całej inwestycji w zaledwie 14 minut! Jako Europejczycy często nie zdajemy sobie sprawy, że w Dubaju nie ma czasu na zastanowienie. Nieruchomości znikają w mgnieniu oka, a szukanie alternatywy zazwyczaj oznacza, że kolejna oferta nie będzie już tak atrakcyjna jak ta, którą pierwotnie sobie upatrzyliśmy. Dlatego decyzje trzeba podejmować szybko – tutaj zwlekanie po prostu się nie opłaca.
Kontakt: Daniel Nowak kontakt@konsultacje-dubaj.pl +48 455 444 000
Sztuka jest wszędzie. Przenika nasze codzienne bytowanie i dodaje naszemu życiu głębi. Dostarcza nam przyjemności estetycznej, wpływa na nasze emocje. Poszerza nasze horyzonty, pozwala podróżować w głąb nas samych – najwspanialszego uniwersum. Jest przekaźnikiem uczuć, ale też strażniczką pamięci i fundamentem naszej tożsamości. Różnorodność jej form pozwala nam odnaleźć te, które rezonują z naszym wnętrzem. Otwiera nas na zrozumienie otaczającego świata. Jako przedsiębiorczyni, twórczyni, podróżniczka przez życie w poszukiwaniu smaków, kolorów i dźwięków, pragnę zaprosić Państwa do wspólnej wyprawy w poszukiwaniu miejsca, gdzie świat sztuki i świat biznesu stykają się, tworząc harmonię i idealne środowisko do twórczego rozkwitu.
Tekst: Klaudyna Andrzejewska | Zdjęcia: Stary Browar, Maciej Sznek, Vinci Art Gallery
Poznań – miasto, które gdyby zapytać o najsilniejsze ośrodki artystyczne naszego kraju – na pewno nie zostanie wymieniony w TOP3. To jednak miejsce, w którym kultura i przedsiębiorczość od dawna idą w parze. Wspaniały Stary Browar będący przestrzenią komercyjną, realizujący jednocześnie misję prezentowania sztuki, zapraszający artystów z całego świata, pokazujący, że biznes i artystyczna kreacja mogą tworzyć harmonijne piękno. Piękno, które jest dostępne dla wszystkich. Wystarczy zajrzeć. Współpraca Porsche Centrum Poznań z Fundacją Nową Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu – doskonały przykład inicjatywy, w której biznes może czerpać bezpośrednio z potencjału środowiska artystycznego. Projekt Porsche Timeless z udziałem lokalnych marek BIZUU, YES oraz Kwiaty & Miut miał na celu m.in. zachęcenie przedsiębiorczych i odważnych kobiet do odkrywania nowych dziedzin kreacji i zainspirowanie ich do twórczego działania.
Antysmogowy mural autorstwa Agnieszki Potrzebnickiej-Romanowicz na poznańskiej Śródce to genialny przykład współpracy biznesu i sztuki zaangażowanych wspólnie w kampanię społeczną, działających ramię w ramię na rzecz poprawy życia mieszkańców Poznania i nie tylko. Monumentalne dzieło zdobiące jedną z kamienic przy Rondzie Śródka przedstawia popiersie kobiety otoczonej zielenią, które ma symbolizować harmonię człowieka z naturą. Został wykonany przy pomocy farb fotokatalitycznych mających zdolność oczyszczania powietrza z zanieczyszczeń. Mural działa codziennie z mocą 160 drzew. Powstał we współpracy Vinci Art Gallery, InRres, Nickel Development i wszystkich tych wspaniałych, świadomych, otwartych na sztukę przedsiębiorców udostępniających przestrzeń swych biur, kawiarni, dziedzińców, salonów do prezentacji dzieł artystów. Dzięki tym osobom sztuka staje się inkluzywna, wychodzi w przestrzeń miasta, otwiera się na naszych mieszkańców, zaprasza do swojego świata. Połączenie tych dwóch, z pozoru odmiennych rzeczywistości, daje ogromne możliwości i inspiracje dla każdego, kto chce rozwijać swoją działalność w tym regionie. Wierzę, że związek między sztuką a światem przedsiębiorczości jest bardzo silny.
Gdy biznes spotyka sztukę
Choć na pierwszy rzut oka może się wydawać, że działalność twórcza jest oderwana od codziennych wyzwań związanych z prowadzeniem firmy, w rzeczywistości wzajemne przenikanie się tych dwóch – z pozoru jakże nieprzystających do siebie rzeczywistości – może przynieść wymierne korzyści. Firmy, które potrafią docenić wartość innowacyjnego podejścia, otwierają przed sobą szereg nowych możliwości. Czerpanie inspiracji z wydarzeń artystycznych – takich jak np. Malta Festival – pomaga rozwijać umiejętności kreatywnego myślenia, co jest dziś kluczowym elementem dla firm w każdej branży. Jesteśmy jednym z 7 miast w Polsce mogących poszczycić się działalnością uczelni artystycznej. Daje nam to możliwość przyciągania wrażliwych, zaangażowanych, myślących niestandardowo młodych ludzi do stolicy Wielkopolski. Uniwersytet Artystyczny w Poznaniu jest jedną z dwóch uczelni w naszym kraju, który kształci przyszłych kuratorów wydarzeń artystycznych. Jego kadra odnosi spektakularne sukcesy w tej dziedzinie w kraju i za granicą.
Niezwykła podróż
Tworząc tę kolumnę, będę nie tylko informować o wydarzeniach artystycznych w Poznaniu, które mogą stanowić świetną okazję do budowania relacji biznesowych, ale także analizować, jak twórczość może wpływać na różne aspekty biznesu. Od designu produktów, przez nietypowe rozwiązania marketingowe, aż po budowanie unikalnej kultury organizacyjnej. W moim przekonaniu, Poznań to miejsce z tradycjami, z wyrazistą historią, której ślady można znaleźć w architekturze i kulturze codziennego życia, a jednocześnie dynamiczne centrum, w którym powstają nowe inicjatywy, startupy i współczesne zjawiska artystyczne. Jako Państwa przewodniczka, chcę pokazać, jak te lokalne uwarunkowania mogą wpływać na nasze postrzeganie świata. Artyści, projektanci, ilustratorzy czy twórcy wizualni to osoby, które mają zdolność do wyciągania rzeczywistości poza utarte ramy. Łączenie lokalnej kultury z działalnością gospodarczą pozwala tworzyć propozycje, które są w stanie zbudować przewagę konkurencyjną głęboko zakorzenioną w tożsamości naszego miasta. Zapraszam Państwa w podróż, którą można odbyć bez specjalistycznego sprzętu, szkoleń, patentów i uprawnień, edukacji, kursów i dyplomów. Wystarczą ciekawość i otwartość.
Przedsiębiorczyni, podróżniczka i żeglarka. Koneserka smaków, dźwięków i obrazów. Absolwentka Université de Poitiers oraz studentka Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu. Współzałożycielka ArtAbout – agencji promocji sztuki.
Radosław Mączyński | DomData Z Poznania na szczyt technologicznego świata
10 lutego, 2025
Artykuł przeczytasz w: 17 min.
Radosław Mączyński, absolwent poznańskiego Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza, w 1997 roku rozpoczął pracę w DomData jako programista. Dziś stoi na czele firmy, która zatrudnia ponad 500 osób, wspiera największe banki w Polsce i śmiało patrzy na rynek niemiecki i amerykański. Mówi o sobie, że prywatnie woli Poznań od Warszawy, uwielbia rozmowy z taksówkarzami i wierzy, że technologia powinna wspierać, a nie zastępować ludzi. O sztucznej inteligencji, wizji przyszłości i sile lokalności opowiada w rozmowie o firmie, która zmieniła zasady gry na rynku IT.
Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: materiały własne DomData
Jakie były początki DomData? Skąd pomysł na stworzenie firmy specjalizującej się w automatyzacji procesów biznesowych?
RADOSŁAW MĄCZYŃSKI: Historia DomData sięga trzydziestu lat wstecz, jednak specjalizacja w automatyzacji procesów biznesowych pojawiła się dopiero z czasem. Początkowo firma została założona przez niemiecki bank i jego spółki córki, którzy potrzebowali w Polsce partnera wspierającego ich działalność od strony IT. Przez pierwsze lata głównym celem DomData było świadczenie usług informatycznych na potrzeby banku i jego spółek zależnych, którzy jednocześnie pełnili rolę głównych udziałowców spółki. Dopiero później firma zaczęła ewoluować i rozwijać swoją obecną specjalizację.
Ale dzisiaj firma jest w rękach polskich. Jak to się stało, że zostałeś akcjonariuszem, a DomData zmieniła profil działalności?
Historia przejęcia DomData przez polskie ręce to wynik kilku czynników, w tym zmieniającej się strategii banku oraz globalnego kryzysu finansowego, który miał miejsce w 2008 roku. To stworzyło przestrzeń na zmiany w strukturze właścicielskiej firmy. Moja droga w DomData rozpoczęła się w 1997 roku, kiedy dołączyłem do zespołu jako programista. Z czasem awansowałem na stanowiska lidera zespołu, project managera, dyrektora jednostki, a w końcu członka zarządu. Wraz z przejęciem firmy postawiliśmy na zmianę profilu działalności i rozwój w kierunku automatyzacji procesów biznesowych, co stało się naszą specjalizacją i siłą napędową.
Zatem porozmawiajmy o czasach „nowożytnych”. 15 lat funkcjonowania firmy w obecnym profilu. Czy pamiętasz pierwszy projekt, który firma zrealizowała?
Początek firmy pod nowymi rządami to było ogromne wyzwanie. Wcześniej działalność opierała się na jednym głównym odbiorcy, który w jednej chwili zniknął, pozostawiając nas w sytuacji, gdzie trzeba było wymyślić nową koncepcję, zbudować ofertę i pozyskać klientów od zera. To nie były łatwe lata – wymagały determinacji, ciężkiej pracy i odrobiny szczęścia. Naszym pierwszym klientem, który nam zaufał i w pewien sposób pomógł zdefiniować nowy profil naszej działalności, był mBank. Powierzył nam stworzenie systemu automatyzującego procesy sprzedażowe, obejmującego m.in. otwieranie rachunków, sprzedaż kredytów czy wydawanie kart. Było to ambitne przedsięwzięcie, ale udało się stworzyć rozwiązanie, które spełniło potrzeby mBanku. Następnie skalowaliśmy ten system, przekształcając go w tzw. „produkt pudełkowy” – gotowe rozwiązanie, które można było zaoferować innym klientom. To był moment przełomowy, który otworzył nowy rozdział w historii DomData.
Czym dokładnie zajmuje się DomData? Jak w prosty sposób wyjaśnić Waszą działalność komuś, kto nie zna branży IT?
DomData to firma informatyczna, choć nie w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Obecnie, wraz ze spółkami zależnymi, zatrudniamy ponad 500 osób. Co ciekawe, większość naszego zespołu to specjaliści z różnych dziedzin, a nie tylko programiści – dzięki temu nasze rozwiązania są kompleksowe i dostosowane do potrzeb różnych branż. Naszym flagowym produktem jest platforma do automatyzacji procesów biznesowych. Chociaż skupiamy się głównie na sektorze bankowym, nasze rozwiązania znajdują zastosowanie również w innych branżach, takich jak branża energetyczna, telekomunikacyjna czy branża zarządców nieruchomości. W skrócie – usprawniamy procesy, które kiedyś były czasochłonne i skomplikowane, zamieniając je w szybkie i intuicyjne działania.
Usprawnianie procesów brzmi skomplikowanie…
Ale wcale takie nie jest. (śmiech) Dla przykładu, kiedyś otwarcie rachunku bankowego wymagało wizyty w placówce, wypełnienia stosu papierowych dokumentów, podpisania ich długopisem, a następnie ręcznego wprowadzania danych do systemu przez pracownika banku. Był to czasochłonny i angażujący wiele osób proces. Dziś, dzięki naszym rozwiązaniom, klient może otworzyć konto samodzielnie – wystarczy, że wypełni formularz online i podpisze go elektronicznie. Nasz system automatycznie przetwarza dane, łączy się z innymi bazami i maksymalnie upraszcza całą procedurę. I to nie wszystko – nasze oprogramowanie obsługuje również wszystkie inne operacje, takie jak chociażby składanie wniosków o kredyt, zastrzeganie czy wydawanie kart czy aktualizację danych osobowych. Wszystkie te procesy, które wcześniej były długotrwałe i wymagały wizyt w placówce, teraz można wykonać szybko i sprawnie online. Dostarczamy rozwiązania, które oszczędzają czas, redukują koszty i upraszczają codzienne działania sektora bankowego.
DomData współpracuje z dużymi graczami na rynku, takimi jak Bank Pekao, ING czy mBank. Jak zdobywa się zaufanie takich klientów?
Kluczem do sukcesu było zbudowanie solidnych fundamentów referencyjnych przy pierwszych klientach. Dostarczenie rozwiązania, które spełniło wymagania pierwszych odbiorców, sprawiło, że stali się oni naszymi ambasadorami, polecając nasze produkty i usługi kolejnym firmom. Tak właśnie zdobyliśmy zaufanie rynku. Oczywiście nie wystarczy dobry początek – równie ważny jest niezawodny produkt, który odpowiada na potrzeby klientów, zarówno funkcjonalne, jak i cenowe. Naszą dużą przewagą nad konkurencją, głównie firmami amerykańskimi, jest lokalność. Działając w Polsce, jesteśmy w stanie błyskawicznie reagować na potrzeby klientów i zapewnić wsparcie w przypadku jakichkolwiek problemów – często dosłownie „od ręki”. Projekty realizujemy z udziałem polskich specjalistów, doskonale znających lokalne przepisy i specyfikę rynku. Dzięki temu nasze rozwiązania są nie tylko skuteczne, ale także elastyczne, a decyzje i działania podejmujemy szybko. Dziś nasze oprogramowanie wspiera funkcjonowanie około 70 procent sektora bankowego w Polsce. To dla nas ogromne wyróżnienie i potwierdzenie, że lokalność, niezawodność i jakość są kluczowe w budowaniu zaufania rynku.
Ferryt Low-Code nazwa Waszego produktu brzmi tajemniczo. Czy możesz wyjaśnić, czym jest ta platforma?
Ferryt Low-Code to innowacyjna platforma, która zmienia sposób, w jaki tworzy się systemy informatyczne. Tradycyjnie tego rodzaju rozwiązania tworzą programiści – specjaliści po studiach kierunkowych, którzy posługują się klasycznymi językami programowania. Nasza platforma low-code działa zupełnie inaczej. Umożliwia tworzenie systemów bez konieczności kodowania w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, a raczej „low-codując”. W praktyce oznacza to, że systemy informatyczne mogą być tworzone nie przez programistów, ale przez ludzi z biznesu, którzy doskonale znają specyfikę swojej branży i wiedzą, jakie funkcjonalności są im potrzebne. Ferryt Low-Code pozwala na tworzenie systemów poprzez układanie gotowych elementów, takich jak grafy czy moduły. Dzięki temu proces jest prostszy, szybszy i bardziej intuicyjny, a tworzone rozwiązania są precyzyjnie dopasowane do potrzeb klienta.
Ale jak rozumiem, te gotowe „pudełka” trzeba jednak napisać w języku programowania?
Oczywiście! W naszym zespole pracują programiści, ale stanowią oni około 20 procent zatrudnionych w DomData. To oni tworzą gotowe elementy, które później wykorzystywane są w naszej platformie low-code. Jednak zdecydowana większość naszego zespołu to specjaliści poruszający się w obszarach okołobiznesowych. To ludzie, którzy doskonale rozumieją potrzeby klientów, procesy oraz specyfikę branż. Dzięki temu jesteśmy w stanie tworzyć rozwiązania, które są zarówno technicznie zaawansowane, jak i idealnie dostosowane do realiów biznesowych naszych klientów.
Dlaczego postawiliście właśnie na taki model? Dlaczego to nie programiści odpowiadają za cały proces automatyzacji?
Ponieważ kluczowe dla sukcesu automatyzacji procesów biznesowych jest zrozumienie samego biznesu, jego intencji i specyfiki. Ludzie poruszający się w obszarze okołobiznesowym mają przewagę w tej dziedzinie, ponieważ to oni najlepiej wiedzą, jak działa dany proces, jakie są potrzeby użytkowników końcowych i jakie cele ma osiągnąć dany system. Dzięki temu, że tworzeniem rozwiązań zajmują się osoby znające biznes od środka, finalny produkt jest dużo bardziej dopasowany do wymagań klienta. Taki model pozwala nam także znacznie zredukować koszty i czas realizacji projektów. W efekcie proces jest szybszy, bardziej precyzyjny i, co równie ważne, tańszy – zarówno dla nas, jak i dla klienta. Programiści oczywiście odgrywają swoją rolę, ale to właśnie specjaliści biznesowi, korzystając z naszej platformy low-code, przejmują większość pracy związanej z tworzeniem konkretnych rozwiązań.
To źródło sukcesu DomData?
Bez wątpienia, to podejście było jednym z kluczowych elementów naszego sukcesu. Łączymy wiedzę biznesową z technologicznymi możliwościami, co pozwala nam tworzyć rozwiązania maksymalnie dopasowane do potrzeb naszych klientów. Do tej pory to działało świetnie – a od niedawna dodaliśmy do tego kolejny element, który wynosi nasze możliwości na zupełnie nowy poziom: sztuczną inteligencję.
Wyprzedziłeś moje pytanie. Sztuczna inteligencja to dziś gorący temat. Jaką rolę odgrywa w Waszych rozwiązaniach?
Pokładamy w sztucznej inteligencji ogromne nadzieje, bo dostrzegamy jej ogromny potencjał w usprawnianiu procesów. AI nie tylko analizuje dane, ale również optymalizuje procesy, które dla człowieka mogłyby być czasochłonne i obarczone ryzykiem błędu. Jednym z kierunków, które szczególnie nas interesują, są tzw. asystenci lub agenci AI. To narzędzia, które odciążają pracowników od powtarzalnych zadań, takich jak ręczne wprowadzanie danych. Dziś mamy już dostępne rozwiązania, które automatycznie skanują dokumenty i zapisują odpowiednie dane w systemach, eliminując konieczność ręcznej obsługi. Dzięki temu pracownik banku może skoncentrować się na budowaniu relacji z klientem, a nie na żmudnych formalnościach. To nie tylko zwiększa efektywność, ale również wpływa na jakość obsługi – klienci otrzymują szybkie i trafne rozwiązania, a pracownicy mają więcej czasu na bardziej wymagające i twórcze zadania. Właśnie w tym kierunku widzimy przyszłość – AI wspierającą ludzi, a nie zastępującą ich.
Ściśle współpracujecie z UAM w Poznaniu, z Centrum Sztucznej Inteligencji UAM, z Wydziałem Matematyki i Informatyki. Co Wam to daje?
To bardzo korzystna współpraca, która przynosi wymierne efekty. Na Wydziale Matematyki i Informatyki UAM kształci się obecnie specjalistów w obszarze sztucznej inteligencji, pozyskując kompetencje, które są niezwykle cenne i coraz bardziej pożądane w naszej organizacji. Wspólnie z uniwersytetem realizujemy projekty badawczo-rozwojowe, które dostarczają nam cennych wskazówek dotyczących kierunków rozwoju w zakresie AI. Ten model współpracy między biznesem a środowiskiem akademickim wynieśliśmy wprost z Doliny Krzemowej, gdzie tego typu relacje są standardem. Tego rodzaju synergiczne podejście pozwala łączyć innowacyjność i praktyczną wiedzę z naukową precyzją, co przynosi ogromne korzyści obu stronom. Uniwersytet im. Adama Mickiewicza w Poznaniu umożliwia nam korzystanie z wiedzy i doświadczenia zarówno kadry profesorskiej, jak i studentów. Dzięki projektom studenckim, realizowanym pod okiem wykładowców, mamy możliwość testowania konkretnych rozwiązań na rzeczywistych danych z biznesu. Z kolei dla studentów jest to szansa na zdobycie praktycznego doświadczenia i pracy nad realnymi wyzwaniami. To obopólna korzyść – my zyskujemy świeże spojrzenie i innowacyjne pomysły, a uniwersytet oferuje swoim studentom dostęp do „żywego” materiału, co wzbogaca ich edukację i przygotowuje ich do wejścia na rynek pracy.
Sam jesteś absolwentem UAM i wspomnianego Wydziału Matematyczno-Informatycznego. Do firmy dołączyłeś w 1997 roku. Jestem ciekawa Twojej perspektywy. Jak zmieniła się branża IT przez ten czas?
Branża IT rozwija się w zawrotnym tempie, szybciej niż jakakolwiek inna. Kiedy studiowałem, podstawowym nośnikiem danych była dyskietka. (śmiech) Dzisiaj przechowujemy dane w chmurze, co oznacza, że nawet nie wiemy dokładnie, gdzie są one fizycznie zapisane. Ogromne zmiany zaszły również w sprzęcie, z którego korzystamy. Dawniej były to komputery zajmujące całe pomieszczenia, dziś każdy z nas ma w kieszeni smartfon – urządzenie niewielkie, a jednak zapewniające dostęp do niemal każdej informacji i komunikacji z dowolnym miejscem na świecie. Jeśli jednak spojrzymy na programowanie w klasycznym podejściu, można powiedzieć, że fundamenty tej pracy pozostają zaskakująco podobne. Oczywiście zmieniło się środowisko pracy – kiedyś programista pracował w surowym, tekstowym interfejsie, a dziś korzysta z zaawansowanych, graficznych narzędzi, które oferują wsparcie na każdym kroku. Do tego doszła sztuczna inteligencja, która potrafi wygenerować fragment kodu, a czasem nawet cały program, który trzeba jedynie zweryfikować. Największą rewolucją jest jednak rozwój platform low-code, takich jak nasz Ferryt. Pokazują one, że tworzenie oprogramowania nie musi być zarezerwowane wyłącznie dla programistów.
A w którą stronę idziemy?
W stronę coraz większej automatyzacji procesów programowania. Pewne działania programistów będą coraz częściej wspierane przez agentów AI, którzy są w stanie przejąć na siebie część zadań. To ogromna zmiana, która pozwala skupić się na bardziej kreatywnych i strategicznych aspektach tworzenia oprogramowania.
A dla nas? Użytkowników końcowych, jak technologia będzie zmieniać nasze życie?
Tu obstawiam, że integralną częścią naszego życia staną się inteligentni asystenci. Ten kierunek już teraz możemy obserwować w samochodach, gdzie systemy wspierają nas w prowadzeniu – od automatycznego parkowania, przez systemy ostrzegające przed kolizjami, aż po autonomiczne pojazdy. Nasze telefony są wyposażone w asystentów głosowych, którzy mogą zapisać notatkę, zaplanować spotkanie czy zamówić jedzenie. Inteligentne domy, które nie tylko regulują temperaturę czy oświetlenie, ale też przewidują Twoje potrzeby na podstawie codziennych nawyków. W przyszłości technologia stanie się jeszcze bardziej intuicyjna i spersonalizowana.
To dobrze?
Zależy, co kto lubi. (śmiech) Jeśli cenisz rozmowy z taksówkarzem, może się zdarzyć, że w przyszłości już ich nie uświadczysz – bo taksówka, którą zamówisz, będzie autonomiczna, bez kierowcy. To pokazuje, że technologia wpłynie nie tylko na nasze codzienne życie, ale też na relacje międzyludzkie, minimalizując ich liczbę. Czy to dobrze? Dla mnie osobiście nie – lubię rozmawiać z taksówkarzami. (śmiech)
Czy istnieje jakiś projekt, z którego jesteś szczególnie dumny?
Tych projektów na przestrzeni lat było setki, więc trudno wskazać jeden konkretny. Myślę, że jestem najbardziej dumny z całokształtu naszej pracy – z tego, co udało nam się osiągnąć jako firma. To właśnie suma naszych działań pozwoliła nam zaistnieć i ugruntować pozycję na tak wymagającym rynku, jakim jest sektor bankowy. Największą satysfakcję daje mi fakt, że byliśmy w stanie wygrać konkurencję z gigantami zza oceanu i udowodnić, że polska myśl technologiczna nie ustępuje światowym liderom. Co więcej, dzięki naszej lokalności, elastyczności i szybkiej reakcji na potrzeby klientów, często jesteśmy w stanie dostarczyć rozwiązania lepiej dopasowane i bardziej efektywne. To pokazuje, że na rynku usług programistycznych Polacy mają powody do dumy.
Główna siedziba spółki znajduje się w Poznaniu. Nie kusiło Cię nigdy, żeby przenieść firmę do Warszawy? Utarło się myśleć o stolicy jako o centrum biznesu, gdzie przy mnogości dużych graczy może być łatwiej prowadzić interesy.
Nie, zupełnie nie widzimy takiej potrzeby, a pandemia tylko to potwierdziła. Banki, z którymi współpracujemy, mają swoje centrale w Warszawie, ale ich centra operacyjne są rozsiane po całym kraju. Jako grupa działamy na terenie całej Polski, a także poza jej granicami – mamy na przykład spółkę córkę w Hamburgu, która odpowiada za rynek niemiecki. Prowadzimy również spółkę powstałą we współpracy z bankiem ING, która realizuje wysoko wyspecjalizowane usługi dla tego klienta. Nasza siedziba w Poznaniu absolutnie nie jest ograniczeniem – wręcz przeciwnie, jesteśmy lokalnym graczem z międzynarodowym zasięgiem.
Liczyłam, że powiesz, że kochasz Poznań…
Na pewno bardzo lubię to miasto, bo daje mi wszystko, czego potrzebuję. Mamy tu teatry, lotnisko, galerie sztuki, dobre sklepy – a jednocześnie Poznań nie jest przytłaczający. Nie jest zbyt duży, nie ma wszechobecnych korków, a poruszanie się po mieście nie zabiera połowy dnia. To miasto, które jest funkcjonalne, wygodne i – co też ważne – bezpieczne. Idealne miejsce do życia i prowadzenia biznesu.
Osiągnąłeś wraz z firmą ogromny sukces. Firma zatrudnia ponad 500 osób, realizujecie projekty dla największych podmiotów na rynku bankowym. Jakie cechy charakteru są niezbędne, by prowadzić tak dynamiczną firmę?
Na pewno kluczowe jest bycie ekspertem w swojej dziedzinie. Dzięki temu dokładnie rozumiesz, jak działa firma, a co za tym idzie, wiesz, jak skutecznie ją rozwijać. Wytrwałość w dążeniu do założonych celów również odgrywa ogromną rolę – bez niej trudno poradzić sobie w momentach wyzwań i niepewności. Ważny jest też talent do przekonywania innych do swoich pomysłów i idei. W końcu sukces firmy to nie tylko Twoje działania, ale także zespół ludzi, którzy podzielają Twoją wizję i są gotowi działać razem na rzecz jej realizacji. A o tego… trzeba też mieć szczęście. I spotkać na swojej drodze właściwych ludzi.
A masz jakieś „codzienne rytuały”, które pomagają w zarządzaniu?
Staram się regularnie poświęcać czas na sport, który nie tylko pozwala mi utrzymać dobrą kondycję, ale przede wszystkim pomaga oczyścić umysł i złapać dystans do codziennych wyzwań. Dodatkowo dbam o to, by regularnie ćwiczyć języki obce – czy to przez czytanie, rozmowy, czy oglądanie materiałów w innych językach. To nie tylko podtrzymuje moje umiejętności komunikacyjne na wysokim poziomie, ale też daje poczucie ciągłego rozwoju i otwiera nowe perspektywy.
A w życiu prywatnym korzystasz z najnowszych zdobyczy technologii?
Zupełnie nie! Zdziwię Cię pewnie, ale wiesz, że nigdy niczego nie kupiłem przez Internet?
Nie wierzę!
A nie – przepraszam! Raz kupiłem! Samochód do remontu. (śmiech) Ale to było doświadczenie bardziej społeczne niż zakupowe.
Jakie są największe wyzwania, przed którymi stoi DomData w najbliższych latach?
Zeszły rok był dla nas przełomowy – zdecydowaliśmy się na wejście na rynek niemiecki. To duże wyzwanie, wymagające sporych nakładów finansowych i odpowiedniego przygotowania, bo wejście na nowy rynek nigdy nie jest proste. Naszym marzeniem jest jednak pójść o krok dalej i zaistnieć na rynku amerykańskim. Niedawno wróciłem ze Stanów Zjednoczonych i z całą pewnością mogę powiedzieć, że widzę tam ogromny potencjał. Poziom digitalizacji w USA jest zaskakująco niższy niż w Polsce, co otwiera przed nami szerokie możliwości. Wyzwaniem będzie nie tylko zdobycie zaufania tamtejszych klientów, ale też dostosowanie naszych rozwiązań do specyfiki i potrzeb tego rynku. To jednak kierunek, który chcemy eksplorować, bo wierzymy, że nasze doświadczenie i elastyczność mogą być dużym atutem.
Gdybyś miał zareklamować poznaniakom DomData jednym zdaniem, co by to było?
Lata pracy w biznesie nauczyły mnie, że często szukamy rozwiązań gdzieś daleko – w innym kraju, na innym kontynencie – a tymczasem najlepsze rozwiązania mamy tuż obok. Dlatego powiedziałbym: „Cudze chwalicie, swego nie znacie” a my, DomData, jesteśmy tego najlepszym dowodem.
Sherlock Holmes, Hercules Poirot, porucznik Columbo – ikony literatury i filmu, które od dekad fascynują swoją genialną dedukcją, dramatyzmem i aurą tajemnicy. Ale jak wiele wspólnego z rzeczywistością ma romantyczny, kreowany przez popkulturę wizerunek detektywa? Czy w prawdziwym życiu są momenty przypominające sceny z powieści Agathy Christie, czy może to głównie godziny cierpliwej obserwacji i skrupulatnej analizy? Praca detektywa to jak gra w szachy – strategiczne planowanie, przewidywanie ruchów przeciwnika i precyzyjne wykonanie planu. O kulisach tej profesji, wyzwaniach współczesnego świata i codzienności pełnej niespodzianek opowiada Krzysztof Ast, prywatny detektyw z osiemnastoletnim doświadczeniem.
Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: Maciej Sznek, Sznek, EscargoFoto
Podziękowanie dla Ogólnokształcącej Szkoły Baletowej im. Olgi Sławskiej-Lipczyńskiej w Poznaniu za udostępnienie Dziedzińca na potrzeby sesji zdjęciowej
Zawód detektywa jest dość licznie reprezentowany w popkulturze. Sherlock Holmes, Hercules Poirot, Philip Marlowe czy Miss Marple to tylko te najbardziej ikoniczne postaci z całego panteonu detektywistycznych sław. Masz swojego ulubionego detektywa?
KRZYSZTOF AST: Trudno wskazać jedną ulubioną postać, bo jest ich naprawdę wiele. Gdybym jednak miał wybrać, to chyba postawiłbym na Sherlocka Holmesa – jego romantyczny wizerunek budzi pewien podziw, choć oczywiście ma niewiele wspólnego z rzeczywistością pracy detektywa. Bliski jest mi także Kojak, chociaż był policjantem, a nie prywatnym detektywem. Czuję do niego sentyment – może przez to, że nosimy podobną fryzurę? (śmiech)
Wychowałeś się na kryminałach?
Może Cię zaskoczę, ale nie. Zdecydowanie bardziej pociągają mnie biografie – lubię poznawać życie ludzi, ich decyzje i motywacje. Chociaż muszę przyznać, że Hercules Poirot, mimo że jest fikcyjną postacią, został przez Agathę Christie opisany tak szczegółowo i barwnie, że można by z jego historii stworzyć niemal pełnoprawną biografię. Charyzmatyczny, z niezwykłą precyzją myślenia i dbałością o szczegóły. Jego legendarna „mała szara komórka” to symbol dedukcji na najwyższym poziomie, a jednocześnie urzeka mnie jego ludzka strona – przywiązanie do porządku, elegancja i drobiazgowość, które czynią go kimś więcej niż tylko detektywem. To postać wielowymiarowa, która wciąż fascynuje i inspiruje.
Wspomniałeś o romantycznym wizerunku detektywa, którego wielu z nas kojarzy jako samotnego, genialnego tropiciela prawdy. Fikcyjny świat zagadek kryminalnych różni się od codziennych realiów pracy?
Powtarzam to nieustannie – nie po to, by kogokolwiek zniechęcić, ale by oddać prawdę. Wizerunek detektywa kreowany przez popkulturę jest mocno oderwany od rzeczywistości. W literaturze czy filmach widzimy geniuszy dedukcji, którzy w ciągu kilku dni rozwiązują najtrudniejsze zagadki. W rzeczywistości praca detektywa to głównie godziny spędzone na obserwacji, analizie i czekaniu – czasem w deszczu, na zimnie, w upale. Bywa, że trzeba biegać, jeździć na rowerze czy siedzieć nieruchomo w samochodzie przez długie godziny. Detektyw w prawdziwym życiu ma być niewidoczny, skuteczny, a dowody jego pracy ujawniane są dopiero w sądzie. Popkultura lubi aurę tajemnicy, samotności i dramatyzmu, ale realia to głównie mozolna praca, technologia i ogromna cierpliwość. Owszem, zdarzają się chwile przypominające filmowe sceny – nieoczekiwane odkrycia czy nagłe zwroty akcji – ale to wyjątki, a nie codzienność. Filmy i książki pokazują to, co widowiskowe, bo takie obrazy przyciągają widzów. Tymczasem za każdą „romantyczną” sceną detektywistyczną kryje się codzienna, żmudna praca – od analizy dokumentów, poprzez wielogodzinne obserwacje, po szczegółowe raporty. To ta codzienność, choć mniej spektakularna, jest kluczem do sukcesu w naszym zawodzie.
Zatem nie ma rozwiązywania zagadek kryminalnych?
Nasza praca bardziej przypomina grę w szachy niż rozwiązywanie tajemnic rodem z książek czy filmów. Mamy określone dane, analizujemy je, przewidujemy ruchy przeciwnika i musimy go wyprzedzić – zarówno w myśleniu, jak i w działaniu. Na podstawie doświadczenia oraz informacji przekazanych przez klienta staramy się określić, jakie kroki podejmie nasz figurant czy figurantka. Następnie planujemy działania, które pozwolą nam uchwycić kluczowe momenty i zebrać materiał dowodowy potrzebny klientowi w dalszym procesie. Nasza specjalizacja to sprawy rozwodowe, więc często koncentrujemy się na dokumentowaniu faktów istotnych w kontekście postępowania sądowego. To praca wymagająca strategii, cierpliwości i precyzji, ale ma niewiele wspólnego z dynamicznymi zwrotami akcji czy nagłymi odkryciami, jakie znamy z kryminałów. Choć myślenie nieszablonowe nie jest mi obce. Kiedy trzeba wejść na drzewo, to się wchodzi na drzewo, jak trzeba zrobić szałas w lesie, to się go robi. Jeśli sytuacja wymaga spędzenia godzin w samochodzie na obrzeżach miasta albo udawania klienta w restauracji, to po prostu staje się to częścią planu. W tej pracy liczy się elastyczność i umiejętność dostosowania się do każdej, nawet najbardziej nieoczekiwanej sytuacji.
Jakie wobec tego cechy charakteru i umiejętności są kluczowe, aby być skutecznym detektywem?
Z pewnością kluczowa jest umiejętność łączenia faktów, ta przysłowiowa zdolność „łączenia kropek”. Liczy się inteligencja życiowa, szybkość analizy, refleks i umiejętność podejmowania błyskawicznych decyzji. Nie można zapominać o cierpliwości – tej potrzeba w tym zawodzie w ogromnych ilościach. Do tego dochodzi dyspozycyjność i autentyczna chęć działania. Moja mama zawsze mówi: „Nie wiesz, jak coś zrobić? Po prostu zacznij to robić”. To prosta, ale bardzo skuteczna rada – bo nawet w momentach, gdy wydaje nam się, że utknęliśmy, wystarczy zrobić pierwszy krok. Porozmawiać z jednym, drugim człowiekiem, podjąć działanie – i nagle okazuje się, że droga się otwiera.
Jak wyglądały początki Twojej kariery jako detektywa? Czy zawsze wiedziałeś, że to jest zawód, który chcesz wykonywać?
Szczerze? Nigdy o tym nie myślałem. (śmiech)
To skąd wybór takiej drogi życiowej?
Mój ojciec, emerytowany oficer policji, przez lata pracował w wydziale dochodzeniowo-śledczym Komendy Wojewódzkiej Policji w Poznaniu, prowadząc dochodzenia w sprawach najcięższych przestępstw. Jedną z najciekawszych historii, które opowiadał, była sprawa „skoku stulecia” – kradzieży obrazu Claude’a Moneta Plaża w Pourville z Muzeum Narodowego w Poznaniu. Ta historia brzmi jak scenariusz filmu. Po kradzieży udało się zabezpieczyć częściowy odcisk palca na ramie obrazu, ale przez lata nie można było dopasować go do żadnej osoby. Dopiero dekadę później, podczas zupełnie innego śledztwa, okazało się, że odcisk pasuje do mężczyzny z innego miasta. Wyobraź sobie – przez dziesięć lat dzieło warte siedem milionów dolarów leżało na dnie jego szafy. Takie historie, opowiadane wieczorami w domu, działały na wyobraźnię. Ojciec zawsze był dla mnie wzorem – jego opowieści o zabójstwach, porwaniach czy kradzieżach chłonąłem z zapartym tchem. Gdy zbliżał się do emerytury, a ja wciąż nie byłem pewien swojej ścieżki zawodowej, zaproponował, żebyśmy wspólnie założyli agencję detektywistyczną. Był rok 2007. W Poznaniu agencji detektywistycznych było niewiele, a część z tych, które działały, nie cieszyło się najlepszą opinią. Pomyślałem, że może warto spróbować. Tak zaczęła się moja droga – od wspólnej decyzji i inspiracji, którą dał mi ojciec. A żeby było zabawniej – ojciec nigdy do mnie nie dołączył, bo to, czym się zajmuję, jest dokładnie tym, czego on zazwyczaj unikał, w policji tym zajmuje się Wydział Techniki Operacyjnej. Mój tato jest wybitnie inteligentnym, genialnym analitykiem, świetnie porusza się we wszelkich aspektach prawnych, wyłapuje szczegóły, które łatwo przeoczyć i do tego ma bardzo otwarty umysł. To prawdziwy człowiek renesansu, więc śledzenie czy prowadzenie obserwacji w terenie, często w trudnych warunkach, nigdy go nie pociągało.
Ale przyznasz, że zawód detektywa otacza pewna aura tajemniczości. Jesteś gwiazdą na spotkaniach towarzyskich?
Niestety jestem. (śmiech) Niestety, bo w mojej opinii ten zawód, ale też moje cechy charakteru predestynują mnie do tego, żeby działać w ukryciu. Sam siebie określam mianem „samotnego wilka”, nie przepadam za pracą w zespołach, choć w środowisku detektywistycznym praca w parach jest standardem – z prostego powodu: to wygodniejsze. Na przykład, gdy obserwowany obiekt zostawia samochód i rusza pieszo, druga osoba może przejąć obserwację, a ty masz czas na znalezienie miejsca parkingowego. Praca w pojedynkę bywa bardziej wymagająca logistycznie, ale odpowiada mojej naturze. Moi ludzie pracują w pojedynkę. Łączymy siły tylko wtedy, gdy sytuacja tego wymaga.
Co trzeba zrobić, żeby zostać w Polsce detektywem?
Od 2001 roku istnieje w Polsce ustawa o usługach detektywistycznych, która określa wymagania, jakie trzeba spełnić, aby ten zawód wykonywać. Kiedy w 2007 roku starałem się o licencję detektywa kryteria były mocno surowe. Odnawianie licencji co pół roku, egzamin przed ośmioosobową komisją, mnóstwo materiału teoretycznego do nauczenia, badania psychologiczne. Te kryteria były tak wyśrubowane, że licencję podczas takiego egzaminu otrzymywały dwie, może trzy osoby na całe województwo! Z czasem się to zmieniło. W 2014 roku przeprowadzono tzw. deregulację zawodu detektywa i dzisiaj każdy, kto ukończy krótki kurs, może takim detektywem zostać.
To dobrze czy źle dla zawodu detektywa?
Od czasu wprowadzenia deregulacji zawodu detektywa często powtarzam, że zdobycie licencji detektywa, z nikogo detektywa nie czyni. Bo przeczytanie wszystkich kryminałów Agathy Christie, obejrzenie wszystkich paradokumentów na temat pracy detektywistycznej, czy nawet ukończenie wymaganego kursu, nie wystarczy, by zostać prawdziwym detektywem. Ten zawód wymaga znacznie więcej – doświadczenia, intuicji, umiejętności analitycznego myślenia, ale przede wszystkim etyki i odpowiedzialności. Deregulacja niestety sprawiła, że na rynku pojawiło się wiele osób, które moim zdaniem nie mają odpowiednich kompetencji, a to często psuje wizerunek całej branży. Detektyw to zawód, w którym wciąż uczysz się na każdej sprawie, więc licencja jest tylko początkiem drogi, a nie jej celem.
To jak w takim razie zweryfikować, czy detektyw, do którego trafiamy, często w trudnym momencie życia jest wystarczająco wykwalifikowany? I czy krótko mówiąc nie jest naciągaczem?
To pierwsze zadanie detektywistyczne, jakie stoi przed chcącym skorzystać z biura detektywistycznego. (śmiech) Warto zweryfikować taką osobę poprzez przeczytanie opinii, czy skorzystanie z polecenia znajomych, którzy z takich usług już korzystali. I nie bać się pytać. Jak widzisz moje biuro detektywistyczne sygnuję swoim nazwiskiem i podpisuję się nim pod swoją pracą. Bo wiem na jakim poziomie świadczymy usługi, nieprzerwanie od 18 lat. I nie muszę ukrywać się pod nic nikomu nie mówiącą nazwą.
18 lat to szmat czasu. Czy ludzie chętniej korzystają z usług detektywistycznych niż kiedyś? Czy zmienił się klient albo rodzaj spraw?
Dziś spraw jest znacznie więcej niż kiedy rozpoczynałem swoją detektywistyczną działalność, co wynika z rosnącej świadomości klientów. Skorzystanie z usług profesjonalnego biura detektywistycznego to oczywiście inwestycja – materialna, a także emocjonalna, ale dzięki tej inwestycji klienci zyskują czas, który zmarnowaliby na próby samodzielnego dotarcia do prawdy, a jednocześnie są lepiej przygotowani emocjonalnie na to, co może ich czekać w sądzie. Często to właśnie na wcześniejszym etapie konfrontują się z emocjami, które mogłyby być obciążeniem podczas formalnego postępowania. Co ciekawe, zmienił się również profil klienta. Jeszcze kilkanaście lat temu większość zleceń pochodziła od kobiet – zdradzanych żon czy partnerek. Dziś to mężczyźni coraz częściej przychodzą z prośbą o obserwację swoich kobiet. Widać tutaj wpływ przemian społecznych, pewnej emancypacji w relacjach i równowagi w podejściu do tego typu spraw. Świat się zmienia, a wraz z nim detektywistyczne historie, które odzwierciedlają te przemiany.
Czy zdarza Ci się, że Twoi klienci mają wątpliwości lub odczuwają opory przed zleceniem obserwacji swojego często wieloletniego partnera? Jak radzisz sobie z ich obawami, że „nasyłają” detektywa na bliską osobę?
To zupełnie normalna reakcja osoby, która przychodzi do mnie po pomoc. Boją się, że usłyszą „jak mogłaś, jak mogłeś nasłać na mnie detektywa”. Ale to pytanie powinno zostać zadane w drugą stronę. „Jak mogłeś/mogłaś mnie zdradzić?”… To zazwyczaj wystarczający argument.
Kobiety zdradzają inaczej niż mężczyźni? Stosujesz inne metody wobec kobiet, a inne wobec mężczyzn, aby zdobyć materiał dowodowy?
Kobiety są zupełnie innymi obiektami obserwacji niż mężczyźni. Kobiety i mężczyźni zdradzają w zupełnie różny sposób, co przekłada się na odmienne podejście podczas obserwacji. Mężczyźni, powiedzmy to wprost, „idą za potrzebą”. Działają impulsywnie, często bez większego planu i nie zwracają szczególnej uwagi na otoczenie, co czyni ich łatwiejszymi obiektami do monitorowania. Kobiety z kolei zdradzają bardziej emocjonalnie i są znacznie bardziej ostrożne. Potrafią latami prowadzić podwójne życie, zanim partner w ogóle zauważy, że coś jest nie tak. Ich działania są subtelniejsze, trudniejsze do uchwycenia, co wymaga bardziej wyrafinowanych metod obserwacji i większej cierpliwości. To zupełnie inny poziom wyzwania dla detektywa, ale jednocześnie fascynujący element tej pracy.
Co wolno, a czego nie wolno prywatnemu detektywowi? Jakie są granice, których nie można przekraczać w tym zawodzie?
To dobre pytanie, bo prywatnemu detektywowi, szczerze mówiąc, niewiele wolno. W ustawie o wykonywaniu usług detektywistycznych znajduje się zapis, który mówi, że prywatny detektyw, posiadający licencję i działający zgodnie z prawem w ramach zatrudnienia w agencji detektywistycznej lub takową posiadający, ma obowiązek przestrzegania norm prawa dokładnie tak samo, jak każdy inny obywatel, który detektywem nie jest. Jest jednak jeden wyjątek – prywatny detektyw może przetwarzać dane osobowe bez wiedzy i zgody osób, których te dane dotyczą. Ten zapis otwiera przed nami szerokie spektrum możliwości. Wszystko zależy od inwencji twórczej, inteligencji, sprytu i znajomości zdobyczy techniki, aby w sposób legalny zebrać potrzebne dowody. Ale to nie jest tak, jak pokazują filmy – że licencja otwiera wszystkie drzwi. Nie mogę wpaść do lokalu, zabrać zapis z monitoringu, zamontować podsłuch w samochodzie czy poprosić bank o podanie stanu czyjegoś konta, a oni z uśmiechem to zrobią. (śmiech) W rzeczywistości granice, których nie można przekroczyć są jasne – działania muszą być zgodne z obowiązującym prawem. Lata pracy i doświadczenia pozwoliły mi jednak zbudować sieć kontaktów i znajomości. To osoby, które darzę zaufaniem i do których mogę zwrócić się o pomoc w uzyskaniu informacji w sposób zgodny z prawem. Dzięki temu jestem w stanie działać skuteczniej, choć oczywiście zawsze w granicach tego, co legalne i etyczne.
Są tematy, których nie weźmiesz?
Oczywiście! Nigdy nie przyjmę sprawy, w której ktoś chce mi zapłacić za sprowokowanie do zdrady, tzw. weryfikacja wierności. Nie ma takich pieniędzy, dla których zgodziłbym się na taki układ. Nie przyjmuję spraw wątpliwych moralnie, z nieczytelną intencją. Miałem lata temu sprawę, kiedy pojawiła się u mnie kobieta, która chciała abym zrobił jej i jej żonatemu partnerowi zdjęcia, niby z ukrycia, po to aby ona mogła wysłać je jego żonie. Nie wziąłem. Brzydzi mnie to. Nie przyjmuję także spraw przeciwko policjantom czy wymiarowi sprawiedliwości. Takie mam zasady i koniec kropka.
Czy praca detektywa bywa emocjonalnie obciążająca? Jak radzisz sobie z trudnymi sprawami, które mają wpływ na ludzkie życie i relacje?
Na początku kariery przeżywałem każdą sprawę bardzo osobiście. Angażowałem się emocjonalnie, kibicowałem klientom i ich historiom. Dziś, choć nadal jestem po stronie osób, które mi zaufały, staram się zachować większy dystans. Przy tej liczbie spraw dotyczących zdrad i rozstań, zbyt duże zaangażowanie mogłoby być dla mnie wyniszczające. (śmiech) Ale poważnie mówiąc, oczywiście nadal zdarzają się sytuacje, które wywołują adrenalinę, zwłaszcza te bardziej wymagające czy nieprzewidywalne. Jednak z biegiem czasu, przez powtarzalność i schematy zachowań ludzi, których obserwuję, nauczyłem się podchodzić do takich momentów bardziej profesjonalnie i z chłodną głową.
Coś jest w stanie Cię jeszcze zaskoczyć podczas obserwacji?
Zdziwię Cię. Bezczelność i arogancja. W takim sensie, że zakładam strategicznie, że ktoś będzie się ukrywał, próbował przemykać niezauważenie, czy unikał publicznych miejsc. Tymczasem zdarza się coś zupełnie odwrotnego – spacer zakochanych w samym centrum miasta, w godzinach szczytu, gdzie ryzyko spotkania sąsiada, znajomego czy nawet członka rodziny jest naprawdę ogromne. Taka pewność siebie bywa naprawdę zadziwiająca.
Po latach pracy w zawodzie „czytasz” ludzi?
Nieskromnie powiem, że tak. To umiejętność, którą odziedziczyłem po ojcu. Wystarczy, że chwilę z kimś porozmawiam, przyjrzę się jego zachowaniu i zazwyczaj bezbłędnie trafiam w to, co dana osoba myśli lub czuje. Ta umiejętność jest niezwykle przydatna w mojej pracy – pozwala szybciej ocenić sytuację, przewidzieć możliwe reakcje i dostosować działania. To nie magia, ale połączenie doświadczenia, obserwacji i intuicji.
Ale Twoje biuro nie zajmuje się tylko tematami zdrad.
To prawda choć sprawy związane ze zdradami to duża część naszej działalności, głównie dlatego, że moja żona, adwokatka, specjalizuje się w tego typu sprawach. Współpracujemy w naturalny sposób – ja dostarczam dowody i wiedzę operacyjną, a ona przekłada je na argumenty procesowe w sprawach rozwodowych czy dotyczących podziału majątku. Klient trafiający do nas, nie musi szukać kancelarii, która zajmie się dalej jego sprawą. Ściśle współdziałamy na każdym etapie, po to aby efekt przed sądem był zadowalający. Nasza działalność wykracza jednak daleko poza ten obszar. Coraz częściej zajmujemy się sprawami biznesowymi, takimi jak dokumentowanie przypadków nieuczciwych pracowników przebywających na „lewych” L4, czy ustalanie naruszeń klauzul konkurencyjnych przez byłych pracowników. Nie brakuje też zleceń dotyczących nieuczciwych wspólników w biznesie. Sporą część naszych zadań stanowią sprawy związane z ustalaniem poziomu życia tzw. „alimenciarzy” – osób, które nie płacą lub próbują unikać wyższych alimentów. Bywa też, że dostajemy zlecenia związane z ustaleniem ojcostwa, gdzie konieczne jest pozyskanie materiału DNA, czy to w kontekście alimentów, czy spraw spadkowych. Nie brakuje też zadań bardziej nietypowych. Czasem chodzi o odnalezienie byłego pracodawcy w celu uzyskania niezbędnych dokumentów, czasem o pomoc w poszukiwaniu członków rodziny, z którymi ktoś stracił kontakt wiele lat temu. Pojawiają się także zlecenia związane z odkrywaniem historii przodków – to fascynująca praca, taka podróż do źródeł detektywistycznego fachu, w której kluczową rolę odgrywają archiwa i dokumenty. Stanowi to miłą odmianę po wielogodzinnej obserwacji zakochanych. (śmiech) Mamy też sporo zleceń typowo technicznych, takich jak zamontowanie ukrytych kamer czy programów komputerowych.
A wzorem najsłynniejszego detektywa w Polsce – sprawy medialne, kryminalne? Miewasz takie zlecenia?
Nie, bo się w nich nie specjalizuję. Większość klientów trafia do mojego biura z polecenia, więc są oni doskonale zorientowani, w czym jesteśmy w stanie im pomóc.
Które z dotychczasowych prowadzonych przez Ciebie spraw były najtrudniejsze? Czy jest jakaś sprawa, która szczególnie utkwiła Ci w pamięci?
Były dwie takie sprawy. Pierwsza dotyczyła dziewczynki, więzionej przez ojca, który miał powiązania z przestępczymi strukturami. Zlecenie przyszło od jej babci, która od lat nie miała kontaktu z wnuczką. Kiedy przyszła do mnie i drżącym głosem opowiedziała historię, która mroziła krew w żyłach, wiedziałem, że chcę pomóc. Jej jedynym marzeniem było upewnić się, że dziewczynka żyje. Pojechaliśmy na miejsce, ale sytuacja okazała się wyjątkowo trudna. Teren był monitorowany, naszpikowany elektroniką. Niestety, zostaliśmy zdemaskowani i zrobiło się niebezpiecznie. Żeby Ci to delikatnie nakreślić – wprowadziłem później zapis do umów, że w przypadku realnego zagrożenia życia lub zdrowia zastrzegam sobie możliwość odstąpienia od realizacji usługi. Mimo wszystko, tamten mężczyzna – być może chcąc się nas pozbyć – umożliwił nam zobaczenie dziewczynki, wyjechał z posesji swoim samochodem, córka siedziała na fotelu pasażera. To pozwoliło nam zrobić zdjęcie. Dzięki temu babcia mogła upewnić się, że wnuczka żyje, co przyniosło pewną ulgę, choć cały czas towarzyszyło nam poczucie bezsilności. Ta sprawa wciąż do mnie wraca. Często zastanawiam się, czy można było podjąć inne działania, zrobić coś więcej… Druga sprawa to zlecenie na założenie ukrytego monitoringu w prywatnym mieszkaniu, w którym dochodziło do molestowania dzieci. Już nie chcę opowiadać szczegółów… Na realizację tematu było parę dni. Sprawca wraz z dziećmi miał się wyprowadzić pod inny adres, gdzie nie było już dostępu. Zlecająca została oszukana przez kogoś z naszej nieuczciwej konkurencji, kto wziął zaliczkę, ale się nie wywiązał z podjętego zobowiązania. Nie byłem w stanie wziąć tego zlecenia ze względów czasowych. I do dzisiaj o tym myślę.
A w przeciwwadze do tych trudnych emocjonalnie spraw zdarzały Ci się jakieś zaskakujące? Śmieszne?
Pojawiła się kiedyś w moim biurze dziewczyna z fundacji prozwierzęcej, abym znalazł kota. Bo uciekł. I pytam dziewczynę, która pełna pasji i zaangażowania opowiada mi tę historię, jak ja mam tego Mruczusia znaleźć? A ona mówi – no przecież to proste! On ma amputowaną łapkę! Nie wziąłem tej sprawy…
Szkoda, bo być może byłbyś pierwszym detektywem w Polsce – a może nawet na świecie – o takiej specjalizacji. A czy zdarzają Ci się osoby, które nie do końca realistycznie podchodzą do otaczającej rzeczywistości? Słyszałam, że policja czasami przyjmuje zgłoszenia od osób twierdzących, że zostały okradzione przez Ludwika XVI, albo porwane przez kosmitów.
Tak, takie osoby zdarzają się. Na szczęście nieczęsto, ale gdy ktoś przychodzi z prośbą o dowody na to, że sąsiedzi kontrolują jego myśli albo podsłuchują go za pomocą urządzeń zainstalowanych w lampach ulicznych, wiem, że tu potrzebna jest medyczna pomoc specjalistyczna, a nie detektywistyczna. W takich przypadkach staram się delikatnie, ale stanowczo wyjaśnić, że to nie jest sprawa, którą mogę się zająć.
Jak zmienił się zawód detektywa na przestrzeni lat? Czy nowe technologie, takie jak sztuczna inteligencja czy monitoring, zmieniły sposób, w jaki pracują detektywi?
Technologia z pewnością odegrała ogromną rolę w rozwoju naszego zawodu, ale fundamenty pracy detektywa pozostały takie same. Postępująca miniaturyzacja sprzętu bardzo ułatwiła nasze zadania – dziś nie nosimy już ciężkich, nieporęcznych kamer, bo mamy urządzenia wielkości pudełka zapałek. Każdy z nas ma w kieszeni telefon, który nie wzbudza niczyich podejrzeń, a jednocześnie jest narzędziem pracy. Nowoczesne technologie, takie jak bezprzewodowe przesyłanie danych, przechowywanie informacji w chmurze, drony do obserwacji z powietrza czy miniaturowe nadajniki, znacznie zwiększyły nasze możliwości i efektywność. Jednak to nadal człowiek musi pojechać za obserwowanym obiektem, wykonać pracę w terenie, dostrzec szczegóły, których technologia sama nie wychwyci. Sztuczna inteligencja i zaawansowane systemy wspierają nas w analizie i organizacji danych, ale nie zastąpią detektywa w działaniu – to człowiek podejmuje decyzje, reaguje na zmienne sytuacje i dostosowuje się do okoliczności. Wciąż to detektyw, a nie maszyna, musi zbudować strategię i nawiązać kontakt z rzeczywistością w sposób, w jaki technologia po prostu nie jest w stanie.
A co najbardziej lubisz w swojej pracy?
Efekt końcowy! Ten moment, kiedy wszystko, co wcześniej zaplanowałeś, zadziałało zgodnie z przewidywaniami. Kiedy te przysłowiowe szachy, które poustawiałeś na planszy, kończą się zwycięstwem. Szach mat i mamy to!
Nowy Rok w różnych kulturach– niezwykłe zwyczaje z całego świata
2 stycznia, 2025
Artykuł przeczytasz w: 4 min.
Nowy rok to czas symbolicznych początków, obietnic i wielkich nadziei. Choć obchodzony na różne sposoby, niemal wszędzie to moment, w którym żegnamy to, co stare, i z radością oczekujemy przyszłości. Jak świętują ten wyjątkowy czas ludzie na różnych krańcach świata? Zapnijcie pasy, bo wybieramy się w podróż pełną fascynujących zwyczajów!
Tekst: Zuzanna Kozłowska | Zdjęcia: Adobe Stock
Azja: Symbolika i harmonia
W Azji Nowy Rok to coś więcej niż tylko odliczanie do północy – to celebracja pełna symboliki i głęboko zakorzenionych tradycji. Chiny witają Nowy Rok (według kalendarza księżycowego) z hukiem fajerwerków i paradami smoków. Częścią świętowania Nowego Roku w Chinach jest Święto Latarni. Wypada ono w pierwszą, noworoczną pełnię księżyce. Ulice przyozdabiają lampiony o różnorodnych kształtach. Ta noworoczna tradycja ma ponad 2000 lat. W Japonii dźwięk dzwonów w świątyniach rozbrzmiewa dokładnie 108 razy, symbolicznie oczyszczając ludzi z grzechów i negatywnych emocji. To także czas na „otoshidama” – dzieci z radością liczą pieniądze otrzymane w ozdobnych kopertach. Filipińczycy wierzą, że okrągłe przedmioty przynoszą pomyślność oraz dostatek. Na stole musi pojawić się dokładnie 12 różnych owoców – każdy symbolizuje jeden miesiąc w roku.
Europa: Mieszanka przesądów i radości
Stary Kontynent zachwyca różnorodnością zwyczajów, które łączą w sobie radość i elementy przesądów. W Hiszpanii tuż przed wybiciem północy ludzie jedzą 12 winogron – jedno z każdym uderzeniem zegara. Każde winogrono symbolizuje szczęście w kolejnym miesiącu. Sztuka? Zjeść je wszystkie na czas! W Danii natomiast huk tłuczonej porcelany zwiastuje dobre relacje z sąsiadami. Rozbijanie talerzy na progach domów bliskich symbolizuje szczęście i pomyślność na przyszłość. Szkoci mają swój unikalny zwyczaj „first-footing.” Pierwsza osoba, która przekroczy próg domu po północy, przynosi szczęście.
Ameryki: Magia kolorów i rytuałów
Nowy Rok w Amerykach to nie tylko fajerwerki, ale i pełne magii tradycje. W Brazylii mieszkańcy ubierają się na biało, by przyciągnąć pokój i harmonię, a ci, którzy świętują na plaży, skaczą przez siedem fal oceanu. Każdy skok to jedno życzenie na nowy rok. Meksykanie palą karteczki z zapisanymi życzeniami, wierząc, że dym zanosi ich marzenia do nieba. To piękny, symboliczny gest, który łączy refleksję nad przeszłością z nadzieją na przyszłość. A w Stanach Zjednoczonych tysiące osób z zapartym tchem obserwuje opadającą kulę na Times Square w Nowym Jorku. Ten współczesny rytuał to kwintesencja amerykańskiego stylu – spektakularnie i z rozmachem.
Afryka: Energia i wspólnota
W Afryce Nowy Rok łączy energię wspólnoty z symboliką zmiany i nowego początku. W Południowej Afryce wyrzucanie starych przedmiotów przez okna to symboliczne pozbywanie się negatywnej energii. Zasada? Im więcej rzeczy wyrzucisz, tym czystszy start zapewnisz sobie w Nowym Roku. W Nigerii festiwale masek i tańce ożywiają ulice, przynosząc radość i dobrą energię. Te kolorowe celebracje to coś więcej niż zabawa – to także głęboki hołd składany tradycji i przodkom.
Oceania: Duch przodków i nowe początki
Na wyspach Pacyfiku tradycje Nowego Roku łączą nowoczesne elementy z duchowym wymiarem. Na wyspach Samoa to czas tańców i wspomnień przodków. Uważa się, że ich duchy pomagają w pomyślnym rozpoczęciu kolejnego roku. Z kolei Australia przyciąga oczy całego świata pokazem fajerwerków nad Operą w Sydney. Wydarzenie to symbolizuje nowoczesność i radość życia w kraju kangurów.
Wejście w nowy rok to czas wspólny dla wszystkich kultur, ale sposób jego świętowania odzwierciedla unikalność każdej z nich. To, co dla jednych jest tradycją, dla innych może być fascynującą nowością. Może warto w tym roku zainspirować się jedną z opisanych tradycji i wprowadzić ją do własnych obchodów? Bo niezależnie od miejsca na mapie, jedno jest pewne – nowy rok to szansa na nowy początek.
Często powtarza, że chciałaby żyć w latach 40. ub.w., bo to najpiękniejszy – według jej gustu – okres muzyczny. Jednak nie mając możliwości teleportacji, jej marzenie nie może się ziścić. I to dobrze dla nas, melomanów, bo możemy uczestniczyć w pięknych, sentymentalnych projektach Natalii Świerczyńskiej, która wraz ze swoim zespołem utalentowanych muzyków zabiera nas w podróż do minionych, ekscytujących lat, w których królował swing. Standardy jazzowe i piosenki z repertuaru legendarnego Franka Sinatry można usłyszeć w kobiecej aranżacji.
Rozmawia: Magdalena Ciesielska, Zdjęcia: Ksenia Shaushyshvili, Makijaż i włosy z sesji: Weronika Filas Zdjęcia z koncertu: Ewelina Jaśkowiak
W tym roku Twój projekt „I Love Sinatra” obchodzi jubileusz 10-lecia. Jak narodził się ten pomysł?
NATALIA ŚWIERCZYŃSKA: Projekt „I Love Sinatra” został stworzony na potrzeby festiwalu, na który dostałam zaproszenie. Miałam tam zaśpiewać w klimacie lat 40. ub.w., w klimacie pochodzącym z ery swingu. Był to Festiwal Rzeka Muzyki w Bydgoszczy i śpiewano podczas niego piosenki z repertuaru muzyki francuskiej, piosenki z lat 40-tych, aż do lat 90-tych, tak więc rozpiętość muzycznych reminiscencji była bardzo szeroka. Trzeba było wymyślić tytuł, który scali nam idealnie tematykę tego koncertu, szukałam więc z zespołem chwytliwego tematu i uznałam, że skoro odkąd pamiętam moim idolem był Frank Sinatra, to tytuł „I Love Sinatra” będzie idealny na tę okazję. I równocześnie zaprezentujemy nieco inną formą niż modne w owym czasie hołdy podkreślone projektami „Tribute to…” Postawiłam na pierwszą myśl, gdyż według mnie innowacją i ciekawostką sceniczną było pokazanie jak kobieta zaprezentuje się w repertuarze Franka Sinatry i jakie to będzie wyzwanie artystyczne. Stworzyliśmy ten projekt tylko na potrzeby festiwalu w 5-osobowym składzie, z kolegami, z którymi do tej pory gram. (śmiech) Zaprezentowaliśmy nasz koncept i publiczność to chwyciła, występ festiwalowy spotkał się z ogromną sympatią i aplauzem, gdyż okazuje się, że Polacy znają i często słuchają Sinatrę. Nawet to młodsze pokolenie.
Koncert podczas festiwalu i co dalej…
Bardzo chciałam kontynuować ten rozpoczęty pomysł z repertuarem Sinatry oraz standardów jazzowych, ale wówczas byłam jeszcze na studiach na Akademii Muzycznej w Poznaniu, miałam wiele innych obowiązków i tak mój zapał trochę osłabł. Jednak gdy przyszła zima, sezon wigilii firmowych, a ja jako studentka dorabiałam sobie, śpiewając w klubach, podczas rozmaitych wydarzeń i uroczystości, temat Sinatry powrócił. Najczęściej repertuar obejmował kolędy, a ja nie do końca czułam się w nim. Śpiewałam wówczas i po polsku, i po angielsku, kolędy, piosenki świąteczne, pastorałki – to, czego publiczność oczekiwała. Postanowiłam jednak wrócić do projektu z Festiwalu Rzeka Muzyki i w tym okresie świąteczno-noworocznym zaczęłam prezentować scenicznie piosenki w ramach mojego nowego projektu „Winter Songs of Frank Sinatra”. Przygotowałam więc ofertę świątecznych występów pod szyldem Sinatry. Nagrałam wtedy dwa duety, jedną piosenkę z gitarzystą Dawidem Kostką oraz jedną z pianistą Mateuszem Urbaniakiem, w domowych warunkach. (śmiech) Niezawodna Ksenia Shaushyshvili – artystka wielu talentów, wokalistka, fotografka, aktorka oraz moja koleżanka ze studiów – zrobiła nam sesję zdjęciową. I do tej pory to moje pierwsze zdjęcie autorstwa Kseni znajdowało się na plakacie promującym „Winter Songs of Frank Sinatra”.
Wykonywanie tych premierowych duetów dało początek większej oprawie muzycznej. Nastąpił nieoczekiwany zbieg okoliczności. W jaki sposób trafiłaś na scenę z tym zimowym projektem?
Wtedy śpiewałam głównie lokalnie, dla przyjaciół, znajomych, ale po paru dniach od premiery naszych nagrań, które opublikowałam w sieci dostałam telefon od producenta wydarzeń teatralnych i koncertowych. Był to telefon z agencji koncertowej Sollus Entertainment z propozycją organizacji koncertu mojego autorskiego projektu „Winter Songs of Frank Sinatra”. Ucieszyłam się bardzo! Jednak nie wiedziałam na wstępie, że ten koncert ma być biletowany i że to ma być wielkie wydarzenie. Nie mogłam się już wycofać (śmiech), termin był ustalony. Producent zaoferował również, że rozbuduje moją sekcję jazzową i sekcję smyczków, dodatkowo że zapewni chór Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza podczas tego występu. 150 osób liczył sam chór, projekt gigantyczny, a my nawet nie mieliśmy gotowej żadnej poważnej aranżacji. (śmiech) Tak więc z jednej strony wielki zachwyt, a z drugiej – ogromna mobilizacja, aby sprostać oczekiwaniom. Na szybko z agencją zleciliśmy napisanie potrzebnych aranżacji, złożyliśmy ten projekt w dwa tygodnie i wtedy na przełomie grudnia i stycznia zagraliśmy „Winter Songs of Frank Sinatra” 6-krotnie w Auli UAM w Poznaniu. Tak bilety się sprzedały! Po prostu zachwyciliście melomanów… i wciąż zachwycacie swoim talentem, energią sceniczną. Gramy i występujemy z tym zimowym projektem już od 9 lat. I wciąż on cieszy się wielkim uznaniem. Zaliczyliśmy takie lata, że „Winter Songs…” graliśmy po 8 razy w jednym sezonie w Teatrze Muzycznym Roma w Warszawie. To był szczyt moich marzeń! I co warte podkreślenia, projekt nie miał wielkiej reklamy, po prostu był popyt na tego typu muzykę i powrót do dawnych pięknych lat… Połączenie nazwy, aranżacji, grafiki – zrobiło swoje, ludzie nam zaufali, zaczęli nas polecać i po kilka razy uczestniczyć w koncertach zimowych. I tak jest po dziś dzień.
Dzięki takiemu pozytywnemu odbiorowi Wasz skład się powiększył. Przypomnisz wszystkich utalentowanych mężczyzn, z którymi koncertujesz w ramach „Winter Songs of Frank Sinatra”?
Mam dwa równoległe składy. Jest 4-osobowa sekcja dęta i też 4-osobowa sekcja rytmiczna. Skład pierwotny, który zawsze jest brany pod uwagę w pierwszej kolejności, to: Michał Baranowski – fortepian, Dawid Kostka – gitara, Wojciech Judkowiak – kontrabas, Sebastian Skrzypek – perkusja, Tomasz Orłowski – trąbka, Dawid Tokłowicz – saksofon altowy, Karol Wieczorek – saksofon tenorowy i Piotr Banyś – puzon. Ilość koncertów powoduje też pewne przetasowania zespołu i zmiany składu więc na tzw. zastępstwo współpracują z nami również inni muzycy, m.in. Mateusz Kaszuba, Michał Kaczmarczyk, Damian Kostka, Nikodem Kluczyński, Maksymilian Mińczykowski, Mateusz Brzostowski, Seweryn Graniasty, Marek Konarski czy Jan Chojnacki. Cieszę się ogromnie, że ten projekt łączy ze sobą na scenie od tylu lat tak wspaniałych muzyków. Pragnę podkreślić, że dołączył do nas gościnnie drugi wokalista – na wszystkie koncerty zimowe – Staszek Plewniak, który idealnie swoim głosem, talentem i osobowością wpisuje się w klimat lat 40. ub.w.
Pamiętasz, kiedy zaczęłaś słuchać piosenek Sinatry lub kiedy pierwszy raz usłyszałaś jego przebój?
Doskonale pamiętam, kiedy miałam 5 lat, usłyszałam w radio piosenkę. Było to w pokoju mojego dziadka, a ja na podłodze bawiłam się domkiem z zapałek. (śmiech) Usłyszałam i zamarłam. Wszystko odłożyłam i słuchałam z wielkim przejęciem. Tak mocno zapadł mi w pamięć ten moment, że po dziś dzień pamiętam, jaka była wówczas pora roku, w co byłam ubrana i jaki zapach unosił się w pokoju dziadka. Było południe, zabrzmiał hejnał z Wieży Mariackiej w 1 Programie Polskiego Radia i po tym hejnale nagle wybrzmiała piosenka „When I Fall in Love”. Nawet teraz, gdy rozmawiamy, na wspomnienie tego momentu się wzruszam… Bo wiem, że jako tak małe dziecko nie miałam jeszcze świadomości muzycznej ani rozwiniętej wiedzy na temat, co jest piękne, np. piękne, bo jest ambitne muzycznie lub gorsze, bo jest słabo zagrane. W ogóle nie miałam takiego rozeznania. Bardzo chciałam po raz kolejny usłyszeć tę piosenkę, tylko nie umiałam powtórzyć rodzicom, o jaki utwór mi chodzi. Nie było wtedy możliwości sprawdzenia tytułu tak jak obecnie w aplikacji telefonu! (śmiech) Nie mogłam cofnąć audycji w radiu. Powiedziałam tylko rodzicom, że coś pięknego słyszałam. I na tym się to pierwsze oczarowanie skończyło…
Po pierwszym zachwycie przyszedł czas na szukanie tytułu?
Będąc 12-latką, wciąż nosiłam w sercu i w pamięci to muzyczne przeżycie z czasów dzieciństwa, ale wciąż nie wiedziałam, co to była za piosenka. Aż w któryś dzień w telewizji wyemitowano benefis pewnego aktora i podczas tego wydarzenia wystąpiła na scenie Małgorzata Kożuchowska, która zaśpiewała właśnie to moje „When I Fall in Love”. Jaka była moja radość, gdy na dole ekranu wyświetlił się napis z tytułem piosenki (śmiech) i wtedy napisałam sobie na ręce długopisem „When I Fall in Love”. Z tym tytułem poszłam do płytoteki, nie winylowej, tylko CD, i poprosiłam panią, aby wypożyczyła mi wszystkie płyty z tą piosenką. Otrzymałam wtedy informację, że rozsławił ten utwór Nat King Cole z jego córką Natalie Cole i że ma ich płytę. Pamiętam, że była też Ella Fitzgerald, Billie Holiday, Sarah Vaughan. Bardzo się „wkręciłam” w świat jazzu. Słuchałam tej muzyki bardzo dużo i po nitce do kłębka odnalazłam Sinatrę.
Dlaczego właśnie on, kobieciarz, mistrz sceny, uwiódł i Ciebie?
Zakochałam się w Sinatrze, w całokształcie jego osobowości, w nim jako człowieku, artyście, muzyku. Jeszcze jako nastolatka obejrzałam też dokument o jego życiu, karierze, jego wzlotach i upadkach i to jeszcze bardziej zaważyło na mojej fascynacji jego osobą. Zrobił na mnie piorunujące wrażenie. On, charyzmatyczna i barwna postać, która za życia obrosła legendą. Jego historia jest bardzo burzliwa, a on pozostał na wysokim poziomie klasy, którą miał, którą reprezentował. Z ręką na sercu mogę stwierdzić, że przepadłam w tym oczarowaniu i przesłuchałam wszystkie jego płyty. Zawsze lubiłam sobie podśpiewywać różne melodie których słuchałam, ale o wykonywaniu piosenek Franka Sinatry to nawet nie marzyłam. Nigdy bym nie wpadła na pomysł, że kiedyś będę mogła je wykonywać na koncertach. To jest naprawdę niesamowite i wzruszające jak to moje życie artystyczne się potoczyło.
Można stwierdzić, że poprzez miłość do piosenek Sinatry zafascynowałaś się jazzem?
Traktowałam ten repertuar jako cudowne piosenki do słuchania. Wówczas nie zajmowałam się jeszcze śpiewaniem. Czułam w tych wykonaniach Franka Sinatry wielką wolność. Byłam po szkole muzycznej, po klasyce, gdzie wszystko było w ramach, granicach, zasadach, a ja uświadomiłam sobie, że w jazzie jest inaczej – zapis nutowy różnił się od wykonania Sinatry czy Elli Fitzgerald. Próbowałam to sobie jako klasyk zapisać, ale bezskutecznie, bo to przecież muzyczny „feeling”, który może się wytworzyć tylko i wyłącznie podczas wspólnej pracy z muzykami, z którymi współtworzy się dany projekt. Standardy, które powstawały w latach 30. i 40. ub.w. pochodziły w większości z musicali, które zahaczały o muzykę klasyczną, ale jazzmani przyjmowali te utwory, bo one były najbardziej rozsławione na Broadwayu, więc przerabiali na swoje wersje jazzowe. I w tych wersjach jazzowych była już większa dowolność niż w tych wersjach ze spektakli, z musicali. Mnie właśnie ten koloryt, ta niejednorodność zaczęła bardzo inspirować i fascynować.
Zapraszasz słuchaczy do podróży w odległe lata 40. ub.w., do magicznej muzycznej wędrówki – a wszystko widziane oczami kobiety.
Staram się opowiadać swoim językiem piękny tekst. Nigdy nie chciałam kopiować Sinatry, bo nawet by mi się nie udało. Tu nie chodzi o naśladowanie, tylko o inspirowanie się tak wielką i charyzmatyczną osobowością, jaką był Frank Sinatra. Dla mnie legenda i ikona stylu.
Dlaczego tak młoda osoba, jak Ty, przed laty zaczęłaś mierzyć się z muzyką lat 40.ub.w.? Co Cię w tym klimacie urzekło?
Dla mnie lata 40. ub.w. w kulturze, w muzyce, to najpiękniejszy okres. Bardzo chciałabym przenieść się w tamte lata, chociaż na jeden dzień, móc poczuć ten klimat. W projektach związanych z Frankiem Sinatrą mam taką swoją misję, w której staram się być w kontrze do tego, co jest aktualnie w mainstreamie radiowym, w kontrze do współczesnych przebojów, którymi jesteśmy zarzucani. Dlatego postanowiłam zaprezentować widzom, słuchaczom coś innego, dla mnie niezmiernie wartościowy repertuar, do którego można sięgać, można się nim inspirować i to się nie znudzi… Magia jakości i magia samej kompozycji przebija w utworach Sinatry, w ogóle w piosenkach z lat 40. ub.w. To są dla mnie rzeczy ponadczasowe i uniwersalne!
Album „Winter Songs of Frank Sinatra” to efekt Twojej i zespołu pracy scenicznej.
Ten projekt „Winter Songs of Frank Sinatra” w 2025 roku również ma jubileusz 10-lecia, a płyta jest podsumowaniem tego, co wykonujemy na koncertach i z jej pomocą dzielimy się z odbiorcami repertuarem świątecznym. Marzę, że na 10-lecie tego projektu pojawi się na rynku nasza płyta winylowa i będzie dodatkowym prezentem dla odbiorców, którzy są z nami już od dekady. „Winter Songs of Frank Sinatra” to przepiękny zimowy koncert i jednocześnie album, rozbrzmiewający swingiem i świątecznym nastrojem, podczas którego możemy usłyszeć „Let It Snow”, „Frosty the Snowman”, „Have Yourself a Merry Little Christmas”, „I will be Home for Christmas”, „The First Noel”, „White Christmas”, „Santa Claus Is Coming To Town”, „The Christmas Song”, a także skoczne „Jingle Bells”.
Wielu osobom czas świąteczny, czas zimowy kojarzy się z piosenkami Franka Sinatry. Jego głos rozczula, wprowadza w cudowny nastrój, w jakąś wyimaginowaną magię…
Tak właśnie jest! Mam również te same odczucia i wspomnienia. A wyobraź sobie, że najpopularniejsze playlisty na Spotify czy na YouTube dotyczące Świąt Bożego Narodzenia i tego okołoświątecznego okresu zawierają w większości piosenki Sinatry.
Czy masz ulubioną piosenkę Franka Sinatra, czy każda z nich niesie dla Ciebie pewien walor emocjonalny?
Szczerze mówiąc, nie mam takiej ulubionej, bo to nie są stricte piosenki Sinatry. To są standardy jazzowe wykonywane przez wielu innych artystów. Jednak te najbardziej z nim związane to oczywiście „My Way” oraz „New York, New York”, które rozsławił najbardziej na świecie. Utwór „My Way” stanowi wyjątek wśród piosenek i aranżacji Sinatry, jest odklejony charakterem od pozostałych kompozycji. Jest anglojęzyczną wersją francuskiej piosenki „Comme d’habitude”, nie ma w nim nawiązań do swingu czy kultury lat 40. ub.w., a jednak bardzo mocno „My Way” kojarzymy z Sinatrą. Choć ta piosenka nie została napisana stricte dla Sinatry, to jednak opowiada jego życie i ten tekst mnie nieustannie wzrusza… Na koncertach wykonujemy „My Way” na samym końcu, ludzie na widowni wyciągają telefony z latarkami i mnogość tego światła uzmysławia mi ile osób nas słucha, ile przychodzi na koncerty. I to niezależnie czy jest koncert świąteczny, czy zimowy, a nawet wiosenny (śmiech), to zawsze ta piosenka jest – bo być musi. Na koncertach dzieje się po prostu magia, którą każdorazowo ten utwór wywołuje. Koniec roku i początek nowego to u Ciebie, jak i wielu innych artystów, wzmożona praca i trasy koncertowe. Gdzie zaśpiewasz świąteczne standardy oraz cudowne piosenki Franka Sinatry? Trasę koncertową „Winter Songs of Frank Sinatra” zaczynamy 4 grudnia w Filharmonii im. Mieczysława Karłowicza w Szczecinie, później 12 grudnia Kraków – Kino Kijów, 28 grudnia Gdańsk – Polska Filharmonia Bałtycka, 29 grudnia Wrocław – Sala Koncertowa Radia Wrocław, 30 grudnia Poznań – Aula Artis. To koncerty biletowane, dodatkowo 14 grudnia we Wrocławiu mamy zamknięty event i 19 grudnia zamknięty koncert w Toruniu. Biletowane koncerty już zaplanowane jako koncerty noworoczne to 5 stycznia Łańcut – MDK, a 3 lutego Rzeszów – Filharmonia Podkarpacka im. Artura Malawskiego. Przemierzamy więc Polskę z północy na południe w tym okresie świąteczno-noworocznym.
Repertuar podczas koncertów jest taki sam?
W grudniu jest identyczny niezależnie od miejsca, w którym gramy. Natomiast w styczniu dokonujemy modyfikacji utworów, bo to już czas poświąteczny i noworoczny, zatem wplatamy więcej standardów jazzowych, typu „Strangers In The Night” czy „Fly me to The Moon”. W koncertach noworocznych więcej piosenek pochodzi z mojego projektu „I Love Sinatra”, a na potrzeby np. imprez zamkniętych, firmowych, przygotowywana jest jeszcze inna setlista.
Przed nami czas Świąt Bożego Narodzenia, śpiewania kolęd, pastorałek. Masz tę jedną jedyną, ulubioną, do której najczęściej powracasz?
„The First Noel” to moja ulubiona świąteczna piosenka, wykonywana w języku angielskim, ale od zawsze – jak tylko sięgnę pamięcią – kocham przede wszystkim nasze polskie kolędy. Jeszcze jak żyła moja babcia, to uczyliśmy się śpiewać piękną, tradycyjną „Cichą Noc” i delikatną „Lulajże Jezuniu” na głosy – i te dwie kolędy ze mną pozostały jako te najpiękniejsze.
Zazdroszczę tak rozśpiewanych świąt.
Aktualnie bardzo dużo śpiewamy u mojej teściowej, gdzie spotykamy się zawsze w jeden dzień świąt, aby wspólnie pośpiewać i powygłupiać się również. (śmiech) To ma być nasz wspólny czas, nieważna jest wtedy tonacja, poprawność muzyczna, tutaj chodzi przede wszystkim o wspólny czas i dobrą zabawę… Mama siada do pianina, a każdy z uczestników bierze dostępne instrumenty, gitary, flety i różne przeszkadzajki. (śmiech) Cała rodzina mojego męża to muzycy, nawet jak ktoś się nie zajmuje muzyką zawodowo, to jest w tym temacie niezwykle utalentowany. Nawet mamy taki zwyczaj, że musimy zaśpiewać i zagrać wszystkie kolędy ze śpiewnika, bo jeśli tego nie zrobimy, nie możemy liczyć na prezenty. (śmiech)
Czas Świąt Bożego Narodzenia oraz Nowego Roku jest doskonałą okazją, by wraz życzeniami obdarować się prezentami. Uniwersalny zestaw książka-wino-kosmetyki konkuruje najczęściej z płytami. Jeszcze niedawno takim zgrabnym rozwiązaniem był prezent z ulubioną płytą kompaktową, dzisiaj modnym i nieszablonowym jest „staroświecka” płyta gramofonowa, która w ultranowoczesnej wersji staje się najbardziej faworyzowanym, także prezentowym, formatem. Album LP przechodzi ogromny renesans, staje się „trendy” i podobno – co jest oczywistą technologiczną sprzecznością – sygnalizuje nowoczesność darczyńcy i obdarowanego.
tekst: Dionizy Piątkowski
Historia mechanicznego zapisu dźwięku ma prawie 150 lat. W 1877 roku Thomas A. Edison opracował metodę zapisu dźwięku na obracającym się walcu. Pierwsza płaska, jednostronnie nagrana płyta pojawiła się dziesięć lat później. Następny przełom w dziejach fonografii przypada na rok 1925, kiedy wprowadzono elektryczny zapis dźwięku. W roku 1948 amerykańska Columbia Records upowszechniła drobnorowkową płytę (33 obroty na minutę), czyli popularny long-play. W drugiej połowie lat 50. Ustalono standard płyt stereofonicznych, parę lat później uporano się z kwadrofonicznym zapisem i odtwarzaniem dźwięku. Lata 70. to okres cyfrowej rejestracji muzyki. W połowie lat 80-tych pojawiły się płyty ,,compact disc’’ i to one zrewolucjonizowały dotychczasowe metody rejestracji i odtwarzania dźwięku. Ostatnio zapis plików dźwiękowych, streaming oraz Spotify stworzyły nowy, rewolucyjny rozdział w słuchaniu i kolekcjonowaniu muzyki.
Wiele płyt, wydawanych dotąd w wersji CD lub rozpowszechnianych poprzez internetowy streaming, pojawia się w ekskluzywnych wersjach, starego poczciwego albumu LP. Niektóre oficyny unikają wręcz edycji kompaktowych i przygotowują wyłącznie wersję tradycyjnego albumu. To rarytasy dla audiofilów i kolekcjonerów. Z pewnością takim jest album „Twentyfour” Al Di Meoli i charakterystyczne połączenia flamenco-jazzu z inspiracjami sięgającymi egzotycznych skojarzeń. Wspaniale celebruje swe 85-te urodziny prestiżowa oficyna wydawnicza Blue Note Records. Zamiast sięgać do przepastnych archiwów producent Don Was zdecydował o reedycji 100 najważniejszych albumów ze znaczkiem Blue Note, które ukazują się jako „85th Anniversary Vinyl Initiative” – kolekcjonerskie edycje słynnych long-play’ów i przełomowych sesji nagraniowych. „Accentuate the Positive” to 67 (!) studyjny album Van Morrisona i jego sentymentalny powrót do rock’n’rolla. Ponadczasowe klasyki nasycił irlandzki bard niepowtarzalną energią, charyzmatycznym głosem i urokliwym nastrojem popularnych hitów rock’n rolla. „Visions” to kolejny album amerykańskiej wokalistki Norah Jones zawierający tuzin pięknych piosenek o miłości, wolności, tańcu i akceptacji tego, co przynosi życie. Sesja „Composites” powstała na zamówienie Leszka Możdżera i Warszawskiej Opery Kameralnej, która przygotowała wyjątkowe, kolekcjonerskie wydanie albumu: limitowany, numerowany box zawierający kolorową płytę winylową, kasetę magnetofonową oraz certyfikat z autografem pianisty i kompozytora.
Rod Stewart powraca najnowszym albumem do swingowej estetyki, proponując paletę hitów i standardów jazzu, muzyki rozrywkowej, a nawet pogodnego rocka, które teraz w aranżacjach Joolsa Holland i jego Rhythm & Blues Orchestra oraz brawurowej interpretacji swingującego rockmana nabierają niepowtarzalnego kolorytu. „Swing Fever” to kolejny – po doskonale przyjętych albumach „The Great American Songbook” – jazzujący album Sir Roda Stewarta. Utranowoczesnej edycji albumowej doczekała się „Astigmatic” – kultowa sesja kwintetu Krzysztofa Komedy, kamień milowy polskiego jazzu. Został nagrany w trakcie nocnych sesji 5-7 grudnia 1965 roku przez Kwintet Komedy w składzie: Krzysztof Komeda, Zbigniew Namysłowski, Tomasz Stańko, Rune Carlsson, Günter Lenz. Przewodnik „The Penguin Guide to Jazz” wymienia album w gronie najważniejszych płyt w historii jazzu, a w ankiecie krytyków Jazz Forum „Astigmantic” uznano za Płytę Wszechczasów polskiego jazzu i najważniejszą w dorobku Krzysztofa Komedy.
Moda wznowień albumowych nie omija także płyt świątecznych, które teraz w winylowej LP edycji stają się ponownie bestselerami. Poza licznymi albumami autorskimi, wznawiane lub na nowo przygotowywane są okolicznościowe zestawy, by wraz z modą na nostalgiczny „long-play” pojawić się w atrakcyjnej formie. Świąteczne, winylowe albumy zrealizowała kanadyjska wokalista i pianistka Holly Cole („Christmas Blues”), funkowy Spirit Traveler („Merry Christmas Baby”), pianista Kim Pensyl („Christmas”) oraz idol nowoorleańskiego jazzu – Harry Connick,Jr. („When My Heart Finds Christmas”). Najlepiej podobno sprzedaje się w tym sezonie winylowy album Wyntona Marsalisa („Crescent City Christmas Card”) – nagrany wspólnie z Kathleen Battle i Jonem Hendricksem oraz „The Christmas Album” kultowego kwartetu The Manhattan Transfer. Ukazały się także świąteczne płyty folkowe (Tony Elman „Winter Creek”), elektroniczne (Teja Bell „New Spirit Of Christmas”), bluesowe („Alligator Christmas Collection”), dziecięce (Francis Henri „Children’s Christmas Songs”), składanki „A Very Special Christmas” z pastorałkami Bruce’a Springsteena, U2, Stinga, Eurythmics, Whitney Houston oraz „The Greatest Christmas Songs” z piosenkami Queen, Coldplay, Paula McCartney’a, Eltona Johna, Bryana Adamsa oraz Johna Lennona i Yoko Ono.
dziennikarz i krytyk muzyczny, promotor jazzu; absolwent UAM (etnografia, dziennikarstwo), kursu Jazz & Black Music (UCLA); autor kilku tysięcy artykułów w prasie krajowej i zagranicznej; producent płyt i koncertów, autor programów telewizyjnych oraz radiowych. Autor pierwszej polskiej „Encyklopedii Muzyki Rozrywkowej – JAZZ ”, monografii „Czas Komedy ”, dyskografii „Komeda on records” oraz wielu książek.…
10 lat Why Thai w Poznaniu. Michał Niemiec | Czy osiągnąłem sukces? Ciągle mi mało!
9 grudnia, 2024
Artykuł przeczytasz w: 14 min.
Kiedy 10 lat temu wprowadził kuchnię tajską do Poznania, był prekursorem w branży gastronomicznej. Michał Niemiec, właściciel Why Thai, przy okazji 10. urodzin restauracji opowiada o swojej drodze do sukcesu, kulisach budowania marki i o tym, jak gastronomia stała się jego życiową pasją – pomimo że życie pchało go w objęcia ogrodnictwa, straży pożarnej, a nawet muzyki… Dziś Why Thai świętuje dekadę i rozwija nowy koncept, który na nowo odkrywa polską kuchnię.
Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: Michał Musiał
Jadasz coś innego niż kuchnia tajska?
MICHAŁ NIEMIEC: (śmiech) Oczywiście, że tak! Zdradzę Ci tajemnicę, że w sumie to jadam jej już niewiele. (śmiech) Jak to mówią, co za dużo, to niezdrowo – nawet najlepszą kuchnią świata można się w końcu przejeść. Ale zawsze próbuję nowych dań, pilnuję standardów, czy chcę czy nie chcę, bo w końcu to moja praca i pasja – muszę wiedzieć, co serwuję i dbać o to, żeby wszystko było na najwyższym poziomie.
Skąd zamiłowanie do kuchni i gotowania?
Miłość do kuchni zaszczepiła we mnie moja babcia, która świetnie gotowała, potem moja mama, dodatkowo mój wujek był kucharzem. A ja od najmłodszych lat towarzyszyłem im podczas przygotowywania posiłków. Pamiętajmy, że były to lata 80-te, gdzie normą było gotowanie w domu, kuchnia tętniła życiem i była miejscem, które scalało całą rodzinę. Obserwowałem, jak z prostych składników można stworzyć coś wyjątkowego, a wspólne gotowanie było okazją do rozmów i budowania więzi. To właśnie wtedy zrozumiałem, jak wielką radość może dawać przygotowywanie posiłków dla innych.
Babcia i mama wspierały Cię w Twojej rodzącej się wówczas pasji?
One tak, tata niekoniecznie. (śmiech) Jego marzeniem było, abym poszedł w jego ślady i przejął po nim gospodarstwo ogrodnicze. Przez wiele lat hodował róże, dodatkowo był prezesem Ochotniczej Straży Pożarnej, więc jak już pogodził się z tym, że ogrodnikiem nie zostanę, to pojawił się pomysł, abym został strażakiem, a dodatkowo zapisał mnie na lekcje gry na saksofonie, bo trzecim wyborem była kariera muzyka. (śmiech) Ale to wszystko nie było dla mnie. Moim przeznaczeniem jest gastronomia.
Ale w rodzimym gospodarstwie ogrodniczym jednak trochę pracowałeś…
Nie miałem wyjścia. (śmiech) Jednak zawsze uciekałem w stronę sztuki gotowania. Kilka lat spędziłem, pracując w hotelach orbisowskich, a następnie ukończyłem Wyższą Szkołę Hotelarstwa i Gastronomii. To był czas, kiedy turystyka dopiero raczkowała, a Polska zaczynała otwierać się na świat. Dzięki zagranicznym praktykom mogliśmy poznawać nowe smaki i wprowadzać je na nasze stoły, co było niezwykle inspirujące. Po śmierci rodziców wróciłem do Kalisza, parę lat prowadziłem gospodarstwo, zostałem nawet radnym, ale to nie była moja droga. Postawiłem więc wszystko na jedną kartę – wybrałem gastronomię. Choć z perspektywy czasu nie mogę powiedzieć, że praca w gospodarstwie niczego mi nie dała – przede wszystkim nauczyła mnie ciężkiej pracy i szacunku do tego, co samodzielnie się wypracuje. Te doświadczenia ukształtowały mój charakter i nauczyły wytrwałości, która później okazała się kluczowa w budowaniu mojego miejsca w gastronomii.
Jakie było to ostatnie 10 lat dla Ciebie?
Na pewno bardzo pracowite, pełne wyzwań i intensywnego rozwoju. To czas, który nauczył mnie wytrwałości oraz elastycznego podejścia do różnorodnych wyzwań. Były trudne chwile, ale również wiele radości płynącej z osiągnięć i pokonywania barier. Pandemia, inflacja, wojna w Ukrainie, a także nasze lokalne trudności, takie jak niekończący się remont Starego Rynku, uświadomiły mi, jak istotna jest zdolność adaptacji. Te wydarzenia stanowiły poważny test, a jednocześnie stały się impulsem do działania i poszukiwania nowych dróg w obliczu zmian.
Mija właśnie 10 lat, kiedy powstał pierwszy lokal Why Thai. Jak wspominasz początki, bo zdaje się, że pierwszym pomysłem, była kuchnia włoska. Co zaważyło na zmianie strategii?
To prawda. Why Thai w Poznaniu świętuje właśnie swoje 10-te urodziny, ale cała grupa ma już 12 lat. Pierwszy lokal powstał w Warszawie dlatego, że w Poznaniu nie mogłem znaleźć odpowiedniej lokalizacji. Lokal znalazł się w Warszawie, więc niewiele się zastanawiając, wyruszyłem na podbój stolicy. Nie mając zupełnie wiedzy na temat tamtejszego rynku gastronomicznego, poszedłem na żywioł. (śmiech) I faktycznie początkowo moim pomysłem było otworzenie restauracji z włoskim jedzeniem, ale Warszawa była wówczas już naszpikowana włoskimi smakami, więc z czysto biznesowego punktu widzenia, zmieniłem koncepcję i postawiłem na kuchnię tajską. Dziś z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że Warszawa wiele mnie nauczyła i na pewno dała solidne podwaliny pod biznes w Poznaniu. Z takich ciekawostek powiem Ci, że kiedy po dwóch latach prowadzenia biznesu w Warszawie postanowiłem wrócić na rodzime wielkopolskie podwórko, tu i ówdzie było słychać głosy, że to warszawska firma otwiera knajpę w Poznaniu. (śmiech) A było zupełnie odwrotnie. Jestem wielkopolaninem, pochodzę z Kalisza, więc to Poznań ruszył na podbój Warszawy, a nie odwrotnie. (śmiech)
Pierwszy lokal powstał w Warszawie, potem kolejne w Poznaniu. Warszawa to miasto globalnych korporacji, międzynarodowej społeczności, tam kuchnia tajska pewnie nie była niczym dziwnym. Jednak Poznań, miasto bardziej kulinarnie konserwatywne, ze swoją nieśmiertelną kaczką po poznańsku. Nie obawiałeś się rodzimego rynku?
Poszedłem za ciosem warszawskiego sukcesu i nie miałem większych obaw co do tego, jak poznaniacy przyjmą kuchnię tajską, choć faktycznie była ona dość egzotyczna. Myślę, że duży wkład w popularyzację światowych, a zwłaszcza azjatyckich smaków, miały wtedy lokale z sushi, które w tamtym czasie zaczęły zdobywać w Poznaniu dużą popularność. Dzięki nim klienci byli już otwarci na nowe kulinarne doświadczenia i gotowi spróbować czegoś nieco innego. Dziś myślę, że w tym miejscu, w którym my byliśmy 10 lat temu, jest kuchnia koreańska, którą dopiero poznajemy i oswajamy, podobnie jak wtedy kuchnię tajską. To pokazuje, że kulinarne gusta w Polsce cały czas ewoluują, a klienci są coraz bardziej otwarci na nowe smaki i nieznane wcześniej tradycje kulinarne. W tamtym czasie tajska kuchnia wydawała się egzotyczna, dziś jest dla wielu naturalnym wyborem.
Czy są jakieś wspomnienia lub historie z początków Why Thai, które szczególnie zapadły Ci w pamięć?
Wspominam ten czas jako okres niezwykle intensywnej pracy. Przygotowując się do otwarcia lokalu w Warszawie, pracowałem po 350-370 godzin miesięcznie. Gdy warszawska restauracja zaczęła funkcjonować stabilnie, bez chwili wytchnienia ruszyłem z przygotowaniami do otwarcia lokalu w Poznaniu. Lokal przy ulicy Kramarskiej, w którym mieścimy się do dzisiaj, przeszedł generalny remont, więc w zasadzie kursowałem non stop pomiędzy Warszawą i coraz lepiej prosperującym tam lokalem, a Poznaniem i lokalem w remoncie. (śmiech) Sam remont przebiegł dość szybko i w miarę bez większych trudności, ale ja byłem koszmarnie zmęczony, a mój organizm domagał się odpoczynku. Przyjaciele przekonali mnie, że przed samym otwarciem muszę odpocząć i w końcu dałem się namówić na tydzień urlopu, który pozwolił mi złapać oddech przed kolejnym wyzwaniem, jakim było otwarcie. Pamiętam też wydarzenie z 2015 roku, które na długo zapisało się w mojej pamięci – pękła rura w ulicy i zalała nasz lokal. Co gorsza, stało się to w Boże Narodzenie, więc odkryliśmy problem dopiero po świętach. Piwnica była zalana po sufit, sprzęty zniszczone, a restauracja wymagała generalnego odmalowania. Przez trzy miesiące walczyliśmy, żeby wszystko naprawić i przywrócić lokal do życia. To była jedna z tych sytuacji, które uczą pokory, cierpliwości i tego, że w gastronomii zawsze trzeba być gotowym na niespodziewane wyzwania.
Za oryginalne, tajskie smaki w Why Thai odpowiadają rodowici Tajowie. Już od samego początku zdecydowałeś się zatrudniać kucharzy z Tajlandii, aby zapewnić autentyczność potraw. To nie jest łatwa droga.
Mam chyba trochę szczęścia w życiu. (śmiech) Mój znajomy, którego żona pochodzi z Tajlandii, bardzo pomógł mi w rekrutacji kucharzy bezpośrednio stamtąd. Dzięki jego wsparciu udało się nie tylko załatwić wszystkie formalności, ale znaleźć prawdziwych mistrzów, którzy zarówno znają techniki tajskiej kuchni, jak i przekazują jej autentycznego ducha. To było wyzwanie, ale kluczowe dla utrzymania najwyższej jakości i prawdziwości naszych dań. Nasza Szefowa Kuchni Mala, pracuje z nami już 10 lat…
Czy widzisz różnicę w podejściu Polaków do kuchni tajskiej 10 lat temu i teraz? Czy przez te lata zmieniły się gusta klientów lub ich oczekiwania względem autentycznych smaków Azji?
Bardzo! I to bardzo dobrze! Pamiętam, kiedy otworzyliśmy pierwszą restaurację w Poznaniu, nie mogliśmy przygotowywać dań w takiej ostrości, w jakiej oryginalnie występują, bo dla naszego poznańskiego podniebienia to było zdecydowanie za dużo. (śmiech) Dziś pad thai czy kurczak słodko-kwaśny podawane w Why Thai, smakują tak samo jak w Tajlandii – autentycznie i bez kompromisów w kwestii przypraw czy ostrości. Klienci stali się bardziej otwarci na intensywne smaki, a także świadomi tego, czym naprawdę jest kuchnia tajska. To ogromna zmiana w porównaniu do początków, kiedy musieliśmy dostosowywać przepisy, aby były bardziej neutralne i łagodniejsze.
Ile dzisiaj jest restauracji w sieci?
Obecnie w skład sieci Why Thai wchodzą dwie restauracje z obsługą kelnerską – Why Thai Food & Wine w Warszawie oraz w Poznaniu. To miejsca, które łączą elegancję z autentycznymi tajskimi smakami, oferując gościom wyjątkowe kulinarne doświadczenia. Dodatkowo, półtora roku po otwarciu poznańskiej restauracji, narodził się koncept Why Thai Express. To zupełnie inny pomysł, skierowany do osób ceniących szybkie i wygodne rozwiązania w stylu street food. Why Thai Express specjalizuje się w daniach na wynos, zachowując przy tym charakterystyczną dla sieci jakość i smak autentycznej kuchni tajskiej. Takich punktów mamy w Poznaniu trzy, co pozwala nam pokryć swoim zasięgiem całe miasto. Cała sieć zatem to pięć restauracji.
Z perspektywy 10 lat działalności, co uważasz za największy sukces Why Thai? Co według Ciebie sprawiło, że klienci pozostają lojalni wobec Waszych restauracji?
Kiedy prowadzisz własny biznes, praca staje się codziennością, a sukces nie jest czymś, o czym myślisz na co dzień. Dla mnie prawdziwym sukcesem są ludzie, z którymi pracuję, bo bez nich niczego bym nie zrobił. To oni tworzą atmosferę tego miejsca. No i nasi klienci – ci, którzy wracają do nas od lat, polecają nasze restauracje swoim bliskim i wciąż obdarzają nas zaufaniem. Czy czuję, że sam osiągnąłem sukces? Szczerze mówiąc, nie patrzę na to w ten sposób. Ciągle mi mało. (śmiech) O wiem! Mam już dzisiaj struktury tak poukładane, że mogę od czasu do czasu pozwolić sobie na krótki odpoczynek – i to jest mój osobisty sukces! (śmiech)
Co słyszysz od swoich gości?
Słyszę, że jest smacznie i świeżo. W końcu hasło „najlepszy pad thai w mieście” nie wzięło się znikąd! W naszej kuchni używamy wyłącznie świeżych produktów i oryginalnych, tajskich składników. Nie idziemy na skróty ani nie pracujemy na zamiennikach – autentyczność smaku jest dla nas priorytetem i to właśnie doceniają nasi goście.
A Twoja ulubiona potrawa?
Nie będę zbyt oryginalny, (śmiech) oczywiście, pad thai! To klasyka, która nigdy mi się nie znudzi. Ale jeśli miałbym wskazać coś mniej oczywistego, to zdecydowanie khao soi – potrawa pochodzącą z rodzinnego miasta naszej szefowej kuchni. To danie niezwykle aromatyczne i sycące, będące czymś pomiędzy zupą a drugim daniem. Składa się z makaronu zanurzonego w intensywnym curry, mięsa wołowego, kiszonek, świeżych warzyw i chrupiącego makaronu na wierzchu. Każdy kęs to eksplozja smaków, która zawsze przenosi mnie na chwilę do Tajlandii.
Gastronomia w Polsce przechodziła przez różne okresy, w tym przez trudności związane z pandemią. Czy doświadczenia ostatnich lat wpłynęły na strategię Why Thai? Co się zmieniło, a co pozostało takie samo?
Przede wszystkim poukładaliśmy strukturę. Dzisiaj zatrudniam 75 osób, a to już wymagało stworzenia jasnego podziału obowiązków i zbudowania solidnego systemu zarządzania. Zależało mi, aby każdy członek zespołu wiedział, za co odpowiada i miał przestrzeń do rozwoju. Od początku istnienia restauracji w Poznaniu, nie czułem się dobrze z tym, że w restauracji z obsługą kelnerską realizujemy również wynosy. Dostawcy wpadali do restauracji jak przeciąg, zakłócając atmosferę, którą chcieliśmy stworzyć dla gości jedzących na miejscu. To powodowało pewien chaos i wpływało na komfort tych, którzy przyszli, aby cieszyć się posiłkiem w spokojnym otoczeniu. Stąd dość szybkie powstanie Why Thai Express, które w pandemii okazało się zbawienne, bo kiedy inni restauratorzy dopiero uczyli się wynosów, my tę strukturę mieliśmy już zbudowaną. Dziś widzę, że dużo większym wyzwaniem niż pandemia, jest inflacja. Ceny produktów poszły mocno w górę, koszty utrzymania lokali wzrosły, a portfel klienta nie jest z gumy… Ale to, co pozostało niezmienne, to dbałość o jakość, autentyczność naszych potraw i budowanie relacji z gośćmi, które zawsze były fundamentem naszej marki.
Twoim nowym dzieckiem jest Restauracja OT.Warta, koncept zupełnie inny niż Why Thai. Co zainspirowało Cię do jej otwarcia?
To było szalone! (śmiech) Ale byłaś tam i przyznasz, że jest pięknie?
Jest pięknie, ale to zupełnie inna bajka niż Why Thai. Wszystko tam jest odmienne od tego, co spotykam w Why Thai. Inny wystrój, inna kuchnia, inne smaki, inna filozofia. Potrzebowałeś zmiany?
Bardzo! Odkryłem to miejsce podczas spaceru z psem i od razu wiedziałem, że chcę tam mieć restaurację. OT.Warta mieści się w zabytkowym budynku Łazienek Rzecznych nad Wartą, które w latach 20. i 30. były jednym z najpopularniejszych miejsc w Poznaniu – przed wojną dziennie odwiedzało je nawet 5000 osób, bo znajdowały się tam miejskie kąpieliska. Niestety, przez lata miejsce popadło w zapomnienie, ale dziś, dzięki modernizacji, odzyskało swój dawny blask. Dla mnie to ogromna satysfakcja, że mogę być częścią tej nowej historii, przywracając to miejsce poznaniakom w zupełnie nowej odsłonie. Miejsce znajdujące się 15 minut spacerem od Starego Rynku, pełne historii, niepowtarzalnego uroku i wyjątkowego charakteru. Kto tam raz zawita, zakocha się w tym miejscu. Gwarantuję.
To powiedz jeszcze, jaką kuchnię serwuje OT.WARTA?
Poznaniacy znajdą tam polską kuchnię w nowoczesnym wydaniu, inspirowaną dawnymi przepisami zaczerpniętymi ze starych książek kucharskich. To dania, które nawiązują do tradycji, ale są podane w sposób współczesny, z wykorzystaniem najwyższej jakości lokalnych składników. Dzięki temu goście mogą odkrywać klasyczne smaki na nowo, w odświeżonej i kreatywnej formie.
Gdzie znajdujesz inspiracje do rozwoju swoich restauracji i wprowadzania nowych pomysłów? Rozwinąłeś sieć, otworzyłeś OT.WARTĄ, podejmujesz odważne decyzje. Skąd czerpiesz pomysły na to, jak dalej rozwijać swoje marki?
To chyba moja domena, że kiedy mam chwilę wolnego czasu, zaczynam intensywnie myśleć o nowych pomysłach. (śmiech) A tak na poważnie, wszystko wynika z mojej pasji do gastronomii – choć czasem mam wrażenie, że nie zawsze jest to miłość odwzajemniona. (śmiech) Lubię, kiedy coś się dzieje, kiedy jestem w ruchu i mogę tworzyć nowe rzeczy. To właśnie ten dynamizm, poszukiwanie nowych wyzwań i chęć odkrywania, co jeszcze można zrobić, napędzają mnie do działania.
MARZENA ROSZAK PropertyForYou | Budowanie relacji z klientem jest dla mnie najważniejsze
5 grudnia, 2024
Artykuł przeczytasz w: 20 min.
Jest ekspertem branży nieruchomości w słonecznej Hiszpanii. Doradza klientom korzystnie i bezpiecznie dokonać transakcji za granicą, współpracując ze sprawdzonymi deweloperami i hiszpańskimi pośrednikami. Tłumaczy, jak niezbędne jest wsparcie prawnika i pośrednika w całym procesie zakupu nieruchomości, jak przedstawiają się dodatkowe koszty administracyjne, w zależności od regionu czy prowincji. Marzena Roszak zapracowała na wielkie zaufanie ze strony klientów, pomagając im na każdym etapie zakupu, już od pierwszego lotu do Hiszpanii. Jest jak farmer w branży nieruchomości, zasadzi, zasieje dobre relacje, aby potem zebrać obfity plon.
Dlaczego warto skorzystać z wiedzy i doświadczenia pośrednika, kupując nieruchomość w słonecznej Hiszpanii? I dlaczego ta opcja, wbrew obiegowej opinii, jest najtańsza i najbezpieczniejsza?
MARZENA ROSZAK: Wersja z pośrednikiem jest tańsza o błędy, które możemy popełnić, nie znając języka hiszpańskiego niezbędnego w urzędach oraz hiszpańskiego prawa nieruchomości, ogólnie przyjętych zasad i reguł, prawidłowości w postępowaniu krok po kroku, co należy uczynić, aby zabezpieczyć swoją inwestycję oraz swoje pieniądze. Nie pobieram prowizji od klienta, który do mnie przychodzi i chce kupić konkretną nieruchomość. Często ludzie myślą, że pośrednik jest niepotrzebny, bo „co on może zrobić, czego ja nie zrobię?”. Z pełną świadomością i odpowiedzialnością tłumaczę klientom, że warto skorzystać z pomocy i porady pośrednika, nie tylko za granicą, ale również i w Polsce. Pośrednik powinien mieć również kontakt z dobrym prawnikiem, notariuszem, z osobami, które może polecić klientowi podczas całego procesu związanego z zakupem nieruchomości.
Od 2009 roku posiadasz Państwową Licencję Pośrednika w Obrocie Nieruchomościami. Powiedz, proszę, o kompleksowości usług, na jakie może liczyć klient, wybierając Twoją firmę.
Niezależnie w jaki sposób klient się ze mną skontaktuje – czy to jest kontakt przez stronę, poprzez formularz, czy dzięki targom branżowym, czy przez znajomego – ustalamy, co klient potrzebuje i do czego, tzn. czy zakupiona nieruchomość ma być tylko i wyłącznie dla właściciela, jako drugi dom, czy ma to inny cel, najmu krótko- lub długoterminowego. Potem wybieramy oferty w regionie, który klienta interesuje i za kwotę, w której pragnie się zmieścić. Zawsze oscyluję w granicach podanej kwoty, aby nie przekraczać tzw. progu bólu klientów. Kolejnym krokiem jest spotkanie z klientem u mnie w biurze, tu na Libelta 27, czy spotkanie on-line, podczas którego ustalamy, kiedy klient chce oglądać konkretne nieruchomości w Hiszpanii. Moja zasada jest taka, że podczas pierwszego lotu klienta, również lecę razem z nim lub spotykamy się w umówionym miejscu w Alicante. Odbieram klienta np. z hotelu i zwiedzamy okolicę, interesujące go miejsca. Pragnę, aby klient czuł komfort, miał poczucie wsparcia. Często osoby te mają barierę językową lub wcześniej nie dokonywały podobnych transakcji, więc trzeba im w tym pomóc. Obwożę klienta po tych nieruchomościach, które on już wcześniej wybrał, zadeklarował do obejrzenia. Nieraz tak się zdarza, że wizja oferty, która była propozycją mailową, jest inna niż to, co klient zastaje na miejscu. Widzi otoczenie i stwierdza, że jest tu np. za dużo bloków, za mało zieleni, więc natychmiast – w takich wypadkach – uruchamiam swój plan B (śmiech), mając kontakt z deweloperami i pośrednikiem w Hiszpanii, aby pokazać zainteresowanemu podobne oferty w innych lokalizacjach. Moja wizyta, mój lot do Hiszpanii za pierwszym razem jest tzw. moim wkładem w jego potencjalny zakup mieszkania. Tu klient w żaden sposób nie ponosi kosztów za to, że ja z nim lecę. Każdy kolejny lot – gdy klient odczuwa potrzebę dalszej pomocy – ustalany jest i wyceniany indywidualnie. W większości przypadków jeden wspólny lot pomaga wybrać satysfakcjonującą nieruchomość, resztę formalności załatwiamy on-line. Klient jedynie musi przylecieć do Hiszpanii do notariusza na podpisanie aktu notarialnego. Bywa też tak, że podczas pierwszego lotu z klientem inwestycja, która go interesuje jest we wstępnej fazie budowy, kiedy jeszcze nie wjechał sprzęt ciężki i nie rozpoczęły się prace budowlane. Wtedy oglądamy tzw. show house, czyli pokazowe mieszkania dostępne u konkretnych deweloperów, po to, by zobaczyć standard wykończenia wnętrz, a także jakość użytych materiałów. Wówczas zdecydowanie łatwiej podjąć decyzję i wszystko samemu ocenić. Oczywiście, proponuję klientom wsparcie ze strony notariusza, prawnika, jeśli jest taka potrzeba, rekomenduję księgową w Hiszpanii, bo wiem, jak to jest niezwykle przydatne i istotne, np. przy rozliczeniu podatków za wynajem nieruchomości itp. Pomagam też klientom w uzyskaniu kredytu, bo jako PropertyForYou mamy banki oraz brokerów finansowych, z którymi współpracujemy. Ta cała kompleksowość oferty ma aspekt wielowymiarowy, ja po prostu nie pozostawiam klienta samego. Poczuwam się do tego, aby pomóc klientowi, tak jak kiedyś mi pomógł pośrednik…
W taki sposób budujesz więc relację z klientem…
To jedno z moich głównych założeń biznesowych – budować relacje, dawać klientom poczucie bezpieczeństwa oraz zaufania. Zdrowa relacja to fundament współpracy na wielu szczeblach. Kontakt międzyludzki jest przecież niezwykle ważny, nie tylko w branży nieruchomości. Według mnie czynnik ludzki jest po prostu najistotniejszy. Oczywiście, zdarzają się też i takie sytuacje, że lecę z klientem do Hiszpanii na oglądanie umówionych i zaplanowanych nieruchomości, a klient nie podejmuje od razu decyzji. Ja wówczas nie naciskam, nie jestem nachalna – bo sama tego nie lubię. Klient ma zawsze czas na zastanowienie, tyle czasu, ile potrzebuje, nieraz jest to rok lub dłużej. Niekiedy i rezygnuje z aktualnej oferty, bo chce jeszcze poczekać na wymarzoną nieruchomość. Nie obrażam się na to, ma do tego prawo… Często spotykam się z rekomendacją moich klientów, co mnie ogromnie cieszy, motywuje, daje nowy impuls do działania. I tak buduję nieustannie łańcuszek powiązań, sieć znajomości, dzięki właśnie prawidłowym relacjom. Mój mąż śmieje się ze mnie, że jestem farmerem (śmiech), ale coś w tym jednak jest. Gdziekolwiek pracowałam, budowałam relacje, które zostały ze mną na długo, a niektóre i po dziś dzień. Czyli funkcjonuję w branży nieruchomości jako farmer (śmiech), który zasiewa ziarna, dba o zasadzone rośliny, aby przyniosły dobre plony.
Cena za nieruchomość to nie wszystko, bo tak jak wszędzie, tak i w Hiszpanii są opłaty dodatkowe, których nie unikniemy. Jakie to są dodatkowe koszty?
Dodatkowe koszty przy zakupie to ok. 13-15% wartości nieruchomości. W ich skład wchodzą m.in.: – średnio ok. 1,5% tzw. AJD (impuesto de Actos Juridicos Documentados), czyli podatek od czynności cywilnoprawnych. Wysokość podatku zależna jest też od regionu np. w Murcji wynosi 2% ,a w Walencji 0,1% – koszty administracyjne:
notariusz: opłata uzależniona od wartości nieruchomości i uregulowana przepisami prawnymi. Może ulec zmianie, jeśli posiłkujemy się kredytem (doliczana jest kwota aktu notarialnego kredytu hipotecznego),
wpis do księgi wieczystej: ustalany na podstawie wartości nieruchomości (ok. 0,1% do 2%),
jeśli chcemy posiłkować się kredytem hipotecznym zostanie przygotowana na potrzeby kredytu wycena nieruchomości; koszt takiej wyceny to ok. 300-600 euro,
prowizja bankowa przy kredycie,
prowadzenie rachunku bankowego – opłaty zgodnie z tabelą opłat w banku,
10% ITP (Impuesto sobre Transmisiones Patrimoniales ) – czyli podatek od przeniesienia; płatny w sytuacji, gdy planujemy zakup nieruchomości z rynku wtórnego,
prawnik w zależności od zakresu usług, jednakże cena jest ustalana po spotkaniu/rozmowie z przedstawicielem kancelarii prawniczej.
Koszty tzw. administracyjne nie są małe i należy o nich pamiętać, podejmując decyzję o zakupie nieruchomości.
Czyli proces zakupu oraz koszty okołozakupowe w Hiszpanii są bardzo podobne jak w Polsce…
Można tak powiedzieć. Nie patrzymy tylko na podaną podstawową cenę za nieruchomość. Musimy być świadomi dodatkowych kosztów. Ja uczulam, że cena, którą w ogłoszeniach widzi klient, jest ceną netto, do niej więc doliczamy VAT i kolejne opłaty. Pragnę podkreślić, że zarówno w Polsce, jak i w każdym innym kraju funkcjonują koszty okołozakupowe, koszty administracyjne, a pośrednik nieruchomości oraz prawnik niewątpliwie gwarantują bezpieczeństwo transakcji.
Wzięcie kredytu w Hiszpanii stanowi trudność?
Zanim klient podpisze umowę przedwstępną musi iść do hiszpańskiego banku i założyć tam konto. Wszystkie opłaty późniejsze dotyczące nieruchomości, transze kredytu do dewelopera lub opłata końcowa przy podpisaniu aktu notarialnego powinny być uiszczane z hiszpańskiego konta. To związane jest z prawem o przeciwdziałaniu praniu brudnych pieniędzy. Istotny przy całej transakcji jest numer N.I.E. Złożenie wniosku o nadanie numeru N.I.E (Número de Identificación Extranjero), czyli numeru identyfikacji podatkowej dla obcokrajowców, tak jak w przypadku konta bankowego, jest rzeczą niezbędną. Nie ma możliwości podpisania aktu notarialnego bez tego numeru. Można to zrobić bez prawnika i bez pośrednika, ale będzie to trwało bardzo długo. Upieram się i naprawdę namawiam klientów, aby skorzystać z pomocy prawnej, bo wtedy taki nr N.I.E. możemy uzyskać np. w 3 dni. I odchodzą wtedy klientowi kwestie czasochłonne i stresogenne. Wszelkie procedury i formalności zakupu nieruchomości w Polsce i w Hiszpanii są naprawdę bardzo podobne. Jednak w Hiszpanii wzięcie kredytu jest o wiele łatwiejsze i można otrzymać nawet do 70 proc. wartości nieruchomości. Wymagane są do tego takie dokumenty jak: nasz polski BIK (Biuro Informacji Kredytowej), przychody z ostatniego roku lub przy działalności PIT-y z dwóch ostatnich lat (nie ma znaczenia czy działalność jest zarejestrowana w Polsce czy w innym kraju) i dodatkowo wyciąg z konta z ostatnich sześciu miesięcy.
Często podróżujesz do Hiszpanii w celach biznesowych?
Raz na dwa miesiące, nieraz częściej. I planuję sobie tak spotkania, aby zapełnić tydzień, choć wiadomo moja długość pobytu uwarunkowana jest od dostępności lotów. Ostatnio np. poleciałam bez klienta, tylko dlatego, że poumawiałam się z nowymi deweloperami na rozmowy, aby poszerzać wachlarz oferty i możliwości. Choć moim założeniem jest, aby moja działalność pośrednika, pozostała „butikowa”. Nie będę miała na stronie tysiąca ofert z różnych regionów Hiszpanii oraz z różnych stron świata, bo tego zwyczajnie nie chcę. To tak jak w dobrej restauracji, jest krótka karta menu, z wyselekcjonowanymi daniami, ze specjalnościami szefa kuchni, z których restauracja słynie. Skupiam się więc na pewnym terytorium. Oferty u mnie są konkretne, jest ich stosunkowo mało, ale jeśli klient czegoś nie znajdzie, jestem otwarta i będę szukać oferty zgodnie z wymaganiami i oczekiwaniami klienta.
Jak Ci się współpracuje z hiszpańskimi deweloperami?
W Hiszpanii bardzo szybko zmienia się dostępność mieszkań. Podam prosty przykład – odbierałam katalogi na targi we wrześniu br., aby zaprezentować je tu w Poznaniu, to 4 dni przed targami już jedna oferta była nieaktualna, miała bardzo dobrą cenę i znalazła nabywcę. Firmy deweloperskie, z którymi współpracuję, są sprawdzone, przetrwały pandemię lub są na rynku około 10 lat. Patrzę na cenę deweloperów, bo „cena czyni cuda!” i ma odzwierciedlenie w standardzie ofert, w wyposażeniu wnętrz, w materiałach. Deweloperzy, z którymi nawiązałam współpracę, mają naprawdę bogate doświadczenie i prezentują wysoki standard oraz jakość wykończenia. I jeszcze, co pragnę podkreślić, deweloperzy w Hiszpanii są bardzo otwarci na współpracę z pośrednikami, oni bardzo chętnie pokazują nieruchomości, bo przecież im też zależy na sprzedaży. A rynek hiszpańskich nieruchomości obecnie jest bardzo dynamicznym rynkiem, sprzedaje się praktycznie wszystko.
Rozumiem, że w Twoich ofertach przeważa rynek pierwotny…
Tak, 90 proc. ofert, które zamieszczone są na stronie PropertyForYou, pochodzi z rynku pierwotnego. Moim zdaniem rynek pierwotny jest w dużej mierze bezpieczniejszy dla klienta niż rynek wtórny, nie wymaga aż tyle stresu i dokumentacji. Kupując mieszkanie z rynku wtórnego, musimy najpierw sprawdzić nieruchomość, czy nie ma zadłużenia, nieoczekiwanych dzikich lokatorów, czyli tzw. okupas. W przypadku rynku wtórnego zawsze należy zrobić audyt nieruchomości.
Z jakiego regionu masz najwięcej ofert?
Cały czas jest to wybrzeże Costa Blanca, choć schodzę coraz niżej, czyli aż do okolic Murcji na Costa Cálida. Posiłkuję się też wsparciem hiszpańskich pośredników, bo ja np. nie mogę sprzedać nieruchomości w Rzymie, Barcelonie czy Bilbao, raczej formalnie mogę (śmiech), ale nie dostanę za to wynagrodzenia. Musiałabym mieć osobną działalność w każdym z tych regionów, co jest dość problematyczne i dla mnie niepotrzebne. Skupiam się zatem na Costa Blanca i coraz bardziej Costa Cálida. Rejon Murcji jest przepiękny, nieprzepełniony jeszcze turystami. Ekspansja branży nieruchomości idzie już w tym kierunku, choć nadal jest to region, gdzie jest mniej turystów i wpływa to na większy komfort i odpoczynek. Jeśli klienci chcą kupić mieszkanie w okolicach Alicante, w Benidormie, czy kierując się w stronę Walencji, np. w miejscowości Calp – to już muszą się liczyć z wyższymi cenami, a po drugie z napływem turystów z różnych stron świata, co powoduje niejednokrotnie tłok i duży ruch. Te lokalizacje są też po prostu droższe, bo jest tam coraz mniej miejsca na nowe nieruchomości, dodatkowo dominuje teren skalisty. Uwarunkowania terenu, ale i moda na te miejsca spowodowała ich przepełnienie.
Ze względu na ekspansję turystów do Hiszpanii, zmieniają się przepisy dotyczące najmu wakacyjnego. Reformy te obowiązują już w Barcelonie, w Alicante i Walencji, a prawdopodobnie tendencja rozszerzy się na całe wybrzeże. Jakich kwestii dotyczą te przekształcenia?
Przede wszystkim mieszkanie wynajmowane może być tylko w całości, nie na pokoje, jak funkcjonowało do tej pory. Licencja wakacyjna wydawana będzie raz na 5 lat na właściciela, a nie na nieruchomość jak to miało miejsce do tej pory i przy każdym odnowieniu będzie wymagana zgoda wspólnoty mieszkaniowej. Najem krótkoterminowy nie może być dłuższy niż 10 dni dla jednej rodziny czy osoby. Właściciel posiada pełną odpowiedzialność za nieruchomość, a nie firmy zarządzające. Nowe przepisy mówią również o tym, że nie ma opcji zostawiania kluczy w skrzynkach pocztowych z kodem, właściciel musi więc zapewnić całodobowy kontakt telefoniczny, a przekazanie kluczy musi odbyć się osobiście lub przez osoby zarządzające nieruchomością. Wymagane jest także opracowanie wewnętrznego regulaminu obiektu, informacje przeciwpożarowe w kilku językach, a także należy przed wynajmem uzyskać raport gminny potwierdzający fakt, że lokal jest zgodny z planami urbanistycznymi. Te restrykcyjne obostrzenia będą się rozszerzać, bo są one wynikiem kryzysu mieszkaniowego nie tylko w Hiszpanii, ale i w całej Europie, oraz spowodowane są napływem dużej liczby turystów wakacyjnych. Wspomniałaś o licencji turystycznej. Jaki jest jej koszt oraz czas do jej uzyskania? Będę się powtarzać (śmiech), ale tak już jest, że wszystkie koszty w Hiszpanii uzależnione są od prowincji, od regionu. Maksymalnie trzeba liczyć w granicach 600 euro za licencję turystyczną, a czas oczekiwania na nią to od 3 do 6 miesięcy. Może być i krócej, ale bezpieczniej założyć około pół roku. Z takich ciekawostek – Barcelona planuje zakazać do listopada 2028 wynajmu mieszkań krótkoterminowych. Najprawdopodobniej poskutkuje to wycofaniem ponad 10 tysięcy mieszkań, które obecnie posiadają licencję turystyczną. Natomiast w centrum Majorki nie wynajmie się mieszkania, można to zrobić, ale bardziej na obrzeżach miast.
Czy jest jakieś wyjście z tej patowej sytuacji blokady najmu wakacyjnego?
Aby ostudzić niepokój potencjalnych klientów, powstają nowe możliwości. W związku ze zmianami, nawiązałam kontakt z deweloperem w okolicach Murcji, jednym z pierwszych budujących na gruncie turystycznym, czyli takim, który już od początku przeznaczony jest pod usługi np. hotelowe. Stawia w okolicach Murcji apartamentowce, w których jest recepcja i obsługa 24h/dobę oraz są osoby dedykowane do zarządzania najmem. Co ważne, VAT jest wtedy nie 10 proc., a 21 proc. W tym przypadku mamy jednak możliwość odzyskania VAT-u w przeciągu niecałego roku, od momentu, kiedy dokona się zakupu nieruchomości. Deweloper sugeruje również pomoc ze strony doradcy podatkowego, czyli jest obsługa na kilku poziomach. W takim wypadku właściciel mieszkania od razu może otrzymać licencję turystyczną, tzw. zgodę na najem wakacyjny, bo w tych obiektach jest wszystko, co jest wymagane w prawie hiszpańskim. I według mnie jest to bardzo dobre rozwiązanie. Tutaj nie ma ryzyka i niedociągnięć w tym temacie. Hiszpańscy deweloperzy znaleźli pewną lukę i zaczęli z niej korzystać, aby nie osłabić przepływu turystów z różnych stron świata.
Jeśli klient kupuje nieruchomość stricte pod wynajem krótkoterminowy, wakacyjny, czy może również korzystać z tego obiektu?
Właściciele nieruchomości turystycznych, aby ubiegać się o zwrot VAT-u, zobligowani są wynająć mieszkanie cztery miesiące w przeciągu roku, a w pozostałe miesiące mogą z niego korzystać. Każdy właściciel do swojej nieruchomości może przyjechać, kiedy tylko chce, oczywiście po uprzednim ustaleniu z operatorem nieruchomości, czyli firmą zarządzającą obiektem.
Choć czas wakacyjnych urlopów jest dość odległą perspektywą, bo przed nami dopiero sezon zimowy, to warto być obeznanym w wynajmie wakacyjnym w Hiszpanii. Ile można zarobić za wynajem jednej nieruchomości, biorąc pod uwagę sezon niski, średni i wysoki?
Poza sezonem obłożenie turystów może być w granicach 20%, w sezonie średnim ok. 60% , a w wysokim ok. 90%. Koszty? Zależnie od lokalizacji. W niektórych przypadkach za tę samą nieruchomość poza sezonem można uzyskać 700 euro miesięcznie, a w sezonie wysokim i średnim od 150 euro dziennie lub więcej. Założenie ma sens, jeśli najem jest na okres nie krótszy niż 3 dni. Wszystko zależy od regionu, powtórzę raz jeszcze. Są takie miejsca na wybrzeżu, gdzie wynajmujący mają widok na morze z obu stron, co stanowi o atrakcyjności tych lokalizacji. I funkcjonuje tam tylko sezon średni i sezon wysoki. W sezonie wysokim właściciel otrzymuje od 350 euro za dobę wynajmu, a w okresie średnim między 100-200 euro za dobę, czyli zarobek rewelacja! Przy najmie nieturystycznym właściciel może liczyć na ok. 1 tys. euro miesięcznie za mieszkanie z 2 sypialniami; tu przy najmie długoterminowym odpadają koszty firmy zarządzającej. Natomiast przy najmie krótkoterminowym, tzw. turystycznym, musi być opłacana firma, która zajmuje się zarządzaniem obiektem.
A jak windowany jest koszt zlecenia opieki nad mieszkaniem firmie zarządzającej?
Znowu ten koszt uzależniony jest od regionu i wynosi od 20 do nawet 50 proc., średnio trzeba brać pod uwagę ok. 30 proc.
Ile wynosi podatek od wynajmu?
19 proc., podatek dochodowy, w okresach wynajmu, minus koszty np. za firmę zarządzającą itd. Nie trzeba zakładać działalności gospodarczej do momentu aż nie przekroczymy więcej niż pięciu nieruchomości.
Zatrzymałyśmy się na temacie kosztów, wyjaśnij jeszcze, jak często płaci się podatek od nieruchomości, jakie są przykładowe stopy zwrotu.
Podatek od nieruchomości płacony jest podobnie jak w Polsce, czyli raz do roku. Uzależniony jest od powierzchni nieruchomości, a w większości przypadków wynosi ok. 1 proc. Natomiast przykładowe stopy zwrotu z inwestycji plasują się między 5 a 10 proc., zależnie od prowincji i atrakcyjności, choć tak rozsądnie trzeba liczyć ok. 8 proc.
Jesteś właścicielką mieszkania w Hiszpanii, które jest Twoją wizytówką, można je oczywiście obejrzeć, ale nie podlega najmowi. Od momentu zakupu tej nieruchomości zmieniły się Twoje plany biznesowe. Opowiedz o tym pokrótce.
Gdy z mężem zdecydowaliśmy się na zakup mieszkania na wybrzeżu Costa Blanca, 7 km od miejscowości Torrevieja, również korzystaliśmy z usług i pośrednika, i prawnika. Podkreślę, że w całym procesie zakupu nieruchomości tak profesjonalne wsparcie było dla nas niezbędne. Zaczęliśmy szukać bezpiecznej przystani, gdy wybuchła pandemia, następnie wojna w Ukrainie i nie wiadomo było, jaki obrót przyniosą sprawy geopolityczne. Kupiliśmy dziurę w ziemi, nie mury budynku… Mój mąż nawet stwierdził, że kupiliśmy część łąki (śmiech), bo nic tam wówczas nie było, proces budowy nie był nawet rozpoczęty. Co istotne, koszty za nieruchomość drożeją w Hiszpanii nawet 30% od momentu wbicia przysłowiowej łopaty. Kupując zatem nieruchomość na etapie dziury w ziemi, mamy pewność, że koszt inwestycji będzie mniejszy. Odebraliśmy mieszkanie w przeciągu 1,5 roku, czekaliśmy aż deweloper odda do użytku wszystkie przewidziane części wspólne. I od tego momentu naszego zakupu zaczęły do mnie spływać pytania od przyjaciół, od znajomych, jak wygląda proces zakupu nieruchomości w Hiszpanii. Zbieg okoliczności pozwolił mi na przekształcenie się na bycie pośrednikiem nieruchomości w Hiszpanii. Dlatego ze swojego doświadczenia rekomenduję wybór pośrednika oraz wsparcie prawnika przy zakupie mieszkania, apartamentu dla siebie lub w celach najmu. Z tym pośrednikiem, który wtedy nam pomógł, ja współpracuję nadal. Nie planowałam takiego ruchu, zmiany lokalizacji mojej profesji, ale życie samo napisało scenariusz. (śmiech) Oczywiście, jestem wdzięczna losowi za taką zmianę, u mnie często nieplanowane rzeczy mają dobre zakończenia.
Jaki masz kolejny biznesowy koncept?
Dzięki nowym klientom, których uzyskałam drogą marketingu szeptanego, moim zdaniem najlepszą z możliwych, oraz za pośrednictwem targów branżowych, wciąż się rozwijam. Ponadto pierwszy mój wywiad w „Poznańskim Prestiżu” przysporzył mi wielu nowych klientów, z czego jestem bardzo dumna. Ten nieustanny rozwój mojej działalności oraz zapytania ze strony klientów o Włochy, głównie region Toskanii czy Mediolanu oraz okolice sławnego jeziora Como, spowodowały, iż następnym kierunkiem mojej destynacji jest właśnie słoneczna Italia. Nawiązałam już współpracę z pośrednikiem nieruchomości we Włoszech, konkretnie z tego regionu, który mnie i moich klientów interesuje. Mam nadzieję, że od nowego 2025 roku ruszę już pełną parą, a to tylko i wyłącznie, że ja nie lubię niczego na tzw. wariata. Tak samo było z Hiszpanią, i tak samo jest obecnie z Włochami – dużym szacunkiem darzę osoby, które chcą wydać swoje pieniądze za granicą i uważam, że powinni oni mieć bardzo wysoki poziom bezpieczeństwa. Muszę mieć zaufanego pośrednika, sprawdzonych deweloperów, prawnika oraz księgową w danym regionie, aby cokolwiek móc rekomendować klientom. Uważam, że przy transakcji są to cztery najważniejsze filary.
ANNA LASOTA | Śpiewanie jest dla mnie tak naturalne jak oddychanie
21 listopada, 2024
Artykuł przeczytasz w: 14 min.
Od wczesnych lat dzieciństwa śpiewała, wygrywała koncerty i konkursy recytatorskie. Nie widzi siebie w innym zawodzie, scena jest dla niej wyzwaniem, jej światem. Anna Lasota tłumaczy, że w sposób bardziej zorganizowany da się pogodzić wiele ról oraz wiele zajęć, nie zapominając w tym życiowym biegu o sobie, swoich marzeniach, uczuciach i balansie pomiędzy obowiązkami zawodowymi a życiem prywatnym.
Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: M. Mozyro, M. Zakrzewski
Aniu, w październikowy wieczór wystąpiłaś w Poznaniu wraz z Orkiestrą Polskiego Radia, wykonując utwory skomponowane przez Hansa Zimmera do wielkich światowych produkcji filmowych. Masz swój ulubiony film, a zarazem utwór Zimmera?
ANNA LASOTA: Wszystkie utwory Hansa Zimmera są dla mnie wielkim wyzwaniem, zarówno artystycznym, jak i emocjonalnym, bo są to przecież wielkie hity, doskonale publiczności znane, więc zmierzyć się z takim repertuarem to spora sprawa. Konfrontacja jest trudna, gdyż nierzadko osoby zasiadające w salach koncertowych oczekują, że otrzymają dokładnie to samo, co w oryginalnej ścieżce filmowej… Zawsze dążyłam do wychodzenia poza zastane schematy i tak też jest w tym wypadku. Pragnę pokazać swoją wizję muzyczną i dlatego tworzę własną interpretację zgodną z moimi odczuciami, z moimi emocjami, przefiltrowaną przez mój głos. Nigdy nie zapominam o klimacie utworu, ale jest to „mój klimat” (śmiech). Inaczej przecież zaśpiewam „Incepcję”, „Diunę”, a jeszcze inaczej „Gladiatora”. Stylistycznie są to kompletnie inne utwory, inne aranżacje i improwizacje. Muzyka to naprawdę wielkie źródło fenomenalnych możliwości wykonawczych, a Koncerty Muzyki Filmowej stawiają przede mną wyzwania stricte stylistyczne i co najważniejsze przynoszą mi wielką przyjemność i spełnienie.
O interpretacji utworu można by długo rozmawiać…
Oczywiście! Co warte podkreślenia – podczas projektów muzycznych w ramach Koncertów Muzyki Filmowej przedstawiamy oryginalną partyturę zapisaną na oryginalny skład orkiestrowy, który jest wykorzystany do konkretnej ścieżki muzycznej, z konkretnego filmu. Tu nie ma przekłamań, naszych zmian – tu rządzi oryginał. W filmach często tego nie słyszymy. Nie proponujemy przeróbek, tylko wyciągamy na pierwszy plan muzykę, do której w tle, na telebimach, widzimy fragmenty filmów lub zdjęć. O interpretacji mojej mówię bardziej w charakterze emocjonalnym. Szukam siebie w danych utworach i swoich myśli, które krążą wokół pewnego zagadnienia. I wówczas wykorzystuję swoje różne możliwości głosowe w prezentowanych fragmentach.
Poza trudnymi utworami Hansa Zimmera, z którymi się mierzysz na scenie, masz też w swoim repertuarze piosenki znane dzieciom, ale i dorosłej widowni, to ścieżki muzyczne z bajek Disneya. Czy tu również możesz mówić o konfrontacji Twoich muzycznych wyborów z oczekiwaniami publiczności?
Jak najbardziej. Scena jest według mnie na tyle szeroka, że pomieści różne głosy i różne interpretacje. Śpiewając „mam tę moc”, myślę o swojej mocy, (śmiech) nie kogoś innego, kto przede mną wykonywał ten utwór. Nigdy nie było moim celem upodabniać się do innych wokalistek, tylko mieć swoją indywidualną rozpoznawalność artystyczną. Wielkim wyzwaniem dla mnie jest łączenie obu, wspomnianych przez Ciebie, koncertów, zarówno Disneyowskiego, jak i tego H. Zimmera. W jeden dzień np. dajemy trzy koncerty, dzień wcześniej – dwa. Do tego dochodzą próby, więc ważne jest również, aby wytrwać kondycyjnie, aby podczas każdego wejścia na scenę dawać z siebie jak najwięcej. Zmęczenie zawsze trzeba zostawić za kulisami (śmiech) i na każdy występ mieć nową energię i świeżość w głosie. Wyzwaniem jest także wytrzymanie w koncentracji, cały dzień na szpilkach. (śmiech) Zawsze z tyłu głowy mam takie przeświadczenie, że jest jeszcze coś do zaśpiewania i nie mogę opaść z sił. A to są zwyczajne ludzkie stany, czyli: wysokie emocje, adrenalina, moc wrażeń, a następnie wielkie zmęczenie, kiedy to wszystko z człowieka schodzi… Mój organizm bardzo odczuwa momenty ekscytacji i pewnego napięcia, bycia w gotowości.
Zahaczyłaś o ważny wątek – odpoczynek. Jak odreagowujesz stres, zmęczenie, kumulację obowiązków?
W tym roku miałam pierwszy raz od niepamiętnych czasów naprawdę długie wakacje. Postawiłam na siebie, swoje zdrowie i swój czas, aby w tym nadmiarze spraw i obowiązków odnaleźć komfort oraz nie zagubić swoich wartości. Mogłam się w zupełności zregenerować, naprawdę odpoczęłam i nadal chyba jestem na tej wakacyjnej adrenalinie, (śmiech) która daje mi siłę i niezawodną dotąd energię. W ogóle mam takie przeświadczenie, że po czasach pandemii, wysokiej zachorowalności w pierwszych jej etapach, jesteśmy wszyscy na jakimś turbo doładowaniu. Czas pędzi. Ustalam harmonogram dni, bo funkcjonuję w jednej pracy, w drugiej i trzeciej. Mam wyjazdy, próby, koncerty. Wiele interesujących projektów artystycznych, z których nie chcę zrezygnować, a które są bardzo czasochłonne. Nawet, abyśmy my się spotkały, musiałam szukać w grafiku przysłowiowej luki. (śmiech) Jak mam naprawdę ciężki dzień kondycyjnie, to gdy wracam do domu, po prostu leżę, w ciszy, bez zbędnych bodźców. To jest mi wtedy bardzo potrzebne, aby wyciszyć umysł i odpocząć. Złapałam się również na tym, że nie potrzebuję muzyki podczas jazdy samochodem, jeżdżę w ciszy, wystarczy mi wówczas szum jadącego auta. Naprawdę jesteśmy przebodźcowani, funkcjonujemy w wielkiej kakofonii dźwięków. Cisza jest moim przyjacielem. Taki chill Zen w erze hałasu jest chyba lekarstwem dla nas wszystkich. A z drugiej strony pragnę dbać o moje życie osobiste, które jest dla mnie swego rodzaju równowagą do życia artystycznego, naprawdę bardzo trudnego, postrzeganego przez pryzmat sukcesów, pięknych strojów, sukienek, wyglądu, spotkań towarzyskich itp. A tak naprawdę to są kilometry spędzone w samochodzie, w trasie, w samolocie, dodatkowo uczenie się na pamięć. I zmęczenie… Staram się dbać o mój balans życia, choć nie jest to łatwe. Do końca roku mam mnóstwo rzeczy, w których biorę udział, w które się zaangażowałam. Naprawdę będzie to dla mnie bardzo pracowity czas.
Wspomniałaś o kreacjach, pięknych sukienkach, w których występujesz podczas koncertów. Czy Ty masz swoją krawcową, czy sama wyszukujesz tych modowych perełek?
W ogóle do tego nie przywiązuję uwagi, choć może i powinnam. (śmiech) Kreacje, w których występuję, to są zazwyczaj przypadki. Np. zieloną szmaragdową, w której śpiewałam podczas Koncertu Muzyki Filmowej Junior, czyli w Disneyowskiej odsłonie, otrzymałam od znajomej z teatru, tzn. aż tyle materiału, że starczyło na uszycie sukienki. A czarną ze złotymi ornamentami, w której wystąpiłam na Hansie Zimmerze, również dostałam trochę w spadku, (śmiech) z innej produkcji i poprawiłam, aby pasowała do mojej figury. Ja naprawdę nie jest fanką kreowania swego wizerunku scenicznego poprzez kreacje, choć wiem, że dla oka, dla widza jest to również ważna część występu. Najlepiej, gdyby sukienki się nie gniotły, bo tak muszę jeździć z parownicą. (śmiech) Funkcjonalność i praktyczność ubioru jest dla mnie niezwykle istotna.
Stresujesz się, wchodząc na scenę? Czy po tylu latach pracy zawodowej i doświadczeń to dla Ciebie przysłowiowa pestka?
Jakbym nie odczuwała nerwów, niepokoju – byłby to zły znak. Emocje, ekscytacje są tak wielkie, a scena jest zawsze sprawdzianem naszych możliwości, to ona weryfikuje nasze niedociągnięcia, ludzkie potknięcia. Oczywiście, zawsze mam strach połączony z ekscytacją, a jednocześnie zawsze pragnę dać z siebie 100 procent.
Co w ogóle u Ciebie dzieje się w życiu zawodowym? Podróżujesz, koncertujesz, wszędzie jest Ciebie pełno.
Na koniec wakacji wystąpiłam z chłopakami z Tre Voci i myślę, że taki skład koncertowy powtórzymy jeszcze niejednokrotnie, bo bardzo dobrze nam się współpracuje. Dla nich taka formuła z moim udziałem jest ożywcza, a dla mnie to nowe doświadczenie wokalne. Bardzo miłe muzyczne spotkania. Aktualnie podróżuję do Warszawy, przygotowując próby do „Dzikich Łabędzi”, nowego projektu, w którym uczestniczę, w Mazowieckim Teatrze Muzycznym im. Jana Kiepury. Prowadzę zajęcia na Akademii Muzycznej w Poznaniu, nierzadko od godz. 9 do 18. Przede mną wyjazdy na Litwę: „Osiecka po męsku” i Koncert Niepodległościowy. 6 grudnia gramy koncert filmowy w Hali COS Torwar w Warszawie, poświęcony twórczości Jamesa Hornera – autora ścieżek dźwiękowych do ponad stu hollywoodzkich filmów, w tym do najbardziej dochodowych produkcji w całej historii kina jak „Avatar” i „Titanic”. Z Filharmonią Toruńską 13.12. zagram koncert poświęcony Grzegorzowi Ciechowskiemu, aranżacje muzyczne Krzysztofa Herdzina. Z Orkiestrą Młodzi Polscy pod batutą Huberta Kowalskiego, z którymi nagrałam już kilka piosenek Czesława Niemena w wersji symfonicznej zagramy 12.11. w warszawskim Palladium. Czesław Niemen w kobiecej odsłonie to temat otwartego przeze mnie doktoratu na poznańskiej Akademii Muzycznej. Mam jeszcze pomysły na przyszłość, żeby stworzyć własną ofertę koncertową – coś co będzie ciekawą propozycją na rynku muzycznym, a jednocześnie przyniesie mi wielką radość i satysfakcję artystyczną. Układam klocki niczym życiowe puzzle, aby ze wszystkim zdążyć: próby, spektakle, nowe produkcje, wykłady, uczelnia muzyczna, kilometry w trasie itp. Nauczyłam się być bardziej zorganizowaną.
Powiedziałaś o tylu wspaniałych projektach muzycznych, w których bierzesz udział. Wciąż jesteś związana z Teatrem Muzycznym w Poznaniu. W jakiej odsłonie aktorskiej można Cię oglądać i podziwiać na scenie przy ul. Niezłomnych?
Obecnie trwają próby do „Pippina” w Teatrze Muzycznym w Poznaniu, w których uczestniczę, aby z nową energią zaprezentować odsłonę tego spektaklu przed publicznością. W listopadzie występuję w „Virtuoso”, gram Helenę Górską-Paderewską, spektakle z moim udziałem są 9.11. i 10.11. Co roku ta koprodukcja polsko-amerykańska ma wielki odzew, bilety są wyprzedane z wyprzedzeniem, publiczność nigdy nie zawodzi. Następnie faworyt dzieci, ale i nie tylko, czyli „Piękna i Bestia” w reż. J.J.Połońskiego. – tu występuję w roli Pani Imbryczek, którą uwielbiam. (śmiech) To piękny spektakl, również dla widzów dorosłych, z uniwersalnym, ponadczasowym przesłaniem o miłości, poświęceniu i cierpliwości. Z całym zespołem przygotowuję się do premiery musicalu „Avenue Q”, który na scenie Teatru Muzycznego startuje w lutym 2025, a my już ćwiczymy. Ta forma musicalu dla dorosłych, granego przez lalkę stanowi dla nas swoistą nowość. Mam tu charyzmatyczną rolę i jestem osobiście bardzo ciekawa, jak ta animacja zostanie przyjęta.
Wspomniałaś, że dołączyłaś do kadry pedagogów Akademii Muzycznej w Poznaniu. Jakiego przedmiotu uczysz studentów i czy odnajdujesz się w roli wykładowcy?
Od października br. rozpoczęłam moją przygodę z uczelnią muzyczną. To kompletnie nowe wyzwanie, co mnie nakręca i mobilizuje do działania. Uczę śpiewu musicalowego i mam bardzo wielu chętnych studentów, głównie studentki. Podjęłam tę pracę, aby też sobie pokazać, w pewnym stopniu udowodnić, że ten zawód można uprawiać na wiele sposobów. Propozycje pedagogiczne miałam już dużo wcześniej, ale się od nich odżegnywałam, nie wiedząc czy podołam czasowo z nowymi obowiązkami. Ponadto to jest odpowiedzialność za młodych ludzi, za ich rozwój, talenty – stwierdziłam więc, że mogę tu być przydatna, bo praktykuję, bo schodzę prosto ze sceny, więc mogę uczniom przekazać moje doświadczenia, nie tylko samą teorię. Teraz naprawdę się cieszę, że tak mnie los pokierował, czerpię z tych zajęć dużo przyjemności i nowej energii. Odczytuję tę pracę na plus.
Jesienny czas, w który wkroczyliśmy, przynosi wiele nostalgicznych i sentymentalnych chwil. Wiem, że Ty masz w zanadrzu coś wyjątkowego dla widzów, przygotowanego w Teatrze Animacji. Opowiedz, proszę, o tym przedsięwzięciu.
Właśnie trochę na opak jesiennej nostalgii, serdecznie zapraszam na spektakl z moim udziałem „Jutro będzie futro”, w reżyserii Elżbiety Węgrzyn. W Teatrze Animacji zagramy go już 17 listopada. „Jutro będzie futro” to koncert snujący muzyczną opowieść o miłości widzianej oczami kobiety. W nowych aranżacjach muzycznych Macieja Muraszki usłyszymy m.in. „Wyczaruję Ci bajkę” z repertuaru Elżbiety Adamiak, „Hello Dolly”, „Padam Padam” z repertuaru Edith Piaf, „Serduszko puka w rytmie cza-cza”, „All That Jazz”, „Dziwny jest ten świat” czy tytułową „Jutro będzie futro” z repertuaru Igi Cembrzyńskiej. Wraz ze mną na scenie występuje charyzmatyczna Elżbieta Węgrzyn. Jest to program wyjątkowy, którego do tej pory w Poznaniu nie było, po raz pierwszy zagraliśmy ten spektakl dwa lata temu na jubileusz Estrady Poznańskiej. I od tej pory każdy wznowiony występ przynosi pozytywny odbiór, wielki aplauz publiczności. I naprawdę widzowie wracają, aby kolejny raz z nami pobyć, nas posłuchać, obejrzeć, pośmiać się i uronić niejedną łzę. Elę, która jest pomysłodawczynią i reżyserką „Jutro będzie futro”, poznałam właśnie w Teatrze Animacji, gdzie zaśpiewałam gościnnie w „Miłość nie boli, kolano boli”. Bardzo się polubiłyśmy i wzajemnie zachwyciłyśmy artystycznie. Bardzo ją podziwiam za ten rodzaj energii, profesjonalizmu i za tę drogę, którą ona wybrała tzn. podejścia do sceny i jaką artystką można być przez całe życie. Bycie z nią na scenie to naprawdę wartościowy czas i ogrom doświadczenia. Scenariusze i programy do „Jutro będzie futro” były wielokrotnie zmieniane, aż w końcu stworzyłyśmy wspólnie nasz świat, który podzieliłyśmy na kilka części. Każda z nas wybrała utwór, który do niej pasuje. W tym spektaklu są i wielkie hity sceny muzycznej, jest i kabaret, musical, piosenka zadumy. Mamy też wspólny z Elą duet, pokazując, że ten świat teatralny mieści w sobie wiele często skrajnych możliwości, ale że możemy być w tym razem. Najbardziej fascynujący jest fakt, że widzowie każdorazowo wychodzą z pieśnią na ustach, (śmiech) na czym nam zależało. Oprócz nas na scenie jest świetny band Macieja Muraszki, który przygotował muzykę do wszystkich utworów, ponadto prowadzący spektakl – Krzysztof Dutkiewicz, który jest konferansjerem z dobrych czasów, mamy też Bartosza Dopytalskiego jako tancerza łączącego różne elementy przedstawienia. Warto też wspomnieć, że grupa Mixer zrobiła nam scenografię i kostiumy, dlatego to jest takie ładne i wizualnie spójne. Przy okazji tej produkcji spotkały się różne poznańskie środowiska, z Teatru Tańca, Teatru Animacji i Teatru Muzycznego, muzycy związani z Akademią Muzyczną w Poznaniu, plus grupa Mixer, co daje niezwykłą mieszankę, może nawet wybuchową. Zależy mi na tym, aby w poznański świat, a może i dalej poszedł ten koncert. Ze stanu euforii, śmiechu, przechodzimy tu płynnie w świat zadumy, zatrzymania się w życiowym pędzie, żeby potem na końcu rozładować sytuację i powiedzieć „jutro będzie futro”. Pragnęliśmy pokazać dystans do siebie, do świata artystycznego.
Rozpoczęłam tematem muzyki filmowej i tym zagadnieniem również zakończę… Choć to obecnie dość odległy termin, maj 2025, ale jest już zapowiedź nowych projektów z serii Koncerty Muzyki Filmowej. Będziesz brała w nich udział?
Moją współpracę z Koncertami Muzyki Filmowej rozpoczęłam ponad dekadę temu, gdy Sala Kongresowa nie była jeszcze w remoncie. Jeden z pierwszych koncertów, jaki pamiętam, był poświęcony Johnowi Williamsowi, zabrzmiała więc obowiązkowo ścieżka z nieśmiertelnych „Gwiezdnych wojen”. Współpraca z Agencją Trinity Media Entertainment, organizatorem koncertów filmowych, przeszła już w fazę przyjaźni i dobrych przyjacielskich relacji, co bardzo sobie cenię. Mam nadzieję, że spotkamy się na majowych Koncertach Muzyki Filmowej w Poznaniu. Szczegóły na stronie https://koncertfilmowy.pl/. Zatem do zobaczenia i usłyszenia.
SPA52 Medical Institute | Wysoka jakość usług oraz bezpieczeństwo klientów są dla nas najważniejsze
12 listopada, 2024
Artykuł przeczytasz w: 17 min.
Przyjechałam do SPA52 Medical Institute, zaparkowałam auto na terenie posesji i weszłam po schodach w jesiennym klimacie, ozdobionych dyniami i wrzosami. Po przekroczeniu progu Instytutu moim oczom ukazują się stylowe wnętrza oraz wita mnie uśmiechnięta recepcjonistka, pyta w czym może pomóc i odbiera płaszcz, kierując do strefy relaksu. To miejsce, w którym można poczuć się wyjątkowo, a kwintesencja tego, co wyróżnia SPA52 na tle konkurencji, jest nadal przede mną… czyli wysoki poziom wiedzy oraz jakość usług, doskonałe kosmetyki oraz najwyższej klasy innowacyjne technologie. O głównych założeniach i wartościach tego miejsca opowiedziały właścicielka Katarzyna Charłampowicz-Jabłońska i managerka Magdalena Januszkiewicz-Kaczmarek.
Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: Maciej Zakrzewski, Olga Jędrzejewska
Po roku od przejęcia firmy zdecydowaliście się Państwo na zmianę logo. Co wiąże się z tą zmianą?
KATARZYNA CHARŁAMPOWICZ-JABŁOŃSKA: Może cofnę się trochę do historii naszego Instytutu. 9 lat temu poprzednia właścicielka stworzyła wyjątkowe miejsce na mapie nie tylko Poznania, ale i Polski. Kiedy nieco ponad rok temu skierowała do nas propozycję przejęcia Instytutu, podejmowałam decyzję nie tylko od strony inwestycyjnej, ale także jako wieloletnia klientka. Zdawałam sobie sprawę z wysokiej jakości usług oraz fantastycznego zespołu i nie wyobrażałam sobie Poznania ani Grunwaldzkiej 52 bez tego miejsca. Wkroczyłam zatem do zupełnie nowej branży, co prawda z biznesową historią i doświadczeniem, ale jednak zupełnie odmiennym charakterem działalności. Z doradztwa w zakresie transfer pricingu, gdzie skupiamy się na relacjach B2B, przeszłam do branży beauty, gdzie liczą się relacje B2C, ale przede wszystkim człowiek-człowiek.
Katarzyna Charłampowicz – Jabłońska
Wiedziałam jednak, że to, co stałe w obu przypadkach i w co wierzę niezmiennie od lat, to że jakość usług i wygoda oraz bezpieczeństwo klientów zawsze się wybronią. Od tego właśnie hasła zaczęły się mniejsze i większe zmiany. Wsłuchaliśmy się w głosy naszych klientów oraz głosy naszego zespołu i w ciągu ostatniego roku wprowadziliśmy szereg zmian zarówno tych materialnych i namacalnych, jak i tych niematerialnych. Wyremontowaliśmy 2 gabinety pedicure, wyposażając je w nowe, dużo wygodniejsze fotele dla klienta, ale także dla pedicurzystek, 2 gabinety kosmetologiczne, stanowiska manicure oraz dwa gabinety masażu. Pojawiła się poręcz na pierwsze piętro ułatwiająca wejście, wiata dla rowerów, dla tych, którzy chcą do nas docierać na jednośladach. Postawiliśmy na wysokiej jakości kosmetyki. Wyselekcjonowaliśmy marki, które dają naszym gościom i kosmetologom zarówno duże możliwości zabiegowe, jak i pozwalają zaproponować naszym klientom wysokiej klasy pielęgnację domową. W tej chwili naszą bazę stanowi ZO SKIN Health, SELVERT, Peel Mission oraz Saint Malo w zakresie ciała.
Zakupiliśmy sprzęty, częściowo wymieniając wysłużone urządzenia na nowe, a częściowo oferując zupełnie nowe zabiegi z wykorzystaniem najnowocześniejszych technologii jak np. pierwszy laser wolumetryczny dostępny w Poznaniu. Postawiliśmy mocno na szkolenie personelu z zakresu technologii, pielęgnacji oraz kosmetyków, co zaowocowało ponad 70. godzinami szkoleń w przeliczeniu na jednego kosmetologa.
I gdy zbliżaliśmy się do końca pierwszego dla nas roku działalności w branży beauty, gdy zaczęliśmy lepiej rozumieć ten rynek i poczuliśmy się w Instytucie jak u siebie, stwierdziliśmy, że czas na jeszcze jedną zmianę, a mianowicie zmianę logo. Od samego początku wiedzieliśmy, że nie chcemy odcinać się od historii tego miejsca, pragniemy je tylko ulepszyć, podkręcić i związać bardziej z adresem. Zmieniliśmy więc nazwę z GOOD TIME Instytut and Medical Spa na SPA52 Medical Institute. Postanowiliśmy pozostać przy eleganckim granacie, który był od dawna charakterystycznym kolorem dla Instytutu. Widnieje on także w tle naszego nowego znaku graficznego, tak jak historia tego miejsca pozostaje w tle naszych nowych działań. Nowa nazwa i znak mają nas pchać ku nowemu, nowocześniejszemu i lepszemu. Spleciona 5 i 2 mają podkreślać, że jednoczymy się pod tym adresem wszyscy, czyli klienci, kosmetolodzy oraz my zarządzający jako ludzie otrzymujący, ale też dający piękno i stąd nasze hasło UNITED BY BEAUTY.
Wiem, że jesteście obie Panie, właścicielka i managerka SPA52 z kompletnie innych branż niż beauty. Czy takie nowe spojrzenie pomaga w biznesie kosmetologicznym?
MAGDALENA JANUSZKIEWICZ-KACZMAREK: Tak, to prawda. Obie mamy doświadczenie z różnych branż i żadna z nas nie zdobywała go dotychczas w branży beauty. Był to zatem skok na głęboką wodę. Obawiałyśmy się wejścia w świat kosmetologii i przejęcia szeregu nowych obowiązków, gdyż jest to wysoce specjalistyczna dziedzina, jest to bardzo hermetyczne środowisko i wiele osób się tu zna, a my jesteśmy nowe. Musiałyśmy poznać specyfikę działalności w tej branży, przyzwyczaić się do pracy z tak dużym kobiecym zespołem, poznać dostawców i nauczyć się naszej szerokiej oferty. Na szczęście na co dzień mamy merytoryczne wsparcie naszej wysoko wykwalifikowanej kadry. Wszystkie decyzje dotyczące rozwoju, w tym zakupu nowych technologii oraz uzupełnienia naszej oferty białej kosmetyki czy masaży, podejmujemy wspólnie z naszymi specjalistkami po przeprowadzeniu szczegółowych analiz. Dotychczas obie byłyśmy odbiorcami takich miejsc, dzięki czemu znamy spojrzenie i oczekiwania drugiej strony – naszych gości. Rozumiemy, że to, co oczywiste i zrozumiałe dla specjalisty nie zawsze jest takie jasne dla odbiorcy naszych usług, więc czasem trzeba zmienić język na bardziej przystępny i mniej specjalistyczny, wyjaśnić specyfikę zabiegu w bardziej przystępny dla laika sposób. Chcemy, żeby nasi klienci czuli się zaopiekowani od wejścia do wyjścia, a nawet dłużej. Mamy po tych kilkunastu miesiącach wizję jak prowadzić wyjątkowe i ekskluzywne miejsce w sercu Poznania.
Magdalena Januszkiewicz-Kaczmarek
K.CH.-J.: Zdecydowanie, o czym wspominałam wcześniej, wywodzimy się spoza branży beauty. Poznałyśmy się z Magdą na studiach, na ówczesnej Akademii Ekonomicznej na kierunku Inwestycje Kapitałowe i Strategie Finansowe Przedsiębiorstw. Już wtedy wiedziałyśmy, że obie mamy podobne cechy jak pracowitość, upór w dążeniu do celu, ale także spójne poczucie estetyki tak ważne w tej branży. I wówczas przebiegła mi taka myśl, że w przyszłości mogłybyśmy pomyśleć o wspólnym biznesie. Czekałyśmy cierpliwie, zdobywając nasze doświadczenia w różnych innych dziedzinach aż się udało! (śmiech) Zaproponowałam Magdzie, aby mnie zastąpiła, gdy wyjeżdżałam na dłuższy, zaplanowany dużo wcześniej wyjazd. Miały to być 2 tygodnie wdrożenia i prawie 3 tygodnie zastępstwa, choć po cichu liczyłam, że Magda się odnajdzie w naszym Instytucie i że uda mi się ją namówić, żeby została z nami na dłużej. Ona bardzo szybko wdrożyła się w tematykę gabinetów kosmetologicznych, idealnie nawiązała relacje z pracownikami i okazała się bardziej poukładana ode mnie w swoich działaniach. Jest bardzo zaangażowana. Jest moim nieocenionym wsparciem i siostrzaną duszą w bieżącej działalności SPA52, a także w podejmowaniu strategicznych działań i decyzji. Ma wspaniały kontakt z zespołem, jest bardzo wyważona, w porównaniu z moim emocjonalnym charakterem i potrafi rozmawiać z ludźmi, co przy tak dużym zespole jest nieocenione. Dziś nie wyobrażam sobie innej osoby na stanowisku managera.
Promujecie SPA52 jako miejsce, gdzie wykorzystywany jest najnowocześniejszy sprzęt i gdzie bez ingerencji skalpela można wyszczuplić sylwetkę. Jakie konkretnie zabiegi w SPA52, dają tak wyczekiwany rezultat redukcji tkanki tłuszczowej, ujędrniania skóry ciała?
M.J.-K.: Nie da się jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, która technologia jest najlepsza, ponieważ każda z nich jest wyjątkowa. Urządzenia dobieramy bezpośrednio do wskazań i potrzeb pacjenta. W zakresie wyszczuplania i modelowania mamy możliwość korzystania m.in. z fali radiowej, mikrofali Coolwaves pro (z końcówką do wyszczuplania dolnej części twarzy), kriolipolizy, endermomasażu czy fali uderzeniowej. Przykładowo wykorzystanie fali radiowej pozwala na modelowanie sylwetki, ujędrnienie skóry, a także redukcję cellulitu. Nasza aparatura wykorzystuje aż 5 różnych częstotliwości (470 kHz, 1 mHz, 2 mHz, 4 mHz, 6 mHz). Taki zakres pracy sprawia, że zabieg jest dokładny, bezpieczny i bardzo skuteczny. Efekty, których możemy oczekiwać to likwidacja wiotkiej skóry np. na brzuchu i wewnętrznej stronie ud, poprawa gęstości skóry oraz redukcja miejscowo zgromadzonego cellulitu. Z kolei mikofale Coolwaves selektywnie docierają do miejscowo nagromadzonej tkanki tłuszczowej i w nieinwazyjny sposób prowadzą do jej redukcji, bez ryzyka uszkodzenia otaczających tkanek. Jest to bezpieczne i komfortowe dla pacjenta. W efekcie możemy spodziewać się zmniejszenia obwodów np. na brzuchu, udach czy ramionach, a także redukcji drugiego podbródka. Jest to zabieg, który uwielbiają także nasi panowie. Nieoceniona jest również siła endermomasażu, który w naturalny sposób pobudza metabolizm komórek tłuszczowych, poprawia ukrwienie, drenuje i dotlenia nasze ciało. Niweluje obrzęki i zastoje limfatyczne. Nasze specjalistki, mając do dyspozycji tak szeroki wybór po dokładnej konsultacji i zebraniu szczegółowego wywiadu, dobierają najlepsze technologie, dostosowane indywidualnie do pacjenta, łącząc je w personalizowane beauty plany.
Obecnie dużo zagadnień z różnych dziedzin życia ma u podłoża aktywność fizyczną, zdrowy styl życia, właściwe odżywianie, ruch, po to aby prawidłowo funkcjonowały nasze mięśnie i nie zastały się kości. Ruch pozytywnie i holistycznie wpływa na nasz organizm. W SPA52 pomagacie mięśniom za pomocą elektrostymulacji. Na czym polega ten zabieg?
K.CH.-J.: Polega on na kompleksowym i nieinwazyjnym rzeźbieniu sylwetki. Ujędrnia jednocześnie skórę, redukuje komórki tłuszczowe oraz rozbudowuje mięśnie. Jest to możliwe dzięki synergii wykorzystania pola magnetycznego oraz skoncentrowanej stymulacji elektromagnetycznej. Taka elektrostymulacja przynosi często widoczny efekt np. uniesionych pośladków czy napiętego brzucha już po pierwszym zabiegu, choć najlepsze efekty uzyskuje się po wykonaniu serii. Oprócz aspektu wizualnego możemy też uzyskać efekt zdrowotny i fizjoterapeutyczny, tj. wzmocnienie mięśni po kontuzjach czy przygotowując się do intensywnego wysiłku fizycznego.
Laser jest fenomenalnym wynalazkiem naszych czasów, niezbędnym zarówno w medycynie ogólnej, chirurgii, uroginekologii, jak też w medycynie estetycznej i kosmetologii. Jakie zabiegi w oparciu o laser mogą otrzymać klienci w SPA52 i jakie są tego benefity dla skóry?
K.CH.-J.: Mamy wiele urządzeń, których działanie opiera się na różnego rodzaju laserach w naszym Instytucie. Najważniejszy ich podział to 2 rodzaje: lasery do usuwania niechcianego owłosienia oraz lasery umożliwiające różnego rodzaju terapie skóry. W zakresie depilacji mamy dostępne dwie technologie: laser diodowy oraz laser wykorzystujący dwie długości fali aleksandrytową oraz neodymowo-yagową. To daje nam możliwość skutecznego pozbywania się zarówno ciemniejszego, mocniejszego owłosienia w przypadku pierwszego urządzenia, jak i usuwania delikatnych i jasnych włosków w przypadku drugiego. W zakresie odmładzania twarzy mamy cały szereg laserów poczynając od laserów frakcyjnych zarówno ablacyjnych, jak i nieablacyjnych. Służą one do odmładzania i resurfacingu twarzy, usuwania przebarwień, rozstępów i blizn potrądzikowych, a także zamykania naczynek. Mamy także naszą perełkę – laser wolumetryczny. Jest to urządzenie, które wykorzystując odpowiednią długość fali, oddziałuje na głębokie warstwy skóry. Pobudzając dodatkowo nasz kolagen do odbudowy i stymulując jego produkcję, nie powodując jednocześnie uszkodzenia skóry. Zabiegi z użyciem lasera wolumetrycznego poprawiają strukturę skóry, jej jędrność, owal twarzy, wygładzają skórę szyi i dekoltu, spłycają niechciane zmarszczki. Można uzyskać z jego pomocą także efekt pełniejszych ust bez użycia igły i wprowadzania preparatów. W przypadku laseru wolumetrycznego wszystko odbywa się bezboleśnie, bez okresu rekonwalescencji i wyłączenia pozabiegowego.
Jakie są jesienne hity w SPA52?
K.CH.-J.: Okres jesienny jest idealny na wykonywanie zabiegów z wykorzystaniem wspomnianych wcześniej laserów, gdyż w okresie jesieni i zimy nie wystawiamy naszej skóry tak bardzo na działanie światła słonecznego. Jest to doskonały czas, aby przygotować się do lata, aby zdecydować się na wykonywanie bardziej inwazyjnych zabiegów z wykorzystaniem szeregu urządzeń służących do mikronakłuwania i mezoterapii skóry, co pobudza ją do przebudowy. W drodze do Instytutu jest także nowiutka platforma z radiofrekwencją mikroigłową, która pojawi się w połowie listopada, a od kilku dni jest u nas także lampa led, umożliwiająca nam poszerzenie oferty w zakresie szybszego gojenia się po bardziej inwazyjnych zabiegach oraz usług dla osób z trądzikiem różowatym, łuszczycą czy choćby z aktywną opryszczką, którym do tej pory nie mogliśmy zaoferować satysfakcjonującej pomocy. Jesień to jednak także dobry czas na nawilżenie skóry, kwasy, białą kosmetykę, a także na znalezienie chwili na relaks i masaże czy rytuały wykonywane przez nasze fizjoterapeutki przy przygaszonym oświetleniu i blasku świec, we wnętrzach zaprojektowanych z myślą o komforcie i odpoczynku, czemu służą wybrane kolory, estetyczne aranżacje i przytulne tkaniny.
Dysponujecie wieloma technologiami na światowym poziomie, czy w związku z tym można je łączyć, tak aby uzyskać jeszcze bardziej zadowalające efekty?
M.J.-K.: Poza wymienionymi powyżej urządzeniami do modelowania sylwetki, laserami czy urządzeniami do mikronakłuwania w naszej ofercie znaleźć można także stymulatory tkankowe podawane zarówno igłą, jak i kaniulą oraz egzosomy. Mamy także urządzenia do tzw. zabiegów bankietowych, które dają natychmiastowy efekt oczyszczenia czy rozświetlenia skóry. Ta cała pula kilkudziesięciu urządzeń na światowym poziomie zgromadzonych pod jednym dachem, najwyższej klasy certyfikowane preparaty i wyselekcjonowane kosmetyki wraz z wieloletnią wiedzą i doświadczeniem naszych kosmetolożek w zakresie łączenia terapii sprawiają, że możemy zaoferować naszym klientom możliwość uzyskania spektakularnych efektów bez użycia skalpela. K.CH-J.: Z uwagi na dużą ilość dostępnych u nas sprzętów mamy możliwość wyboru spośród wielu innowacyjnych technologii, a co za tym idzie najlepszego dostosowania ich do potrzeb i wskazań danego pacjenta. Nasi goście nie muszą szukać innego miejsca z dostępnym zabiegiem, gdyż wszystko znajdą u nas, pod dachem SPA52.
Jakie macie Panie swoje ulubione zabiegi w SPA52?
M.J.-K.: Ja osobiście jestem zachwycona działaniem fali radiowej w połączeniu ze stymulatorami tkankowymi oraz laserem wolumetrycznym. Do tego regularnie dbam o pielęgnację zarówno w gabinecie, jak i w domu, korzystając z kosmetyków ZO SKIN Health. Ponadto regularnie korzystam z masaży i rytuałów na ciało, pozwalając sobie na chwilę wytchnienia i relaksu. K.CH.-J.: Tej wiosny i lata skupiałam się głównie na elektrostymulacji mięśni, ale także na odpowiednim nawilżaniu skóry, wykonując m.in. zabiegi z wit.C szwajcarskiej marki SELVERT, i stosowałam stymulatory tkankowe. Choć zabieg nie należy do moich ulubionych pod kątem odczuć, to daje rewelacyjne efekty napięcia i rozświetlenia skóry. Od lat korzystam także regularnie z takich zabiegów jak INTRACEUTICALS, zwłaszcza przed ważnym wyjściem. Na jesień i zimę mam rozpisany przez nasze kosmetolożki beauty plan, który zakłada m.in. zamykanie naczynek na twarzy laserem, mikronakłuwanie oraz laser wolumetryczny (nie mogę się go doczekać, ale musimy najpierw dobrze przygotować moją skórę). Kolejność wykonywania zabiegów ma ogromne znaczenie! Całość uzupełnimy zapewne stymulatorami tkankowymi i zabiegami białej kosmetyki. Niezmiennie korzystam także z masaży, zwłaszcza tych przeciwbólowych, ale także pozwalam sobie na chwilę ukojenia w czasie naszych rytuałów. A regularnie wykonywane manicure i pedicure to dla mnie podstawa, by czuć się zawsze świeżo.
Często powtarza się słowa, iż żadna firma, żadne przedsięwzięcie nie funkcjonowałyby bez idealnie dobranego zespołu. Czy kadra kosmetologiczna została ta sama?
K. CH.-J.: Pozostanie kadry, którą znałam od lat jako stała klientka, było dla nas priorytetem w czasie przejmowania spa. Większość zespołu nie zmieniła się od momentu przejęcia. Zatrudniamy aktualnie 23 osoby na stanowiskach kosmetolog, trycholog, fizjoterapeuta, podolog, stylistka paznokci oraz recepcjonistka. Większość twarzy się nie zmieniła, a część z tych, które zniknęły, to nasze zespołowe mamy, które przebywają na urlopach macierzyńskich i wychowawczych i na których powroty czekamy. Przeprowadzając rekrutację uzupełniającą, miałyśmy bardzo wysokie wymagania co do wiedzy, umiejętności, doświadczenia, a także kultury osobistej. Nie jest łatwo o takiego pracownika, tym bardziej doceniam nasz zespół, z którym mam przyjemność pracować już od ponad roku. Dziewczyny mają wysokie kwalifikacje, są profesjonalistkami w tym, co robią. Wszystko to jest poparte wiedzą i doświadczeniem zdobywanym przez wiele lat oraz stałym poszerzaniem kompetencji. I co nie mniej ważne nasze kosmetolożki mają ogromną pasję do tego, co robią. M.J.-K.: Bardzo ważna jest dla nas także atmosfera w pracy i kładziemy na to duży nacisk. Uważamy, że wzajemny szacunek i dobre emocje w pracy nie tylko pozytywnie odbijają się na samych pracownikach, tzn. że nam wszystkim na co dzień pojawiającym się w SPA52 jest przyjemnie przychodzić do pracy, ale że ma to także swoje odzwierciedlenie w naszych relacjach z klientami. Uważamy, że nasi goście mogą poczuć u nas tę przyjazną atmosferę, co sprawia, że regularnie do nas wracają, za co bardzo im dziękujemy.
Jakie są plany i założenia na przyszłość? Jakie marzenia związane z tym miejscem?
M.J.-K.: Poza wspomnianymi nowymi urządzeniami, na które czekamy, nadal będziemy stawiały na to, co do tej pory, czyli na jakość sprzętów, zabiegów, używanych i sprzedawanych kosmetyków, na poszerzanie wiedzy i trzymanie ręki na pulsie odnośnie nowości. Kładziemy duży nacisk na rozwój naszego zespołu i wiedzę dziewczyn, bo to one dają nam pewność, że nasi goście są w najbardziej profesjonalnych i bezpiecznych rękach, a na tym najbardziej nam zależy. K.CH.-J.: Nie ma dla mnie przyjemniejszych chwil w pracy niż te, kiedy przez otwarte drzwi gabinetu słyszę jak Pani lub Pan wychodzą z zabiegu i dzielą się z naszymi dziewczynami radością, że wypoczęli, dziękują za relaks lub fantastyczne efekty zabiegu, mówią jak bardzo było im to potrzebne i nie mogą doczekać się kolejnej wizyty. Wtedy wiem, że to ,co robimy ma duże znaczenie i sens, i że robimy to dobrze. Wierzę mocno, że miejsce, które tworzymy wspólnie z naszym fantastycznym zespołem i cudownymi gośćmi, w przyszłości będzie jeszcze bardziej jednoczyć ludzi piękna zarówno tego zewnętrznego, jak i wewnętrznego.
Elżbieta Janik-Krause | Patrzę na biznesy przez pryzmat liczb
7 listopada, 2024
Artykuł przeczytasz w: 18 min.
W gąszczu przepisów podatkowych, zmieniających się ustaw i nieustannych nowelizacji, dobry księgowy to prawdziwy skarb, niemal jak wygrana na loterii. O wyzwaniach współczesnej księgowości, cyfryzacji branży oraz roli księgowego jako doradcy i stratega opowiada Elżbieta Janik-Krause, partner zarządzający w Kancelarii Rachunkowej Denarius. Mówi o tym, jak radzi sobie z ciągłymi zmianami, czy sztuczna inteligencja może zagrozić jej zawodowi i wyjaśnia, dlaczego ulubionym powiedzeniem księgowych jest „to zależy”.
Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: Tomek Tomkowiak, Marta Mierzejewska
Czy pamiętasz moment, kiedy zrozumiałaś, że księgowość to Twoja pasja? Czy była to bardziej naturalna ewolucja kariery, czy jeden konkretny moment, który wszystko zmienił?
ELŻBIETA JANIK-KRAUSE: Może Cię to zaskoczy, ale początkowo marzyłam o karierze grafika komputerowego i to właśnie w tym kierunku poszłam na studia. Jednak gdy w Polsce bezrobocie sięgało 17 procent, trudno było o pracę, więc chwytałam się każdej możliwej okazji. Tak trafiłam do księgowości – choć ogłoszenie wcale tego nie sugerowało. (śmiech) Gdy zaczęłam wpisywać liczby w odpowiednie rubryki, nagle uświadomiłam sobie, że to sprawia mi przyjemność! (śmiech) Już wcześniej miałam z tym styczność, bo jako nastolatka pomagałam rodzicom w prowadzeniu ich pierwszej książki przychodów i rozchodów. Można więc powiedzieć, że księgowość miałam we krwi! (śmiech)
Dzisiaj mija 13 lat, odkąd prowadzisz swoją Kancelarię Rachunkową Denarius. W jakich sytuacjach czujesz największą dumę z tego, co robisz? Czy jest coś, co daje Ci poczucie, że Twoja praca ma realny wpływ na sukcesy przedsiębiorstw?
Obsługujemy naprawdę wiele przedsiębiorstw. Te duże i te nieco mniejsze, a także takie, które dopiero raczkują na rynku. I chyba najbardziej mnie cieszy, kiedy firmy z naszą pomocą rozwijają się i kiedy rozumieją, że nasza praca to nie tylko ciągłe przypominanie o tym, że podatki trzeba płacić (śmiech), ale kiedy wspólnie wypracowujemy rozwiązania dla nich optymalne i kiedy widzimy realne efekty naszych działań. Cieszy mnie, gdy klienci zaczynają dostrzegać, że dzięki naszej pracy nie tylko unikają błędów, ale także osiągają lepsze wyniki finansowe i mogą skupić się na rozwijaniu swojego biznesu. To daje mi poczucie, że nasze zaangażowanie ma znaczenie i że potrafimy być czymś więcej niż tylko zewnętrznym biurem księgowym – stajemy się dla nich partnerem, który wspiera ich na każdym etapie działalności.
Czy księgowość nauczyła Cię czegoś o ludziach, czego się nie spodziewałaś? Czy są jakieś wnioski dotyczące ludzkiej natury, które wyniosłaś z pracy z klientami?
Księgowość nauczyła mnie, że za każdą liczbą kryje się historia przedsiębiorstwa – jego sukcesy, problemy i decyzje, które ktoś musiał podjąć. Przez te liczby uczę się rozumieć nie tylko stan finansowy firmy, ale też jej charakter i potrzeby. To właśnie dlatego aspekt psychologiczny jest tak ważny w pracy księgowego. Czasem muszę być asertywna i postawić klientowi granice, mówiąc, że pewnych rzeczy nie można zrobić, nawet jeśli wydają się atrakcyjne lub korzystne na pierwszy rzut oka. Niezwykle istotne jest, by umieć jasno wyjaśnić, jakie są konsekwencje różnych decyzji i kiedy warto szukać innych rozwiązań. Klienci często oczekują od księgowego wsparcia i doradztwa, ale muszą też zrozumieć, że niektóre decyzje mogą prowadzić do ryzykownych sytuacji, których lepiej unikać. To wyzwanie, a jednocześnie umiejętność „czytania” przedsiębiorstwa przez liczby dają mi ogromną satysfakcję.
Przedsiębiorcy, którym zadano pytanie, czego nie lubią robić w swojej firmie, odpowiadają, że nie chcą zajmować się kwestiami kadrowymi i księgowymi. Jak myślisz, z czego to wynika? Czy to brak czasu, wiedzy, a może obawa przed skomplikowanymi przepisami?
Ulubionym powiedzeniem wszystkich księgowych jest „to zależy”. Niejednoznaczność przepisów, ciągłe zmiany, często sprzeczne interpretacje powodują, że księgowość jest postrzegana jako trudna i skomplikowana. Dodatkowo to, czego nie lubią przedsiębiorcy to kontakt z Urzędem Skarbowym, bo urzędnicy często komunikują się językiem dla nich niezrozumiałym. Choć to na szczęście na przestrzeni ostatnich lat się bardzo zmieniło. Ale w głowach nadal pokutuje mit groźnego urzędnika, który może zrujnować firmę jedną decyzją. To sprawia, że przedsiębiorcy czują się niepewnie i wolą unikać bezpośrednich kontaktów z urzędami, z obawy przed błędami czy nieświadomym naruszeniem przepisów. Księgowość wiąże się więc nie tylko z liczeniem podatków, ale także z radzeniem sobie z tą niepewnością i stresem.
Czy jest coś, czego przedsiębiorcy często nie rozumieją lub źle postrzegają, jeśli chodzi o księgowość? Jakie mity związane z zarządzaniem finansami chciałabyś obalić?
Przede wszystkim, że „samo się nie księguje”. (śmiech) To nie jest tak, że wystarczy kliknąć i to się wszystko w magiczny sposób samo zrobi. Księgowość to nie jest kwestia jednego kliknięcia. Za każdym raportem, deklaracją czy zestawieniem stoi ogrom pracy, analiza przepisów, a często także konieczność interpretacji skomplikowanych regulacji prawnych. Przedsiębiorcy czasem myślą, że księgowy to ktoś, kto tylko wprowadza liczby do systemu, ale w rzeczywistości nasza praca polega na czymś znacznie więcej – przewidywaniu potencjalnych problemów, doradzaniu najlepszych rozwiązań, a czasem nawet na odradzaniu pewnych decyzji, które mogą mieć negatywne konsekwencje. Kolejnym mitem, który chciałabym obalić, jest przekonanie, że księgowość to jedynie koszt dla firmy. Dobrze prowadzona księgowość to inwestycja – pomaga unikać błędów, właściwie rozliczać podatki i podejmować świadome decyzje biznesowe.To coś, co realnie wpływa na zdrowie finansowe firmy i jej rozwój. No i na sam koniec mityczna „księgowa kolegi”. (śmiech) Nie wspomnę już ile razy klient próbujący uzasadnić swoje decyzje mówił mi, że „księgowa kolegi powiedziała, że można to zrobić inaczej”. Czasem można, a czasem nie można. Przepisy podatkowe są często niejednoznaczne i mogą być interpretowane na różne sposoby. Czasami to, co wydaje się korzystne lub zgodne z przepisami w jednej firmie, może nie być dobrym rozwiązaniem w innej, ze względu na różnice w specyfice działalności czy strukturze firmy. Każda sytuacja wymaga indywidualnej analizy, a uproszczone porównywanie się do innych przedsiębiorstw może prowadzić do błędów.
Gdybyś miała stworzyć podręcznik „Księgowość dla przedsiębiorców w 3 krokach”, jakie trzy najważniejsze zasady by się w nim znalazły?
Myślę, że można to ująć w prostych słowach – pilnowanie swoich spraw. Pilnowanie systematycznego wystawiania faktur i kontrola nad wierzytelnościami, bo co z tego, że firma zrobiła super wynik, jeśli nie spłynęły należności. Bo to może, kolokwialnie mówiąc, „położyć” firmę. Pozytywny rachunek zysków i strat to nie to samo, co pozytywny cash flow. A do tego dorzuciłabym punkt o komunikacji z księgowością. I to z poziomu prezesowskiego czy właścicielskiego. Po co? Po to, aby nie poruszać się w historii i gasić pożary, ale by we właściwy sposób zaplanować także z księgowego punktu widzenia przyszłe kontrakty i transakcje. Jako biuro rachunkowe, które nie jest wewnątrz firmy, nie jestem w stanie domyślić się, na jaki plan wpadł przedsiębiorca i jakie ruchy ma zamiar podjąć. A zdarza się, że staję przed faktem dokonanym i muszę działać „na już”, co nie zawsze jest optymalne. Dlatego komunikacja z księgowością jest kluczowa, by móc przewidzieć potencjalne ryzyka i zaplanować najlepsze rozwiązania z wyprzedzeniem. To nie jest tylko kwestia „gaszenia pożarów”, ale raczej zapobiegania ich powstawaniu. Regularne konsultacje z księgowym pozwalają lepiej zarządzać płynnością finansową, kontrolować koszty i przygotować się na zmiany w przepisach.
Wyobraźmy sobie, że mogłabyś przeprowadzić dowolną reformę prawną związaną z księgowością. Co by to było i dlaczego?
Przede wszystkim uważam, że powinny wrócić obowiązkowe certyfikaty dla biur rachunkowych. Obecnie Certyfikaty Ministerstwa Finansów nie są już wydawane – posiadanie certyfikatu nie jest niezbędne do wykonywania zawodu księgowego ani prowadzenia działalności w zakresie usługowego prowadzenia ksiąg rachunkowych. A to dawało jednak poczucie bezpieczeństwa dla przedsiębiorców, że oddają swoje sprawy finansowe w ręce osoby, która przeszła odpowiednie szkolenie i spełnia określone standardy. Teraz, gdy nie ma obowiązku posiadania certyfikatu, rynek stał się bardziej otwarty, ale jednocześnie pojawiło się ryzyko, że usługi księgowe będą świadczone przez osoby bez odpowiednich kwalifikacji. Przywrócenie obowiązkowych certyfikatów Ministerstwa Finansów mogłoby podnieść jakość usług w branży i zwiększyć zaufanie do biur rachunkowych. Druga rzecz to zasadność obowiązkowego OC dla biur rachunkowych, które powiedzmy sobie szczerze, nie chroni przed niczym. Aby być w pełni zabezpieczonym od błędu księgowego i tak trzeba mieć dodatkowe polisy, więc obowiązkowe OC w obecnej formie staje się raczej formalnością niż realnym zabezpieczeniem. Warto byłoby przeanalizować, jak takie ubezpieczenia mogłyby lepiej chronić zarówno biura rachunkowe, jak i ich klientów. Można by wprowadzić bardziej elastyczne rozwiązania, które pozwoliłyby dopasować zakres polisy do specyfiki działalności i wielkości biura. Obecnie wielu księgowych musi wykupywać dodatkowe polisy, co generuje koszty, a samo obowiązkowe OC nie zawsze zapewnia adekwatne zabezpieczenie w razie poważniejszych błędów.
Mimo iż początek roku 2024 był łaskawy dla księgowych pod względem liczby i skali wprowadzanych zmian w przepisach, to prace nowego rządu nabierają tempa. Na horyzoncie pojawia się coraz więcej informacji o nadchodzących zmianach i to nie tylko w podatkach, ale również w ustawie o rachunkowości. Zbliżający się wielkimi krokami KSeF, kasowy PIT, wielka niewiadoma co do sposobu naliczania składki zdrowotnej. Biura księgowe czeka kolejna rewolucja?
Biura księgowe żyją w ciągłej rewolucji! Nie czuję, abym miała chwilę oddechu pomiędzy zmianami. Oczywiście zmiany bywają większe i mniejsze. Polski Ład był rewolucją na dużą skalę, ale mam wrażenie, że tych mniejszych zmian jest naprawdę mnóstwo i w naszej pracy nie ma stabilizacji. Każda zmiana wymaga od nas szybkiej reakcji, edukacji i dostosowania procesów, co sprawia, że praca księgowego przypomina nieustanne balansowanie na krawędzi. Nie ma chwili, żeby się zatrzymać, bo kiedy tylko nauczymy się jednych przepisów, nadchodzi kolejna nowelizacja, która wszystko zmienia. Dla biur rachunkowych oznacza to nie tylko więcej pracy, ale też większą odpowiedzialność za to, aby zawsze być na bieżąco. Jako ciekawostkę powiem Ci, że co tydzień biorę udział w webinarze, podczas którego prawnik relacjonuje nam, co zmieniło się w przepisach w ostatnim tygodniu…
Tygodniu??? Jak zatem za tym nadążyć?
Dobry księgowy jest cały czas w procesie nauki i nieustannie aktualizuje swoją wiedzę. To nie jest już tylko kwestia liczenia i wypełniania dokumentów, ale też ciągłego śledzenia przepisów i ich interpretacji. Tak szybkie zmiany w przepisach stają się normą, a nie wyjątkiem. Jako kolejną ciekawostkę powiem Ci, że jeden z moich klientów, ostatnio „zagiął” mnie informacją, że będzie płacił 10,7 procent podatku. I choć nie słyszałam o takiej zmianie, zaczęłam szukać, bo życie mnie nauczyło, że wszystko jest możliwe. Popytałam, poczytałam, ale informacji o zmianie progu podatkowego nie znalazłam. I okazało się, że mój klient wyciągnął sobie własną średnią wynikającą z jego przychodów versus koszty! (śmiech) Ale zważywszy na tempo zmian w przepisach podatkowych, taki scenariusz mógł wydarzyć się naprawdę!
Zaczynając swoją pracę w księgowości dwadzieścia lat temu, byłam bardziej pewna obowiązujących przepisów niż dzisiaj. Dzisiaj dopuszczam do siebie taką myśl, że wszystko może się zmienić z dnia na dzień i nic nie jest pewne. To ciągłe balansowanie między nauką, adaptacją a wdrażaniem nowych rozwiązań – właśnie tak wygląda współczesna księgowość.
Świat coraz bardziej zmierza ku automatyzacji i cyfryzacji. Jak te zmiany wpływają na branżę księgową? Czy są widoczne? Czy zauważasz większe zapotrzebowanie na nowoczesne narzędzia ze strony klientów?
Nasza branża jak wiele innych także zmierza w tym kierunku. My już w tej chwili w zasadzie w 90 procentach nie pracujemy na dokumentach papierowych. Klient nie musi się już do nas fatygować osobiście, wystarczy, że zeskanowane czy też elektroniczne dokumenty prześle na naszą platformę webową, do której zresztą ma stały dostęp, co też ułatwia mu znalezienie po czasie jakiegoś dokumentu, którego potrzebuje np. jako dowód zakupu podczas procesu reklamacji. Tę platformę połączyliśmy z naszymi programami księgowym, po to, aby zautomatyzować proces księgowania i przyspieszyć obieg dokumentów. Dzięki temu część rutynowych zadań, takich jak wprowadzanie faktur, może odbywać się automatycznie, co znacząco oszczędza czas i minimalizuje ryzyko błędów. Klienci coraz bardziej doceniają te rozwiązania, bo dają im większą przejrzystość i dostęp do aktualnych informacji na temat ich finansów, bez konieczności ciągłego kontaktowania się z biurem księgowym.
A jakie widzisz miejsce dla sztucznej inteligencji w branży księgowej? Skończyłaś studia z programowania, więc temat nie jest Ci obcy.
To zależy! (śmiech) W prostych operacjach może tak, ale żeby analizować wprost przepisy, czy coś jest kosztem czy nie, to już nie jest takie proste. Sztuczna inteligencja może być świetnym narzędziem do automatyzacji powtarzalnych, rutynowych zadań, takich jak rozpoznawanie i klasyfikacja faktur, wyliczenia podatkowe czy generowanie raportów. Może również wspierać księgowych w wychwytywaniu anomalii i potencjalnych błędów, co pomaga w szybszym reagowaniu na nieprawidłowości. Jednak kiedy wchodzimy w obszar interpretacji przepisów podatkowych, sprawa się komplikuje. Przepisy bywają niejednoznaczne, często zmieniają się, a ich interpretacja wymaga głębokiego zrozumienia kontekstu oraz specyfiki konkretnej sytuacji klienta. Tu potrzebna jest wiedza ekspercka, doświadczenie i często intuicja, które są trudne do zaprogramowania. AI może być wsparciem w analizie danych, ale decyzje dotyczące interpretacji przepisów wciąż należą do człowieka.
Czyli AI nie zagrozi człowiekowi w zawodzie księgowego?
Nie sądzę, żeby sztuczna inteligencja miała całkowicie zastąpić człowieka w zawodzie księgowego. AI może automatyzować powtarzalne zadania i wspierać w analizie danych, ale nie jest w stanie w pełni zastąpić wiedzy eksperckiej, zrozumienia kontekstu biznesowego czy umiejętności interpretacji złożonych przepisów. W księgowości często chodzi o podejmowanie decyzji, które nie są oczywiste, a przepisy bywają niejednoznaczne i wymagają głębszego zrozumienia, doświadczenia oraz oceny ryzyka – tu rola człowieka pozostaje kluczowa. AI może zmienić sposób, w jaki pracujemy, zmniejszając ilość czasu poświęconego na rutynowe operacje, ale będzie to raczej przesunięcie w kierunku bardziej wartościowych działań, takich jak doradztwo, planowanie finansowe czy zarządzanie kosztami. Księgowi będą musieli rozwijać swoje kompetencje w zakresie technologii, ale wciąż będą niezbędni, aby zapewnić prawidłową interpretację przepisów i doradzić klientom w trudnych sytuacjach. Zatem sztuczna inteligencja będzie raczej wsparciem dla księgowego, a nie zagrożeniem. Wykorzystując AI, możemy zwiększyć efektywność i skupić się na bardziej strategicznych aspektach naszej pracy, pozostawiając maszynom to, co można zautomatyzować.
Zarządzanie zespołem to zawsze wyzwanie, zwłaszcza w branży, gdzie wymagana jest skrupulatność i dokładność. Jak duży jest zespół Kancelarii Denarius i jakie są dziś największe wyzwania w prowadzeniu biura księgowego pod kątem pracy z ludźmi?
Nasz zespół liczy 16 osób, a największym wyzwaniem dla mnie jako osoby nim zarządzającej jest odczytanie jego oczekiwań. Pokolenie młodych ludzi ma inne potrzeby niż moje pokolenie i to duże wyzwanie, aby znaleźć balans między tym, czego oczekują młodsi pracownicy, a wymaganiami pracy w księgowości, która wymaga skrupulatności, precyzji i często pracy pod presją czasu. Młodsze pokolenie bardziej ceni sobie elastyczność, równowagę między życiem zawodowym a prywatnym, a także możliwości rozwoju i nauki. Tradycyjne podejście do pracy biurowej, w którym liczyły się przede wszystkim godziny spędzone przy biurku, już im nie wystarcza. Staram się wprowadzać zmiany, które odpowiadają na te potrzeby, np. umożliwiając pracę zdalną, elastyczne godziny pracy czy inwestując w szkolenia i rozwój zawodowy. Jednak muszę jednocześnie dbać o to, żeby nie tracić jakości naszej pracy i aby wszyscy mieli świadomość, że w księgowości nie można sobie pozwolić na „półśrodki” – każda pomyłka może mieć poważne konsekwencje.
Czy młodzi ludzie chętnie podejmują pracę w zawodzie księgowego?
W Poznaniu odczuwamy niedobór wykwalifikowanych księgowych. Duże centra finansowe, które ponownie pojawiły się w mieście, znacząco uszczupliły rynek specjalistów. Aby sobie z tym poradzić, poszukujemy potencjalnych pracowników już na etapie studiów, stawiając na młode talenty i inwestując w ich rozwój. Czy zostają? To zależy. Podobna sytuacja dotyczy także innych branż. Przy niskim poziomie bezrobocia, młodzi ludzie mają szerokie możliwości wyboru – mogą przebierać w ofertach, eksplorować różne ścieżki kariery, a nawet eksperymentować z różnymi rolami, aby lepiej zrozumieć swoje zainteresowania i potrzeby. Księgowość to zawód wymagający dużej precyzji, ale zapewne nie tylko techniczne umiejętności są ważne.
Czy są jakieś szczególne predyspozycje, które sprawiają, że ktoś odnajdzie się w tej pracy i będzie czerpał z niej satysfakcję?
Przede wszystkim, kluczowe są chęci. To już więcej niż połowa sukcesu. W księgowości potrzebne jest zaangażowanie i gotowość do ciągłego doskonalenia się, bo przepisy zmieniają się szybko, a zrozumienie ich wymaga nieustannego poszerzania wiedzy. Oprócz tego, ważna jest cierpliwość i skrupulatność, ponieważ nawet drobny błąd może mieć poważne konsekwencje. Księgowy powinien także umieć zachować spokój pod presją czasu, ponieważ terminy i nagłe zmiany są częścią naszej codzienności. Asertywność to kolejna cecha, która może być przydatna, zwłaszcza gdy trzeba wyjaśnić klientowi, że pewnych rzeczy nie można zrobić albo trzeba podjąć inne kroki. Na koniec, otwartość na nowe technologie i elastyczność w podejściu do pracy będą coraz bardziej istotne, bo cyfryzacja zmienia sposób, w jaki funkcjonuje nasza branża.
Księgowość często kojarzy się z monotonią i rutyną, a wielu ludzi uważa ją za nudną. Naszą rozmową udowodniłaś, że księgowość to branża, w której zdecydowanie nudy i rutyny nie ma…
Biuro księgowe różni się bardzo od wewnętrznej księgowości w firmach. Denarius ma w swoim portfolio ponad dwustu klientów i to oni dostarczają nam ciągle to nowych wyzwań. (śmiech) Obsługujemy wiele tak różnych branż, że tu naprawdę nudy nie ma! Mamy fryzjerów, developerów, transportowców i tatuażystów. Obsługujemy fundacje i stowarzyszenia. Firmy konsultingowe i produkcyjne. Małe, średnie i duże. Blisko współpracujemy z doradcami podatkowymi, bo niektóre wyzwania, z którymi przychodzą nasi klienci często wymagają trójstronnych spotkań właśnie w takim gronie. Pomimo że udostępniamy narzędzia do elektronicznego przesyłu dokumentów, z wieloma z naszych kontrahentów regularnie się widujemy, omawiamy strategie, rozwiązujemy bieżące problemy, odpowiadamy na wyzwania. Nie dalej niż kilka dni temu, stanęliśmy przed dylematem, czy kupno psa jest kosztem…
Niech zgadnę… To zależy?
Dokładnie! Wszystko zależy od celu, jaki będzie on spełniał w firmie.
Co po tylu latach w niełatwej branży motywuje Cię do pracy?
Po tylu latach w branży czuję, że bardziej jestem przedsiębiorcą niż tylko księgową. Motywuje mnie chęć ciągłego doskonalenia firmy – skupiam się na tym, jak usprawniać pracę zespołu, budować efektywną współpracę i rozwijać relacje z klientami. To nie tylko kwestia zarządzania liczbami, ale też strategią i rozwojem biznesu, co daje mi ogromną satysfakcję. Największą motywację czerpię z wyzwań, które przynosi codzienność, oraz z efektów, które widzę w pracy zespołu i sukcesach naszych klientów. Kiedy firmy, z którymi współpracujemy rosną i prosperują, czuję, że nasza praca naprawdę przynosi wartość. To sprawia, że nieustannie poszukuję nowych rozwiązań i ulepszeń, aby być o krok przed zmianami i nadal z pasją podchodzić do tego, co robię.
KAROLINA KAŹMIERCZAK | Muzyka wzbudza we mnie nieodpartą ciekawość
24 października, 2024
Artykuł przeczytasz w: 13 min.
Łagodzi obyczaje, łączy pokolenia, pomaga w trudnych kryzysowych sytuacjach, jest na pogodę i niepogodę ducha. Muzyka – to o niej dyskutuję z muzykolożką Karoliną Kaźmierczak, która 19 sierpnia br., objęła stanowisko zastępcy dyrektora Filharmonii Poznańskiej.
Karolino, jak to się stało, że Twoja droga zawodowa przywiodła Cię do Filharmonii Poznańskiej, gdzie objęłaś stanowisko zastępcy dyrektora Wojciecha Nentwiga?
KAROLINA KAŹMIERCZAK: To bardzo dobre pytanie! (śmiech). Sama się nad tym zastanawiam… Ale tak na poważnie, z jednej strony uważam, że to świadoma decyzja, z drugiej jednak – mam przeczucie, że czasami los kieruje naszymi poczynaniami. Rozmawiamy w Centrum Kultury Zamek, gdzie mają teraz siedzibę biura Filharmonii Poznańskiej, a to właśnie tu, w Zamku, zaczęła się moja przygoda z muzyką jako 4-letniej dziewczynki z całkowicie niemuzycznej rodziny. Na początku bardzo chciałam grać na skrzypcach. Później jednak, kiedy podczas egzaminów wstępnych uczestniczyłam w testach sprawdzających zdatność do gry na instrumentach muzycznych, okazało się, że anatomicznie moja ręka bardziej nadaje się do fortepianu niż do skrzypiec. Oba te instrumenty są głównym spoiwem łączącym mnie z muzyką w mojej drodze zawodowej splecionej z Towarzystwem Muzycznym im. Henryka Wieniawskiego, a od niedawna również z Filharmonią Poznańską.
Z muzyką jesteś bardzo mocno związana, jesteś dyrektorem Towarzystwa Muzycznego im. Henryka Wieniawskiego, ponadto dyrektorką Międzynarodowych Konkursów im. Henryka Wieniawskiego, również producentką wielu wydarzeń kulturalnych i projektów audiowizualnych. Co Ciebie najbardziej w muzyce pociąga, że ona wypełnia tak wielką część Twego życia?
Mam duży sentyment, a nawet nie wstydzę się tych słów – kocham muzykę. Zawsze sprawia mi ona ogromną radość, przyjemność, ale też budzi nieustanną ciekawość – tak jest obecnie i tak było w okresie dzieciństwa i wczesnej edukacji. To nie jest tylko sama sfera przyjemności w odbiorze muzyki, lecz prawdziwe zainteresowanie muzyką. Ukończyłam szkołę muzyczną przy ul. Solnej w Poznaniu, najpierw imienia Henryka Wieniawskiego, a następnie Mieczysława Karłowicza. Tę drogę zawsze będę wspominać bardzo dobrze. Potem z uwagi na kontuzję ręki nie mogłam kontynuować drogi muzycznej jako pianistka. Choć myślę, że nie skończyło się to dla mnie źle – właśnie ze względu na miłość do przedmiotu, gdy przyszło do wyboru studiów, studiowałam i prawo na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza, i muzykologię. Ostatecznie to miłość do muzyki przeważyła nad studiami z zakresu prawa. Już podczas studiów udzielałam się w przeróżnych projektach muzycznych, uczestniczyłam w przygotowaniu wielu festiwali i nagrań muzycznych, to mnie po prostu pociągało… i nadal tak jest. U mnie jest dokładnie jak w powszechnie krążącym powiedzeniu – „jeśli się kocha, to, co się robi, to nie przepracowało się jednego dnia”. (śmiech) Moja praca jest kompletnie nienormowana, nawet jak wychodzę z biura, czy z sal koncertowych, moje myśli krążą wokół obecnych przedsięwzięć, a nierzadko już wybiegam w przyszłość, co należy zaaranżować, z kim się skontaktować. Ja to po prostu kocham! Łączę pracę tu, w Filharmonii Poznańskiej, z pracą w Towarzystwie Wieniawskiego. Istnieje wiele wspólnych mianowników, zawsze przecież obie instytucje ściśle ze sobą współpracowały, chociażby przy Międzynarodowych Konkursach im. Henryka Wieniawskiego. Mam nadzieję, że ta współpraca będzie jeszcze lepsza i będę mogła działać skuteczniej.
Kto Ciebie inspiruje muzycznie?
Nie mam jednej, konkretnej osoby, jednego artysty. Muzyka jako przedmiot moich badań, ale też jako żywy przedmiot zainteresowania stale karmi mnie nowościami. Wzbudza we mnie nieodpartą ciekawość do poznawania, pogłębiania tematów. W mojej pracy uważam za fascynujące to, że nieustannie sama się rozwijam, odkrywając przy okazji artystyczne talenty. Rozmowy z muzykami, producentami muzycznymi, wszystkimi osobami na różnych szczeblach, które są zaangażowane w szeroko rozumianą kulturę, inspirują mnie i ciągle motywują do poszukiwań i samorozwoju, aby móc coraz lepiej wykonywać swoją „partię” w tej wyjątkowej orkiestrze ludzi, którzy tworzą wydarzenia muzyczne.
Można powiedzieć, że jesteś uzależniona od muzyki?
Z pewnością jestem muzykoholikiem. (śmiech) Osoby z zewnątrz, które obserwują mój styl życia, posądzają mnie o pracoholizm, ale ja w takich kategoriach nie rozpatruję muzyki. Naprawdę, nie praca determinuje moje życie, ale muzyka nadaje tempo i kierunek moim działaniom, a przede wszystkim wypełnia moje życie sensem.
Największy sukces organizatora wydarzeń muzycznych to…
Oczywiście, gdy są pełne sale koncertowe, wyprzedane bilety z wyprzedzeniem na następne koncerty i festiwale. To niezmiernie cieszy! W Poznaniu melomanii nas nigdy nie zawiedli, tzw. „karnetowicze” wracają po wakacjach, nierzadko ze zdwojoną siłą. (śmiech) Są głodni koncertów, spragnieni muzyki, ale i spotkań z artystami.
Czy kiedykolwiek myślałaś, aby stanąć na estradzie, a nie tylko aranżować występy?
W czasach szkolnych występowałam przed publicznością i nawet to lubiłam, jednak teraz, gdy rozpatruję pewne decyzje i życiowe wybory z perspektywy lat i doświadczeń, to wiem, że znacznie lepiej czuję się za kulisami wielu przedsięwzięć muzycznych niż w światłach reflektorów. Cieszę się, że mogę współtworzyć konkretne wydarzenie, a wcale nie muszę być na estradzie. Lubię to, co robię – obserwuję jak krok po kroku rozrasta się konkretny muzyczny projekt, co dzieje się na scenie, jak reaguje publiczność. Lubię doglądać, czy wszystko przebiega wedle wcześniejszych ustaleń, czy te puzzle do siebie pasują. (śmiech) Czuję, że to, co robię podyktowane jest przez moje serce. I z wielkiej pasji do muzyki jestem po prostu producentem muzycznym.
Zawsze miałaś cechy dobrego koordynatora i organizatora?
O to trzeba by zapytać mój zespół. Faktycznie, od dziecka zawsze lubiłam układać klocki, puzzle, wszelkie łamigłówki i to przełożyłam na sferę życia zawodowego. Analityczne myślenie, przewidywanie zdarzeń, a przede wszystkim umiejętność błyskawicznej reakcji, jeśli coś się nie powiedzie. Dlatego jestem zwolenniczką układania planu A, B i C na wszelki wypadek. Trzeba być przygotowanym na różne scenariusze, choć ostatecznie i tak życie za nas pisze ten finalny… Staram się być gotowa na różne newralgiczne sytuacje.
1 października obchodzimy Międzynarodowy Dzień Muzyki. Co obecnie dzieje się w Filharmonii Poznańskiej? Jak przedstawia się oferta kulturalna w tym sezonie jesiennym?
Faktycznie październik jest wyjątkowym miesiącem, inaugurującym wiele wartościowych i pięknych wydarzeń. W kulturze nie myśli się od stycznia do grudnia, lecz od października do końca września. Przed nami nowe otwarcie, ale też kontynuacja wcześniejszych zamierzeń i planów muzycznych. Na wiele wydarzeń nie ma już biletów, ponieważ zainteresowanie tymi koncertami było ogromne. Karnety są już wyprzedane, a biletów pozostało niewiele do rozdysponowania. Zachęcam, aby pospieszyć się z zakupem biletów na jesienne nostalgiczne, refleksyjne i często bardzo wzruszające koncerty, aby spędzić z nami piątkowe czy sobotnie wieczory muzyczne. Na pewno wszyscy melomanii czekają na naszą inaugurację sezonu – będzie to 11 października. Rozpoczynamy jesienną przygodę koncertem naszej artystki-rezydentki Viviane Hagner, niemieckiej skrzypaczki, która należy do najznakomitszych muzyków swojego pokolenia. Viviane Hagner wraz z Orkiestrą Filharmonii Poznańskiej, pod batutą Łukasza Borowicza, zainauguruje 78. sezon artystyczny, koncertem zatytułowanym „Vivat Polonia”. Będziemy mieli okazję usłyszeć zarówno utwory Ludwiga van Beethovena, Aleksandra Tansmana, jak i Emila Młynarskiego. Czeka nas więc niezapomniany wieczór! Zapraszam na wszystkie organizowane koncerty, także, a może w szczególności, koncerty kameralne z udziałem solistów naszej orkiestry. Ponadto bogata oferta jest przygotowana dla najmłodszych, czyli koncerty organizowane przez Pro Sinfonikę, rozwijające miłość do muzyki wśród dzieci i młodzieży oraz zachęcające całe rodziny, aby korzystać z oferty muzycznej pokoleniowo.
Co przyniesie koniec 2024 roku w ofercie muzycznej Filharmonii Poznańskiej?
Zapraszamy już teraz na grudniowy koncert z udziałem wybitnego barytona, Samuela Hasselhorna, który po zdobyciu pierwszej nagrody w Konkursie Królowej Elżbiety w 2018 roku, szybko zyskał międzynarodową sławę. Uznany jest za wszechstronnego artystę, który równie dobrze wykonuje partie operowe, oratoryjne, jak i pieśni. Ten grudniowy występ to będzie kontynuacja naszej współpracy, która rozpoczęła się podczas nagrania tak świetnie przyjętej płyty Urlicht – Songs of Death and Resurrection. W czerwcu br., nakładem wytwórni Harmonia Mundi, ukazała się pierwsza płyta orkiestrowa Samuela Hasselhorna, z pieśniami i ariami wybitnych artystów-muzyków, nagrana z Filharmonikami Poznańskimi, pod batutą Łukasza Borowicza. Na płycie tej usłyszeć można także głosy chłopięce Chóru Chłopięcego i Męskiego Filharmonii Poznańskiej Poznańskie Słowiki. Płyta wydana niedawno zbiera w świecie wiele wspaniałych recenzji i wyróżnień. W grudniu wystąpi również w Poznaniu Agata Szymczewska, polska skrzypaczka, kameralistka, która jest równocześnie pedagogiem, doktorem habilitowanym sztuki oraz profesorem na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie. Ponadto jest zwyciężczynią XIII Międzynarodowego Konkursu Skrzypcowego im. Henryka Wieniawskiego w Poznaniu w 2006 roku, laureatką Paszportu Polityki, czterech Fryderyków oraz nagrody London Music Masters. Filharmonia Poznańska, a także Towarzystwo Muzyczne im. Henryka Wieniawskiego od lat ściśle współpracują z Agatą Szymczewską. W Poznaniu środowisko muzyczne bardzo dobrze się zna, ta synergia jest niezwykle ważna, pozytywna i motywująca do dalszych wspólnych działań.
Co aktualnie dzieje się w Towarzystwie Wieniawskiego?
Obecnie trwają intensywne prace nad konkursami: skrzypcowym i lutniczym, ale także nie zwalniamy tempa, jeśli chodzi o koncerty. Planujemy już nasz festiwal, zapraszamy na wiosenne projekty muzyczne. Jeszcze zdradzić nie mogę szczegółów, ale obiecuję, że będzie tylko lepiej. (śmiech)
Współtworzysz Międzynarodowe Konkursy im. Henryka Wieniawskiego. Czy masz już podczas pierwszych wystąpień swoich faworytów?
Mam oczywiście takie momenty, że już od pierwszego taktu chcę dalej słuchać danego artysty. Nieraz już od pierwszych dźwięków potrafi mnie poruszyć wrażliwość występującego muzyka. I nie chodzi tu kompletnie o zwycięstwo w konkursie – nie rozpatruję tu talentu i faworyta – mam jedynie przeświadczenie, że chcę dalej śledzić jego drogę zawodową, jego rozwój muzyczny.
Jakie są te międzynarodowe konkursy?
Te najbardziej prestiżowe są bardzo szczególne, ponieważ na tak wysokim poziomie nie ma już tak naprawdę słabych uczestników. Selekcja jest tak duża, więc ogromnym sukcesem jest już samo zakwalifikowanie się. W wielu momentach konkursowych wybory jury uzależnione są od dyspozycji uczestnika w danym dniu, gustu, estetyki. Dlatego zachęcam młodych ludzi do udziału w tego typu konkursach muzycznych, tak żeby wykorzystali je jako narzędzie we własnym rozwoju, bo to nie jest nigdy początek ani koniec jakiejś drogi. To jest – według mnie – pewien etap, a to, jak się zaprezentują na danym konkursie, może otworzyć im kolejne drzwi do kariery. Konkursy o zasięgu międzynarodowym są olbrzymią machiną promocyjną i uczestnictwo w takim właśnie wydarzeniu pozwala uczestnikom kształtować siebie dalej. Wcale nie chodzi o wygraną, tylko o pokazanie swoich umiejętności, swojego talentu, wielkiej pasji muzycznej. Największym zwycięzcą konkursu nie musi być ten, który wygrywa nominalnie I nagrodę, tak naprawdę to ten, który wygra zainteresowanie jury i publiczności. Spójrzmy na tych, którzy nie byli pierwsi podczas Konkursów Wieniawskiego czy Konkursów Chopinowskich, ale dali się poznać jako wybitne osobowości, za którymi podąża publiczność. I to jest właśnie ta niesamowita nagroda i wielka wygrana. Nie warto zajmować się miejscami, bo to nie wyścigi. Muzyka nie jest wyścigiem, to nie jest sprint, to jest maraton. Trzeba do tego dojrzeć.
Do Poznania przyjeżdża wielu artystów z różnych stron świata. Jak oni odbierają stolicę Wielkopolski? Co miasto mogłoby jeszcze zrobić, aby przyciągać większe rzesze melomanów?
Poznań jest przesiąknięty kulturą. Na obcokrajowcach zawsze robi wrażenie, tym większe, gdy jest to ich pierwszy kontakt z Polską i polską kulturą. Poznań odbierany jest jako miejsce piękne, z jego historią i zabytkami, ale także jako bardzo przyjazne i otwarte. Artyści scen międzynarodowych bardzo chętnie wracają do stolicy Wielkopolski, aby zaprezentować swoje osiągnięcia i dać kolejne koncerty. Publiczność jest niezwykle zaangażowana, energicznie reaguje podczas koncertów. Taki aplauz jest niesamowitym przeżyciem, bo odbiór jest bardzo szczery. A przecież o tę szczerość i prawdę, o prawdziwe emocje chodzi w sztuce, malarstwie czy właśnie w muzyce. I to jest ogromny plus! Otrzymuję miłe maile z tzw. przypominajkami od muzyków ze świata, że chętnie chcieliby odwiedzić Poznań ponownie i powtórzyć występ przed tutejszą publicznością. Muzyka jest dobrym impulsem do tworzenia relacji międzyludzkich, do wspólnego przeżywania, a rola publiczności w tym wszystkim jest niebagatelna, po prostu nieoceniona. Melomanii zatem powinni czuć się współtwórcami koncertu. Natomiast jeśli chodzi o to, co należy zrobić – to na pewno Poznań i odbiorcy potrzebują większej sali koncertowej i to z odpowiednią infrastrukturą i z należytym zapleczem. I to jest kwestia priorytetowa. Cieszymy się, że możemy korzystać z gościnności Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza i koncertować w Auli UAM, ale własna sala pozwoli ujawnić pełen potencjał Poznańskich Filharmoników. Poprawa warunków pracy dla muzyków i solistów pomoże osiągać jeszcze lepsze efekty i cieszyć melomanów kolejnymi koncertami. Planowane przez miasto Centrum Muzyki, z nowoczesną salą koncertową, zapewne uwolni muzyczny potencjał i pozwoli realizować się wszystkim osobom pracującym w środowisku muzycznym. Nie chodzi mi tylko o muzyków, wykonawców, ale tak naprawdę też o tych ludzi za kulisami wydarzeń, bo każdy z nich potrzebuje odpowiedniej infrastruktury, aby pracować i na światowym poziomie tworzyć muzyczne projekty. Każdy pragnie wykonywać swoją pracę najlepiej jak może i wierzę, że taka większa i bardziej nowoczesna przestrzeń nam to zagwarantuje. Wtedy suma wszystkich składników takiego wydarzenia da według mnie wspaniały rezultat. Widzę, że wszystkie powzięte obecnie działania prowadzą do tego, aby muzyka w Poznaniu miała swój dom i odpowiednią przestrzeń na miarę naszych czasów.
Targi Rzeczy Ładnych to święto polskiego designu i jego twórców. Meble! Ceramika! Plakaty! I rekordowa liczba 340 wystawców z całej Polski. Druga w historii edycja TRŁ POZNAŃ! już w ten weekend!
“Open’er polskiego designu” wraca do Poznania. Wiosenny debiut w MTP okazał się rekordowy i dlatego już 19-20 października ponownie zobaczymy w Poznaniu najciekawsze marki i twórców z całej Polski. Wystawców będzie aż 340 – to największa edycja Targów Rzeczy Ładnych w historii! TRŁ już od 11 lat promuje współczesny design, lokalne marki i unikalne produkty – Każdą edycję odwiedzają tłumy, a impreza słynie ze znakomitego klimatu i selekcji najlepszych wystawców. Zapowiada się najładniejszy targowy weekend tego roku!
“Największe targi designu wracają do targowej stolicy Polski! Pierwsza edycja przerosła nasze najśmielsze oczekiwania. Był klimat, był styl i wspaniała poznańska publiczność! Po prostu musieliśmy wrócić jesienią – i udało się! Już w ten weekend po raz drugi mamy wielką radość zaprosić na TRŁ POZNAŃ!. To będzie święto designu, kreatywności, polskich marek i twórców. Takie, o jakim marzyliśmy, takie ze znakiem jakości TRŁ! – mówią Ajka Mroczkowska, Ania Pruszyńska i Paweł Stremski, organizatorzy Targów Rzeczy Ładnych – Lista 340 wystawców wygląda IMPONUJĄCO. Jeśli byliście już na TRŁ POZNAŃ!, wiecie, że będzie ogień. Jeśli planujecie odwiedzić nas po raz pierwszy, obiecujemy nie zawieść. Kochamy polski design i kochamy robić Targi Rzeczy Ładnych w Poznaniu! – dodają.
Targi Rzeczy Ładnych to największe w Polsce targi niezależnego designu, które od 11 lat zmieniają Polskę na nieco ładniejszą i podbijają serca miłośniczek i miłośników dobrego wzornictwa, projektowania, ilustracji, wystroju wnętrz i wszystkich, którzy po prostu lubią ładne rzeczy. TRŁ to staranna selekcja najciekawszych marek – wiele z nich zdobywa nagrody na polskich i międzynarodowych festiwalach designu. Ale Targi Rzeczy Ładnych to nie tylko zakupy i inspiracje, ale przede wszystkim niesamowity klimat i energia, dla których TRŁ odwiedza wielotysięczna publiczność i z powodu których wydarzenie doczekało się statusu kultowego.
340 wystawców i 10 stref! CERAMIKA – po horyzont! PLAKATY – tylko najlepsze! MEBLE i LAMPY – butikowe marki!
Druga edycja TRŁ POZNAŃ! zachwyci wystawcami z całej Polski, których często nie można spotkać na żadnych innych wydarzeniach. W sumie na TRŁ POZNAŃ! znajdziemy aż 340 wystawców z 10 obszarów tematycznych. Oprócz MEBLI, LAMP, PLAKATÓW i CERAMIKI w Pawilonie 3 MTP zobaczycie: TEKSTYLIA, KWIATY I ROŚLINNE AKCESORIA, PRODUKTY WELLNESS, EKOLOGICZNE KOSMETYKI, BIŻUTERIĘ i PRODUKTY DLA DZIECI oraz DELI – strefę z delikatesowymi i rzemieślniczymi przetworami i alkoholami.
Imponująco zapowiada się strefa z PLAKATAMI I ILUSTRACJAMI – to będzie największa w Poznaniu prezentacja współczesnego polskiego plakatu. A wśród wystawców gwiazdy, takie jak: nagradzany na całym świecie BARTOSZ KOSOWSKI (tak, będzie słynna “Lolita”!), ADAM KOSIK, który przywiezie specjalny cykl ilustracji z ikonami poznańskiej architektury, JUSTYNA FRĄCKIEWICZ, PRZEMEK SOKOŁOWSKI, PAULA DUDEK, KASIA LISIAK, ADELA MADEJ i prawie 60 innych topowych nazwisk. Prawdziwa czołówka polskich ilustratorek i ilustratorów i jedyna szansa spotkać ich w takim składzie w jednym miejscu. A na każdym stoisku oryginalne i sygnowane prace. Poza plakatami na TRŁ znajdziecie też oryginalne notesy, planery i książki o designie i architekturze, które na pop-upowym stoisku pokaże poznańska księgarnia BOOKAREST.
Strefa CERAMIKA I SZKŁO to duma TRŁ. Równie ogromna, co różnorodna i pełna najlepszych twórców i pracowni. W ten weekend będzie to ponad 70 stoisk! A wśród nich m.in. jedna z najbardziej pożądanych ceramicznych młodych marek w Polsce, instagramowy fenomen, czyli TRZASK CERAMICS! Wiosną Poznań przyjął ich fenomenalnie. Czy ponownie wyprzedadzą całe stoisko? Ich kolorowa ceramika znika na TRŁ bardzo szybko! Atrakcją będzie fantastyczny ceramiczny debiut AGATY PUŁAWSKIEJ oraz ręcznie malowana ceramika od GABI STRAMA STUDIO. Nie przegapcie artystycznych i dowcipnych talerzy od VERY UGLY STUDIO, czy surrealistycznych ceramicznych form od L’EPIQUE oraz pięknej wytrawnej ceramiki od HUBA STUDIO. Ciągnąca się przez halę aleja ceramiki zadowoli fanki i fanów każdego stylu – będzie minimalistycznie i ozdobnie, kolorowo i oszczędnie, nowocześnie i klasycznie. Będzie też znakomite szkło – wspaniale zapowiada się stoisko UWAG SZKŁO I CERAMIKA, na którym znajdziecie znakomite projekty młodych polskich twórczyń i twórców.
Targi Rzeczy Ładnych to także MEBLE, LAMPY i dekoracyjne AKCESORIA od butikowych polskich marek. Świetnie zapowiadają się stoiska od firm takich jak poznańskie MIUFORM, których kanapy na pewno zachęcą do testowania, debiutanckie TAMM – minimalistyczne i nowoczesne, jedna z ikon TRŁ – marka WOOD & PAPER oraz trójmiejska butikowa marka DAPPO. Na pewno uwagę miłośników dobrego designu przykują nowoczesne autorskie lampy marki BAAURA, które pojawią się w Poznaniu pierwszy raz w historii oraz marka THE LUMO STUDIO, której nowe kolekcje zachwyciły publiczność TRŁ w Warszawie. Nie zabraknie też nowoczesnych projektów tworzonych w technologii druku 3D – zachwycą Was kolorowe projekty GIBKI.DESIGN czy OBJ DESIGNED.
“THE BEST OF POZNAŃ!”, czyli wyjątkowi lokalni twórcy na TRŁ!
TRŁ na Międzynarodowych Targach Poznańskich to święto nie tylko polskiego, ale też poznańskiego designu. Na targach pojawi się znakomita reprezentacja lokalnych projektantów i twórców i marek. Wśród nich będą błyszczeć świetne ilustratorki MARTYNA WILNER i PAULINA ADAMOWSKA, słynna jeżycka kwiaciarnia KWIATY&MIUT na specjalnym stoisku zadba o najpiękniejsze kwiaty i akcesoria, autorską ceramikę znaną w całej Polsce pokaże poznańskie studio HADAKI, a na stoisku STOLARNI DĘBORZYCE kupicie znakomitej jakości ręcznie toczone wyroby z drewna. O lokalne akcenty zadbają też KLUNKRY WIELKOPOLSKIE i FIFNE KLUNKRY – kopalnia poznańskich motywów i lokalnych odniesień A to tylko próbka lokalnych twórców, których spotkacie w MTP 19-20 października.
Historyczny “come back” kilimów na Targi Poznańskie. Wystawa SPLOT!
Wyjątkowym wydarzeniem podczas poznańskiej edycji Targów Rzeczy Ładnych będzie wystawa kilimów gliniańskich, którą przygotowała marka SPLOT. Bodajże po raz pierwszy raz od PeWuKi (Powszechnej Wystawy Krajowej) w 1928 roku kilim zagości na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich. Zaprezentujemy utkane współcześnie przedwojenne wzory z Glinian – miejscowości w zachodniej Ukrainie 50 km na wschód od Lwowa, gdzie od drugiej połowy XIX wieku działał największy w austro-węgierskiej Galicji, a potem w II RP ośrodek tkania kilimów. Tkaniny polskich twórczyń, takich jak Zofia Stryjeńska, czy ukraińskich jak Pawło Kowżun, a także nieznanych nam z imienia i nazwiska przez cały weekend będą cieszyć gości TRŁ. Na miejscu będzie można dowiedzieć się więcej o ich fascynującej, nierzadko sensacyjnej historii, a także porozmawiać z twórcą marki Przemkiem Cepakiem.
To wszystko już w sobotę i niedzielę 19-20 października w Pawilonie 3 Międzynarodowych Targów Poznańskich. Targi otwierają się w sobotę punktualnie o godz. 11.00. Bilety na wydarzenie można kupić online na Ebilet.pl lub w kasach przed wejściem. Bilety są jednodniowe i umożliwiają wielokrotne wejście i wyjście na teren targów. Świętujcie z nami polski design! Zapraszamy całymi rodzinami! Niech to będzie najładniejszy weekend tej wiosny w Poznaniu!
———————
TRŁ POZNAŃ! – druga edycja w 2024 roku 19-20 października Międzynarodowe Targi Poznańskie, Pawilon 3 Godz. 11-19 Bilet jednodniowy: 15 zł Dzieci do lat 12 bezpłatnie Bilety online: https://www.ebilet.pl/biznes/targi/trl
Targi Rzeczy Ładnych to największe targi niezależnego designu w Polsce. Od 10 lat impreza promuje i przyciąga najlepsze marki, projektantów i ilustratorów, a każdą edycję odwiedza ok. 10 tysięcy osób. Targi Rzeczy Ładnych to wyjątkowa selekcja polskich marek i przegląd najnowszych trendów. Podczas wydarzeń odbywają się liczne wystawy, spotkania i projekty specjalne.
Stylistka, makijażystka, trener personalny – zaskakujący zespół przy rozwodzie? Dla mecenas Marty Działyńskiej, rozwód to coś więcej niż formalności. Dzięki holistycznemu podejściu i współpracy z psychologami, coachami i specjalistami od wizerunku, pomaga klientkom i klientom nie tylko rozwiązać kwestie prawne, ale także odzyskać pewność siebie i zadbać o równowagę emocjonalną podczas trudnych życiowych zmian.
Jakie są najczęstsze wyzwania, z którymi klientki i klienci mierzą się podczas rozwodu i jak pomaga Pani im je pokonać?
MARTA DZIAŁYŃSKA: Sprawy rodzinne są bardzo osobiste i wywołują wiele emocji. Sam rozwód może wydawać się prosty, ale wiele zależy od okoliczności sprawy, które często przy konfliktach rodzinnych nadają procesowi rozwodowemu znaczny stopień trudności. Często osobom, które podjęły decyzję o rozstaniu lub przed taką decyzją zostały postawione, trudno poradzić sobie ze sferą emocjonalną. Rozwód to zmiana, a zmiana to lęk. A my boimy się zmian. Jestem od tego, aby pomóc przez tę zmianę przejść. Oferuję pomoc prawną, mediacyjną, ale także wsparcie psychologiczne, a nawet usługi osobistego trenera, wizażystki czy stylistki, aby moje klientki czy klienci mogli zadbać nie tylko o swoje sprawy formalne, ale również o swoje samopoczucie i pewność siebie. Dzięki wsparciu wszystkich tych specjalistów, mogę zapewnić kompleksową opiekę na wielu poziomach, pomagając przejść przez ten trudny czas w sposób jak najbardziej komfortowy.
To bardzo ciekawe, kompleksowe podejście do osób trafiających do Pani kancelarii. Skąd taki pomysł?
To wynika z moich doświadczeń i obserwacji. Choć rozwód wydaje się głównie kwestią prawną, w rzeczywistości dotyka wielu aspektów życia, od emocji po zdrowie psychiczne i fizyczne. Z czasem zrozumiałam, że osoby, które otrzymują kompleksową pomoc, znacznie lepiej radzą sobie z wyzwaniami, jakie niesie rozwód. Taka koncepcja zrodziła się z chęci zadbania o klienta w całości, a nie tylko o formalne aspekty. Holistyczne podejście pozwala zaopiekować się klientem na różnych poziomach, co sprawia, że proces jest dla niego mniej bolesny, a on sam szybciej odzyskuje równowagę.
Czy takiego wsparcia nie powinniśmy – w takim momencie życia – otrzymać od rodziny?
To niestety utopia. Idealnie byłoby, gdyby w takich trudnych momentach wsparcie przyszło od rodziny. Jednak rzeczywistość bywa inna. Nawet w XXI wieku, w dużych miastach, rozwód wciąż bywa postrzegany jako wstydliwe wydarzenie, czasem wręcz porażka życiowa. Wiele osób spotyka się z niezrozumieniem, osądem, a nawet presją ze strony bliskich, którzy mogą kierować się tradycją, przekonaniami religijnymi lub obawą przed opinią publiczną. Dla niektórych rodzina, zamiast wsparcia, przynosi dodatkowe obciążenie emocjonalne, co sprawia, że osoby przechodzące przez rozwód często nie mają gdzie szukać pomocy. W takich przypadkach wsparcie zewnętrzne – profesjonalne i bezstronne – staje się kluczowe. To właśnie wtedy moje zadanie polega na tym, by klientka czy klient poczuli, że mają oparcie nie tylko w prawnych kwestiach, ale również na poziomie emocjonalnym i osobistym, niezależnie od tego, jakie postawy przyjmują ich najbliżsi. Natomiast nie jest tak, że każdy musi z tego dodatkowego wsparcia skorzystać. To jest pomoc uzupełniająca, nie stanowi jednak meritum. Niektórzy przychodzą do mnie stricte po pomoc prawną, a ja jej udzielam. Nikogo do niczego nie namawiam. Nie mam też wiedzy, czy ktoś z polecanych przeze mnie osób skorzysta. Nigdy o to nie pytam.
Prawo często bywa postrzegane jako „zero-jedynkowe” – jak udaje się Pani łączyć ten formalny wymiar prawa z podejściem, uwzględniającym emocje i potrzeby klientów?
Prawo rzeczywiście bywa postrzegane jako „zero-jedynkowe”, ale kluczem do jego skutecznego stosowania jest interpretacja. Z jednej strony mamy przepisy, które tworzą ramy, ale w tych ramach zawsze istnieje przestrzeń na dostosowanie ich do indywidualnej sytuacji. Moim zadaniem jest znaleźć takie uzasadnienie pozwu o rozwód, które nie tylko będzie zgodne z prawem, ale także odzwierciedli historię mojego klienta, którą chciałby przedstawić. Każdy ma swoją wersję prawdy, dlatego dużą część czasu przeznaczam na wspólne rozmowy, aby dobrze zrozumieć emocje i motywacje, które stoją za klientką czy klientem. To pozwala mi „przetłumaczyć” te emocje na język prawniczy, tak aby sąd mógł zobaczyć pełny obraz sytuacji i zrozumieć, dlaczego osoba, którą reprezentuję znalazła się w tym miejscu. Łącząc formalną stronę prawa z ludzkim aspektem, staram się sprawić, aby proces rozwodowy był jak najbardziej zgodny z rzeczywistością moich klientek czy klientów.
W Pani gabinecie na pewno wylano wiele łez, padło wiele gorzkich słów. Rozwód to niełatwy stan emocjonalny. Czy emocje, obecne w trakcie tego procesu, nie stają się też Pani udziałem?
Nauczyłam się nie brać tych emocji do siebie. Klientka czy klient oczekują ode mnie oprócz wiedzy prawniczej empatii, wsparcia, czasem nawet symbolicznego „trzymania za rękę”, ale jednocześnie moją rolą jest skuteczne przeprowadzenie przez proces rozwodowy, co wymaga zachowania dystansu. Profesjonalizm w tej sytuacji polega na umiejętności oddzielenia emocji osoby korzystającej z moich usług od własnych, jednocześnie pozostając wsparciem dla niej. Moim zadaniem nie jest być powiernikiem, ale przewodnikiem, który kieruje się zasadami prawa, a jednocześnie rozumie ludzkie aspekty rozwodu. Ale to oczywiście nie zawsze tak działa, bo zdarzają się sytuacje, które wymagają natychmiastowej reakcji. W takich momentach moi klienci również mogą na mnie liczyć.
Przychodzi klientka czy klient do kancelarii Pani Mecenas Marty Działyńskiej i co otrzymuje?
Zaczynamy od szczerej, wstępnej rozmowy. U mnie trochę jak na spowiedzi, muszę usłyszeć prawdę, nawet tę niewygodną, aby nie pozostać zaskoczoną na sali sądowej. Nie oceniam, nie feruję wyroków, nie moralizuję. Następnie wspólnie analizujemy możliwe rozwiązania i wybieramy to, co najlepiej odpowiada indywidualnym potrzebom osoby, która do mnie przyszła. Nie podejmuję decyzji za nią. Jestem natomiast po to, aby ich przeprowadzić przez ten trudny moment, wspierać i pomóc w znalezieniu najlepszego rozwiązania.
Zaczęłyśmy trochę o holistyce i dbaniu o dobrostan osób przechodzących przez rozstanie. Z czyjej pomocy mogą skorzystać klienci, którzy trafiają do Pani kancelarii?
Współpracuję z psychologami i coachami, aby pomóc klientom przejść przez ten trudny proces w zdrowy i świadomy sposób. W zależności od tego, z jakim problemem emocjonalnym zmaga się dana osoba i jaka jest jej osobowość, proponuję współpracę z odpowiednim specjalistą – czasem jest to psycholog, innym razem coach. W sprawach, gdzie są zaangażowane dzieci, szczególny nacisk kładę na ich dobrostan. W takich przypadkach sugeruję, aby dziecko miało własne, niezależne wsparcie psychologa dziecięcego, ponieważ ważne jest, by jego potrzeby były zaopiekowane, niezależnie od sytuacji między rodzicami. Ponadto, współpracuję z doświadczonymi mediatorami, ponieważ mediacja często jest skutecznym narzędziem w rozwiązywaniu sporów rodzinnych. W polskim prawie mediacja jest dobrowolna, więc obie strony muszą wyrazić na nią zgodę, ale gdy istnieje przestrzeń do porozumienia, mediacja może znacznie ułatwić osiągnięcie tego porozumienia, zwłaszcza w sprawach dotyczących dzieci i wspólnej przyszłości po rozstaniu. Jestem zwolennikiem porozumień, wolę prowadzić dialog niż toczyć wojnę, chociaż oczywiście doświadczenia mam także i takie.
Obecność psychologa czy mediatora jest w miarę „naturalna” w procesie rozwodowym, ale Pani oferuje coś więcej. Trener personalny, wizażystka, stylistka?
Rozstanie dotyka wielu sfer życia. Zmienia się nie tylko status prawny, ale także emocjonalny, społeczny, a często i fizyczny stan osoby. To moment, w którym niektóre osoby czują, że ich poczucie własnej wartości jest zachwiane, a życie się diametralnie zmienia. Dlatego oprócz standardowej pomocy prawnej, psychologicznej czy mediacyjnej, oferuję również wsparcie ze strony trenera personalnego, wizażystki czy stylistki. Często te usługi mogą wydawać się nieoczywiste, ale w rzeczywistości mogą mieć wpływ na to, jak klienci poradzą sobie z tą zmianą. Trener personalny może pomóc zadbać o kondycję fizyczną, co przekłada się na lepsze samopoczucie i większą pewność siebie. Wizażystka i stylistka natomiast pracują nad zmianą wizerunku, co często pomaga poczuć się lepiej we własnej skórze i odzyskać poczucie kontroli nad swoim życiem. Rozstanie to nie tylko koniec pewnego etapu, ale także początek nowego. Dbanie o siebie, zarówno fizycznie, jak i psychicznie, może być kluczowe w tym procesie.
Czy podejście wszechstronne może prowadzić do wypracowania bardziej satysfakcjonujących rozwiązań prawnych dla obu stron konfliktu?
Szerokie wsparcie pomaga im lepiej radzić sobie ze stresem i zmianą. Gdy dostajemy narzędzia do zarządzania emocjami, łatwiej nam zachować spokój w trudnych sytuacjach, takich jak negocjacje dotyczące podziału majątku, opieki nad dziećmi czy ustalania alimentów. Osoba, która lepiej radzi sobie z emocjonalnym ciężarem rozwodu, może efektywniej skupić się na swoich prawach i interesach, co z kolei sprzyja osiągnięciu bardziej satysfakcjonujących rozwiązań prawnych.
Jak wielu klientów korzysta z pomocy współpracujących z Panią osób?
Z psychologów bardzo wielu. Szczególnie, jeśli w grę wchodzą dzieci, bo w przypadku rozstania mamy często do czynienia z konfliktem lojalnościowym u dziecka. Wizyta u psychologa, najlepiej obojga rodziców to często pierwszy krok do porozumienia. Oprócz psychologów, z pomocy coachów czy mediatorów także korzysta duża część klientów, szczególnie w kwestiach, które wymagają złagodzenia emocji i wypracowania wspólnych rozwiązań. Każdy z tych specjalistów ma swoje unikalne zadanie – od wsparcia emocjonalnego, przez zarządzanie stresem, aż po budowanie komunikacji między stronami.
Czy uważa Pani, że prawo rodzinne w Polsce powinno bardziej uwzględniać całościowe podejście i potrzeby emocjonalne rodzin przechodzących przez rozwód?
Prawo rodzinne w Polsce, jak każde prawo, opiera się na przepisach i regulacjach, które muszą być stosowane w sposób formalny i jasny. Choć w sądzie mamy do czynienia z ludźmi, którzy podejmują decyzje, trudno jest wpisać dobrostan emocjonalny w akty prawne, ponieważ prawo musi być obiektywne i przewidywalne. Oczywiście, sędziowie uwzględniają różne aspekty sytuacji rodzinnych, jednak z natury rzeczy przepisy nie są narzędziem do zarządzania emocjami czy potrzebami psychicznymi stron. Z tego powodu uważam, że kompleksowe podejście – uwzględniające wsparcie psychologiczne, mediacyjne czy coachingowe – powinno towarzyszyć, ale nie zastępować prawa. Prawo reguluje kwestie formalne, jak podział majątku, opieka nad dziećmi czy alimenty, natomiast emocjonalny i psychiczny aspekt rozwodu wymaga wsparcia poza salą sądową. Jestem za tym, aby system promował większą współpracę z mediatorami czy psychologami w procesach rodzinnych, bo to może pomóc rodzinom przechodzić przez ten trudny czas z większą świadomością i spokojem. Jednak dobrostan emocjonalny trudno jest ująć w paragrafach – to zadanie dla specjalistów spoza wymiaru sprawiedliwości, z którymi współpraca powinna być ułatwiana i promowana.
Odzyskując autorytet. Przyszłość nauczycieli w polskim systemie edukacji
14 października, 2024
Artykuł przeczytasz w: 5 min.
Zawód nauczyciela w Polsce przechodzi głębokie przemiany, a autorytet, który kiedyś był jego fundamentem, dziś wydaje się zagrożony. W obliczu rosnących wyzwań społecznych i kontrowersyjnych reform edukacyjnych, pytanie o przyszłość tej profesji staje się coraz bardziej naglące. Czy możliwe jest odbudowanie prestiżu nauczyciela i przywrócenie mu należnego miejsca w społeczeństwie? O tym rozmawiamy z Małgorzatą Kowzan, Prezes Okręgu Wielkopolskiego ZNP.
Tekst: Zuzanna Kozłowska | Zdjęcia: Materiały własne MK, Adobe Stock
Jak zmienia się społeczne postrzeganie zawodu nauczyciela? Czy jest szansa na poprawę prestiżu tego zawodu w najbliższej przyszłości?
MAŁGORZATA KOWZAN: Zawód nauczyciela nie jest już tak poważany, jak kiedyś, nawet kilkanaście lat temu. Dziś, by mieć autorytet, nie wystarczy pełnić funkcji. Wraz ze wzrostem poziomu wykształcenia społeczeństwa zmienia się rola nauczyciela. Pozycję społeczną nauczycieli obniża między innymi niski status ekonomiczny. Należy więc dążyć do poprawy prestiżu zawodu nauczyciela. Wpływ na to mają sami nauczyciele, polityka edukacyjna państwa, a nawet media. Obecnie ceniony jest ten nauczyciel, który potrafi stworzyć głęboką relację z uczniem i nawiązać komunikację z jego rodzicami. Ważny jest także dobrostan nauczycieli, który zależy między innymi od sfery finansowej. Zatem, by z tym zawodem wiązali swoją przyszłość najlepsi absolwenci szkół średnich czy studenci kierunków pedagogicznych, nawet nauczyciele obecnie wykonujący ten zawód, musi być wdrożony system wynagradzania nauczycieli gwarantujący gratyfikację finansową na odpowiednim poziomie.
Ostatnie lata przyniosły szereg reform w edukacji. Jak nauczyciele oceniają te zmiany? Czy są one korzystne z perspektywy środowiska nauczycielskiego?
Likwidacja gimnazjów przez Annę Zalewską, powrót do ośmioklasowej szkoły podstawowej i nowe podstawy programowe uwsteczniły polską edukację. Powierzenie stanowiska ministra Przemysławowi Czarnkowi, konserwatywnemu politykowi, spowodowało lawinę kontrowersyjnych decyzji, które pogłębiły degradację polskiej szkoły. Minister, swoją arogancją i nietolerancją, dał się we znaki nauczycielom, rodzicom, uczniom, organom prowadzącym, organizacjom pozarządowym. Obecnie co chwilę pojawiają się jakieś pomysły kierownictwa ministerstwa. Pozytywnie odbieramy odchudzenie podstawy programowej, negatywnie oceniamy zwiększenie, zamiast zmniejszenia, limitu dzieci w klasach I-III, w związku z obowiązkiem szkolnym dzieci uchodźców z Ukrainy.
W jakim stopniu nauczyciel może odgrywać rolę mentora i przewodnika w życiu młodych ludzi w obliczu współczesnych wyzwań, takich jak presja społeczna, media społecznościowe i trudności emocjonalne?
W obliczu tych wyzwań musimy zastanowić się, jaka jest rola edukacji poza realizacją podstawy programowej. Jak budować w dzieciach, młodych ludziach poczucie własnej wartości, pewności siebie i bezpieczeństwa. Potrzebny jest więc pełen zaangażowania nauczyciel-mentor, nie tylko przekazujący garść informacji, ale potrafiący stworzyć klimat do stawiania pytań i projektowania działań. Przede wszystkim uczący krytycznego myślenia, inspirujący i akceptujący autonomię uczniów oraz ich inicjatywy w uczeniu się.
Jak ZNP ocenia problem niedoboru nauczycieli w Wielkopolsce? Co można zrobić, by sytuacja się poprawiła?
Problem niedoboru nauczycieli właściwie dotyczy całego kraju, co nas bardzo niepokoi. Braki kadrowe spowodowały, że wielu nauczycieli realizuje dużo godzin ponad pensum lub ma dodatkowe umowy w innych szkołach czy placówkach oświatowych. Z tego powodu czują się przepracowani, a zależy nam przecież na wysokiej jakości edukacji. By poprawić tę sytuację, muszą być podjęte działania systemowe. Jak wcześniej wskazałam, konieczne jest podniesienie prestiżu zawodu nauczyciela, a także poprawa warunków jego pracy. Znamy wiele przypadków rezygnacji z pracy przez nowo zatrudnionych młodych nauczycieli już na początku września.
Jakie są najważniejsze cele ZNP na najbliższe lata?
ZNP stawia sobie wiele zadań do realizacji. Ważne dla nas są: prestiż i autonomia zawodu nauczyciela, nowoczesna, demokratyczna edukacja oraz bycie silnym partnerem społecznym i mocnym głosem środowiska edukacyjnego. Obecne priorytety to: wynagrodzenia nauczycieli oraz innych pracowników oświaty i szkolnictwa wyższego, dążenie do zmian w szeroko rozumianym prawie oświatowym w celu poprawy sytuacji prawnej nauczycieli, obrona samorządowej oświaty. Domagamy się procedowania w Sejmie naszej obywatelskiej inicjatywy „Godne płace i wysoki prestiż nauczycieli”, której celem jest zmiana systemu wynagradzania nauczycieli, polegająca na powiązaniu go z przeciętnym wynagrodzeniem w gospodarce.
Na zakończenie naszej rozmowy z Małgorzatą Kowzan wyłania się obraz wyzwań, przed którymi stoją polscy nauczyciele, ale także nadzieja na zmiany. Odbudowanie prestiżu tej profesji wymaga nie tylko systemowych reform, ale także zaangażowania samych nauczycieli, którzy muszą stać się liderami i mentorami dla młodego pokolenia. Jakie będą efekty tych działań? Czas pokaże, ale jedno jest pewne – rola nauczyciela w kształtowaniu przyszłości jest niezastąpiona.
Dodatki do wnętrz w Galerii Giant Meble w Poznaniu
11 października, 2024
Artykuł przeczytasz w: 5 min.
Urządzanie wnętrza to nie tylko wybór odpowiednich mebli, ale także dbałość o detale, które nadadzą charakter każdemu pomieszczeniu. Dodatki do wnętrz potrafią całkowicie odmienić przestrzeń, sprawiając, że staje się bardziej przytulna, funkcjonalna i spersonalizowana. W Poznaniu, w Galerii Giant Meble, znajdziesz szeroki wybór różnorodnych akcesoriów, które pozwolą Ci dopracować każdy zakątek Twojego domu.
Akcesoria do łazienki – detale, które mają znaczenie
Łazienka to pomieszczenie, w którym funkcjonalność łączy się z estetyką. Wybór odpowiednich dodatków do łazienki jest kluczowy, aby stworzyć harmonijną przestrzeń, która jednocześnie spełnia wszystkie codzienne potrzeby. W Galerii Giant Meble dostępne są różnorodne ręczniki, które nie tylko cechuje wysoka jakość, ale także stylowe wzory i kolory pasujące do każdej aranżacji. Warto zainwestować w komplet ręczników, które będą idealnie komponować się z resztą wyposażenia łazienki.
Nie można zapominać także o takich detalach jak wieszaki na ręczniki, dywaniki łazienkowe czy kosze na pranie. Te niepozorne elementy wpływają na komfort użytkowania łazienki, a jednocześnie mogą dodać jej elegancji. W Galerii Giant Meble znajdziesz szeroki wybór tych akcesoriów w różnych stylach – od nowoczesnych, minimalistycznych form po bardziej klasyczne i rustykalne wzory.
Ciepło i komfort w salonie – koce, poduszki i narzuty
Salon to miejsce, w którym spędzamy najwięcej czasu z rodziną i przyjaciółmi. Dlatego tak ważne jest, aby był to przestrzeń nie tylko estetyczna, ale przede wszystkim komfortowa. Koce, narzuty i poduszki dekoracyjne dostępne w Galerii Giant Meble pozwolą Ci stworzyć przytulną atmosferę w salonie. Wybór tekstyliów to kluczowy aspekt aranżacji, który może dodać wnętrzu ciepła i indywidualnego charakteru.
Giant Meble oferuje szeroką gamę koców wykonanych z różnych materiałów – od miękkiej bawełny, przez elegancki welur, aż po ciepłe i przyjemne w dotyku wełniane pledy. Wybór odpowiedniego koca zależy nie tylko od stylu Twojego wnętrza, ale również od preferencji dotyczących materiału i kolorystyki. Koce i narzuty mogą również służyć jako ozdoba – wystarczy rozłożyć je na sofie lub fotelu, aby dodać wnętrzu odrobinę luksusu.
Ramki na zdjęcia – sentymentalne akcenty
Wnętrza nabierają wyjątkowego charakteru, gdy zawieszone na ścianach pojawią się ramki na zdjęcia. To doskonały sposób na wyeksponowanie wspomnień, które wprowadzają do domu osobistą nutę. W Galerii Giant Meble znajdziesz ramki o różnych rozmiarach, kształtach i kolorach, które łatwo dopasować do każdego pomieszczenia. Możesz stworzyć galerię zdjęć na jednej ze ścian salonu lub umieścić pojedyncze ramki na półkach w sypialni – możliwości aranżacyjne są niemal nieograniczone.
Ramki na zdjęcia to nie tylko sposób na dekorację, ale również możliwość wyrażenia siebie poprzez eksponowanie ważnych chwil z życia. W ofercie Galerii Giant Meble dostępne są zarówno klasyczne, drewniane ramki, jak i nowoczesne, metalowe modele, które doskonale wpisują się w trendy wnętrzarskie.
Lustra – optyczne powiększenie przestrzeni
Jednym z najpopularniejszych dodatków, który potrafi wizualnie powiększyć przestrzeń, są lustra. Dzięki nim możemy dodać wnętrzom głębi i rozjaśnić pomieszczenie, zwłaszcza tam, gdzie brakuje naturalnego światła. Galeria Giant Meble oferuje szeroką gamę luster o różnych kształtach i rozmiarach, które doskonale sprawdzą się w każdym pomieszczeniu.
Wybór odpowiedniego lustra zależy nie tylko od stylu wnętrza, ale także od efektu, jaki chcemy uzyskać. Lustra okrągłe są świetnym wyborem do przedpokoju lub łazienki, natomiast prostokątne lustra o większych rozmiarach doskonale sprawdzą się w salonie lub sypialni. To prosty, ale efektywny sposób na odświeżenie wnętrza i optyczne jego powiększenie.
Drobne detale, które dopełniają całość
Urządzanie wnętrz to proces, który wymaga dbałości o najdrobniejsze detale. W Galerii Giant Meble znajdziesz również inne dodatki, które pozwolą Ci dopracować każdą przestrzeń w domu. W ofercie dostępne są między innymi:
Świece i świeczniki, które wprowadzą przytulną atmosferę do każdego pomieszczenia.
Dekoracyjne doniczki i wazony na kwiaty, które dodadzą wnętrzu świeżości i naturalnego uroku.
Zasłony i rolety, które nie tylko pełnią funkcję praktyczną, ale również mogą być ważnym elementem dekoracyjnym.
Te drobne, ale istotne elementy mogą znacząco wpłynąć na końcowy efekt aranżacji. Warto więc zwrócić uwagę na to, aby były one spójne ze stylem, w jakim urządzone jest Twoje wnętrze.
Galeria Giant Meble – wszystko, czego potrzebujesz do swojego wnętrza
Jeśli szukasz dodatków do wnętrz, które pomogą Ci stworzyć harmonijną, funkcjonalną i estetyczną przestrzeń, koniecznie odwiedź Galerię Giant Meble w Poznaniu. Znajdziesz tam szeroki wybór akcesoriów do łazienki, salonu, sypialni i innych pomieszczeń w Twoim domu. Dzięki różnorodności stylów i materiałów, każdy znajdzie tam coś dla siebie – od klasyki po nowoczesne, designerskie dodatki.
*artykuł powstał przy współpracy z Galerią Giant Meble
Anna Schulz | Pomagam tworzyć przyjazne miejsca pracy
7 października, 2024
Artykuł przeczytasz w: 16 min.
Przyjazne i skuteczne miejsce pracy może wydawać się nieosiągalnym celem, zwłaszcza w korporacyjnym świecie. Jednak Anna Schulz, która przez lata zarządzała zasobami ludzkimi w globalnych firmach, doskonale wie, jak połączyć efektywność z dobrym samopoczuciem zespołu. Bogate doświadczenie we wspieraniu kadry managerskiej pozwala jej dzisiaj pomagać liderom w tworzeniu środowisk pracy, gdzie ludzie czują się docenieni, są zaangażowani, a organizacja odnosi sukcesy. I jak przekonuje, klucz do sukcesu leży w zrozumieniu, że zadowolony i zmotywowany zespół stanowi fundament trwałych wyników oraz zdrowej, dynamicznej organizacji.
Przyjazne miejsce pracy, dla wielu brzmi jak utopia. Powiedz, czym jest dla Ciebie przyjazne miejsce pracy i czy jego stworzenie jest w ogóle możliwe?
ANNA SCHULZ: Z pewnością jest to możliwe. Jednak, aby stało się faktem, konieczna jest zmiana myślenia wśród kadry zarządzającej. Wciąż dominuje przekonanie, przekazywane z pokolenia na pokolenie liderów i przedsiębiorców, o tradycyjnym podejściu do zarządzania ludźmi. Przełamanie tego schematu wymaga głębokiej zmiany mentalnej oraz otwartości na nowoczesne, bardziej efektywne metody. Jeśli mówimy o stworzeniu przyjaznego miejsca pracy, dodałabym do tego jeszcze słowo „skuteczne”. A jakie to jest miejsce? To takie, które jednocześnie przynosi korzyści pracodawcy, klientom i pracownikom, biorąc pod uwagę potrzeby wszystkich stron.
Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić…
Żadna zmiana nie przychodzi łatwo. Jeśli chcemy poprawić swój styl życia, regularnie chodzić na siłownię, zdrowo się odżywiać, napisać e-booka czy założyć firmę, musimy być gotowi na to, że będzie to wymagało ogromnego wysiłku, zwłaszcza w zakresie zmiany sposobu myślenia. Podobnie jest w pracy z ludźmi – kluczowe jest zrozumienie, że prawdziwa zmiana nie polega wyłącznie na nowych działaniach czy korzystaniu z instrukcji albo czyichś rad, ale przede wszystkim na transformacji naszego podejścia. Tylko wtedy będziemy w stanie skutecznie inspirować innych, budować głębsze relacje i osiągać trwałe, wartościowe rezultaty.
Zawodowo konsultujesz przedsiębiorców w obszarach związanych z komunikacją, polityką personalną. Opowiedz trochę o swoim doświadczeniu zawodowym, bo jest ono imponujące.
Swoje życie zawodowe związałam z wielkimi korporacjami z branży fast fashion. Pierwsze pięć lat spędziłam w LPP, w 2005 roku dołączyłam do H&M, pracowałam w Trójmieście, Warszawie i Krakowie. Wspierałam sprzedaż z poziomu różnych stanowisk, takich jak kierownik sklepu, kontroler projektów czy regionalny kontroler i wreszcie HR. W 2011 roku przeprowadziłam się do Poznania, gdzie objęłam stanowisko dyrektorki ds. zasobów ludzkich w H&M logistics. Pamiętam, że na początku mojej pracy magazyn zatrudniał około tysiąca osób, a w ciągu zaledwie roku ta liczba podwoiła się. Po trzech latach zespół liczył już 5000 osób – i powiedzieć, że to był „żywy organizm”, to zdecydowanie za mało! (śmiech) Była to niezwykle intensywna i wymagająca praca, pełna wyzwań. Setki liderów, tysiące pracowników, związki zawodowe – tam było dosłownie wszystko! Po tych trzech latach awansowałam na poziom globalny, by ostatecznie w 2019 roku objąć funkcję dyrektorki personalnej H&M logistic w Europie Centralnej. Zarządzałam zespołami HR w Polsce, Finlandii, Niemczech, Holandii, Austrii i Szwajcarii, współtworząc i wdrażając politykę personalną dla dziesięciu tysięcy pracowników w Europie Centralnej. Dziś korzystając z tego doświadczenia doradzam menedżerom operacyjnym i przedsiębiorcom w podejmowaniu decyzji personalnych w obszarach rekrutacji, zarządzania wynikami, zaangażowania i rozwoju pracowników, rozwoju kompetencji przywódczych, transformowaniu konfliktów, wprowadzania zmian organizacyjnych czy budowania polityki wynagrodzeń.
Jak sama mówisz, „wystarczy 10-15 osób, żeby się dobrze pokłócić”, a w przypadku tak ogromnych zespołów, to o konflikty, różnice zdań i wyzwania komunikacyjne nietrudno. Jak udawało Ci się zarządzać tymi napięciami i utrzymać efektywność oraz harmonię w zespole liczącym tysiące osób?
Przede wszystkim stawiałam i nadal stawiam na współpracę oraz umiejętność jasnego, otwartego komunikowania się. Kluczowe było budowanie kultury dialogu, gdzie każdy mógł wyrazić swoje zdanie, bez obawy, że poniesie za to przykre konsekwencje, a problemy były rozwiązywane w sposób konstruktywny, zanim przerodziły się w większe konflikty. Tak szeroki rynek niósł za sobą niesamowitą różnorodność, wielokulturowość, a także zróżnicowane podejście do pracy i zarządzania. To naprawdę wymagało wejrzenia najpierw w siebie, odrzucenia myślenia stereotypami, a także ogromnej empatii i otwartości. Ode mnie jako dyrektorki oczekiwano więcej, co oczywiście jest absolutnie zrozumiałe. Dlatego sama odbyłam w tym czasie wiele wewnętrznych podróży, aby stać się lepszą liderką i lepiej rozumieć potrzeby zarówno zespołów, jak i indywidualnych pracowników. Te doświadczenia nauczyły mnie, że skuteczne zarządzanie to nie tylko dbanie o efektywność, ale przede wszystkim o ludzi, ich różnorodność i relacje, które budują silną, zgraną organizację. Ważnym elementem było również zaufanie do liderów oraz rozwijanie ich kompetencji w zarządzaniu zespołami. Dzięki temu, nawet w tak dużej strukturze, udawało się utrzymać efektywność i pozytywne relacje, które przekładały się na sukces całego przedsiębiorstwa.
Ale chcesz mi powiedzieć, że da się rozwiązywać konflikty w tak ogromnym zespole?
Ja nie rozwiązuję konfliktów, ja je transformuję. Przenoszę je z punktu A do punktu B. Kiedy jako naprawdę młoda dziewczyna zostałam rzucona na front rozmów ze związkami zawodowymi, to było dla mnie jak skok na głęboką wodę. Właśnie wtedy zrozumiałam, że konflikty nie zawsze trzeba rozwiązywać w tradycyjny sposób – można je przekierować, zmieniać ich energię i przekształcać w coś konstruktywnego. Nasze cele były tak różne, że mały krok do przodu już był sukcesem. Chciałabym podkreślić, że zdrowy konflikt to taki, w którym obie strony skupiają się na rozwiązaniu problemu, a nie na wzajemnych atakach. Nawet jeśli na pierwszy rzut oka wydaje się, że strony mają zupełnie odmienne cele, zawsze istnieje wspólny obszar, na którym zależy obu stronom. W mojej współpracy ze związkami zawodowymi takim wspólnym mianownikiem była troska o pracowników. Kiedy to zostało jasno nazwane, nasza współpraca stała się możliwa i zaczęła przynosić realne korzyści. I dlatego zamiast postrzegać konflikt jako przeszkodę, zaczęłam widzieć w nim szansę na rozwój i poprawę relacji. Ta lekcja towarzyszy mi do dziś i pomaga budować dialog oparty na zrozumieniu, a nie na walce.
Obecnie swoje zawodowe doświadczenie wykorzystujesz, pracując z liderami i przedsiębiorcami, ucząc ich, jak budować przyjazne i efektywne miejsca pracy. Jakie więc kluczowe elementy decydują o stworzeniu takiego środowiska?
Po pierwsze, trzeba stawiać na wysokie standardy pracy, jednocześnie będąc wyrozumiałym wobec ludzi. Scott Kim w swojej książce „Szef wymagający i wyrozumiały” świetnie opisuje, jak te dwie postawy mogą iść w parze. Wymagania muszą być jasno określone, ale równocześnie należy pamiętać, że każdy człowiek ma swoje potrzeby i granice. Klucz tkwi w tym, by budować zaufanie, dawać przestrzeń do rozwoju i wspierać swoich pracowników, stwarzając im warunki do osiągania najlepszych wyników, przy jednoczesnym dbaniu o ich dobrostan.
Jakie wyzwania najczęściej napotykają liderzy w zarządzaniu zespołami?
To w dużej mierze zależy od wieku lidera. Młodsi stażem liderzy napotykają inne wyzwania niż ci bardziej doświadczeni. Dla młodych największym problemem bywa budowanie autorytetu. Częstym błędem w firmach jest awansowanie najlepszego handlowca na lidera zespołu, zakładając, że jego umiejętności sprzedażowe przełożą się na zdolność zarządzania ludźmi. Niestety, taki lider często ma trudności z delegowaniem zadań, ponieważ zamiast koordynować pracę zespołu, woli wykonywać zadania samodzielnie. Natomiast starsi, bardziej doświadczeni liderzy zmagają się z wyzwaniami związanymi z zarządzaniem różnorodnością. Współczesny świat to nie tylko różnice pokoleniowe, ale także kulturowe i międzykulturowe. Liderzy muszą radzić sobie z zespołami złożonymi z osób o odmiennych narodowościach, wartościach, światopoglądach i podejściu do pracy, co wymaga od nich elastyczności, otwartości i umiejętności dopasowania się do dynamicznie zmieniającego się otoczenia.
Jak możesz im pomóc?
Moje doświadczenie zawodowe pozwala mi skutecznie wspierać liderów w rozwijaniu kluczowych kompetencji, które pomagają im zarządzać zespołami z większą pewnością siebie i efektywnością. Pomagam im zrozumieć, jak budować autorytet nie poprzez władzę, ale przez zaufanie, spójność i empatię. Uczę, jak tworzyć efektywne zespoły, delegować zadania, aby ludzie mogli działać samodzielnie, a liderzy skupiali się na strategii i rozwoju. Przykładem tego jest współpraca z właścicielem kliniki, którego wspierałam w reorganizacji struktury i wdrożeniu nowego oprogramowania do monitorowania efektywności pracowników, czy praca z dyrektorem szkoły, którego wspieram w zarządzaniu zespołem, bo podwoił swoją liczebność w ciagu 3 lat. Mam też doświadczenie we wspieraniu dyrektorki żłobków w budowaniu relacji z pracownikami i rodzicami, jak również współpracę z menedżerką firmy produkcyjnej, której pomagam w restrukturyzacji i prowadzeniu trudnych rozmów z pracownikami. Dodatkowo, doradzam dużej firmie zmagającej się z problemami po nieudanej akwizycji i nieprawidłowym wdrożeniu systemu SAP, co odbiło się na efektywności pracowników. Na co dzień doradzam we wprowadzaniu zmian organizacyjnych, wspieram liderów w radzeniu sobie z różnorodnością, pokazując, jak wykorzystać te różnice jako siłę napędową, a nie przeszkodę. Chciałabym też wspomnieć, że HR-owo prowadziłam wdrożenie systemu SAP dla 5 tysięcy pracowników. Proces trwał rok i był intensywnie przygotowywany, a jego sukces opierał się na zrozumieniu ludzkich obaw i umiejętności ich pokonania. Pomagałam liderom z sukcesem przeprowadzać takie zmiany wielokrotnie. Dzięki temu managerowie, z którymi pracuję, nie tylko lepiej zarządzają, ale także tworzą środowiska sprzyjające współpracy i innowacyjności. Dodatkowo współpracuję z zespołami jako konsultantka i trenerka. Pokazuję, jakie kompetencje liderskie będą najważniejsze w świecie AI. A w mojej ofercie znajdują się także kursy online, które umożliwiają elastyczne podejście do nauki.
Czym różni się budowanie skutecznych zespołów w międzynarodowych korporacjach od mniejszych, lokalnych firm?
Przede wszystkim skalą i podejściem do procesów. W dużych organizacjach struktury są bardziej złożone, a formalne procedury są niezbędne do zarządzania tysiącami pracowników. Te same procesy przeniesione do małych firm, gdzie zespół liczy kilka czy kilkanaście osób, często okazują się zbyt skomplikowane i niepraktyczne. W mniejszych firmach kluczowe i możliwe jest bardziej elastyczne podejście, szybkie podejmowanie decyzji i bliskie relacje w zespole, co w znaczący sposób podnosi tempo działania. Istotny jest też lokalny kontekst, który w małych firmach odgrywa większą rolę – łatwiej angażować się w lokalne środowisko i dostosować do specyfiki rynku. Choć doświadczenie wyniesione z korporacji jest cenne, w małym biznesie konieczne jest budowanie procesów od podstaw, z uwzględnieniem lokalnych potrzeb i możliwości zespołu.
Jakie strategie rekomendujesz liderom, aby budować zaufanie i otwartą komunikację w zespole?
Kluczową strategią jest prowadzenie przejrzystej i klarownej komunikacji. To nie oznacza, że lider powinien dzielić się wszystkimi swoimi obawami czy wątpliwościami z zespołem, ale również nie może popadać w skrajność i pozostawiać ludzi w niepewności. Brak informacji rodzi domysły, a ludzie mają naturalną tendencję do tworzenia własnych historii, jeśli nie otrzymują jasnych wyjaśnień dotyczących powodów podejmowanych decyzji czy działań. Dlatego tak ważne jest wyważone, ale szczere informowanie zespołu o celach i intencjach. Drugą kluczową strategią jest spójność. Lider musi być konsekwentny w swoich słowach i działaniach. Jeśli mówię jedno, a robię coś zupełnie innego, tracę wiarygodność. Zespół szybko zauważy brak zgodności między deklaracjami a rzeczywistością, co podważy zaufanie. Dlatego tak ważne jest, aby słowa lidera były w pełni odzwierciedlone w jego decyzjach i zachowaniach. Spójność buduje autorytet i wzmacnia relacje w zespole.
Współpracujesz z ekspertami z różnych dziedzin choćby takich jak neurobiologia. Dlaczego? Czy znajomość procesów neurobiologicznych pomaga liderom lepiej zrozumieć reakcje i zachowania swoich pracowników? A może też albo przede wszystkim swoje?
W zarządzaniu, podobnie jak w wielu innych dziedzinach, pojawiają się różnorodne trendy. Jednak należy podchodzić do nich ostrożnie, ponieważ nie zawsze pasują do specyfiki naszego biznesu czy otoczenia. Neurobiologia, w przeciwieństwie do tych chwilowych tendencji, nie jest modą, lecz nauką. Tradycyjnie odnosi się do biologicznych dyscyplin zajmujących się badaniem układu nerwowego, jednak w szerszym, współczesnym rozumieniu obejmuje również wszystkie dziedziny nauki badające mózg, czyli centrum naszych reakcji, emocji i zachowań. Zrozumienie, jak działa mózg, daje mi głębszy wgląd w procesy międzyludzkie, zarówno moje własne, jak i moich pracowników. Nasz mózg jest zaprogramowany, by chronić nas przede wszystkim przed zagrożeniami fizycznymi, ale współcześnie pełni również rolę obrony przed psychicznym dyskomfortem. W sytuacjach stresowych to on decyduje, jak reagujemy, dlatego tak ważne jest rozumienie tych mechanizmów w kontekście zarządzania zespołem.
W Twoim bio znalazłam informację, że masz za sobą wiele szkoleń, kursów. Bardzo zainteresował mnie temat empatycznej komunikacji. Życie przedsiębiorcy nie jest często usłane różami. Odnoszę wrażenie, że ostatnia rzecz, jaką mają w głowie, to empatia. No i druga rzecz, czy empatii w relacjach da się nauczyć?
Empatyczna komunikacja to niezwykle ważny temat, szczególnie w świecie przedsiębiorców, gdzie codzienne wyzwania i presja często sprawiają, że empatia schodzi na dalszy plan. Masz rację – życie przedsiębiorcy to często nieustanna walka o czas, wyniki i efektywność, więc empatia może wydawać się luksusem, na który brakuje miejsca. Jednak paradoksalnie, to właśnie empatia może być kluczem do budowania trwalszych i bardziej efektywnych relacji, zarówno w zespole, jak i z klientami. Najważniejsze jest jednak to, że empatia to nie tylko współczucie czy zrozumienie, ale również umiejętność aktywnego słuchania i działania, które wspiera drugą osobę. Tą osobą może być klient, pracownik, wspólnik. W kontekście przedsiębiorczości oznacza to zdolność balansowania między zrozumieniem wyzwań innych, a zachowaniem zdrowych granic i dbaniem o realizację celów. Ale równie istotna jest empatia wobec samego siebie, ponieważ to ona stanowi fundament naszej emocjonalnej równowagi. Jeśli nie potrafimy okazać zrozumienia i wsparcia sobie, trudno będzie nam autentycznie wykazać empatię wobec innych, gdyż nasze wewnętrzne braki będą odbijać się w relacjach z otoczeniem. Empatia stała się dziś kluczowym imperatywem biznesowym, nie tylko w kontekście relacji międzyludzkich, ale również jako element budowania zaufania, lojalności i długotrwałego sukcesu firmy. Przedsiębiorstwa, które potrafią zrozumieć potrzeby i emocje zarówno swoich pracowników, jak i klientów, zyskują przewagę konkurencyjną, tworząc bardziej zaangażowane zespoły i głębsze relacje z klientami.
Jakie znaczenie ma równowaga między pracą a życiem osobistym liderów? I jak oni mogą ją osiągnąć?
Uważam, że to fundament efektywnego przywództwa. Aby móc w pełni skupić się na zawodowych wyzwaniach, liderzy muszą zadbać o harmonię w życiu prywatnym. Osobiście przekonałam się, jak trudne może być wyznaczenie granic, zwłaszcza że z mężem, pochodzimy z tego samego środowiska korporacyjnego. Często po godzinach pracy wracaliśmy do służbowych spraw, co na dłuższą metę okazało się wyczerpujące i niezdrowe, zarówno dla nas, jak i dla naszych relacji. Z czasem zrozumiałam, że ciągła dostępność i brak odpoczynku nie sprzyjają ani efektywności, ani dobremu samopoczuciu. Klucz do balansu to świadome wyznaczanie granic, dbanie o przestrzeń na życie prywatne i regenerację, a także umiejętne delegowanie zadań. Tylko w ten sposób można zachować energię, zapał do pracy i jednocześnie cieszyć się pełnią życia poza nią.
Co doradziłabyś przedsiębiorcom, którzy dopiero rozpoczynają budowanie swoich zespołów?
Aby rozpoczynając budowanie swojego zespołu, jasno odpowiedzieli sobie na pytanie: jakiego efektu oczekuję po zatrudnieniu pracownika i w jaki sposób pierwszy oraz kolejni członkowie zespołu mają mnie wesprzeć w realizacji celów. Zrozumienie tego, co chcą osiągnąć, pozwoli im precyzyjnie określić, kogo potrzebują i jakie wartości powinny dominować w firmie. Zespół to nie tylko suma umiejętności, ale przede wszystkim ludzie, którzy powinni podzielać wizję i cele przedsiębiorcy. Jeśli sami, jako przedsiębiorcy, nie mamy pełnej jasności co do naszych celów i oczekiwań, trudno będzie to zrozumieć pracownikom. Dlatego zrozumienie tych kwestii na poziomie lidera jest kluczowe – tylko wtedy pracownicy będą mogli wspierać nas w dążeniu do sukcesu i efektywnie realizować swoje zadania. Kluczowe jest także, aby od samego początku inwestować w dobrą komunikację i kulturę współpracy. Jasno sprecyzowane oczekiwania, otwartość na różnorodne punkty widzenia oraz budowanie zaufania to fundamenty skutecznego zespołu. Lider nie tylko powinien wyznaczać kierunek, ale także dawać przykład, tworząc przestrzeń, w której każdy członek zespołu może rozwijać swoje talenty i czuć się częścią wspólnej misji.
DOROTA RACZKIEWICZ | Profilaktyka powinna być zobowiązaniem
4 października, 2024
Artykuł przeczytasz w: 20 min.
Październik, jak co roku, upływa pod znakiem onkologii. W tym miesiącu przypada Światowy Dzień Onkologii i Europejski Dzień Walki z Rakiem Piersi. Wspieranie osób walczących ze śmiertelną chorobą to wyjątkowo trudne zadanie, które Drużyna Szpiku skutecznie łączy z propagowaniem kwestii prozdrowotnych i wiedzy o oddawaniu szpiku. Dziennikarka, prezeska Fundacji Dar Szpiku i szefowa Drużyny Szpiku, wspierającej chorych na nowotwory i ich rodziny – Dorota Raczkiewicz – opowiada o darze, jakim jest życie, bezinteresowne pomaganie, jak ważna jest uważność, samoświadomość oraz oswajanie choroby.
Według statystyk Krajowego Rejestru Nowotworów każdego roku diagnozę choroby nowotworowej otrzymuje 170 tys. Polaków, a 100 tys. z nich niestety odchodzi… Obecnie 1,17 mln Polaków żyje z chorobą nowotworową. Najczęściej mówimy o nowotworach płuc, piersi, jelita grubego, gruczołu krokowego. Przytoczyłam ogólnopolskie dane, a jak Wielkopolska wypada na tle kraju?
DOROTA RACZKIEWICZ: Wielkopolska na mapie kraju to miejsce, w którym pacjenci są naprawdę dobrze zaopiekowani onkologicznie. Mamy tu wybitnych specjalistów i dobre ośrodki onkologiczne, dodatkowo możliwość badań profilaktycznych, ale i genetycznych. Jeśli zaś chodzi o ilość osób rejestrujących się jako dawcy szpiku, to Wielkopolska też jest w czołówce. Jeżeli bierzemy pod uwagę liczbę zachorowań na różne typy nowotworów, to pewnie też, niestety, jesteśmy w czołówce. Nasz region cechuje się dużą świadomością i niejednokrotnie zauważam to podczas wielu lat mojej pracy, że kobiety z Poznania i okolic dbają o siebie, mając na uwadze zarówno swoje dobro, jak i swoich najbliższych. Świadomość jest więc tu kluczem! A co do przytoczonych przez ciebie liczb – 100 tys. osób co roku umiera w Polsce z powodu choroby nowotworowej, to tak jakby w przeciągu 5 lat zniknął cały Poznań… Statystyki są przerażające.
Mówisz o świadomości społecznej, o zagrożeniu zdrowia spowodowanym diagnozą onkologa. Czy my, Polacy, już wiemy, jak przeciwdziałać i jak walczyć, czy wciąż muszą być przeprowadzane projekty edukujące społeczeństwo?
Z jednej strony ludzie się badają, systematycznie chodzą na kontrole, dbają o siebie – dużo zmieniło się na pozytyw w przeciągu chociażby dekady. Ale z drugiej strony – są też takie osoby, które, żyjąc w wielkim pędzie, po prostu nie myślą o zagrożeniach, o przeciwdziałaniu, zwyczajnie chowają to pod dywan. Sądzą, że choroba nowotworowa ich nie dotyczy, że nowotwór ich nie dogoni… I tu się mylą. Skupieni są na robieniu kariery, na rozwijaniu swojego portfolio zawodowego, na dzieciach, ich zajęciach pozalekcyjnych, odwożeniu-przywożeniu, funkcjonują często od lat w niezmiennych schematach praca-dom. A dlaczego by nie postąpić inaczej? Np. zamiast iść na przysłowiowe ploteczki z przyjaciółkami, nie wybrać się wspólnie na badania mammograficzne? Bądź zafundować swojemu mężowi, partnerowi wizytę u specjalisty – urologa? Może warto w tym życiowym pędzie znaleźć też siebie i czas dla siebie, bo przecież szybkie wykrycie nowotworu, w początkowym stadium – to szansa na życie. Jestem zdania, że akcje społeczne na temat profilaktyki są bardzo potrzebne. Nie tylko z myślą o kobietach – jak cytologia, USG piersi, mammografia, ale i z myślą o mężczyznach – wizyty u urologa, kontrolowanie PSA, aby zapobiegać i leczyć nowotwór prostaty. Dla wielu mężczyzn ten temat jest tematem tabu, jest wstydliwy, krępujący – a tak nie powinno być. Zatem społeczne projekty w tej materii są niezbędne, aby otworzyć jednego człowieka na drugiego, aby nie bać się opowiadać o swoich dolegliwościach, pytać, sprawdzać itp. Uważam, że do takich badań my, jako społeczeństwo, powinniśmy być trochę przymuszeni, zapraszani, rejestrowani – bo taka metoda działa…Profilaktyka powinna być zobowiązaniem, czymś naturalnym, systematycznym, nawet zwykłe zrobienie morfologii sobie i swoim dzieciom. Nie powinno się tego rozpatrywać w kategorii wolności czy wyboru. Bo mając wybór, nie pójdę się badać… i stadium raka osiągnie 4 stopień meta. To daje do myślenia! Często zastanawiam się dlaczego do pakietu badań pracowniczych, które ponawiamy na zlecenie pracodawcy, bo tego wymaga Kodeks Pracy, nie są wpisane właśnie badania cytologiczne, USG piersi, mammograficzne u kobiet czy urologiczne u mężczyzn. Przecież tak byłoby łatwiej i sprawniej dla służby zdrowia, a w efekcie końcowym tańszą formą dla naszego państwa.
Co zmieniło się w przeciągu dekady w kwestii zdrowia i nauki o zdrowiu w naszym kraju?
Powiem na dwóch poziomach… To, co się zmieniło na przestrzeni lat w dawstwie szpiku, czyli w oświadczeniach woli, które są dla nas bardzo ważne, to to, że wiedza na ten konkretny temat powoduje mniej strachu. Nie ma już teorii o wycinaniu kości. Gdy 16 lat temu zaczynałam swoją przygodę w Drużynie Szpiku, to w ogólnopolskim rejestrze było 30 tys. nazwisk dawców, a aktualnie mamy ich ponad 2 mln. Jesteśmy z taką liczbą dawców na drugim miejscu w Europie, po Niemczech. Świadomość i otwartość Polaków bardzo wzrosła. Świadomość skoncentrowana nie tylko na sobie, ale i na drugim człowieku – myślę tu również o oddawaniu organów potrzebującym, o całym systemie transplantologii. „Gdziekolwiek pójdę po śmierci moje organy nie będą mi potrzebne, a komuś mogą uratować życie” – często to słyszę. Gdy patrzę na moje 23-letnie córki, w ogóle na młodsze pokolenie, widzę, że świadomość prozdrowotna i chęć pomagania innym jest bardzo wysoka. Co mnie niezmiernie cieszy. Mam 4 dzieci i cała czwórka ze mną działa w Drużynie Szpiku, jest zaangażowana w pomaganie innym. Uczą się empatii, bliskości, wsparcia w domach dziecka, w ośrodkach dla samotnych matek. Są dawcami szpiku, oddają krew. Z tego powodu jestem dumną mamą, że mają takie wartości. Druga kwestia przy nowotworach jest według mnie równie istotna, że nie ma już takiego społecznego napiętnowania i wstydu, aby wyjść np. z łysą głową, funkcjonować zawodowo, podejmując leczenie. To jest ogromny plus! Zmiana polskiej mentalności i sposobu myślenia. Otwarcie się – myślę tu o pracodawcach – na pacjentów onkologicznych, aby chory mógł nadal pracować, nawet w ograniczonym trybie, aby czuł się wciąż potrzebny, co jest bardzo istotne. Rak to nie wstyd, nie musimy się tego wstydzić jakbyśmy byli trędowaci. Dawniej pokutowało w naszym społeczeństwie tzw. wykluczenie, obawa przed chorym na nowotwór. Wstydem było mówienie na temat raka prostaty, ale obecnie obalone są mity i już wiadomo, że ten nowotwór nie zabiera męskości. Jeśli pacjentka jest po mastektomii, nie oznacza to, że utraciła swoją kobiecość, że po nowotworze można też mieć dzieci. Zaczynamy głośno mówić o takich rzeczach. I to jest największy pozytyw naszych czasów! Nowotwór nas zatrzymuje, nieco stopuje, bo odbiera siły, uczy uważności. Nasz projekt „Piękne oblicze raka” jest właśnie o tym, że pada diagnoza, chory słyszy, że ma nowotwór i na chwilę trzeba zwolnić. Wejść w nowy etap, spokojniejszy, poświęcić swój czas na zgoła inne rzeczy, często pomijane w tym życiowym biegu. Rak to nie wyrok, to nie skreślenie ze społeczeństwa. Chory musi wiedzieć, że to walka o siebie, o swoje marzenia, a nie przebywanie na marginesie społeczeństwa. Dużą rolę odgrywa też mówienie o raku przez osoby publiczne, które świadomie dzielą się ze społeczeństwem swoją chorobą, aby ją niejako oswoić. Przybliżając nam informację np. o rodzaju nowotworu, etapach leczenia itp., pokazują, że ten konkretny nowotwór zaatakował także i mnie. Ale idę naprzód, podejmuję leczenie, zwalniam, przewartościowuję swoje życie… To celowy zabieg – aby wszystkim pacjentom onkologicznym powiedzieć, nie jesteś sam, nie jesteś odosobniony w zmaganiach, cierpieniu, a nierzadko i lęku.
Wciąż ludzie pytają Cię, czy oddawanie szpiku boli?
Tak, słyszę takie pytania i stwierdzenia. Pragnę jednak podkreślić, że oddawanie szpiku kompletnie nie boli, 90 % pobrań to jest poszerzony krwioobieg, czyli siedzi się na fotelu, ma się wenflon w obu rękach i przez separator nasza krew przepływa, w celu odłączenia komórek macierzystych i to jest koniec. Po czymś takim dawca wstaje i wraca do domu. Po 2 tygodniach nasz organizm zapomina, że mu coś zabrano, to jest podobnie jak z oddawaniem krwi. Nasza Fundacja daje ludziom poczucie wyjątkowości i tak jest naprawdę – bo jest się kimś wyjątkowym, ratując drugiej osobie życie. Niektórzy marzą, aby poznać swojego „bliźniaka genetycznego” – i to jest możliwe po 5 latach. Znam wiele przypadków, gdy dawca i jego najbliżsi spotykają się z osobą po przeszczepie. To są piękne i wzruszające momenty… Łączą się wówczas całe rodziny.
Poruszyłaś ważny temat. Jeśli chodzi o dzielenie się informacjami – Ty również borykasz się z chorobą nowotworową.
To jest pewnego rodzaju chichot losu… Byłam z dziewczynami na akcji Białej Sobocie, miałyśmy stoisko Drużyny Szpiku. Było tam badanie mammograficzne i ja chcąc, aby wolontariuszki z niego skorzystały, zainicjowałam, że każda z nas idzie się zbadać. Do mnie tydzień od badania zadzwonił telefon, do żadnej z dziewczyn na szczęście nie… Pomagając innym wyjść z choroby nowotworowej, sama stałam się pacjentem Wielkopolskiego Centrum Onkologicznego. Mam zdiagnozowany nowotwór piersi, przez przypadek… Żeby nikt nie pomyślał, że ja wszędzie tłumaczę o profilaktyce, a sama do niej się nie stosuję. Po prostu nieraz tak w życiu bywa, przekornie, na odwrót. Pół roku wcześniej, przed mammografią, wykonywałam USG piersi, które w moim przypadku nie pokazało nic niepokojącego. Obecnie przechodzę przez moją chorobę książkowo, ja jestem zadaniowa, posłuszna, ufam lekarzom, słucham ich wskazówek. Jestem po operacji, radioterapii, brachyterapii i w trakcie hormonoterapii. Ogólnie uważam, że kobiety radzą sobie z nowotworami dużo lepiej niż mężczyźni, bo jesteśmy bardziej społeczne, nie boimy się mówić o problemach, nie wstydzimy się tego. Mamy grupy wsparcia. Mężczyźni są często introwertykami, uważają, że „to nie jest temat do rozmowy, że mam raka np. płuca”. Musiałam zastopować… Dawniej chodziłam wysoko w Tatrach, teraz nie dałabym rady – dlatego ostatnio wybrałam Góry Sowie. Przychodzi czas na zwolnienie, na wybory, usystematyzowanie pewnych spraw, ale to nie znaczy, że ze wszystkiego rezygnujemy i odpuszczamy swoje marzenia. Jedynie je ciut modyfikujemy pod aktualny stan zdrowia i nierzadko bezsilność…Trzeba nauczyć się dokonywać wyborów, bo inaczej można się samemu zadręczyć. Choroba jest czasem na uporządkowanie pewnych rzeczy i spraw w życiu, uczy nas pokory.
Jaka jest pierwsza Twoja myśl, co warto poprawić w całym systemie onkologicznym?
16 lat zajmuję się tematem onkologii i sama teraz przechodzę przez kolejne etapy, więc doskonale rozumiem ludzkie obawy, strach. Widzę, z jakimi problemami borykają się kobiety, które podobnie jak ja przechodzą leczenie, jak wiele jest spraw, o których się głośno nie mówi. Choruje pacjent, ale przerażona jest rodzina, najbliższe otoczenie, które nie otrzymuje wciąż należytego wsparcia psychicznego. Bliscy osób chorujących na nowotwory, niestety, są wciąż pozostawieni sami sobie, bez fachowej opieki. Nie każdy jest silny psychicznie i wie, jak funkcjonować w otoczeniu pacjenta onkologicznego. Potrzeba holistycznego podejścia do pacjenta. Chorowanie to duża próba dla człowieka, bo choroba „przychodzi” zawsze nie w czas…Przewraca życie nasze i naszych bliskich do góry nogami, często zatrzymuje plany i marzenia… Po przeszczepach, po białaczkach – opowiadają mi pacjenci – trzeba dać sobie 2 lata na powrót do względnej normalności. A jaka firma będzie trzymała stanowisko przez dwa lata aż pacjent powróci? Choroba onkologiczna ma więc wymiar zdrowotny, społeczny, ale i ekonomiczny, to również kwestia finansów, funkcjonowania domu, dzieci, ogromnych kosztów podczas trwania leczenia onkologicznego.
Zatrzymajmy się chwilę przy projekcie Drużyny Szpiku. Pomówmy o kalendarzu poonkologicznym. Jaka jest nadrzędna idea tego projektu?
Kobiety, które przeszły przez chorobę nowotworową lub są w trakcie leczenia, dużo mówią o wyglądzie, o zmianach, jakie w nich nastąpiły. I to nie tylko o wypadaniu włosów, o nowej fryzurze, tylko np. o przybywaniu kilogramów, bo pacjentka bierze leki hormonalne. Przychodzi wielkie osłabienie, bolą kości, mięśnie podczas przyjmowania celowanych dawek leków. Bezsilność, szara skóra, twarz i ciało często opuchnięte, a to nie wpisuje się w obowiązujący kanon piękna. Będąc z kobietami na oddziale, moimi współtowarzyszkami, widziałam jak one się wstydzą, że nie mają brwi, rzęs, jak im jest trudno być z własnym wyglądem. Stąd pomysł kalendarza pokazującego piękno kobiet zmagających się z chorobą onkologiczną. Pokazujemy, że rak nie przekreśla seksapilu, nie przekreśla kobiecości. Pierwszą moją myślą był pokaz mody – kobiety wystąpiły w restauracji IL Padrino, na czerwonym dywanie, poznańskie marki przygotowały dla nich zestawy ubrań, Kasia Wilk wokalnie umilała ten czas. Zebrałyśmy do pokazu kobiety na różnych etapach leczenia onkologicznego, część była jeszcze z łysymi głowami. I wtedy widziałam ich zachwyt, uśmiech, czułam ich energię, radość. To był początek wielkiej przygody, którą nazwaliśmy przewrotnie „Piękne oblicze raka”. Następnie nasze bohaterki uczestniczyły w spektaklu na deskach Teatru Nowego w Poznaniu, wraz z cudowną Kasią Bujakiewicz i innymi gwiazdami, co było dla nich niesamowitym osiągnięciem i przeżyciem, przełamaniem kolejnych barier wstydu.
I takim naturalnym następstwem tych wcześniejszych inicjatyw był właśnie kalendarz. Pomyślałam sobie, aby w tym przedsięwzięciu brały udział dwie fundacje, my, czyli Fundacja Dar Szpiku, oraz Fundacja OmeaLife, wspierająca kobiety chorujące na raka piersi. Zawsze przyświeca nam idea pomocy, ale tu chodzi głębiej o poczucie własnej wartości. Pragniemy, aby kobiety czuły się piękne, kobiece, potrzebne, nawet jak są pacjentkami onkologicznymi, w trakcie czy po leczeniu. Wiem, że nie uratuję wszystkich kobiet, nie poprawię ich jakości życia, ale tym 11 kobietom, które „wystąpiły” w sesji kalendarzowej, daliśmy wielką siłę, nowe chęci do działania oraz zapewniliśmy niezapomnianą przygodę. Przewodnią myślą jest oczywiście profilaktyka i badanie, a z drugiej strony pokazanie, że rak to nie wyrok, że po wyleczeniu można funkcjonować, uprawiać aktywność fizyczną, spełniać swoje marzenia.
Kalendarz to pewnego rodzaju symbol, że w bliskim czy dalszym otoczeniu możesz komuś dać wiatr w skrzydła, odmienić jego życie. A co jest niesamowite, ta inicjatywa „Piękne oblicze raka” tak napędziła nasze bohaterki, że to teraz one zgłaszają się do nas na wolontariat, to one chcą uczestniczyć w biegu z okazji walki z nowotworem piersi. To jest taki łańcuch, dołączają się kolejne ogniwa… Pragnę też podkreślić, że kalendarz, z pięknymi zdjęciami Sławka Drapińskiego, jest dostępny dla wszystkich, wystarczy tylko z nami się skontaktować i wpłacić przysłowiową cegiełkę.
Ostatnio bardzo głośno mówi się na temat szczepień przeciwko HPV dla dziewczynek i chłopców od 9 do 14 roku życia, refundowanych. Według Ciebie takich społecznych akcji powinno być więcej, aby nieustannie uświadamiać, jakie zagrożenia może w przyszłości wywołać konkretny nowotwór i jak można się przed nim uchronić. Czy takie szczepienia powinny być wyborem?
Jestem za wyborem, a nie przymusem, ale uważam, że my – jako rodzice – powinniśmy dostać pakiet informacji na temat HPV, jakie ten wirus może zrobić spustoszenie w organizmie. A tak rodzice są pozostawieni sami sobie, dostając jakieś ulotki i krótkie zdawkowe informacje „jest szczepienie w szkole, zapisuje Pan/Pani swoje dziecko?”. Nie ma czasu na rozmowę, edukację, na pytania i odpowiedzi. Powinno być więcej kampanii społecznych, bezpośrednich spotkań z fachowcami, osobami znającymi temat. Rodzice uczestniczą przecież w zebraniach szkolnych, pojawiają się w szkołach. Dlaczego podczas takich spotkań nie można zaprosić lekarza-onkologa, choćby na ok. 20 minut, aby objaśnił najważniejsze kwestie? Pomógł niezdecydowanym lub rozwiał pewne wątpliwości? Spotkanie z człowiekiem jest najważniejsze, nie maile, nie ulotki, nie broszurki. Nam ciągle brakuje zwykłych ludzkich relacji, a otrzymujemy w zamian krótkie spoty reklamowe. Czynnik ludzki jest niesamowicie ważny, bo to jest zupełnie inna komunikacja. Wybór oczywiście nasuwa się sam, nie trzeba wielkich debat, bo to chodzi o dobro naszych dzieci.
Dr hab. Joanna Didkowska, kierownik Zakładu Epidemiologii i Prewencji Pierwotnej Nowotworów i Krajowego Rejestru Nowotworów w Narodowym Instytucie Onkologii w Warszawie, podkreśla, że PBL bardzo często nie daje specyficznych i odczuwalnych objawów, a choroba jest wykrywana przypadkowo. To stwierdzenie jest w opozycji do powyższych naszych ustaleń, co do profilaktyki.
My, jako Drużyna Szpiku, najczęściej właśnie towarzyszymy pacjentom onkologicznym, zmagającym się z nowotworem krwi. Jak słucham różnych historii, to w większości jest podobnie przed wykryciem białaczki, tzn. bolą nogi, jesteś słaby, masz objawy podobne do grypy, przeziębienia, otrzymujesz antybiotyki, które nie działają. Tu już powinna zapalić się czerwona lampka! Dopiero zrobienie morfologii – i jej wyniki – pokazują prawdę… Cały czas mi się wydaje, że jako społeczeństwo nadal nie doceniamy morfologii, zwykłych i ogólnie dostępnych badań krwi. Mam takie wrażenie i obserwacje, że nowotwory krwi w przeżywaniu i przechodzeniu są tysiąc razy gorsze niż nowotwory piersi czy inne. Np. jak ja idę do WCO, siedzę tam kilka godzin, dostaję wlew z kwasu zoledronowego i wracam do domu, a pacjenci z białaczkami są tam tygodniami, zamknięci, w totalnej samotności. Pielęgniarki i lekarze wchodzą do nich wtedy, kiedy muszą, bo taki pacjent potrzebuje sterylnych warunków. Chory jest więc w takim zamknięciu 7-8 tygodni, z własnymi myślami i strachem. Najtrudniejsza jest samotność, bo ile można czytać, oglądać… Kontakt z drugim człowiekiem jest najważniejszy, jednak taki pacjent ma ograniczoną komunikację, pozostają mu rozmowy telefoniczne, video na whats appie, messengery, jednak to jest na chwilę… Dlatego zawsze na pierwszym miejscu stawiam zwykłą morfologię. Jej wyniki są bardzo istotne dla stanu naszego zdrowia. A to takie proste badanie.
Jaką lekcję dostałaś od losu jako pacjentka onkologiczna?
Pomaganie nie jest wysiłkiem, czy w Drużynie Szpiku, czy w każdej innej fundacji na rzecz ludzi, poszkodowanych, cierpiących, czy na rzecz zwierząt. Pomaganie jest dużo łatwiejsze niż przyjmowanie pomocy od innych. Choroba pokazała mi, jak jesteśmy zależni od innych, od lekarzy prowadzących, od naszych najbliższych. Taka zależność nie dla wszystkich jest komfortowa. Ja jestem typem „Zosi samosi” i to proszenie o pomoc, czekanie na prozaiczne „umycie głowy” mnie frustruje, ale gdy człowiek jest bezsilny, trzeba odłożyć na bok swoje rytuały i schować głęboko swoją dumę. Nie znoszę czuć się słaba, zależna – rozumiem w pełni chorych, ale nieraz inaczej się nie da. Choroba onkologiczna zmusza nas do pochylenia się nad sobą. Chorzy, z którymi przez tyle lat miałam przyjemność rozmawiać, nauczyli mnie, że ważne jest dziś, że trzeba patrzeć tu i teraz, bo jutro może być słabe, gorsze, albo może go w ogóle nie być…
Co jest najtrudniejsze w Twojej pracy?
Wyznaczenie granic, ciągle tego nie umiem. Bo najtrudniejsze jest jak wpuścisz kogoś do swojego życia, do serca, a ta osoba odchodzi… Jest pustka i ból… Staram się być silna, nie płakać, ale jak już „pęknę” ,to ryczę i odchorowuję każdy taki przypadek, każdą ludzką historię. Każdy człowiek zostawia ślad dobra w moim sercu, każdy jest profesorem życia. A i nie wykreślam numerów telefonów, które już tylko milczą; mam wielka kolekcję takich kontaktów.
Jesteś odważna?
Jestem życiowym tchórzem, nigdy np. nie zmieniłam koloru włosów, większość ubrań mam czarnych. Ale jestem skuteczna, więc jeśli odwagę łączymy ze skutecznością, to faktycznie – jestem odważna. Tak od serca, co zalecasz innym w kwestii zdrowia? Przede wszystkim uważność na siebie, cykliczne badanie się, profilaktykę. I bądźcie zadaniowi, systematyczni: zaopiekujcie się sobą, bo nikt tego za was nie zrobi. Miejcie poczucie, że zrobiliście wszystko, co można. I proszę pamiętać, że diagnoza to może być tylko etap w naszym życiu, a rak nie jest wyrokiem.
Październik miesiącem świadomości raka piersi Październik to miesiąc świadomości raka piersi, czas, w którym szczególnie zwracamy uwagę na profilaktykę i wczesne wykrywanie tej choroby. Rak piersi pozostaje jednym z najczęściej diagnozowanych nowotworów u kobiet, ale regularne badania profilaktyczne, takie jak mammografia czy samobadanie, mogą znacząco zwiększyć szanse na wczesne wykrycie i skuteczne leczenie. W tym miesiącu warto również pamiętać, że coraz więcej kobiet z sukcesem działa w branżach, które kiedyś były zdominowane przez mężczyzn, takich jak motoryzacja. Ten artykuł powstał dzięki wsparciu Porsche Inter Auto, które zrezygnowało z tradycyjnych działań promocyjnych i postanowiło zaangażować się w szerzenie świadomości na temat profilaktyki raka piersi. To zaangażowanie pokazuje, że marka nie tylko promuje innowacje w motoryzacji, ale także wspiera ważne społeczne inicjatywy, które mają realny wpływ na życie kobiet. Dziękujemy!
Sztuka, Patriotyzm i Precyzja. Historia Antoniego Patka według Krzysztofa Paluszyńskiego
30 września, 2024
Artykuł przeczytasz w: 10 min.
Rozmawiamy z Krzysztofem Paluszyńskim, reżyserem fabularyzowanego filmu dokumentalnego „Antoni Patek – patriota i zegarmistrz”. Film, który swoją premierę będzie miał w 2025 roku, to pierwsza produkcja poświęcona tej wybitnej, aczkolwiek zapomnianej postaci polskiego dziedzictwa kulturowego. Antoni Patek, twórca marki Patek Philippe, zasłynął nie tylko jako mistrz światowego zegarmistrzostwa, ale również jako patriota i uczestnik powstania listopadowego. Zdradzamy kulisy powstawania filmu, wyzwania związane z odtwarzaniem historycznych realiów oraz znaczenie postaci Patka dla współczesnej kultury i historii Polski.
Rozmawia: Zuzanna Kozłowska Zdjęcia z planu filmu: Rafał Pijański i Andrzej Olszanowski, materiały prasowe PFS PalFilmStudio
Co zainspirowało Pana do stworzenia filmu o Antonim Patku, postaci stosunkowo mało znanej w Polsce, mimo jego światowych osiągnięć?
KRZYSZTOF PALUSZYŃSKI: Faktycznie Antoni Patek – mimo że osiągnął wielki, światowy sukces, który z udziałem jego nazwiska trwa do dziś – nie zapisał się trwale, zarówno w naszej historii, jak i w zbiorowej, społecznej świadomości. Idea wyprodukowania filmu, zrodziła się w głowie producenta – Andrzeja Paluszyńskiego. Wcześniej, firma PFS PalFilmStudio wyprodukowała dwa inne filmy w sposób oczywisty wskazujące na związki Polski ze Szwajcarią. Pierwszy z nich to obraz poświęcony Józefowi Mehofferowi pt. „Polichromia Turkowska – wielkość talentu Józefa Mehoffera”, który stworzył fenomenalne witraże, będące swoistym wzorcem z Sevre, światowego witrażownictwa w katedrze Św. Mikołaja we Fryburgu. Drugi film z kolei to obraz poświęcony wielkiemu polskiemu muzykologowi, kompozytorowi, bliskiemu przyjacielowi Ignacego Jana Paderewskiego i wreszcie założycielowi Akademii Muzycznej w Poznaniu, Henrykowi Opieńskiemu („Henryk Opieński – historia życia i miłości”). Po pokazie tego filmu, przed zamkiem w Morges w Szwajcarii, gdzie mieszkał w ostatnich latach życia Henryk Opieński, zrodził się pomysł producenta, by wyprodukować film o człowieku, o którym obraz jeszcze nie powstał, a ze wszech miar na to zasługuje, o Antonim Patku. O Polaku, dla którego Szwajcaria stała się drugą ojczyzną i gdzie stworzył najsłynniejszą markę zegarków na świecie.
Film skupia się nie tylko na zegarmistrzowskich osiągnięciach Patka, ale także na jego działalności patriotycznej. Jak udało się Panu zbalansować te dwa aspekty jego życia?
Film o Antonim Patku jest obrazem niełatwym i złożonym. By oddać otoczenie i epokę, w której żył twórca najbardziej dzisiaj prestiżowej marki zegarków na naszym globie, trzeba sięgnąć prawie 200 lat wstecz. Trzeba było udać się z ekipą filmową i aktorami do Szwajcarii, Francji, Niemiec i Czech. Cały czas pracujemy nad filmem i myślę, że rodzi się bardzo ważne dla naszej kinematografii i historii narodu dzieło. Wbrew oczekiwaniom nie robimy filmu o zegarmistrzu, odcinamy się od tego. Patek zegarmistrzem nie był. Był za to genialnym i wizjonerskim menadżerem. Dziś moglibyśmy go porównać z twórcą iPhone’a, Steve’em Jobsem. Oczywiście zegarki są integralną częścią naszego obrazu i bez nich film by nie powstał. Przede wszystkim robimy jednak film o Polaku i wielkim patriocie, który swoją działalnością próbował przywrócić Polskę na mapę świata. Takie działania jak: zdobienie zegarków wizerunkami naszych bohaterów narodowych, postaci historycznych czy ważnych miejsc nosiły właśnie te patriotyczne znamiona. Zegarki Patka zresztą można podziwiać do dziś, w Muzeum Patek Philippe w Genewie czy w naszym Muzeum Narodowym w Poznaniu.
Jakie wyzwania napotkał Pan podczas odtwarzania historycznych realiów, takich jak mundury 1 Pułku Jazdy Augustowskiej czy sceny z powstania listopadowego?
Film dokumentalny, to dzieło, które opiera się na faktach. Realizację obrazu, o którym tutaj mówimy, poprzedziły badania terenowe i naukowe, kwerendy archiwalne i muzealne, oczywiście także za granicą. Tematykę filmu konsultowaliśmy z wieloma naukowcami oraz ekspertami różnorodnych dziedzin życia i wojskowości. W obrazkowym świecie, w którym żyjemy, w którym skanujemy wiedzę, a nie ją przyswajamy, zrekonstruowanie kluczowych wydarzeń w fabularyzowanej formie jest dużo bardziej atrakcyjne niż pokazywanie na ekranie dokumentów czy czarno-białych zdjęć. Nasz film, tak jak i zegarki sygnowane nazwiskiem Patka, musi mieć najwyższą możliwą jakość nagranych zdjęć i efektów wizualnych. Praca nad filmem skupia się na zbudowaniu autentyczności przestrzeni i czasu, w którym żył bohater. Autentyczność sprawia, że film staje się bardziej wiarygodny, a widzowie czują, że obcują z prawdziwą historią. Stąd na potrzeby filmu uszyte zostały przez poznańską, najlepszą chyba dzisiaj na świecie firmę szyjącą umundurowanie – Hero Collection, niezwykle imponujące i barwne mundury 1 Pułku Jazdy Augustowskiej, w którym służył Antoni Patek jako młody oficer. Takich mundurów, mimo usilnych starań, nie udało się nam znaleźć w całym kraju. Samo dotarcie do materiałów źródłowych również stanowiło nie lada wyzwanie. Realizacja scen bitewnych, z dużym rozmachem, zaangażowaniem wielu statystów, replik broni, koni, efektów pirotechnicznych, realizacyjnych środków technicznych, to w przypadku filmu dokumentalnego wielkie wyzwanie, z którym trzeba sobie poradzić… I proszę wierzyć, nie jest to łatwe. Ufam, że zadowalające nas wszystkich efekty zobaczymy w kluczowych scenach ilustrujących udział młodego podporucznika — Antoniego Patka w powstaniu listopadowym.
Jakie znaczenie miały dla Pana podróże z kamerą do Szwajcarii i Czech podczas tworzenia tego filmu? Czy te miejsca wniosły coś szczególnego do narracji?
Bohater naszego filmu był człowiekiem absolutnie wyjątkowym, o licznych talentach, niesamowitej i złożonej biografii. Sam charakter jego pisma wskazuje, że był osobą bardzo stabilną mentalnie oraz emocjonalnie. Zapamiętał go na przykład Generał Dezydery Chłapowski, wspomina o nim w swych zapiskach. Osobiście stawiam go na równi z Marią Skłodowską -Curie czy Ignacym Paderewskim. Był człowiekiem z krwi i kości, wiarygodnym i ważnym, w ówczesnym jemu świecie. Właśnie dlatego, udaliśmy się do miejsc, gdzie żył i funkcjonował. Stąd wspomniane już zdjęcia z udziałem aktorów w Szwajcarii, Francji, Niemczech i Czechach. Ta zbudowana obrazem narracja ma swój emocjonalny ciężar. Autentyczność miejsc sprawia, że film staje się bardziej wiarygodny, a widzowie czują, że obcują z prawdziwą historią.
W filmie zobaczymy zarówno młodego, jak i dojrzałego Antoniego Patka. Jak udało się Panu oddać ewolucję jego postaci przez te lata?
Od samego początku pisania scenariusza, wiedziałem, że jeden aktor nie „udźwignie” całego filmu. To fizycznie i technicznie niewiarygodne, nie jest możliwe, aby w oparciu o jednego aktora zobrazować kilkadziesiąt lat życia człowieka. Stąd pomysł, aby obsadzić w roli Antoniego Patka dwóch aktorów. Przy pomocy charakteryzacji, tutaj wielkie podziękowania za doskonałą pracę dla osoby, z którą współpracuję od wielu lat, charakteryzatorki i kostiumologa Teatru Nowego w Poznaniu – pani Aliny Magnus-Majzner, na twarzach aktorów będzie można zaobserwować upływający w ich życiu czas. Na ekranie w roli młodego Patka zobaczymy Huberta Cabana, zaś w postać bohatera w średnim i starszym wieku wcielił się mój wieloletni przyjaciel i współpracownik, tutaj ciekawostka, znakomity poznański artysta malarz – Andrzej Hamera. Koniecznie muszę w tym miejscu dodać, że w filmie pojawią się dwie aktorki, które wcieliły się w rolę mającej przemożny wpływ na życie Antoniego Patka żony – Marie Adelaide Elizabeth Thomasine Denizart. Młodą żonę zagrała Weronika Wankowska, zaś postać żony w średnim i starszym wieku Katarzyna Nowak-Reszka.
Czy w trakcie produkcji filmu konsultował się Pan z ekspertami od zegarków, aby jak najlepiej oddać szczegóły techniczne?
Tak jak wcześniej wspominałem, w filmie z wielu względów nie skupiamy się na zegarkach i nie jest to temat przewodni. Naturalnie w filmie zegarków zabraknąć nie może. To oczywiste, że bez nich film nie mógłby powstać i nie byłby ani „merytoryczny”, ani wiarygodny. Widzowie, którzy wspaniałe zegarki sygnowane nazwiskiem bohatera filmu chcą zobaczyć, nie zawiodą się. Nieocenionej pomocy w zakresie zegarmistrzostwa udzielił nam na bardzo wielu poziomach konsultant do spraw zegarmistrzostwa w naszej produkcji – poznański Mistrz Zegarmistrzowski i wspaniały człowiek – Janusz Bilicki. Widzowie będą mogli go zobaczyć w filmie w roli wspólnika Antoniego Patka – Adriena Philippe’a. Zdradzając kulisy filmu, dodam, że w młodą postać Adriena Philippe’a wciela się jego syn, także zegarmistrz – Marcin Bilicki.
W filmie wykorzystano oryginalne zegarki marki Patek Philippe czy były to repliki?
Niezależnie od położenia w filmie głównego ciężaru na samą postać bohatera jako Polaka i patrioty, to z naszego, producenckiego i reżyserskiego punktu widzenia, w filmie nie mogło zabraknąć oryginalnych zegarków, sygnowanych nazwiskiem bohatera filmu. Tutaj, raz jeszcze, wielkie ukłony i podziękowania za możliwość nagrania zegarków dla Muzeum Patek Philippe w Genewie, Muzeum Narodowego w Poznaniu i z oczywistych względów, bez podawania nazwisk, pasjonatów i kolekcjonerów zegarków z logo Patek Philippe, którzy udostępnili nam swoje arcydzieła światowego zegarmistrzostwa do nagrania. Oczywiście, w filmie pojawiają się też repliki zegarków. Interesujące nas oryginały są dostępne tylko w muzeach i z oczywistych względów nie mogły znaleźć się na planie filmu. Chodzi o zegarki, które były swoistymi punktami zwrotnymi w karierze Patka, a które zakupiła królowa angielska Wiktoria i węgierska księżna Kocewicz. Tutaj z pomocą przyszła Politechnika Poznańska i pan Profesor Michał Rychlik. Z jego pomocą i pod jego okiem wykonane zostały repliki zegarków, które były wspomnianymi kamieniami milowymi w karierze bohatera naszego filmu. Na potrzeby filmu została wykonana jeszcze jedna replika zegarka, dla wielkiego brytyjskiego polonofila – Lorda Dudley’a. Tutaj z pomocą merytoryczną podążył konsultant historyczny filmu profesor Krzysztof Marchlewicz z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, autor książki o Lordzie Dudley’u i złotnik Pan Szymon Kruszwicki z Poznania.
Podczas pracy nad filmem odkrył Pan coś, czego wcześniej nie wiedział o Antonim Patku?
Na to pytanie odpowiem krótko. O Antonim Patku wiedziałem i to już od dziecka. Jednak jego życiorys poznałem w szczegółach dopiero przy pisaniu scenariusza i dokumentacji. To właśnie wtedy zrozumiałem i zobaczyłem, co stworzył i jaką spuściznę pozostawił po sobie, ten znany na całym świecie, były powstaniec listopadowy. Ufam, że nasz film przybliży i wzbudzi zainteresowanie Polakiem, który w sposób szczególny, na trwałe zapisał się w historii świata, tworząc jedną z najbardziej rozpoznawalnych, ekskluzywnych i pożądanych marek zegarków na naszym globie. Film „Antoni Patek – patriota i zegarmistrz” to wyjątkowa okazja, aby poznać historię jednego z największych polskich wynalazców i patriotów, którego życie oraz osiągnięcia na zawsze zmieniły świat. Zapraszamy do obejrzenia tej niezwykłej produkcji, która nie tylko ożywia postać Antoniego Patka, ale także ukazuje jego niezłomną wolę walki o wolność Polski. Nie przegapcie szansy, by doświadczyć tej fascynującej podróży w czasie i odkryć historię, która powinna być znana każdemu Polakowi.
Producent filmu – PFS Palfilmstudio Sp. z o.o. z Warszawy Producent osoba fizyczna – Andrzej Paluszyński Scenariusz i reżyseria – Krzysztof Paluszyński Konsultacja historyczna – prof. Krzysztof Marchlewicz Konsultacja merytoryczna – Beniamin Czapla Zdjęcia – Rafał Jerzak Dźwięk – Sebastian Stiller Muzyka – Marcin Sady Montaż – Rafał Bryl Kostiumy i charakteryzacja – Alina Magnus -Majzner Kierownik produkcji – Renata Żybura
Mateusz Ratowski i Łukasz Karwowski – Euro-Solution | Terminowość w transporcie to nasza dewiza
9 września, 2024
Artykuł przeczytasz w: 12 min.
Transport odgrywa kluczową rolę w globalnej gospodarce, a sprawną logistykę można osiągnąć bez posiadania własnej floty. Firma Euro-Solution specjalizująca się w kompleksowym zarządzaniu procesem transportu, od planowania po realizację, oferuje rozwiązania dostosowane do unikalnych potrzeb klientów. O budowaniu trwałych relacji biznesowych i wyzwaniach branży TSL opowiadają Mateusz Ratowski – Prezes Zarządu i Łukasz Karwowski – dyrektor operacyjny i sprzedaży.
MATEUSZ RATOWSKI: Firma została założona w 2005 roku przez jej właścicielkę, której pasja i wiedza z zakresu transportu stały się fundamentem jej działalności. Początki, które wspominamy z nostalgią, to jeden laptop i stół w kuchni. (śmiech) W 2008 roku była nas trójka na 16 metrach kwadratowych, a rok później nasze biuro miało już 220 metrów kwadratowych, pełną obsadę osobową i wiedzieliśmy, że na tym się nie skończy. (śmiech) Dzisiaj mieścimy się w Suchym Lesie, zatrudniamy 50 osób. Pamiętam nasze początki, kiedy to szukając klientów, wysyłaliśmy mail po mailu, zastanawiając się czy ktokolwiek nam odpowie. Na tysiąc wysłanych wiadomości, zwrot był z pięciu, może dziesięciu. Ale jaka to była radość! Powoli budowaliśmy sobie relacje z naszymi klientami, oni polecali nas kolejnym i tak dotarliśmy do 2024 roku. Choć na pewno po drodze nie brakowało zawirowań.
ŁUKASZ KARWOWSKI: Branża transportowa jest wyjątkowo czułym papierkiem lakmusowym dla stanu gospodarki, a każde spowolnienie na rynku jest odczuwalnie widoczne w liczbie zleceń na przewozy no i oczywiście w stawkach. Tak było w trakcie kryzysu 2008 roku, w trakcie pandemii i taką sytuację mamy też teraz. Ale wychodzimy z założenia, że rzetelną i elastyczną pracą jesteśmy w stanie przetrwać trudniejsze okresy. Kluczowe jest utrzymanie wysokiej jakości usług oraz dbałość o długoterminowe relacje z klientami, nawet w obliczu spadku zleceń czy zmienności na rynku. Wierzymy, że stabilność, zaufanie i odpowiedzialność pozwolą nam z sukcesem wyjść z obecnych wyzwań oraz przygotować się na przyszłe odbicie gospodarcze.
Wspomnieliście o kryzysie. Branża transportowa jest w Polsce jedną z najważniejszych gałęzi gospodarki. Generuje ok. 6 proc. PKB, ale ma fundamentalne znaczenie dla wytworzenia ponad 51 proc. PKB. Polska była największym przewoźnikiem w Europie. Ale… czasy niełatwe. Wojna w Ukrainie, unijne dyrektywy, wzrost cen paliwa, opłat drogowych chociażby w Niemczech. Jak radzą sobie dzisiaj firmy transportowe?
Ł.K.: Sytuacja polskich przewoźników zmieniła się na przestrzeni ostatnich lat. Faktycznie do niedawna za 80 proc. eksportu w Polsce odpowiadał polski przewoźnik. Dziś polskie firmy transportowe zmagają się z największą od 30 lat zapaścią, która zagraża egzystencji kilkudziesięciu przedsiębiorstw spedycyjnych oraz setkom tysięcy miejsc pracy. Unijne dyrektywy uderzające w polskich przewoźników, niekontrolowany napływ firm zza wschodniej granicy, wzrost opłat drogowych w Niemczech, kolejne obostrzenia, takie jak zakaz spania w kabinach, wysokie koszty eksploatacji, a także ogólna sytuacja gospodarcza przekładają się na negatywne wyniki firm działających w obszarze transportu. M.R.: Dodatkowym wyzwaniem, z jakim mierzą się firmy transportowe, są poważne braki kadrowe i wciąż rosnący średni wiek kierowcy. Według różnych szacunków, w Polsce brakuje dziś przynajmniej 30 tysięcy kierowców ciężarówek, a w całej EU 400 tys. Wojna w Ukrainie spowodowała znaczący odpływ siły roboczej z Polski, co jeszcze bardziej pogłębiło problem. Firmy zmuszone są szukać rozwiązań, takich jak automatyzacja procesów, poprawa warunków pracy czy przyciąganie młodszych pracowników poprzez lepsze wynagrodzenia i programy szkoleniowe, aby sprostać rosnącym wymaganiom rynku i utrzymać ciągłość operacji.
Jaki jest zakres usług firmy Euro-Solution?
Ł.K.: Oferujemy naszym klientom profesjonalną i kompleksową obsługę logistyczną, włączając doradztwo z zakresu branży TSL, zapewniając tym samym optymalizację procesów transportowych, redukcję kosztów oraz pełne wsparcie na każdym etapie realizacji zlecenia – od planowania, poprzez wykonanie, aż po monitorowanie dostaw i finalne rozliczenia. Czyli krótko mówiąc, nasi klienci korzystają z outsourcingu naszych spedytorów, aby towary przez nich produkowane mogły dotrzeć bezpiecznie i na czas do miejsca docelowego. Organizując transport, myślimy tu o całym procesie przewozu towaru z punktu A do B, obejmującym zarówno przejazd, ewentualne przeprawy promowe, jak i odprawy celne.
Czy to oznacza, że wszystkie formalności są w pełni obsługiwane przez Euro-Solution?
Ł.K.: Dokładnie tak. Wynajmując firmę Euro-Solution, klient nie musi martwić się o żadne szczegóły związane z podróżą. Jeśli trasa obejmuje przeprawy promowe lub przejazd przez tunel lub mosty, wszystko zostanie zorganizowane od początku do końca. Zajmujemy się rezerwacjami, formalnościami oraz wszelkimi niezbędnymi procedurami, zapewniając pełne wsparcie logistyczne i spokojny przebieg transportu, bez względu na złożoność trasy. Dbamy zarówno o naszych klientów, ale także, a może przede wszystkim o przewoźników, bo jesteśmy z nimi nierozerwalnie połączeni. M.R.: Dzięki usługom firmy Euro-Solution klient nie musi martwić się o jakiekolwiek kwestie związane z transportem. Nie jest wymagane, aby znał się na logistyce – wystarczy, że chce przewieźć swój towar, a my zajmiemy się resztą. Organizujemy cały proces, dbając o wszystkie detale, od planowania trasy po rozwiązanie ewentualnych problemów. Nawet w sytuacjach kryzysowych klient może być spokojny, ponieważ nasze doświadczenie i wiedza pozwalają nam skutecznie zarządzać każdą nieprzewidzianą sytuacją, zapewniając bezpieczny i terminowy transport. Ł.K.: Coraz więcej firm rozumie, że niska cena nie zawsze idzie w parze z jakością usług. Terminowość w transporcie jest kluczowa dla sukcesu całego łańcucha dostaw. Każde opóźnienie może wpłynąć na harmonogramy produkcyjne, dystrybucję czy relacje z klientami, a w rezultacie na pieniądze… Dlatego w Euro-Solution traktujemy punktualność jako priorytet. Nasze zaawansowane planowanie tras, stały monitoring transportu oraz szybkie reakcje na ewentualne komplikacje pozwalają nam zagwarantować, że każdy ładunek dotrze na czas, bez względu na wyzwania na drodze. Wierzymy, że niezawodność i precyzja w realizacji zleceń są fundamentem długotrwałej współpracy z naszymi klientami.
Dokąd klient z Wami pojedzie?
Ł.K.: Wszędzie tam, gdzie jest potrzeba. Ostatnio woziliśmy lody do Libanu. Ale najczęściej są to zlecenia w obrębie Unii Europejskiej i Wielkiej Brytanii. I oczywiście w Polsce. Choć cyklicznie jeździmy także do Turcji czy Kazachstanu. Nasz zespół, nieustannie podnoszący swoje kwalifikacje, jest gotowy sprostać każdemu wyzwaniu, dopasowując optymalne rozwiązania transportowe do indywidualnych potrzeb każdego klienta.
Specjalizujecie się w takich obszarach jak transport chłodniczy, ponadnormatywny czy przewóz ładunków niebezpiecznych.
M.R.: Najbardziej zapadła mi w pamięć historia, kiedy to wiele, wiele lat temu organizowaliśmy transport ładunku określonego w dokumentach jako części maszyn. Było to sześć samochodów, które utknęły na granicy, a żadna agencja celna nie chciała dać na przewożony towar gwarancji, czyli nie chciała zabezpieczyć należności celno-podatkowych na czas transportu towaru. Od celnika, w rozmowie telefonicznej dowiedziałem się, że jedyną instytucją, która może „uwolnić” ten towar jest… Narodowy Bank Polski. Przyznam, że mnie trochę zatkało, (śmiech) ale niespecjalnie miałem wyjście. Chwyciłem za słuchawkę, wybrałem numer do NBP i poprosiłem o połączenie z prezesem…
Udało się?
M.R.: Musiało! Prezes NBP był jedyną osobą, która mogła mi pomóc, bo okazało się, że to, co wieziemy, to nie żadne części do maszyn, tylko maszyny do drukowania pieniędzy. (śmiech) Ł.K.: Nie ma dla nas towarów, dla których nie bylibyśmy w stanie zorganizować transportu. Czy to są produkty spożywcze, meblowe czy maszyny, nasi spedytorzy dysponują odpowiednią bazą przewoźników specjalizujących się w konkretnych przewozach. Do transportu monet potrzeba innych procedur niż do transportu warzyw. To zadanie, które wymaga szczególnej uwagi i odpowiedniego przygotowania. Dlatego nasza firma zapewnia specjalistyczny transport, który gwarantuje bezpieczeństwo i ochronę cennego ładunku na każdym etapie podróży.
Jak duża jest baza przewoźników?
Ł.K.: To kilka tysięcy podmiotów. Tak rozbudowana baza pozwala nam na elastyczne i szybkie reagowanie na potrzeby klientów, niezależnie od skali i rodzaju zlecenia. Dzięki współpracy z tak szeroką siecią sprawdzonych partnerów możemy zapewnić optymalne rozwiązania transportowe na każdej trasie, zarówno w kraju, jak i za granicą. To właśnie dzięki tej różnorodności jesteśmy w stanie oferować usługi dostosowane do specyficznych wymagań każdego klienta.
Weryfikujecie ich? Bo zakładam, że w tak dużej bazie może znaleźć się firma nie do końca uczciwa.
M.R.: Dobrze, że to to pytasz, bo powierzamy przewoźnikom towary warte często wiele tysięcy euro. Weryfikacja naszych partnerów jest dla nas priorytetem, zwłaszcza w tak dużej bazie spedytorów. Każda firma, z którą współpracujemy, przechodzi dokładny proces sprawdzania pod kątem wiarygodności i rzetelności na rynku. Dodatkowo, nasza firma i przewożone towary są objęte kompleksowym ubezpieczeniem, co zapewnia pełne bezpieczeństwo w przypadku jakichkolwiek nieprzewidzianych sytuacji. Dzięki temu możemy zagwarantować naszym klientom spokój i pełną ochronę na każdym etapie realizacji zlecenia. Ł.K.: Branża transportowa jest branżą hermetyczną, więc opinia o nieuczciwych przewoźnikach rozchodzi się szybko i może znacząco wpłynąć na ich dalsze funkcjonowanie. Dlatego starannie dobieramy partnerów, aby zapewnić naszym klientom spokój i pewność, że ich towary są w dobrych rękach. M.R.: Ale chcę podkreślić, że dla nas przewoźnik to nie tylko dostawca usługi, ale przede wszystkim partner. Współpracujemy na zasadach wzajemnego zaufania i wsparcia, dlatego nawet jeśli któryś z naszych partnerów znajdzie się w przejściowych kłopotach, nie skreślamy go z dalszej współpracy. Zamiast tego staramy się wspólnie znaleźć rozwiązania, które pozwolą mu wrócić na właściwe tory. Wierzymy, że długoterminowa współpraca opiera się na lojalności i wzajemnym zrozumieniu, co przynosi korzyści nie tylko nam, ale przede wszystkim naszym klientom.
Sporo dzisiaj mówi się o cyfryzacji i automatyzacji w branży TSL, jak te procesy wyglądają w Euro-Solution?
M.R.: Cyfryzacja stała się nieodłącznym elementem współczesnego transportu, wprowadzając nowoczesne rozwiązania, które przyspieszają i ułatwiają wiele procesów. Jednak zauważamy, że ten technologiczny postęp ma również swoją cenę – coraz częściej personalne relacje z klientami ustępują miejsca automatyzacji. Choć technologie pomagają w efektywnym zarządzaniu, to jednak brakuje w nich osobistego podejścia, które budowało zaufanie i długotrwałe więzi. Dlatego w Euro-Solution staramy się nie tylko korzystać z zalet cyfryzacji, ale również pielęgnować bezpośredni kontakt z klientem, wierząc, że nic nie zastąpi prawdziwej, partnerskiej relacji.
Powiedzmy jeszcze kilka słów o zespole, bo organizacja transportu to spore wyzwanie logistyczne. Kto nad tym czuwa?
M.R.: Nasi pracownicy zorganizowani są w ramach trzech działów – działu przepraw promowych, działu spedycji krajowej i międzynarodowej oraz działu handlowego, dzięki czemu możemy skutecznie odpowiadać na zróżnicowane potrzeby naszych klientów i zapewniać im wsparcie na każdym kroku. Ł.K.: Profesjonalny zespół to kluczowy element sukcesu Euro-Solution. To właśnie dzięki zaangażowaniu i kompetencjom naszych pracowników możemy realizować nawet najbardziej wymagające projekty. Zależy nam na tym, aby miejsce pracy było nie tylko profesjonalne, ale też pełne wzajemnego wsparcia i zrozumienia. Staramy się tworzyć rodzinną atmosferę, w której każdy czuje się częścią czegoś większego. Wierzymy, że taki klimat sprzyja nie tylko efektywności, ale też zadowoleniu z pracy, co przekłada się na jakość obsługi naszych klientów.
Firma Euro-Solution otrzymała wiele nagród, w tym tytuł „Diament Forbesa” i przynależność do „Gazel Biznesu”. Jakie znaczenie mają dla Was te wyróżnienia?
Ł.K.: Otrzymanie tak prestiżowych nagród, jak „Diament Forbesa” czy przynależność do „Gazel Biznesu”, to dla nas ogromne wyróżnienie i potwierdzenie, że nasze działania idą w dobrym kierunku. Te nagrody są nie tylko dowodem na naszą solidność i dynamiczny rozwój, ale także motywacją do dalszego doskonalenia się. Wyróżnienia te wzmacniają naszą pozycję na rynku, budując zaufanie zarówno wśród naszych obecnych, jak i potencjalnych klientów. To również zobowiązanie do utrzymania wysokiej jakości usług, innowacyjności i dbałości o relacje z partnerami biznesowymi. Dla całego zespołu Euro-Solution te nagrody są wyrazem uznania za naszą ciężką pracę i zaangażowanie, co napędza nas do dalszej pracy.
Jakie plany na przyszłość?
Ł.K.: W obliczu ciągłych przemian na rynku Euro-Solution stawia na innowacyjność i adaptacyjność jako kluczowe elementy swojej strategii rozwoju. Dostrzegając, że stery w wielu firmach przejmuje coraz młodsze pokolenie menedżerów, intensyfikujemy nasze działania w obszarze nowoczesnego marketingu, wykorzystując narzędzia cyfrowe i technologie komunikacyjne, aby skutecznie docierać do nowych odbiorców. Ale niezmiennie stawiamy także na budowanie relacji z naszymi partnerami i klientami, bo wierzymy w to, że żadne narzędzia cyfrowe nie zastąpią spotkania czy rozmowy. Taka proaktywna postawa umożliwia nam nie tylko lepsze zrozumienie oczekiwań współczesnych klientów, ale także szybkie reagowanie na zmieniające się trendy i potrzeby rynku, co umacnia naszą pozycję jako zaufanego partnera w branży transportowej.
SYLWIA ADAMCZUK | SMCTAX – Kancelaria Rachunkowa z bogatym doświadczeniem
5 września, 2024
Artykuł przeczytasz w: 8 min.
W branży rachunkowej i podatkowej przepisy oraz regulacje zmieniają się bardzo szybko, dlatego utrzymanie wysokiego poziomu wiedzy jest nie tylko koniecznością, ale wręcz obowiązkiem wobec moich klientów. Każdy kurs, szkolenie czy nowe studia podyplomowe to dla mnie inwestycja w jakość usług, które oferuję – mówi Sylwia Adamczuk z Kancelarii Rachunkowej SMTAX
Rozmawia: Magdalena Ciesielska
Zdjęcia: Lightworks Studio
Co skłoniło Panią do otwarcia własnego biura rachunkowego SMCTAX?
SYLWIA ADAMCZUK: Był to naturalny krok po latach zdobywania doświadczenia w różnych obszarach biznesu i prawa. Prowadząc własną firmę transportową, zdałam sobie sprawę, jak kluczowe jest posiadanie solidnego i rzetelnego wsparcia księgowego. Niestety, współpracując z różnymi biurami rachunkowymi, dostrzegłam liczne błędy i niedociągnięcia, które mogłyby poważnie zaszkodzić firmie. Zdecydowałam się więc otworzyć własne biuro rachunkowe, aby zapewnić klientom obsługę na najwyższym poziomie, unikając podobnych błędów, które wcześniej zauważyłam u innych. Chciałam stworzyć miejsce, które będzie prawdziwym wsparciem dla przedsiębiorców, oferując im kompleksowe podejście do finansów i potrzeb biznesowych.
Pani doświadczenie zawodowe jest znacznie szersze niż obszar księgowości i rachunków. Wcześniej pracowała Pani w dużych kancelariach prawnych, a jedną z nich była kancelaria prawa restrukturyzacyjnego, gdzie uczestniczyła Pani w projekcie restrukturyzacji takich spółek, jak m.in. Komputronik czy Piotr i Paweł. Jakie lekcje wyciągnęła Pani z tej pracy?
Jedną z najważniejszych lekcji było zrozumienie, jak ważna jest elastyczność i gotowość do szybkiego dostosowywania się do zmieniających się warunków. Każda sytuacja restrukturyzacyjna jest inna i wymaga indywidualnego podejścia. Nauczyłam się, że nie ma uniwersalnych rozwiązań, a kluczem do sukcesu jest dogłębne zrozumienie specyfiki danej firmy oraz jej otoczenia rynkowego.
Kolejną istotną lekcją było zrozumienie roli komunikacji i współpracy. W procesie restrukturyzacji niezbędne jest ścisłe współdziałanie z różnymi interesariuszami – właścicielami, wierzycielami, pracownikami, a także instytucjami finansowymi. Umiejętność negocjacji i budowania porozumienia była kluczowa, aby znaleźć rozwiązania, które były akceptowalne dla wszystkich stron.
Praca w kancelarii restrukturyzacyjnej uświadomiła mi również, jak istotne jest zapobieganie problemom finansowym, zanim osiągną one poziom kryzysu. To doświadczenie inspiruje mnie teraz do pracy z klientami w sposób proaktywny, pomagając im unikać problemów i zarządzać finansami w sposób, który zapewnia stabilność i długoterminowy sukces.
Jedną z usług SMCTAX jest due diligence finansowy i podatkowy. Na czym ona dokładnie polega?
Due diligence finansowy i podatkowy to proces dogłębnej analizy kondycji finansowej oraz prawno-podatkowej firmy, zanim podejmie się ważne decyzje biznesowe, takie jak zakup innej firmy, fuzja czy inwestycja. Mówiąc wprost, to taka forma „rentgena” firmy, którą ktoś zamierza przejąć, aby nie okazało się, że kupujemy kota w worku z dziurą. W trakcie tego procesu sprawdzamy, czy księgi są prowadzone zgodnie z przepisami, czy nie ma ukrytych zobowiązań podatkowych, a także czy firma jest tak zdrowa, jak się na pierwszy rzut oka wydaje.
Żartobliwie rzecz ujmując, możemy powiedzieć, że due diligence to taki detektyw księgowy – zaglądamy pod każdy kamień, aby upewnić się, że nabywca nie wpadnie w pułapki finansowe, o których sprzedający „zapomniał” wspomnieć. Dzięki temu klient może spać spokojnie, wiedząc, że nie kupuje „złotego jajka” z rachunkiem za nieopłacony podatek w środku.
Jakie błędy w prowadzeniu biznesu najczęściej popełniają nowi przedsiębiorcy, z którymi się Pani spotyka, i co jest dla nich najtrudnejsze?
Najczęściej spotykanym błędem jest brak odpowiedniego planowania finansowego. Wiele osób zakładających własny biznes nie zdaje sobie sprawy, jak kluczowe jest dokładne przewidywanie kosztów i realne oszacowanie przychodów. Często są przekonani, że przychody pojawią się szybciej niż to ma miejsce w rzeczywistości, co prowadzi do problemów z płynnością finansową.
Innym częstym problemem jest brak elastyczności i gotowości do adaptacji. Wielu początkujących przedsiębiorców koncentruje się wyłącznie na sprzedaży i zdobywaniu klientów, zaniedbując inne aspekty prowadzenia biznesu, takie jak inwestowanie we własny rozwój. Wszystkie te elementy są kluczowe dla długoterminowego sukcesu firmy.
Proszę wskazać konkretny przypadek, gdzie Pani kancelaria znacząco wpłynęła na poprawę sytuacji finansowej klienta.
Takim przykładem jest restauracja, która miała trudności z rentownością, mimo dużego ruchu klientów. Przeprowadziliśmy szczegółową analizę kosztów, w tym kosztów surowców, wynagrodzeń i innych wydatków operacyjnych. Okazało się, że niektóre pozycje w menu generowały bardzo niską marżę, co obniżało ogólną rentowność. Zaproponowaliśmy zmiany w ofercie, zoptymalizowaliśmy zakupy surowców i pomogliśmy w opracowaniu bardziej efektywnego systemu zarządzania zasobami. Dzięki tym działaniom restauracja znacząco poprawiła swoją rentowność i mogła zacząć inwestować w rozwój.
Wspomniała Pani o rozwoju i inwestowaniu w siebie. Zatem jaką rolę w Pani karierze odgrywa ciągłe doskonalenie zawodowe?
W branży rachunkowej i podatkowej przepisy oraz regulacje zmieniają się bardzo szybko, dlatego uważam, że utrzymanie wysokiego poziomu wiedzy jest nie tylko koniecznością, ale wręcz obowiązkiem wobec moich klientów. Każdy kurs, szkolenie czy nowe studia podyplomowe to dla mnie inwestycja w jakość usług, które oferuję.
Motywuje mnie także osobista ambicja oraz pasja do tego, co robię.
Jakie rady dałaby Pani osobom, które dopiero zaczynają swoją przygodę z przedsiębiorczością?
Dla takich osób mam trzy kluczowe rady, które mogą pomóc w osiągnięciu sukcesu i uniknięciu wielu typowych pułapek.
Po pierwsze: Starannie zaplanuj i zarządzaj finansami. Zanim rozpoczniesz działalność, przygotuj szczegółowy biznesplan, w którym dokładnie oszacujesz koszty, potencjalne przychody i zapotrzebowanie na kapitał. Upewnij się, że masz wystarczające rezerwy finansowe na pokrycie nieprzewidzianych wydatków i trudniejszych okresów.
Po drugie: Inwestuj w rozwój swojej wiedzy i umiejętności. Nieustannie rozwijaj swoje umiejętności, zdobywaj nową wiedzę i bądź na bieżąco z trendami w branży. Dotyczy to nie tylko aspektów technicznych, ale także zarządzania, marketingu, sprzedaży i komunikacji. Im lepiej przygotowany będziesz, tym łatwiej poradzisz sobie z wyzwaniami, które napotkasz na swojej drodze.
Po trzecie: Zbuduj silną sieć kontaktów i relacji. Sukces w biznesie często zależy od wsparcia innych ludzi. Buduj relacje z mentorami, innymi przedsiębiorcami, klientami i partnerami biznesowymi. Silna sieć kontaktów może przynieść nowe możliwości, pomóc w rozwiązaniu problemów i dostarczyć cennych wskazówek. Pamiętaj, że sukces to nie tylko ciężka praca, ale również umiejętność współpracy i korzystania z doświadczeń innych.
Jak radzi sobie Pani z presją związaną z odpowiedzialnością za finanse swoich klientów? Czy ma Pani jakieś sprawdzone sposoby na zachowanie równowagi między życiem zawodowym a prywatnym?
Motoryzacja to moja pasja, która pozwala mi oderwać się od codziennych obowiązków. Regularnie uczestniczę w największych wydarzeniach motoryzacyjnych, takich jak Le Mans 24 czy wyścigi Formuły 1, gdzie mogę naładować baterie i spotkać ludzi, którzy dzielą tę samą pasję.
We wrześniu planuję spełnić jedno ze swoich marzeń i wybrać się moim autem na Furkapass – słynną alpejską przełęcz, która jest rajem dla każdego entuzjasty motoryzacji. To właśnie takie chwile za kierownicą, na krętych górskich drogach, pozwalają mi na chwilę oddechu i dają energię do dalszej pracy. A fotografia, którą również się pasjonuję, pomaga mi uchwycić te wyjątkowe momenty i zachować je na dłużej. Dzięki tym zainteresowaniom łatwiej mi radzić sobie ze stresem i odpowiedzialnością, które wiążą się z prowadzeniem biura rachunkowego.
Czy zdarza się, że klienci przychodzą do Pani z pytaniem, jak odliczyć od podatku stres związany z prowadzeniem działalności?
Oczywiście! (śmiech) Wtedy żartuję, że jeśli byłaby taka możliwość, to wszyscy bylibyśmy milionerami. Niestety, przepisy nie przewidują takiej ulgi (śmiech), ale zawsze doradzam, że najlepszą metodą na redukcję stresu jest mieć dobrego księgowego. A to, na szczęście, da się „odliczyć” w kosztach.
40 lat twórczej pasji. Centrum Sztuki Dziecka inspiruje kolejne pokolenia
29 sierpnia, 2024
Artykuł przeczytasz w: 6 min.
Miejsce, które od czterech dekad dostarcza niezapomnianych przeżyć artystycznych dzieciom i młodzieży – tak w skrócie można określić Centrum Sztuki Dziecka. Od teatru, przez film, literaturę, muzykę, taniec, aż po sztuki wizualne, ta wielowymiarowa organizacja nieustannie inspiruje i edukuje młodych odbiorców. Z okazji 40. urodzin rozmawiam z dyrektorką instytucji, Joanną Żygowską, o najważniejszych momentach, osiągnięciach i przyszłości Centrum.
Rozmawia: Zuzanna Kozłowska | Zdjęcia: Malwina Łubieńska, Maciej Zakrzewski
Centrum Sztuki Dziecka obchodziło niedawno 40. urodziny. Jakie są najważniejsze momenty i osiągnięcia w historii instytucji?
JOANNA ŻYGOWSKA: Spektakularny jest już sam fakt powstania instytucji, która w całości jest poświęcona sztuce dla dzieci i młodzieży i nie ogranicza się tylko do jednej dyscypliny artystycznej. W Centrum zajmujemy się teatrem, filmem, literaturą, tańcem, muzyką i sztukami wizualnymi. W opowieści o Centrum warto wspomnieć, że kontynuuje ono dwa duże projekty, które powstały w Poznaniu wcześniej niż instytucja – to Międzynarodowy Festiwal Filmów Młodego Widza Ale Kino! oraz Biennale Sztuki dla Dziecka. Przez lata festiwal filmowy urósł do rangi znaczącego wydarzenia w świecie kina dla młodych. Od ponad 30 lat Centrum organizuje także Konkurs na Sztukę Teatralną dla Dzieci i Młodzieży oraz wydaje książki ze współczesną polską i zagraniczną dramaturgią dla młodych (seria Nowe Sztuki dla Dzieci i Młodzieży). To działania unikatowe w skali kraju, które realnie przyczyniły się do zmian w polskim teatrze dla dzieci i młodzieży. W tym roku za tę działalność Centrum otrzymało nagrodę Pegazika oraz nagrodę w 64. edycji Konkursu PTWK „Najpiękniejsze Polskie Książki 2023”.
Jakie cele przyświecają działalności Centrum Sztuki Dziecka? Jakie wartości są najważniejsze?
Dla nas w Centrum ważne jest tworzenie oferty kulturalnej dla młodej widowni na prawdziwie artystycznym poziomie. Jest to możliwe dzięki temu, że w Centrum pracują osoby, które się w temacie sztuki dla dziecka specjalizują na poziomie eksperckim. Przyświeca nam przekonanie, że dzieci i młodzież mają prawo do udziału w kulturze w tym momencie życia, w jakim są. Przez lata ważnym obszarem działań instytucji był teatr dla najnajów, czyli dzieci od kilku miesięcy do 3 lat. Te działania wspaniale rozpowszechniły się w całym kraju. Sztuka, jaką proponujemy, nie ma wychowywać przyszłych dorosłych, ale dostrzegać dzieci tu i teraz, w ich teraźniejszości i oferować im związane z tym doświadczenia. Ważna jest dla nas także świadomość, czyli jakie znaczenie ma rodzinny, międzypokoleniowy udział w wydarzeniach artystycznych. Z tą myślą projektujemy Biennale, Ale Kino! czy nasze regularne działania w przestrzeni Sceny Wspólnej, a także zapraszamy dorosłych na wydarzenia branżowe, gdzie zapraszamy do wzajemnego inspirowania się i wytwarzania wiedzy o twórczości dla młodych.
Centrum znane jest z angażowania dzieci oraz młodzieży w proces twórczy i artystyczny. Jakie metody edukacji kulturalnej promujecie?
Obecnie bardzo dużo uwagi poświęcamy zagadnieniom partycypacji dzieci i młodzieży zarówno w procesach twórczych, jak i w procesach projektowania naszych wydarzeń. Tego typu działania są obecne w Centrum od dawna, a od kilku lat przyglądamy się im w nowy sposób, rozpoczynając od zgłębiania wiedzy na ten temat, czytania badań i realizacji własnych. Cały czas zadajemy sobie pytania, po co instytucji zaangażowanie młodych i czy jesteśmy w stanie, jako dorośli, naprawdę podzielić się sprawczością z dziećmi i młodzieżą. Efektem tego podejścia są takie projekty, jak ferie i wakacje kuratorskie, w czasie których osoby w wieku 10-12 lat programują blok filmów krótkometrażowych, który później jest pokazywany podczas jednego z festiwali czy młoda rada programowa przy Ale Kino!, której opinie mają wpływ na decyzje dorosłego zespołu programowego.
Czy są jakieś nowe inicjatywy, które planujecie w najbliższym czasie?
Przede wszystkim większe zróżnicowanie w naszym programie w przestrzeni Sceny Wspólnej – będziemy rozwijać wydarzenia związane z literaturą, a także program filmowy. Zależy nam, by artystyczne filmy – które prezentujemy na Ale Kino!, a nie ma ich w dystrybucji – były dostępne dla naszej widowni przez cały rok, dla rodzin oraz dla młodzieży i dorosłych. W naszym programie, zarówno na Scenie Wspólnej, jak i na Biennale Sztuki dla Dziecka będzie także coraz więcej wydarzeń związanych ze współczesnym tańcem i ruchem. Mam tu na myśli spektakle z Polski i zagranicy, a także przeróżne warsztaty. W tym roku po raz pierwszy zapraszamy także do konkursu na wydarzenie artystyczne dla dzieci poznańskich twórców i twórczynie. Mamy nadzieję na nawiązanie nowych, ciekawych współprac. Obecnie przyświeca nam też myśl o tworzeniu wydarzeń, które są okazją do wspólnego spędzania czasu i rozmowy, w gronie rodzinnym oraz wśród znajomych.
Jak widzi Pani przyszłość sztuki dla dzieci i młodzieży w Poznaniu?
Siłą Poznania jest różnorodność oferty dla dzieci. Mamy festiwale, stałe działania instytucji w sezonie i w wakacje, wiele inicjatyw organizacji pozarządowych. Uważam to za dużą wartość, bo tu, jak w przypadku sztuki dla dorosłych, różnorodność jest niezbędna, pozwala na wybór i kształtowanie własnych preferencji artystycznych u dzieci i młodych osób. Mam nadzieję, że ta różnorodność będzie się rozwijać, a jednocześnie widzę przyszłość we współpracy. Liczę na to, że jako podmioty zajmujące się tym obszarem będziemy ze sobą współpracować, by się nawzajem inspirować i uzupełniać. A Centrum ze swojej strony na pewno dołoży rozwój naszych dwóch festiwali – coraz więcej międzynarodowych wydarzeń w ramach Biennale Sztuki dla Dziecka i promowanie Festiwalu Ale Kino!, nie tylko wśród dzieci i młodzieży, ale także dorosłych i seniorów, bo w naszym programie od lat znajduje się wiele animacji i filmów fabularnych interesujących także dla nich. Przyszłością, którą chcemy współtworzyć, są właśnie międzypokoleniowe wydarzenia artystyczne. Przyszłość poznańskiego Centrum Sztuki Dziecka rysuje się w kolorowych barwach, pełnych nowych inicjatyw i projektów. Nieustannie dążymy do tego, aby sztuka była dostępna i angażująca dla każdej grupy wiekowej, tworząc przestrzeń do wspólnego spędzania czasu oraz budowania międzypokoleniowych więzi. Wierzymy, że ta misja będzie kontynuowana z równie dużym entuzjazmem i pasją przez kolejne dekady.
Perfumy opanowały nasze toaletki i skradły nasze serca. Nie możemy bez nich żyć, a zachwycające aromaty stały się dla nas czymś więcej niż zwykłym dodatkiem do codziennych stylizacji. Dziś triumfy święcą te niszowe, luksusowe pochodzące z rzemieślniczych wytwórni. A co, gdyby stworzyć własne, unikalne, kojarzone tylko z nami? O sile zapachu, historii perfum oraz tym jak pachnieć, aby wyróżniać się z tłumu opowiada Karolina Kamińska, wykładowczyni na kierunku kosmetologia w Poznańskiej Akademii Medycznej i twórczyni warsztatów perfumiarskich „Wolność. Nothing more”.
Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: Karolina Turlejska, Olga Jędrzejewska i archiwum własne
Jesteś kosmetolożką, szkoleniowcem oraz wykładowczynią na kierunku kosmetologia, twórczynią i doradczynią wielu obiektów SPA w Polsce oraz twórczynią butikowego sklepu z kosmetykami Milk & Tonic. Skąd u Ciebie zainteresowanie kosmetologią?
KAROLINA KAMIŃSKA: Trochę z pasji, a trochę z konieczności. (śmiech) Kiedy 28 lat temu decydowałam o kierunku studiów, moim pierwszym wyborem była psychologia. Ale, że czasy były takie, że aplikowało na nią dwadzieścia osób na jedno miejsce – nie udało się. I kiedy mój tato, przyszedł do mnie z propozycją studiów kosmetologicznych, coś we mnie zaskoczyło, połknęłam bakcyla i przypadkowy na pierwszy rzut oka wybór, okazał się być trafny. Przez lata obecności w branży miałam także ogromne szczęście do miejsc, w których pracowałam. Były to wyjątkowe salony SPA w Polsce, międzynarodowe koncerny mające w swojej ofercie luksusowe marki kosmetyczne, więc branża pochłaniała mnie całkowicie, a ja ani przez chwilę nie czułam wypalenia. Wprost przeciwnie – chciałam więcej i więcej! (śmiech) I jak na pasjonatkę przystało w pewnym momencie swojego życia zawodowego zapragnęłam dzielić się swoją wiedzą. Związałam się z uczelnią z kierunkiem kosmetologia, gdzie zostałam wykładowcą, a jednocześnie stworzyłam projekt Academia Cosmetica, dedykowany profesjonalistom z branży beauty.
Jak ważne jest dla człowieka odczuwanie zapachów?
Zmysł węchu to najstarszy ewolucyjnie zmysł człowieka. Bardzo ważny, a mam czasem wrażenie, niedoceniany. Kiedy pomyślimy o utracie wzroku czy słuchu przeszywa nas zimny dreszcz. Utrata węchu nie wydaje nam się tak traumatyczna. A przecież węch to silny mechanizm obronny! Ostrzega nas przed zagrożeniami, pozwala odróżnić jedzenie zdatne do spożycia od tego, które już powinniśmy wyrzucić, czy w porę uniknąć pożaru, kiedy wyczujemy dym. Ale jest też aktywatorem przyjemnych wspomnień. Zapach pieczonego chleba czy świeżo skoszonej trawy potrafi uruchomić w naszej głowie przyjemne skojarzenia związane z dzieciństwem czy wakacjami. W branży beauty zapachy są bardzo istotnym elementem. Wszyscy znamy to uczucie, kiedy wchodzimy do gabinetu SPA i odczuwamy przyjemny zapach kosmetyków, olejków czy kadzidełek. O przyjemnych zapachach często mówimy, że nas otulają, spowijają niewidzialną zasłoną, która koi nasze zmysły. Chętnie stosujemy podczas kąpieli olejki zapachowe, używamy zapachowych świec. Wszystko po to, aby lepiej się poczuć. Wiele osób korzysta z aromaterapii, która może działać na nas w zależności od użytych olejków relaksująco, uspokajająco, albo wprost przeciwnie – pobudzająco. Może także pozytywnie wpływać na niektóre dolegliwości. Dzisiaj również firmy doceniły potęgę zapachu, w wielu sklepach stosowany jest marketing zapachowy, który wpływa pozytywnie na nasze doświadczenia zakupowe.
Zapachy otaczają nas na co dzień, jednak perfumy mają specjalne miejsce w całej gamie zapachów, z którymi się stykamy. Jednoznacznie kojarzą nam się z luksusem i wyższym wymiarem aromatów.
Nazwa „perfumy” pochodzi od łacińskich słów „per fumum”, co w dosłownym tłumaczeniu oznacza „przez dym”. Pierwsze doświadczenia z uzyskiwaniem przyjemnych zapachów ludzkość zdobywała, paląc aromatyczne gatunki drewna, żywic i mieszanek ziołowych. Dym z takich ognisk był przyjemny w zapachu i to właśnie jest prawdopodobnie pierwszy przypadek, gdy człowiek uzyskał w sztuczny sposób miły dla naszych nosów aromat. W starożytnym Egipcie perfumy i wonne olejki stosowano podczas rytuałów religijnych, w średniowieczu kompozycje zapachowe ziół i kwiatów używano w medycynie. Z czasem, wraz z rozwojem nauki, perfumy zaczęły ewoluować. Pojawiły się substancje, które sprawiły, że zapachy stały się trwalsze, a wielkie domy mody zaczęły tworzyć perfumy na masową skalę.
Sama także jesteś autorką czterech kompozycji zapachowych, zamkniętych we flakonach.
Wszystko zaczęło się od mojego sklepu internetowego z kosmetykami. Wysyłane paczki skrapiałam kilkoma kroplami perfum, aby po jej otwarciu klient doświadczał zawartości również poprzez zapach. Początkowo używałam zapachu jednego z luksusowych domów mody, ale moim marzeniem było mieć swój jednoznacznie kojarzony z moim sklepem. Zwróciłam się do współpracującego ze mną przy okazji Academii Cosmetica perfumiarza, zasięgnęłam jego rady i w ten sposób postał zapach Milk & Tonic No1. Otulający, ciepły, waniliowo-śliwkowo-czekoladowy, pięknie rozwijający się na skórze. Sukces tego zapachu zachęcił mnie do stworzenia dwóch kolejnych. No1. to zapach unisex, więc w kolejnym kroku zapragnęłam stworzyć osobno zapach kobiecy i osobno męski. Powstała wtedy koncepcja Milk & Tonik No6. i No9., połączenie energii kobiecej z męską. No6. – to zapach dedykowany kobietom, delikatny z nutą różowego prosecco, róży damasceńskiej, malin oraz liczi. Natomiast No9. stworzyłam z myślą o mężczyznach, wykorzystując nuty skóry, rumu z korzenną nutą i dymną wonią palo santo. Zapach bardzo kuszący i magnetyczny, esencjonalny. Szybko okazało się, że pokochały go także kobiety. Ostatni z moich autorskich zapachów Milk Tonic No.8 Liberté. Lekki, zwiewny, będący połączeniem granatu i yuzu, czyli kwaśno-cierpkiego aromatu, łączącego w sobie słodycz mandarynki, gorycz grejpfruta, kwaskowy aromat cytryny i rześkość limonki.
Czym pachnieć, aby wyróżnić się z tłumu?
W tej chwili królują zapachy niszowe. Po zachłyśnięciu się perfumami produkowanymi na masową skalę przyszedł czas na unikalne, pełne artyzmu i oryginalności produkty, które powodują, że możemy poczuć się wyjątkowo i mieć pewność, że nie pachniemy jak wszyscy dookoła. Tworzą je zazwyczaj niezależni perfumiarze przy użyciu starannie dobranych, naturalnych składników. Niszowe perfumy są jak dzieło sztuki, tworzone ze szczególną dbałością o szczegóły, charakteryzują się wysoką jakością i intrygującymi nutami zapachowymi. Najczęściej produkowane są w limitowanych ilościach, ale co warto podkreślić, ich twórcy nie zapominają także o estetycznych walorach i prześcigają się w wyjątkowo luksusowych i pięknych flakonach.
A czy nasz nos do perfum zmienia się z wiekiem?
Wiek na pewno jest ważnym czynnikiem wyboru ulubionego zapachu. Młode dziewczyny częściej sięgają po zapachy kwiatowe, lekkie, orzeźwiające. Z wiekiem, kiedy nasz gust się wykształca i znamy swoje ulubione nuty zapachowe, nie wahamy się sięgać po zapachy cięższe. Spójrzmy na najsłynniejszy zapach świata, czyli Chanel No.5. Mówi się, że to zapach, do którego trzeba dojrzeć. Młode dziewczyny wąchając go, często się krzywią i mówią, że to zapach raczej dla starszych osób. Ja mam go w swojej kolekcji i lubię sobie go od czasu do czasu zaaplikować, ale też nie byłabym w stanie nosić go na co dzień. Bo nie tylko wiek jest wyznacznikiem tego, jakie zapachy nosimy. Wiele zależy od pogody, pory roku, pory dnia, okazji, naszego samopoczucia. Nie ma nic złego w tym, że nasza „garderoba” perfum jest szeroka. Zachęcam też do mieszania zapachów. Sama lubię nałożyć sobie dwa zapachy, ale to już wymaga pewnej wiedzy. To podobnie jak z gotowaniem. (śmiech) Dobry kucharz wie, jakich przypraw użyć, jakie ze sobą połączyć, aby danie nadal było smaczne.
A co z trwałością? Zdarza się, że jakiś zapach „nie trzyma się na nas”. Od czego to zależy?
Trwałość perfum to kwestia bardzo indywidualna. Jesteśmy różni, nasza skóra różnie reaguje na zmianę temperatury, inaczej się pocimy. Zapach, który podoba nam się na kimś, niekoniecznie będzie dobrze leżał na nas. Wiele zależy też od materiału ubrań, które nosimy. Naturalne tkaniny i dodatki ze skóry utrzymają zapach nawet przez kilka dni. A przed aplikacją warto zadbać o natłuszczenie skóry, bo na tłustej skórze zapach utrzymuje się dłużej. Ale trzeba też pamiętać o tym, aby nie wylewać na siebie połowy flakonu, bo możemy stać się uciążliwi dla otoczenia.
Swoją miłość do zapachów, ekspercką wiedzę i chęć dzielenia się nią z innymi, ubrałaś w warsztaty perfumiarskie. Opowiedz o nich trochę.
To trochę odpowiedź na Twoje wcześniejsze pytanie, czym pachnieć, aby się wyróżnić. Perfumy niszowe są na pewno unikatowe i ekskluzywne, ale co za tym idzie – drogie. Dlaczego zatem nie stworzyć sobie takich perfum samemu? A że ja tę drogę przeszłam, postanowiłam dać radość innym i stworzyć warsztaty po marką, nawiązującą do moich perfum No8. Liberte, „Wolność. Nothing more”. Organizuje je dla firm jako element spotkań integracyjnych, dla grup indywidualnych, na przykład jako część wieczoru panieńskiego, ale także jako spotkania jeden na jeden, podczas których, siłą rzeczy mogę poświęcić więcej uwagi uczestnikowi. Zaczynamy od części edukacyjnej, wykładu bazującego na ciekawostkach, przechodzimy przez piramidę zapachów, czyli poznajemy architekturę perfum, na którą składają się trzy, następujące po sobie, pachnące akordy – nuta głowy, nuta serca i nuta bazy. Uczestnicy do dyspozycji mają naturalne, wysokiej jakości olejki i w kolejnym etapie przechodzą już do praktycznego tworzenia zapachów. Każdy z nich otrzymuje piękny flakon, który może nazwać swoją „marką” i po zmieszaniu składników cieszyć się swoim własnym, niepowtarzalnym, jedynym na świecie zapachem. Receptury oczywiście zapisujemy, aby móc taki zapach odtworzyć w przyszłości.
Powstają zapachy, które nawet Ciebie zadziwiają?
Podczas ostatnich warsztatów organizowanych dla marki Westwing zawiązał się zapach limoncello! Było to dla mnie zaskakujące, bo powstał on nie do końca świadomie, ale po zmieszaniu odpowiednich składników, uzyskaliśmy właśnie taki efekt. Zapachy można zatem łączyć tak jak kolory… Czy wiecie, że łącząc ze sobą aromat świeżo skoszonej trawy, waty cukrowej, masła i przejrzałych jabłek otrzymamy zapach… świeżych truskawek? Cała zabawa polega na tym, że z pozornie niezwiązanych ze sobą zapachów możemy uzyskać bardzo nieoczywisty rezultat.
Perfumy są od razu zdatne do użycia?
Perfumy powinny dojrzeć, dlatego po skomponowaniu zapachu, powinniśmy je odstawić na kilka dni, aby zapach dobrze się zawiązał i wydobył z siebie pełnię bukietu.
Warsztaty mają charakter edukacyjny, ale brzmi to jak świetna zabawa.
Bo to jest świetna zabawa! Ludzie się bardzo otwierają podczas naszych spotkań. Odkrywając zupełnie nową wiedzę, odkrywają siebie. Musimy pamiętać, że pracujemy tu na zmysłach! Zapachy olejków przywołują wspomnienia, przypominają o dzieciństwie, rodzinie, miłych chwilach. To bardzo indywidualne przeżycie, ale jednocześnie niesamowicie integrujące, a zarazem niespotykane. Bo ile osób na świecie może pochwalić się flakonem swoich własnych perfum?
To na koniec muszę zapytać o Twój ulubiony zapach.
Chyba nie jestem w stanie wybrać jednego! (śmiech) Posłużę się raczej nutami niż konkretnymi produktami. Kocham perfumy głębokie, esencjonalne, z nutami kadzidła, drzewa, skóry, oud. Uwielbiam zapachy gourmand, na które składają się nuty owocowe, karmelowe, cynamonowe, czekoladowe, miodowe, popcorn, fasola tonka czy oczywiście ponadczasowa wanilia. Choć zdarzają mi się dni, kiedy w ogóle nie używam perfum, bo mam ochotę tylko na świeży zapach skóry po prysznicu. Wszystko zależy od mojego nastroju!
Wokalistka, współzałożycielka kabaretu Klub Szyderców Bis, aktorka Teatru Mozaika, zwyciężczyni „Szansy na Sukces” oraz uczestniczka koncertu „Debiuty” podczas 61. Krajowego Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu. Absolwentka Akademii Muzycznej im. Ignacego Jana Paderewskiego w Poznaniu.
Rozmawia: Michalina Cienkowska | Zdjęcia: Jacek Kurnikowski
Jak to się stało, że zainteresowałaś się muzyką?
DOMINIKA DOBROSIELSKA: Muzyka jest w moim życiu od najmłodszych lat. Moja mama, chociaż nie jest muzykiem, bardzo często mi śpiewała. W Ciechocinku, z którego pochodzę, jest organizowanych bardzo wiele koncertów. Mama, będąc ze mną w ciąży, często mnie na nie „zabierała”. Mój tata ma sklep przy Teatrze Letnim, więc zawsze byliśmy blisko wydarzeń tam organizowanych. Zaczęłam śpiewać już jako przedszkolak, występowałam na pierwszych przeglądach. W szkole podstawowej śpiewałam w zespole i tam po raz pierwszy zetknęłam się ze śpiewem wielogłosowym. Gdy poszłam do toruńskiego liceum, zaczęłam jeździć na festiwale wokalne. Można powiedzieć, że jestem dzieckiem festiwali. Zjeździłam całą Polskę, śpiewając na kolejnych konkursach. Nigdy nie miałam takiej realnej przerwy od śpiewania. Kocham śpiewać tak bardzo, że nie wyobrażam sobie bez tego życia. Tak było zawsze.
Z jakiego powodu trafiłaś do Poznania?
Przeprowadziłam się do Poznania, aby rozpocząć studia z kulturoznawstwa. Pomimo tego, że wybrałam kierunek niezwiązany z muzyką, cały czas o niej myślałam. Przez chwilę uczęszczałam na zajęcia w Policealnym Studium im. Czesława Niemena, a później podjęłam naukę na poznańskiej Akademii Muzycznej.
Dlaczego postanowiłaś podjąć studia na Akademii Muzycznej?
Gdy zdecydowałam się zdawać na Akademię Muzyczną, do wyboru były dwa kierunki wokalne: klasyczny śpiew solowy albo wokalistyka jazzowa. Czułam, że moje miejsce jest gdzieś pośrodku. Śpiew operowy wiąże się z techniką wokalną zupełnie inną niż ta, której uczyłam się całe życie. Muzykę jazzową uwielbiam słuchać, ale już niekoniecznie wykonywać. Wtedy jeszcze nie można było studiować śpiewu musicalowego. Edukacja artystyczna wydała się bardzo ciekawą ścieżką. Jako absolwentka tego kierunku mam wykształcenie zarówno muzyczne, jak i pedagogiczne. Rozpoczynając studia nie miałam świadomości, jak bardzo rozwinę się dzięki śpiewaniu w chórze, zajęciom z harmonii, fortepianu, improwizacji.
Jak rozpoczęła się Twoja przygoda z kabaretem?
Gdy podzieliłam się na Facebooku informacją o rozpoczęciu studiów w Poznaniu, odezwał się do mnie mój znajomy, Przemek Mazurek. Poznaliśmy się na festiwalach poezji śpiewanej. Od zawsze interesowała nas piękna i niepopularna muzyka. Spotkaliśmy się w nieistniejącym już klubie Café Dylemat przy ulicy Mickiewicza 13. W tym lokalu Przemek inaugurował wtedy cykl „Wieczorów z Piosenką Nieobojętną” poświęconych poezji śpiewanej. W wyniku pracy nad kolejnymi „Wieczorami” z Przemkiem oraz poetą Bartkiem Bredą i Krzysztofem Dziubą postanowiliśmy nawiązać stałą współpracę. W czasach międzywojnia działał w Poznaniu kabaret o nazwie Klub Szyderców. Zainspirowani jego twórczością nazwaliśmy się Klub Szyderców Bis. Chcemy kultywować tradycję poznańskich kabaretów literackich.
Dlaczego zainteresowałaś się kabaretem literackim?
Ja chyba po prostu mam starą duszę. Pochodzę z Ciechocinka, więc chyba byłam trochę na to skazana, w końcu dorastałam wśród seniorów. (śmiech) W moim domu słuchało się piosenek Kabaretu Starszych Panów, poezji śpiewanej. W liceum zaczęłam odkrywać wielowymiarowość tekstów poetyckich. Pamiętam, jak byłam zakochana w Grzegorzu Turnale, siedziałam nad jego tekstami i uważnie je analizowałam, zachwycając się ich pięknem. Połączenie słów i muzyki od zawsze było mi bliskie.
W Poznaniu dałaś się poznać także najmłodszej publiczności.
To prawda. Od siedmiu lat współpracuję z Teatrem Mozaika, który tworzy wyjątkowe spektakle dla dzieci. Młody widz jest tym najbardziej surowym i szczerym. To wspaniale, w jakie role mogę się wcielać i jakie techniki aktorskie poznawać w pracy nad kolejnymi projektami.
Jak narodził się pomysł, aby wziąć udział w „Szansie na Sukces”?
O castingu do „Szansy” dowiedziałam się od mojej koleżanki Ani. Namawiała mnie, abym przyjechała do niej do Warszawy i zgłosiła się do przesłuchań. Byłam w tamtym czasie zaangażowana w wiele działań muzycznych i aktorskich. Miałam jeden wolny weekend, kiedy mogłabym się wybrać do Warszawy i to był właśnie ten castingowy. Zdecydowałam się odwiedzić koleżankę i przy okazji wybrać się na przesłuchania. Zaśpiewałam oczywiście poezję śpiewaną, żeby wiedzieli, z kim mają do czynienia. (śmiech)
Fot. Jacek Kurnikowski/AKPA
Co się stało po castingu?
Dostałam telefon z informacją, że bardzo się spodobałam i zaproponowali mi udział w odcinku z kompozycjami Wojciecha Trzcińskiego. Mimo że to wspaniały kompozytor, utwory wybrane na ten odcinek zupełnie mi nie pasowały. Czułam, że wykonując je, nie zaprezentuję się z najlepszej strony. Z bólem serca odmówiłam, zaznaczając, że byłabym bardzo chętna zmierzyć się z twórczością innego wykonawcy. Gdy pogodziłam się z faktem, że nie wystąpię w programie, otrzymałam informację, że zwolniło się ostatnie miejsce w odcinku z piosenkami Sławy Przybylskiej. Wtedy uwierzyłam, że coś może z tego być. Byłam szczęśliwa, że poznam ikonę polskiej piosenki. Wylosowałam „Miłość w Portofino”. Moja mama, gdy jeszcze jeździłam na festiwale, często pomagała mi w wyborze utworów. Bardzo chciała, abym go kiedyś wykonała. Wtedy opierałam się, mówiąc, że go nie czuję, ale ten utwór znalazł mnie sam. Wygrałam odcinek „Szansy na Sukces”, śpiewając „Miłość w Portofino”, następnie wystąpiłam w finale sezonu, w którym zwycięzca otrzymywał nominację do występu w konkursie debiutów. Po zaśpiewaniu „Gdzie są kwiaty z tamtych lat” i „Piosenki o okularnikach” głosy widzów zdecydowały, że to właśnie ja pojadę do Opola.
Twoją historię można opisać prosto: od przedszkola do Opola…
Jako dziecko bardzo chciałam wystąpić w tym programie! Ale jedna z moich nauczycielek śpiewu mi to odradziła. Dla osób śpiewających polską piosenkę Krajowy Festiwal Polskiej Piosenki w Opolu jest spełnieniem marzeń. Cieszę się, że jeszcze przed trzydziestką udało mi się na nim wystąpić. (śmiech)
Czy od razu wiedziałaś, co będziesz wykonywać na opolskiej scenie?
W poprzednich edycjach tego konkursu, debiutanci prezentowali piosenki autorskie lub napisane specjalnie dla nich. Nawiązałam współpracę z Arturem Andrusem, który pracował nad tekstem dla mnie. Jednak w międzyczasie zmieniono formułę tegorocznej edycji. Z racji dwudziestej rocznicy śmierci Czesława Niemena, konkurs postanowiono oprzeć na twórczości tego wybitnego wokalisty.
Debiutanci zostali postawieni przed bardzo trudnym zadaniem.
Pamiętam, jak dostałam tę informację. Wiedziałam, że będzie to ogromne wyzwanie – mierzenie się z ikoną. Pomimo trudności cieszyłam się, że zaśpiewam poezję. Tekstem piosenki „Jednego serca” jest w końcu wiersz Adama Asnyka. To wymagający, „męski” wiersz. Udało mi się zmienić trochę formę, nie zmieniając końcówek, dzięki czemu mogłam zaśpiewać bardziej o swoich przeżyciach. Moja droga do Opola okazała się bardzo spójna. Przez kolejne wykonania szłam w zgodzie ze sobą i jestem z tego bardzo dumna.
Co się zmieniło po występie na opolskiej scenie?
Na pewno odczułam ogromne wsparcie. Nie wiedziałam, że tyle życzliwych ludzi jest u mojego boku. Ponadto odezwało się do mnie wiele ciekawych osób zainteresowanych współpracą. Występ na KFPP w Opolu otwiera bardzo wiele możliwości.
Czy w dalszym ciągu będziesz łączyć działalność w kabarecie z solowymi projektami?
Oczywiście, że tak. Kabaret mnie uszczęśliwia, uwielbiam tych ludzi i uwielbiam z nimi pracować. Mam nadzieję, że fakt, że szersza publiczność o mnie usłyszała, pomoże w rozwoju naszego kabaretu. Bardzo się cieszę, że podczas zapowiedzi mojego występu w Opolu wybrzmiała nazwa Klub Szyderców Bis. Kabaret zajmuje ważne miejsce w moim sercu i chcę w dalszym ciągu działać z chłopakami. Gdzie będzie można zobaczyć w najbliższym czasie Klub Szyderców Bis? W październiku będziemy świętować dziesięciolecie „Wieczorów z Piosenką Nieobojętną”. Z tej okazji w Teatrze Animacji odbędzie się koncert, do udziału w którym zaprosiliśmy wyjątkowych gości ze świata polskiego kabaretu. Już dzisiaj serdecznie na to wydarzenie zapraszam.
GOTANGO | Poznańscy muzycy organizują własny festiwal tanga
14 sierpnia, 2024
Artykuł przeczytasz w: 3 min.
Gotango Poznań Festival to jednodniowe wydarzenie dla miłośników tanga oraz muzyki jazzowej, które odbędzie się 31 sierpnia br. w Sali Wielkiej Centrum Kultury Zamek w Poznaniu. Wydarzenie organizowane jest z inicjatywy poznańskich muzyków zespołu Bandonegro – światowej klasy orkiestry tangowej.
Wziąć sprawy w swoje ręce – geneza festiwalu
– Pomysł na własny festiwal kiełkował w naszych głowach przez kilka lat. Kiedy koncertowaliśmy z zespołem w najróżniejszych zakątkach świata, będąc po drugiej stronie półkuli, dostawaliśmy wiadomości z pytaniem, kiedy w końcu zagramy w Poznaniu i czy w naszym mieście też odbywają się takie wydarzenia. Zdecydowaliśmy, że weźmiemy sprawy w swoje ręce i zrobimy wszystko, by ściągnąć do Poznania najlepszą parę taneczną oraz naszych zaprzyjaźnionych kolegów muzyków. Głównym celem tego wydarzenia jest przybliżenie poznaniakom fascynującej kultury festiwali tangowych, które odbywają się na całym świecie, by mieszkańcy mogli poczuć klimat rodem z argentyńskiego Buenos Aires. Dodatkowo chcemy zagrać dla naszych fanów z Poznania, miasta, w którym cała nasza tangowa przygoda się rozpoczęła – mówi Jakub Czechowicz, skrzypek z zespołu Bandonegro.
Program festiwalu
Głównym punktem programu Gotango Poznań Festival jest koncert zespołu Bandonegro z towarzyszeniem Dawida Kostki, Mateusza Brzostowskiego oraz pary tanecznej Yaniny Muzyki i Emmanuela Casala. Podczas koncertu zabrzmią autorskie kompozycje zespołu, łączące tradycję tanga z jazzową improwizacją i nowoczesnym brzmieniem. Czerpiąc inspirację z legendarnego Astora Piazzolli, Bandonegro zaprezentuje również autorskie aranżacje jego kultowych utworów, takich jak „Libertango” czy „Oblivion”. Przedpremierowo będzie można usłyszeć utwory z wyjątkowej płyty, która premierę ma na początku 2025 roku. Nagrania do niej zostały zrealizowane w kultowym Fortmusic Studio w Buenos Aires, z gościnnym udziałem światowej klasy argentyńskich muzyków jazzowych, m.in. Daniela „Pipi” Piazzolli – wnuka Astora Piazzolli oraz wybitnych producentów muzycznych. W ramach wydarzenia będą odbywać się również warsztaty tańca oraz milonga z muzyką na żywo.
Poznański zespół podbija tangowy świat
Bandonegro to poznański zespół, w którego skład wchodzi czterech muzyków: Bandoneon/Akordeon – Michał Główka, Skrzypce – Jakub Czechowicz, Fortepian – Marek Dolecki i Kontrabas – Marcin Antkowiak. Występowali w ponad 30 krajach na 4 kontynentach, zdobywając uznanie na największych festiwalach tangowych i prestiżowych scenach muzycznych, takich jak Paderewski Festival w Stanach Zjednoczonych, Taipei Tango Festival na Tajwanie, Schleswig Holstein Music Festival w Niemczech, La Locura Tango Festival w Austrii, Tarbes en Tango Festival we Francji, Copenhagen Jazz Festival w Danii czy Oster Tango Festival w Szwajcarii.
W 2019 roku odbyli 5-tygodniowe tournée w argentyńskim Buenos Aires, występując w kultowych klubach tanga, m.in. Salon Canning i La Viruta, oraz podczas Argentina Tango Salon Festival. Specjalna wersja utworu „Gallo Ciego” w wykonaniu Bandonegro została zaprezentowana podczas finałów Buenos Aires Tango World Cup – największego wydarzenia tanga na świecie. Zespół ma na koncie pięć albumów wydanych przez prestiżowe wytwórnie muzyczne. Ich autorski album „Hola Astor”, łączący tango z elementami jazzu i rocka, został uznany przez krytyków za rewolucję gatunku.
Najważniejsze informacje
Gotango Poznań Festival
Data: 31.08.2024
Miejsce: Sala Wielka Centrum Kultury Zamek w Poznaniu
Zacząłem grać jazz – wspomina Jan Ptaszyn Wróblewski w mojej książce „Czas Komedy” – kiedy mieszkałem jeszcze w Kaliszu. Prowadziłem zespół rozrywkowy grający do tańca. Chętnie korzystaliśmy z tych samych tematów, które grali jazzmani. Ale oczywiście o improwizacji sensu stricto trudno było mówić. Potem powędrowałem, w 1954 roku, na studia do Poznania. Studiowałem mechanizację rolnictwa na Politechnice. Traktowałem to wyłącznie jako ucieczkę przed wojskiem. Później udało mi się przenieść do PWSM, ale i tam nie wytrzymałem dłużej, bo tylko rok…
Kim dla polskiego jazzu był Jan Ptaszyn Wróblewski (27.03.1936-07.05.2024) świadczy nie tylko ogromny autorytet legendarnego artysty, ale także jego liczne inicjatywy artystyczne oraz potężna dyskografia, która teraz nabrała monumentalnego kolorytu. Jan Ptaszyn Wróblewski to najbarwniejsza postać polskiego jazzu, niekwestionowany lider i spirytus movens życia jazzowego w Polsce. Saksofonista tenorowy i barytonowy, ale także kompozytor, aranżer i dyrygent, publicysta, krytyk i dziennikarz radiowy. Edukację muzyczną rozpoczął jeszcze w Kaliszu, gdzie ukończył średnią szkołę muzyczną w klasie klarnetu i fortepianu. Po maturze przeniósł się do Poznania i rozpoczął studia na Wydziale Mechanizacji Rolnictwa Politechniki Poznańskiej. W czasie studiów nie zerwał kontaktów z muzyką, bowiem atmosfera w poznańskich klubach studenckich wręcz zachęcała do wspólnego muzykowania. W Poznaniu prowadził własny zespół muzyczny i współpracował z Kwintetem Jerzego Miliana. Na profesjonalnej scenie zadebiutował w 1956 roku wraz z Sekstetem Krzysztofa Komedy, z którym grał i się przyjaźnił latami.
Cała moja zawodowa zabawa z jazzem zaczęła się właśnie w Poznaniu – wspominał Jan Ptaszyn Wróblewski. Mój ojciec zakwalifikowany został jako „potencjalny wichrzyciel”, więc normalną drogę na studia miałem zamkniętą. Starszy brat musiał udowadniać na budowie, że jest praworządnym obywatelem, aby dostąpić przywileju nauki na uniwersytecie, mnie zaś noszenie cegieł nie bardzo się uśmiechało. Z pomocą przyszedł kumpel z ławki w podstawówce – Jaś Zylber. Wyczaił, że poznańskie uczelnie biorą w ciemno każdego, kto gra i potrafiłby zorganizować szkolną orkiestrę. Zgadaliśmy się z Czesiem Dankowskim, który grał na basie i pianistą Stasiem Burchardtem, że pojedziemy. Jaś czekał na nas w kawiarence „Teatralna”. Tam stał fortepian i każdy mógł sobie pograć. Chodziły jednak słuchy, że jest jeden taki, który ma pierwszeństwo i kiedy się zjawia, to inni robią mu miejsce przy klawiaturze. No i trafu trzeba było, że kiedy już się w czterech rozsiedliśmy, to on przyszedł. Faktycznie od razu go puszczono do fortepianu. Ależ On grał! We łbach nam się nie mieściło, że ktoś tak potrafi. Spytałem się kto zacz, a na to Jaś: taki z medycznej. Krzysio Trzciński.
Sekstet Komedy zaczął się dla Wróblewskiego od momentu, kiedy przyjechał do Warszawy na zaproszenie brata, żeby po raz pierwszy posłuchać na żywo Melomanów. To był bal w ASP – wspominał Ptaszyn – szturmowaliśmy tę Akademię, żeby dostać się do środka. Wleźliśmy tam po filarach, na pierwsze piętro i przez okno. Wrażenie było jak diabli. Krzysztofa widywałem już wcześniej. On oczywiście tam również grał. Natychmiast się jakoś porozumieliśmy. Gdy wracaliśmy razem do Poznania, w pociągu Krzysztof po raz pierwszy zdradził mi plan założenia własnego zespołu. Mówił, że są to plany bardzo ambitne i trzeba się ostro wziąć do roboty. Nie jestem pewien, ale zdaje mi się, że byłem pierwszym wtajemniczonym w te plany. Ta rozmowa miała miejsce zimą, na początku 1955 roku. Na pierwsze próby zeszliśmy się dopiero latem, albo wręcz po wakacjach. Wtedy zaczęło się przymierzanie różnych ludzi.
Po pięćdziesięciu latach Jan Ptaszyn Wróblewski wraz ze swoim sekstetem przygotował album „Moja słodka europejska ojczyzna” – muzyczną wizję zjednoczonej Europy w dziele „Meine Süße Europäische Heimat” Krzysztofa Komedy. Muzyka Krzysztofa Komedy do tej sesji skomponowana została w 1967 roku (jako jeden z jego ostatnich projektów zrealizowanych przed wyjazdem do USA) i napisana do wierszy wybitnych polskich poetów m.in. Czesława Miłosza, Wisławy Szymborskiej, Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, Tadeusza Różewicza, Józefa Wittlina, Józefa Czechowicza, Zbigniewa Herberta, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, Stanisława Grochowiaka, Adama Ważyka. Wiersze przetłumaczył i wybrał do przedstawienia Karl Dedecius. Mając dostęp do oryginalnych, zachowanych partytur Komedy, bazował głównie na niemieckim nagraniu, dzięki czemu Ptaszynowi udało się perfekcyjnie wydobyć słowiańsko-liryczny pierwiastek Komedy.
W czerwcu 1958 roku Jan Ptaszyn Wróblewski został zaangażowany do International Newport Band i jako pierwszy polski jazzman zagrał na festiwalu jazzowym w Newport (USA). Po rozwiązaniu zespołu Komedy saksofonista związał się z zespołem Jazz Believers, równocześnie grając z zespołem Moderniści, a następnie z Kwintetem Andrzeja Kurylewicza. Prowadził też własne zespoły: Kwintet Poznański, Jazz Outsiders, Polish Jazz Quartet, Studio Jazzowe Polskiego Radia, SPPT Chałturnik, wspólnie z Wojciechem Karolakiem kwartet Mainstream, autorskie Kwartety Jana Ptaszyna Wróblewskiego, New Presentation, Made in Poland, Jan Ptaszyn Wróblewski Czwartet. Tworzył okazjonalne zespoły i orkiestry o bardzo zmiennych składach, realizujące kolejne zamierzenia artystyczne lidera: Trio Ptaszyna, Kwartet Jana Ptaszyna Wróblewskiego, Grand Standard Orchestra, Liga Dżentelmenów, Towarzystwo Nostalgiczne Swingulans, Very Special Blend). Współpracował także z Poznańską Piętnastką Radiową Zygmunta Mahlika, belgijską orkiestrą BRT, Studiem M-2 Bogusława Klimczuka, Big Bandem Wrocław, Studio S-1 pod dyrekcją Andrzeja Trzaskowskiego), zespołami Extra Ball i Sounds. Z równym powodzeniem pisał tematy jazzowe, jak i popularne piosenki. Do najbardziej znanych należą „Cannonbirds”, „Bossa Nostra”, „Głód na pokładzie”, „Ptakówka”, „Smykałka”, „Takie sobie robaczki”, „Wśród życzliwych przyjaciół”, „Żyj kolorowo”, „Księżniczka Anna spadła z konia”, „Zielono mi”. Jego piosenki śpiewały Alibabki, Ewa Bem, Andrzej Dąbrowski, Łucja Prus, Maryla Rodowicz i Andrzej Zaucha.
Kultowym okazał się big band utworzony w 1968 przy Polskim Radio w Warszawie z inicjatywy Jana Ptaszyna Wróblewskiego. Big band pracował na zasadzie warsztatu muzycznego: jego skład zmieniał się w zależności od konkretnych przedsięwzięć artystycznych, ale zawsze skupiał czołowych polskich jazzmanów, którzy spotykali się na sesjach nagraniowych rejestrowanych dla potrzeb archiwalnych Polskiego Radia. Jan Ptaszyn Wróblewski ze swoim autorytetem, sympatią i talentem zapraszał do zespołu wszystkich, liczących się muzyków jazzu. Studio Jazzowe Polskiego Radia to ewenement w historii jazzowych orkiestr i dokument kreatywności polskich muzyków jazzowych. Twórcami repertuaru byli – poza liderem – Jan Jarczyk, Wojciech Karolak, Włodzimierz Nahorny, Zbigniew Namysłowski, Zbigniew Seifert, Tomasz Stańko, Andrzej Trzaskowski czy Michał Urbaniak. W orkiestrze grali m.in. Tomasz Stańko, Zbigniew Namysłowski, Włodzimierz Nahorny, Zbigniew Seifert, Jerzy Milian, Tomasz Szukalski, Henryk Miśkiewicz, Janusz Muniak, Adam Makowicz, Wojciech Karolak, Marek Bliziński,, Czesław Bartkowski, Henryk Majewski, Zbigniew Jaremko, Sławomir Kulpowicz – kwiat polskiego jazzu.
Od 1970 roku, przez ponad pół wieku, prowadził autorską audycję „Trzy kwadranse jazzu” w radiowej Trójce. Pojawienie się w nich muzyki jakiegoś artysty było zazwyczaj dużą nobilitacją: skoro Ptaszyn mnie zagrał, to znaczy, że moja muzyka jest ważna, że robi wrażenie na legendzie polskiego jazzu i polskiej radiofonii – uważali muzycy.
dziennikarz i krytyk muzyczny, promotor jazzu; absolwent UAM (etnografia, dziennikarstwo), kursu Jazz & Black Music (UCLA); autor kilku tysięcy artykułów w prasie krajowej i zagranicznej; producent płyt i koncertów, autor programów telewizyjnych oraz radiowych. Autor pierwszej polskiej „Encyklopedii Muzyki Rozrywkowej – JAZZ ”, monografii „Czas Komedy ”, dyskografii „Komeda on records” oraz wielu książek.…
Animatorka kultury, pomysłodawczyni i producentka wykonawcza Projektu TAXI nagrodzonego Fryderykami 2024 w kategoriach Album Roku Hip Hop, Projekt Artystyczny Roku oraz Teledysk Roku – „BYM POSZEDŁ” w reżyserii Krzysztofa Kiziewicza. O sobie, swoich projektach oraz planach opowiada Zuzanna Głowacka.
Rozmawia: Michalina Cienkowska
Zdjęcie Zuzanny: Artur Pompała | Zdjęcie z taksówki: Andrzej Konieczny | Pozostałe zdjęcia: BW Pictures
Jak to się stało, że jesteś w świecie muzycznym od strony organizacyjnej?
ZUZANNA GŁOWACKA: To ciekawe pytanie. (śmiech) Jestem absolwentką Akademii Muzycznej w Poznaniu. Pod koniec studiów wiedziałam już, że nie lubię stać na scenie, a znacznie bardziej zaczęło mnie interesować to, co znajduje się wokół niej. Zajmowałam się zatem reżyserią teatralną, produkcją spektakli, byłam managerką muzyczną. Obecnie pracuję jako animatorka kultury, bo zawsze potrafiłam łączyć ze sobą ludzi. Robię to intuicyjnie, zauważam jaką kto ma energię, talent i potencjał, a potem zapraszam te osoby do wspólnego działania. W ten sposób powstało już kilka zespołów artystycznych.
Jak daleko musimy się cofnąć, aby odnaleźć początki projektu TAXI?
Cały ten projekt opiera się na bardzo konkretnej metodzie pracy – jest zbudowany na mikrohistoriach. Opowieści zwykłych ludzi stają się inspiracją dla piosenek. Przed TAXI zrealizowałam kilka podobnych działań, które nie miały jednak takiego rozgłosu. Np. w 2017 roku we współpracy z Katarzyną Stoparczyk powstał projekt „Piękne spojrzenie”. Kasia przeprowadziła wywiady z niewidomymi dziećmi z Owińsk, które w genialny sposób opowiedziały o tym jak widzą świat. Potem zaprosiłyśmy do współpracy m.in. Wojciecha Waglewskiego, Michała Wiraszko, Novikę, Jacka „Budynia” Szymkiewicza. Każdy z artystów dostał wywiad, na bazie którego napisał piosenkę. Zakończyło się to widowiskiem teatralnym. Rok później, razem z Budyniem, zaczęliśmy się zastanawiać, nad kolejnym projektem opartym na podobnym koncepcie. Zaprosiłam go wtedy do OFF Opery.
Przypomnijmy, czym jest OFF Opera?
To poznański festiwal, który tworzę od 10 lat. Jest inkubatorem projektów muzycznych inspirowanych codziennością. Np. w 2018 roku w ramach festiwalu poprowadziłam warsztaty w Gnieźnie, adresowane do pań z klubu seniora „Radość”. Oglądaliśmy wspólnie „Dziewczyny do wzięcia” Kondratiuka, a potem rozmawialiśmy o pierwszym zakochaniu. Każda z pań opowiedziała historię o tańcu. Tak powstał materiał na płytę „Nowa fala polskiego dansingu” Babu Króla i Smutnych Piosenek. Na kanwie tych doświadczeń wyrósł pomysł o taksówkach. I tak w 2020 roku w ramach OFF Opery spotkałam się z Łoną – polskim raperem, autorem tekstów i producentem muzycznym. Rozpoczęliśmy pracę nad projektem TAXI.
Kiedy wpadłaś na ten pomysł?
W 2019 roku wiedziałam już, że przyszedł czas na taksówkarzy. Oni są soczewką ludzkich historii i byłam pewna, że mają coś ciekawego do powiedzenia o świecie. Razem z Budyniem wymyśliliśmy więc, aby zaprosić do projektu Łonę, bo jego teksty są często odbiciem jakiejś sytuacji zaczerpniętej z życia. Okazało się, że doskonale odnalazł się w tym sposobie zbierania materiału. Łona uwielbia rozmowy zasłyszane na ulicy, pełne lapsusów językowych — podchodzi do nich z wielką czułością. Zapisuje sobie takie rzeczy, bo nie wiadomo, kiedy może mu się to przydać w piosence. To dlatego tak dobrze udało mu się uchwycić klimat nocnego Poznania oglądanego zza szyby taksówki.
Jak wyglądało zbieranie materiału do projektu TAXI w ramach OFF Opery?
Przeprowadzaliśmy mnóstwo wywiadów i podążaliśmy tropem „taksówkarskich miejsc”. Odwiedziliśmy siedzibę Super Taxi, która swoim klimatem przeniosła nas do lat 90-tych. Spotkaliśmy się z grupą chłopaków jeżdżących Uberem. To było ciekawe zderzenie dwóch punktów widzenia: starej korporacji i nowoczesnej aplikacji. Wieczorem tego bardzo intensywnego dnia pojechaliśmy na Dworcową 9 w Poznaniu do Baru u Gosi. To miejsce, gdzie stacjonują taksówkarze – czekają na kursy, jedzą obiady, piją kawkę. Pani Gosia jest byłą taksówkarką i wie jak tę społeczność „obsługiwać”. Usiedliśmy w ogródku pod parasolem i z dymu papierosowego łowiliśmy naprawdę mocne historie. Rozmawialiśmy także podczas jazdy taksówkami. Łona sam nawet wcielił się w rolę kierowcy i woził pasażerów Uberem.
W jaki sposób w projekcie znaleźli się Andrzej Konieczny i Kacper Krupa?
Było w tym trochę zrządzenia losu. Budyń, który napisał w projekcie dwa teksty, przed samym finałem OFF Opery „wysiadł z taksówki”. Trzeba było więc wymyślić nową muzyczną formułę. Andrzej, o którego obecność od początku zabiegałam, wciągnął Kacpra Krupę. Łona poznał ich dopiero przed koncertem. Przyjechał ze swoją piosenką, którą miał wykonywać sam. Zaproponowałam, żeby wpadł do chłopaków na próbę i sprawdził czy mogliby się dograć. Od razu przekonali go do siebie. Po koncercie Łona wiedział, że trzeba zrobić z tym coś więcej. I tak – w wielkim skrócie – rozpoczęła się praca nad płytą.
Co było dla Ciebie największym wyzwaniem na tej drodze?
Wyzwaniem było wyrażanie mojej opinii, np. gdy uważałam, że o jakiś fragment muzyczny trzeba walczyć lub z niego zrezygnować. Byłam w studiu nagraniowym razem z chłopakami przez cały proces powstawania płyty. Dziękowałam im później, że wpuścili mnie do swojego ogródka. Byłam jak pasażerka na tylnej kanapie taksówki, która czasami mówi kierowcy, żeby jechać inną drogą. (śmiech) Nie było to łatwe, ale myślę, że przyniosło to dobry efekt.
Następne plany?
Chętnie robiłabym projekty podobne do TAXI. Lubię procesy oparte na rozmowie. Np. w trakcie pracy z chłopakami wykrystalizowałam swoją metodę, którą chciałabym dalej rozwijać. Zrozumiałam też, że ważne jest dla mnie holistyczne podejście do tworzenia. Długo myślałam o tym, że skończyłam studia ze śpiewu operowego, ale opera nie jest w moim życiu obecna. Tymczasem ona łączy w sobie obraz, tekst, muzykę, teatr — podobnie jak projekty, które tworzę. Ta interdyscyplinarność jest dla mnie szalenie interesująca.
Wszyscy szukamy ulgi. Taką tezę w swojej książce „Potęga ulgi. Od ulegania do uwolnienia” stawia Agnieszka Maruda, zawodowa mówczyni motywacyjna i inspiracyjna, mówczyni TEDx , trenerka, mentorka liderów, wykładowczyni. Stale towarzyszące nam napięcie nie jest dla nas dobre i jesteśmy w stanie wiele zrobić, aby choć na chwilę poczuć ulgę. Ulga choć jest uczuciem oczyszczającym, nie zawsze nam służy długofalowo. Jak zatem odczuwać ten stan, aby żyć lżej?
Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: Katarzyna Wołyniak
Jak zdefiniowałbyś pojęcie ulgi?
AGNIESZKA MARUDA: To jest bardzo dobre pytanie, bo ulga dla mnie jest i emocją i uczuciem. Wszyscy znamy poczucie ulgi. I najczęściej w takim wymiarze dużym, czyli coś się nie wydarzyło, a baliśmy się że się wydarzy – uff. Uniknęliśmy czegoś. Odczuwamy także wielką ulgę, kiedy się czegoś spodziewamy, na coś liczymy i nie wiemy, jaki będzie rezultat; uff, zdałam egzaminy. To jest bardzo oczywista ulga dla ludzi. Choć świadomie na nią nie liczą. Ulgę odczuwamy dopiero post factum i co ciekawe, kiedy przychodzi, napięcie schodzi z nas szybko, a jednocześnie powoli. Z jednej strony czujemy ten „kamień z serca”, jednak długotrwałe oczekiwanie na rezultat jakichś działań powoduje, że potrzebujemy czasu, aby poczuć rzeczywistą lekkość. Doskonałym przykładem są rozwody. Niby wychodzimy z sądu z poczuciem ulgi, jednak tę faktyczną odczujemy dopiero po kilku tygodniach czy nawet miesiącach.
Drugim wymiarem ulgi, znacznie mniej zauważalnym jest ulga doraźna. Taka „instant”. Polega ona na tym, że tak bardzo w naszym życiu potrzebujemy ulgi, czyli redukcji napięcia, że robimy szybko działające rzeczy, aby nieco to nasze napięcie spadło, żeby choć trochę zredukować ciężar napięcia. I takim przykładem ulgi doraźnej jest chociażby palenie papierosów czy wapowanie. Oczywiście palenie nie jest żadnym dobrym sposobem na to, aby odczuć ulgę, natomiast tak się powszechnie przyjęło myśleć. To nie musi być palenie, to może być binge-watching, czyli kompulsywne oglądanie seriali, zakupoholizm czy siedzenie godzinami w smartfonie, czyli takie zachowania, które mają nam pomóc poczuć ulgę, zapomnieć o kłopotach. Aby poczuć ulgę kłamiemy – m.in. dzieciaki tak robią. Potrafimy także zgodzić się na pewne rzeczy, „byle teraz mieć spokój”.
Czy nie jest tak, że spokój równa się szczęściu?
Mylimy pojęcie ulgi z pojęciem szczęścia. Wszyscy chcemy być w życiu szczęśliwi. Kiedy padają pytania o to, czego w życiu pragniemy, to najczęściej odpowiadamy – szczęścia dla siebie, naszych dzieci, bliskich. To jest wbrew pozorom strasznie duża presja, a ulga jest wtedy, kiedy tej presji nie ma. I kiedy przeczytałam cytat Scott’a Fitzgeralda Szczęście to ulga po skrajnym napięciu to pomyślałam sobie, że dokładnie tak jest. Bo skoro nakładamy na siebie presję odczuwania szczęścia i optymizmu, to tak naprawdę żyjemy w ciągłym napięciu. Nie jesteśmy w stanie być notorycznie szczęśliwymi. Szczęście to chwile, a ludzie przywykli myśleć o szczęściu w sposób warunkowy. Będę szczęśliwy – jeśli; będę mieć lepszy dom, samochód… Nic bardziej mylnego. Uzyskując rezultat naszych działań, odczuwamy ulgę, natomiast ze szczęściem nie ma to wiele wspólnego.
Wszyscy potrzebujemy ulgi?
Bez ulgi nie da się żyć. Wszyscy żyjemy w napięciu i trochę to jest tak, jak z gotującą się wodą w garnku. Nałóżmy na taki garnek pokrywkę i możemy być pewni, że woda na pewno będzie mocno bulgotać. Tak samo jest z nami. Z tym, że człowiek ma wspaniałą cechę, jaką jest adaptacja. Do wielu rzeczy potrafimy się przystosować, jednocześnie nie zauważając narastającego w nas napięcia. Stąd biorą się właśnie wszystkie -izmy. Pracoholizm, zakupoholizm, seksoholizm. Nawet od sportu można się uzależnić. Wchodzimy w uzależnienia, po to aby się z samym sobą nie spotkać. I kiedy ten przysłowiowy garnek już kipi, czyli nasze emocje sięgają zenitu, próbujemy sobie pomóc. To może być wywołanie kłótni z bliskimi, bo mówiąc w bardzo dużym uproszczeniu „wolno nam”. Bliscy są w stanie znieść więcej niż obcy. Choć i przed obcymi potrafimy wylać nasze frustracje. Bardzo żal mi wszystkich kasjerek i ekspedientek w marketach, bo niestety stają się częścią nieświadomego procesu szukania ulgi przez wielu klientów. Im może na chwilę zrobi się lepiej, jednak przelewając swoje żale na Bogu ducha winne osoby, zostawiają je ze swoją frustracją. Szukając ulgi, niestety nie patrzymy na koszty. Tym bardziej kiedy nie my je ponosimy.
Jakie są główne różnice między uleganiem a uwolnieniem, o których mówisz w książce?
Te dwa terminy są często mylone, a różnica między nimi jest zasadnicza. Ulegamy jakimś mechanizmom, np. żądzom. Bardzo często ta żądza bierze się z poszukiwania ulgi. Bo np. czym może być seks? Dostarczaniem sobie ulgi. Oczywiście należy rozróżnić motywacje w tym obszarze. Jeśli inicjujemy go z miłości, pożądania i chęci bliskości, to to jest jak najbardziej w porządku. Jeśli jednak wynika on z tego, że chcemy sobie upuścić napięcia to znaczy, że używamy innej osoby, aby zredukować swoje napięcia. Czyli bardzo egoistycznie. I wówczas ten seks już nie jest wspólny. Jednak nie musi być to seks, to może być wspomniana wcześniej kłótnia. Kiedy dążymy do uwolnienia się z napięcia, za wszelką cenę szukając ulgi – robimy to często na koszt drugiej osoby. I wtedy możemy mówić o uleganiu mechanizmom. Natomiast o uwolnieniu mówimy wówczas, kiedy jak mówi psychoterapeuta Kazimierz Dąbrowski, wychodzimy poza nasz cykl biologiczny i zyskujemy świadomość, która pozwala nam na nieuleganie naszym automatyzmom. Ten proces wychodzenia poza swoje ograniczenia biologiczne nazywamy dezintegracją pozytywną. Czyli krótko mówiąc – trzeba się rozłożyć na części, żeby się od nowa nieco zbudować. Docierając do uwolnienia, jesteśmy w stanie doznawać długofalowej ulgi. Rozumiejąc siebie, swoje emocje, jesteśmy w stanie podejść do życiowych trudności z większym spokojem. Uleganie jest szybkie, zautomatyzowane i wypalające. Uwolnienie jest trudniejsze, wymaga zrozumienia mechanizmów, które nami rządzą, to trwa jednak zdecydowanie dłużej niż np. wywołanie kłótni tu i teraz. Jednak długofalowo bardzo się nam opłaca. Jest lepsze dla nas i naszego otoczenia.
Żyjemy w świecie, gdzie depresja, próby samobójcze, samookaleczanie, są coraz częstszym zjawiskiem szczególnie u młodych ludzi. Młodzież nie znajduje ulgi?
Poczucie ulgi wynika z potrzeby redukcji napięcia. Jedną z „metod” jest zamienianie jednego bólu na drugi. I różnica w odczuwanych bólach przynosi ulgę. To strasznie brzmi, natomiast to się objawia w tym, że młodzi ludzie decydują się na fizyczne okaleczanie się; nacinanie, rozdrapywanie ran, wyrywanie włosów czy obgryzanie paznokci. Napięcie emocjonalne redukujemy poprzez doznawanie bólu fizycznego. Ten mija szybciej niż emocjonalny i odczuwamy ulgę. Także bulimia czy anoreksja są o poszukiwaniu ulgi. To ucieczki przed otaczającym nas światem, i niestety złudzenie, że te chwilowe ucieczki zmniejszą ból emocjonalny i napięcie. Wiek nastoletni jest bardzo szczególny, to wrażliwy moment przebudowy, burzy hormonów. Wymaga ogromnego wsparcia od innych. Niestety bardzo często nastolatki zamiast tego wsparcia dostają żądania, wymagania, nakazy i zakazy. To wzmaga ich samotność i sprzyja podejmowaniu zachowań ryzykownych. Oczywiście wszystko w poszukiwaniu ulgi od życiowych napięć.
A czy istnieją nieryzykowne sposoby poszukiwania ulgi?
Ja na przykład morsuję. I to jest zdrowe regulowanie napięcia. Morsując, dostarczamy ciału skrajnego napięcia, po to, aby wrócić do równowagi. Uwielbiam także pływanie – pięknie reguluje napięcie w ciele. Ćwiczę pole dance, śpiewam, chodzę na spacery.
Jakie są główne przeszkody dla ludzi w osiągnięciu stanu ulgi i uwolnienia?
Jedna z nich to codzienna tyrania. (śmiech) Termin zaczerpnęłam od profesora Stevena Reissa. My się wzajemnie tyranizujemy jako ludzie, gdyż mylimy swoją osobistą naturę z naturą człowieka. Niejako „w automacie” mamy wkodowane myślenie, że inni ludzie będą funkcjonowali tak samo jak my, że będą myśleli tak samo jak my. A jak nie – to tym gorzej dla nich. (śmiech) Przecież jesteśmy tak różni, składamy się z różnych potrzeb. Jedni mają wysoką potrzebę porządku, inni mają dokładnie odwrotnie. Jedni są ciekawi świata, inni mniej. I tak możemy wymieniać bez końca. Wróćmy do naszej przykładowej kłótni; jeśli mamy w domu dwie osoby o różnych potrzebach, to tę codzienną tyranię możemy rozpoznać po tym, że temat się nigdy nie kończy, zawsze się powtarza. To nie znaczy, że z nami, czy z drugą osobą jest coś nie tak, tylko że „mamy inaczej”. Niestety oceniamy ludzi przez swój pryzmat. Chcemy, aby byli „tacy jak my”, narzucamy im nasze wartości, sposób bycia, światopogląd. To też częsty problem w biznesie. Np. przy udzielaniu tzw. informacji zwrotnej, managerowie de facto mówią swoim pracownikom „chciałabym/chciałbym, abyś był taki jak ja, robił jak ja”. To dlatego Ci, którzy tę informację zwrotną otrzymują, często czują się niesprawiedliwie ocenieni. I co najważniejsze – mają rację! Dlatego, że oni nigdy nie będą nami czy swoimi manageramii całe szczęście! Nasze dzieci nie będą nami, nasi partnerzy nie będą nami. Jednak trudno nam jest to zrozumieć i przez to generujemy napięcia nie tylko tej drugiej osobie, chcąc, żeby ona była inna (taka jak my), ale także sobie. Bywa, że wmawiamy sobie, że jesteśmy złym rodzicem, bo nasze dziecko jest inne niż my.
A czy to nie jest tak, że pewne obrazy życia, rodziny, mamy zakorzenione w naszych głowach i chcemy żyć według pewnych modeli powszechnie uznanych i akceptowalnych?
Oczywiście, że tak jest! Piszę o tym w książce. Świat narzucił nam pewne wyobrażenia, niejako zarysował linie w jakich „mamy prawo” się poruszać. Kobiety mają pewien obraz społeczny, nieco inny mężczyźni. Wiemy „jak powinna” wyglądać rodzina. Kiedy spełniamy te kryteria, to także odczuwamy ulgę. I mówimy sobie „uff jestem dobrą mamą, jestem dobrym tatą”. Świat się zmienia, a my bardzo często powielamy wzorce, które wynieśliśmy z domu. Chcemy czuć się w pewien sposób „skończeni”, dlatego bardzo nie lubimy być „w przebudowie”. A całe życie jest jedną wielką przebudową. Dlatego im bardziej zaakceptujemy fakt zmian, tym bardziej poczujemy się uwolnieni. Marzy mi się, aby ludzie poprzez rozwój rozumieli nie ciągłe dokładanie sobie, a zaczęli dostrzegać wartość odejmowania. „Wydaje się, że doskonałość osiąga się nie wtedy, kiedy nie można już nic dodać, ale raczej wtedy, gdy nie można nic ująć” ten cytat Antoine de Saint-Exupéry jest absolutnie genialny. Wg mnie ważne jest, aby ludzie słuchali siebie i swoich potrzeb. Bardzo chciałabym, aby FOMO, czyli fear of missing out (obawa, że coś istotnego nam umknie – przyp. red.) zamienić na JOMO – joy of missing out! Żebyśmy zaczęli odczuwać radość z wyłączenia się, pomijania nieustannie napływających komunikatów, rezygnacji z ciągłego śledzenia znajomych w social mediach i porównywania się z nimi itd. Odkąd osobiście to stosuję, rzeczywistość zaczyna wyglądać inaczej – lepiej, jaśniej. Aby poczuć doraźną ulgę, bardzo często staramy się wszystko kontrolować, zdejmując tym samym odpowiedzialność z naszych dzieci, współpracowników, partnerów. A to wcale nie jest o naszej odpowiedzialności, tylko napięciu i strachu przed oddaniem odpowiedzialności tym, do których ona należy. O czym jest wzorzec matki Polki? O braniu wszystkiego na swoją głowę, czyli o dokładaniu sobie. A to nie jest dobre ani dla nas, ani dla dzieci. Bo ani nie uczy odpowiedzialności ani nie rozwija. Dlatego zachęcam mamy do myślenia – co jeszcze mogę sobie odjąć?
Co daje nam ulga?
Przede wszystkim luz. (śmiech) I nie chodzi o ignorowanie problemów ani o to, żeby wszystko mieć gdzieś. Dlatego, że ignorowane problemy mają to do siebie, że wracają. Chodzi o taki luz, w którym masz pewność, że wszystko będzie dobrze. Cokolwiek by się wydarzyło, znajdziesz rozwiązanie, znajdziesz kogoś, kto zna rozwiązanie. Ja nazywam to wsparciem wszechświata, ale oczywiście nie chodzi o gwiazdy na niebie, czy jakąś nadprzyrodzoną siłę, tylko o ludzi wokół, którzy dzięki temu, że my jesteśmy spokojni, nie szarpiemy się z życiem, znajdują się w naszej orbicie i są chętni do tego, aby nam pomóc w trudnej sytuacji.
Jakie narzędzia czy techniki proponujesz czytelnikom, którzy chcieliby rozwijać umiejętność ulgi i uwolnienia?
Tych metod jest naprawdę sporo, natomiast pierwsza i najważniejsza, dostępna dla każdego to… wzdychanie. Często postrzegane jako objaw zniecierpliwienia, dezaprobaty. A to najbardziej dostępny mechanizm regulowania i zdejmowania napięć z ciała. Druga metoda może być nieco trudniejsza. Ja to nazywam „zanurz się w tym, od czego uciekasz”. Warto jest przyjrzeć się sobie w stresowych sytuacjach i odpowiedzieć sobie na parę pytań dotyczących naszego zachowania. Czyli dlaczego właściwie ja tak reaguję? I podjąć próbę zmierzenia się z tym. To na pewno nie będzie łatwe, jeśli jednak myślimy o tym, by świadomie zrobić sobie w życiu lepiej, to ta praca jest nieunikniona. Jeśli chcemy doświadczać prawdziwej ulgi, a nie tylko tej doraźnej – nie znam innej drogi.
Jakie doświadczenia lub inspiracje skłoniły Cię do napisania książki „Potęga ulgi – od ulegania do uwolnienia”?
Moim wielkim marzeniem jest to, aby moja książka była w każdym domu. Dlatego, że do ulgi dąży każdy. Bez wyjątku. I nie marzę o tym, dlatego, że „nie jestem skromna”. (śmiech) Opinie czytelników, jakie do mnie spływają jednoznacznie pokazują, że to bardzo ważny dla nich temat. Poukładanie tego zjawiska w strukturę, w usystematyzowane procesy spowodowało, że stało się ono dla nich bardziej zrozumiałe i „zarządzalne”. W mojej książce oprócz badań, wykresów i tabel znajduje się też bardzo ważna druga część, jaką jest obszar doświadczeń i emocji. Zarówno moich, jak i tych, którzy zechcieli się ze mną nimi podzielić. Ulga jest jednym z naszych podstawowych dążeń, a dzięki świadomemu zarządzaniu nią, jej odczuwaniu, realnie możemy zmienić swoje życie na lepsze.
Teatr na leżakach w Parku Starego Browaru – dwa plenerowe spektakle obejrzysz za darmo!
18 czerwca, 2024
Artykuł przeczytasz w: 4 min.
Stary Browar rozpoczyna lato w mieście unikalnym wydarzeniem. Na dwa dni, 21 i 22 czerwca, browarowy park zmieni się w teatr. Z perspektywy leżaków i piknikowych koców będzie można za darmo zobaczyć dwa spektakle w wykonaniu zespołu Teatru Pijana Sypialnia.
Plenerowe widowiska to browarowa tradycja. Zanim otwarto pierwsze sklepy w Atrium, w historycznych murach Słodowni pokazywano spektakle operowe. Poznaniacy do dziś pamiętają „Skrzypka na dachu” wystawionego na parkingu na poziomie +5. W kolejnych latach Stary Browar kilka razy był gospodarzem występów Teatru Pijana Sypialnia w Parku. Nowa edycja Teatru na leżakach odbędzie się 21 i 22 czerwca. Partnerem wydarzenia jest Żabka. – To teatr w najbardziej przystępnym wydaniu – bez dress code’u i zakazu popijania lemoniady – mówi Joanna Tupalska, Dyrektor Marketingu Starego Browaru. – Wyjście na spektakl w naszym Parku można zaplanować z wyprzedzeniem, ale można też znaleźć się na widowni przypadkiem – to urok otwartych wydarzeń w browarowych przestrzeniach. Można przyjść całą rodziną albo dużą grupą znajomych, bo nie ma ekonomicznej bariery i biletów za kilkadziesiąt złotych – podkreśla.
Teatr jak piknik
Repertuar Teatru Pijana Sypialnia to inscenizacje podane z prawdziwym rozmachem. W widowiskach bierze udział kilkunastu śpiewających na żywo i tańczących aktorów oraz orkiestra. Zespół odkopuje zakurzone historie, teksty, piosenki i miksuje je z popkulturą. Plenerowy format nawiązuje do tradycji „teatrzyków ogródkowych”. Przed wojną były to popularne miejsca rozrywki w otoczeniu przyrody, ówcześnie „hipsterskie” i modne miejscówki. W scenerii browarowego Parku widzowie obejrzą dwa spektakle. W piątek 21 czerwca wystawiony zostanie „Wodewil Warszawski” – roztańczona komedia osadzona w czasach przedwojennych. Z kolei w sobotę 22 czerwca na parkowej scenie zobaczymy „EkoOperę” – pełną humoru i muzyki opowieść o grupie przyjaciół, która wyjeżdża na wakacje. Stary Browar i Żabka, udostępnią publiczności kilkaset leżaków, organizatorzy zachęcają też do zabrania koców. Wstęp na oba wydarzenia jest bezpłatny.
Scenariusz spektaklu został skonstruowany w oparciu o komedię Feliksa Szobera „Podróż po Warszawie” z 1876 roku. Do Warszawy, z zamiarem wydania córek za mąż, przybywa Barnaba Fafuła, ze swoją żoną Kunegundą. Już na dworcu grupa miejscowych cwaniaczków wykrada córki. Młodzieńcy chcą oczarować dziewczyny, pokazując im najpiękniejsze zakątki miasta. Druga część widowiska to kabaret, który w krzywym zwierciadle przedstawia współczesny, wielkomiejski styl życia; gdzie celebryci prześcigają się w prezentowaniu swoich sposobów na realizowanie wyjątkowej i pełnej sukcesów kariery. Spektakl wypełniają piosenki i muzyka na żywo oraz wytańczone przez aktorów polki i walczyki. Widowisko zachwyci wszystkich tych, którzy chcieliby przenieść się do przedwojennych czasów, po których pozostały już tylko piękne melodie i pożółkłe fotografie.
„EkoOpera”
EkoOpera to opowieść o grupie przyjaciół, która wyjeżdża na wakacje. Pensjonat „Wenecja”, do którego docierają, prowadzą młode i przebojowe właścicielki. Czas upływa tam na niekończących się rozmowach i biesiadowaniu pod gołym niebem. Młodzi ludzie zajęci miłosnymi gierkami i snuciem planów na przyszłość nie zauważają, że apokalipsa już się zaczęła… Czy świat da się jeszcze uratować? Czy nasza walka o jego ocalenie ma sens? A może w myśl zasady carpe diem powinniśmy czerpać z życia pełnymi garściami nie patrząc na konsekwencje? Spektakl przepełniony jest muzyką na żywo. Zabrzmią utwory inspirowane włoskimi pieśniami neapolitańskimi oraz znanymi motywami operowymi.
MACIEJ KRAMER | Zbliża się jubileusz HAPPY JAZZ BAND
10 czerwca, 2024
Artykuł przeczytasz w: 8 min.
Składa się z trzynastu utalentowanych muzyków, absolwentów poznańskiej Akademii Muzycznej, których pasją jest gra w stylu swing i old jazz. Happy Jazz Band – bo o nim mowa – to zespół sięgający po utwory Louisa Armstronga czy Franka Sinatry, a także po polskie kompozycje, w tym twórczość charyzmatycznego i niezapomnianego Andrzeja Zauchy. O fenomenie wspólnych lat muzykowania, nagrywaniu płyty oraz wybitnych artystach opowiada saksofonista i lider zespołu Happy Jazz Band – Maciej Kramer.
Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: Archiwum zespołu HJB
Jaka jest geneza powstania zespołu o wdzięcznej nazwie Happy Jazz Band?
MACIEJ KRAMER: Zespół powstał w kwietniu 2015 roku, bo kilku entuzjastów muzyki swingowej postanowiło dać wyraz swojej pasji, jaką jest właśnie muzyka swingowa i jazzowa. Rzucone hasło o powstaniu zespołu było jak wyzwanie, które należało przyjąć. Oczywiście towarzyszyła nam niepewność jak poukładają się sprawy czy będziemy mieli gdzie spotykać się na próby, czy zagramy jakikolwiek koncert, a w szczególności czy temat zachwyci. Z czasem sytuacja zaczęła się klarować, wyłaniał się stabilny skład zespołu, a apetyt na muzykowanie zdawał się być niezaspokojony. Należy podkreślić, że od samego początku Happy Jazz Band cieszył się wsparciem Wielkopolskiego Stowarzyszenia Jazzu Tradycyjnego Dixie Club, a w szczególności Prezesa Klubu Pana Piotra Soroki. Sięgacie po światowy repertuar swingowy od Armstronga, Franka Sinatry po nowoczesne kompozycje.
Czy bardziej skupiacie się na nurcie old jazz, czy jednak wychodzicie w stronę modern jazzu?
Skupiamy się głównie na klasycznym swingowym nurcie, sięgając po kompozycje ojców założycieli epoki swingu. Gramy rozpoznawalne tematy dobrze znane słuchaczom. Oczywiście Frank Sinatra jest tutaj w pewnym sensie naszą wizytówką. Nie stronimy jednak od nowoczesnych kompozycji i polskich utworów nawiązujących stylistycznie do klasycznej szkoły.
Jaki więc repertuar jest przez Was najchętniej grany?
Ciężko wskazać, które utwory gramy najchętniej. Każdy utwór niesie ze sobą określony bagaż emocji, który determinuje również muzyka wykonującego dany utwór. Ponadto każdy słuchacz reaguje zupełnie inaczej na konkretną melodię i wyśpiewane słowa. Natomiast prawdą jest, że nie stronimy zarówno od repertuaru światowej muzyki rozrywkowej, jak i polskich standardów. Fakt, że znamy je z radia czy telewizji, jeszcze bardziej potęguje nasze uczucie przyjemności i satysfakcji z ich wykonywania.
Ile osób liczy obecnie Happy Jazz Band?
Skład osobowy zmieniał się na przestrzeni lat. Aktualnie Happy Jazz Band liczy 13 muzyków w większości absolwentów poznańskiej Akademii Muzycznej. W zależności od sytuacji i potrzeb poszerzamy również nasz skład o wyjątkowego solistę instrumentalnego tak, aby koncert był jeszcze bardziej ciekawy dla słuchaczy. Wielokrotnie dane nam było koncertować z uznanym saksofonistą Janem Adamczewskim, a historycznie patrząc, cieszę się niezmiernie z faktu, że współpracowaliśmy z niesamowicie charyzmatycznym trębaczem Patrycjuszem Gruszeckim, klarnecistą Dixie Company Rafałem Kubale, saksofonistą Maciejem Sokołowskim oraz z pianistką Katarzyną Stroińską-Sierant.
Agnieszka Różańska, aktorka Teatru Nowego w Poznaniu i współpracująca z Teatrem Muzycznym w Poznaniu, dołączyła w ub. roku do Waszego zespołu. Czy to znaczy, że nabór nowych członków wciąż trwa?
Obecnie nie prowadzimy naboru do zespołu. Aktualny skład w zasadzie spełnia nasze oczekiwania. Myślę, że większość muzyków – członków zespołu podziela moją opinię. A fakt, że Agnieszka Różańska, z olbrzymim doświadczeniem aktorskim i scenicznym, zdecydowała się do nas dołączyć, pozwala nam śmiało patrzeć w przyszłość i rozwijać się w kierunkach, o których wcześniej nie myśleliśmy. Aktorski kunszt Agnieszki daje nam możliwość nowego spojrzenia na dotychczas wykonywane utwory oraz ich nowe, aktorskie interpretacje. Wszyscy się wzajemnie od siebie uczymy oraz wzajemnie inspirujemy i to jest bardzo duża wartość dodana w tym zespole.
Jakie osoby stanowią filar zespołu?
Agnieszka Różańska i Sebastian Stieler to nasi wspaniali wokaliści, którzy dzięki swojemu zaangażowaniu, radosnemu usposobieniu nadają zespołowi wyjątkowości. O potencjale artystycznym Agnieszki Różańskiej już nieco wspomniałem, natomiast drugim silnym filarem zespołu jest wokalista, kontrabasista z wykształcenia oraz producent muzyczny Sebastian Stieler. Charyzmatyczny i charakterystyczny głos Sebastiana, szerokie muzyczne doświadczanie zdobyte również w kraju, z którego jazz i swing pochodzi, pozwalają nam sięgać po wymagający repertuar klasyki swingu, choćby Franka Sinatry czy Cole Portera.
Muzycy grający na jakich instrumentach tworzą muzyczne tło i piękne dźwięki oprawy Happy Jazz Band?
Oprawa dźwiękowa to kooperacja instrumentalistów – sekcji saksofonowej, sekcji dętej blaszanej i sekcji rytmicznej, wśród których warto zwrócić uwagę na niezwykle doświadczonych muzyków: pianistę – Wiesława Stielera, perkusistę Marka Surdyka oraz basistę Józefa Matuszewskiego, którzy na każdym kroku dzielą się z nami „młodymi” swoją wiedzą, wspomnianym doświadczeniem i obyciem scenicznym.
Gdzie spotykacie się na próby? Macie swoje stałe miejsce spotkań?
W przeszłości bywało bardzo różnie. Zdarzało się, że grywaliśmy w piwnicach, korzystając z uprzejmości osób prywatnych i przeróżnych instytucji, a do dnia próby nie wiedzieliśmy gdzie ona się odbędzie. W salach bywało niesamowicie zimno albo nie było na czym siedzieć. Jednak te trudności udawało się jakoś wspólnym entuzjazmem do muzykowania zagłuszyć, zepchnąć na drugi plan. Obecnie ćwiczymy w komfortowych warunkach profesjonalnej sali w jednym z domów kultury niedaleko Poznania.
Podróżujecie po Wielkopolsce, jesteście zapraszani na różne eventy, w rozmaite miejsca. Gdzie chętnie wracacie, gdzie chętnie gracie?
Mamy to szczęście, że wszędzie gdzie się pojawimy, jesteśmy witani entuzjastycznie i z sympatią. Wracamy chętnie tam, gdzie muzyka swingowa ma szansę się przebić i jest doceniana, a na tym nam najbardziej zależy. Niezależnie od tego, czy będzie to niewielka scena na wolnym powietrzu czy profesjonalna – w dużym ośrodku kultury. Naszym celem jest niesienie radości i dobrej energii swingu oraz propagowanie tzw. kultury wysokiej, do jakiej bez wątpienia należy zaliczyć swing.
Za rok będziecie obchodzić 10 jubileusz powstania zespołu. Co przed Wami? Jakie plany, jakie muzyczne marzenia?
Obecnie największym naszym przedsięwzięciem muzycznym jest nagranie płyty. Do tego zadania podchodzimy poważnie, a nie jest to proste przy tak dużym składzie. Pierwsze kroki – a raczej nagrania są już za nami, ale to oczywiście za mało, aby już mówić o płycie. Ponadto wszyscy artyści mają w sobie taką przypadłość, że mogą w nieskończoność poprawiać to, co stworzyli. (śmiech) Teraz staram się utrzymać determinację i zapał wśród muzyków do dalszej wytężonej pracy nad płytą. Dzięki uprzejmości Stielerstudios możemy to marzenie realizować, za co jestem bardzo wdzięczny.
Kogo – jako zespół – chcielibyście zaprosić do współpracy?
Na chwilę obecną jesteśmy zadowoleni ze współpracy, jaka zawiązała się między nami a szeroko pojętym poznańskim środowiskiem muzycznym. Staramy się promować i wspierać nawzajem, co skutkuje olbrzymią synergią działania. Osobiście mam jeszcze w głowie kilku wyśmienitych muzyków, z którymi chciałbym nawiązać bliższą współpracę, ale czas to zweryfikuje i zobaczę, co wyjdzie z moich planów. Niech pozostanie to na razie tajemnicą, o jakich nazwiskach myślę. (śmiech) Mam nadzieję, że będzie to miłe zaskoczenie dla naszych wiernych fanów, których serdecznie pozdrawiam i zapraszam na nasze koncerty.
Joanna Scheuring-Wielgus | Chcę nowoczesnej Polski w zjednoczonej Europie
3 czerwca, 2024
Artykuł przeczytasz w: 13 min.
Polityczka, działaczka samorządowa i społeczna, która swoją karierę rozpoczynała jako manager kultury. Dziś jest wiceministrą kultury i liderką listy lewicy z województwa wielkopolskiego do Parlamentu Europejskiego. O wyzwaniach stojących przed Europą, sytuacji kobiet w Polsce, planach na siebie w Brukseli, ale także o modzie i o tym, co jej się podoba w Poznaniu opowiada Joanna Scheuring-Wielgus.
Rozmawiają: Anna Bowsza oraz Alicja Kulbicka
Zdjęcia: Materiały prywatne J.Sz.-W.
Anna Bowsza: Pełnisz dzisiaj funkcję wiceministry kultury. Dlaczego Ministerstwo Kultury jest Ci tak bliskie?
JOANNA SCHEURING-WIELGUS: Przed wejściem do polityki zawodowo zajmowałam się kulturą, więc objęcie stanowiska ministry w tym resorcie było dla mnie czymś zupełnie naturalnym. Współpracowałam przez lata z ministerstwem z tej drugiej strony jako managerka artystów, producentka spektakli, koncertów czy wystaw, więc teraz uzupełniam swoją wiedzę i doświadczenie o ten obszar działania, ale z tej drugiej strony, czyli rządowy.
Alicja Kulbicka: A jednak zdecydowałaś się na kandydowanie w wyborach do Parlamentu Europejskiego…
Wybory do europarlamentu są niezwykle ważne. Szczególnie te, które przed nami. Widzisz przecież, co się dzieje: wojna w Ukrainie, w strefie gazy, wzrost radykalnych nastrojów na całym świecie, wielka niewiadoma wyborów w Stanach Zjednoczonych, dojście do władzy w Europie proputinowskich ugrupowań. Czuć w powietrzu niepokój i lęk przed światowym konfliktem. Wyobraź sobie, co by się teraz działo w Polsce jakbyśmy nie byli w UE czy w sojuszu natowskim? Dlatego ważne jest to, aby w tej kadencji PE znaleźli się reprezentanci z Polski, którzy są skuteczni, odważni i silni. Ci, którzy zadbają zarówno o silną Polskę w Europie, jak i silną Unię Europejską na świecie. Ja taka jestem. Poza tym moja działalność polityczna to walka o dobrą przyszłość dla moich dzieci. Może to kolokwialne, ale chcę, aby trójka moich chłopków żyła w spokojnym świecie.
A.K.: Pochodzisz z Torunia, startujesz z Poznania. Dlaczego?
Wybory do europarlamentu to zupełnie inne wybory niż te parlamentarne czy samorządowe. Wybieramy tylko 53 parlamentarzystów, Polska jest jakby jednym okręgiem, dlatego każda partia wystawia najsilniejsze nazwiska w każdym okręgu. Mi przypadła Wielkopolska i bardzo się z tego cieszę, bo częściej zdarzało mi się u Was bywać niż w innych regionach Polski. Poza tym moja mama i rodzina od strony dziadka pochodzi z Wielkopolski.
A.B.: Co Ci się w naszym mieście podoba?
Jak byłam na studiach to wyjazd do Gdańska czy właśnie do Poznania był dla mnie jak wyjazd do Europy. To z Poznania wyruszałam autokarem na saksy do Londynu, to w Poznaniu mieliśmy pierwsze ogólnopolskie spotkanie ruchów miejskich, z których się wywodzę. Ogólnie Wielkopolska kojarzy mi się od zawsze z estetyką, porządkiem i zaradnością. A najbardziej z Poznania lubię rogale marcińskie! (śmiech)
A.B.: Czym zamierzasz zająć się w Brukseli? Z jakim programem startujesz?
Bardzo chciałabym kontynuować swoją ministerialną pracę w komisji kultury i mediów. Jest jeszcze mnóstwo do zrobienia, chociażby w kwestii statusu zawodowego artysty czy ubezpieczeń dla ludzi kultury. Ale oczywiście jest mi również bliska kwestia równouprawnienia i praw kobiet. Dlatego chcę wprowadzić Kartę Praw Kobiet Unii Europejskiej, która zagwarantowałaby każdej kobiecie w Europie prawo do legalnej, bezpiecznej, powszechnej opieki aborcyjnej. Ponadto chcę wprowadzenia przez państwa członkowskie regulacji ochronnych dla tych grup kobiet, które są szczególnie narażone na przemoc i wyzysk. A jeśli chodzi o program Lewicy to znajdziesz szczegółowy na naszej stronie lewica2024.eu To nasza wizja Europy i Polski w Europie.
A.K.: Ośmiu na 10 Europejczyków uważa, że te wybory są wyjątkowo ważne w obliczu toczącej się wojny Rosji przeciwko Ukrainie i konfliktu na Bliskim Wschodzie – wynika tak z Eurobarometru, przedwyborczego badania unijnej opinii publicznej. Jeśli te przewidywania się sprawdzą, będzie to oznaczało wzrost o 10 pp. w stosunku do wyborów w 2019 r. w całej Europie. Dlaczego udział w eurowyborach jest tak ważny?
W ogóle głosowanie w jakichkolwiek wyborach to wielki przywilej, który akurat my, kobiety, wywalczyłyśmy 100 lat temu! Głosując – decydujesz. Głosując – masz wpływ. Potem oceniasz i masz prawo wymagać. Dla mnie głosowanie to świąteczny i ważny dzień. Tak jak powiedziałaś, te wybory są szczególnie ważne, bo sytuacja na świecie jest niestabilna i naszym zadaniem jest odsunąć ten trend i wybrać takich ludzi do PE, którzy zagwarantują nam bezpieczeństwo i będą podejmować dobre decyzje dla nas i dla Europy. Silna Europa to silna Polska, nie mam co do tego wątpliwości.
A.K.: 20 lat Polski w Unii Europejskiej. Jesteś przedstawicielką ugrupowania, które Polskę do UE wprowadziło. Pamiętasz ten dzień?
Oczywiście! Po głosowaniu zrobiliśmy z mężem w naszym ogrodzie imprezę dla znajomych. Bardzo się cieszyłam, bo będąc studentką marzyłam o tym, aby być pełnoprawną obywatelką UE. Irytowało mnie na granicy, że traktują nas, Polaków, jak osoby drugiej kategorii. Tak się czułam, jeżdżąc podczas studiów do Londynu i pracując tam na czarno. Patrząc teraz na Ukrainę, wyobraź sobie, co by było teraz w Polsce, gdyby Lewica nie wprowadziła nas do UE i nie zawiązała sojuszu z NATO? Strach nawet myśleć.
A.B.: Czy Polacy nadal są euroentuzjastami?
Na szczęście nadal tak, ale widać i słychać ze strony radyklanej prawicy chęć wyprowadzenia Polski z UE. To byłyby kolosalny błąd. Dlatego ważne jest, aby nie dać się zwieść tym populistycznym hasłom. Wystarczy spojrzeć na Wielką Brytanię. Nagonka, manipulacja i kłamstwa doprowadziły do zmiany nastawienia Brytyjczyków, co w efekcie skończyło się Brexitem, którego nikt na serio nie traktował, a się wydarzył. Teraz coraz częściej na Wyspach mówi się o powrocie do wspólnoty europejskiej i słychać żal wśród ludzi, którzy zdecydowanie żałują decyzji o wyjściu z UE.
A.K.: Jednak dziś po 20 latach bycia częścią europejskiej rodziny, a po ośmiu latach rządzenia w Polsce przez populistów, obserwujemy wzrost nastrojów antyunijnych. Sporo mówi się o „narzucaniu nam prawa” przez unijnych biurokratów, rolnicy protestują przeciwko Zielonemu Ładowi, pasjonaci motoryzacji sceptycznie podchodzą do zapowiedzianej elektromobilności, ostatnią zmianą, która dotknęła konsumentów są… plastikowe nakrętki przytwierdzone na stałe do butelek. I choć te zmiany zapewne istotne z punktu widzenia zmian klimatycznych są tym, co powinno stanowić priorytet. Czy właśnie nie działania „nakazowe” są tym, co nas od Unii odpycha?
Zacznijmy od tego, dlaczego stworzono Zielony Ład? Wszyscy chcemy oddychać czystym powietrzem, jeść zdrową żywność bez chemii. Chcemy, aby woda płynęła w kranach, a nie była luksusem. Takie były cele Zielonego Ładu. I tych celów będę broniła. Jednak nie wszystko poszło tak jak powinno. Zabrakło odpowiedniej komunikacji. Zabrakło rozmowy z rolnikami, ale to kamyczek do ogródka komisarza Wojciechowskiego z PiS. Uważam, że niektóre decyzje wymagają ponownego przemyślenia. Mam na myśli chociażby zakaz rejestracji samochodów spalinowych po 2035 r. Trzeba wspierać elektromobilność, ale chyba nie poprzez zakazy. Dlatego jako Lewica opowiadamy się za zrobieniem kroku wstecz w sprawie tej regulacji. Trzeba rozwiać społeczne obawy ludzi czy za 11 lat będą mogli jeździć samochodem. Będą mogli. Ważne jest też, aby rozwijać transport publiczny, który jest dla wszystkich. Są na to środki z KPO. W Polsce 13 mln ludzi jest wykluczonych komunikacyjnie. Europa powinna być o korzyściach, nie o zakazach.
A.K.: Jak widzisz Unię Europejską w perspektywie 5-10 lat?
Marzę o Europie silnej i zjednoczonej. UE to dla mnie nie tylko zbiór państw, to nie tylko walka mocarstw, dyplomacja i spotkania na szczycie. UE to przede wszystkim człowiek, jego codzienność i jego potrzeby. Dziś potrzebujemy zmiany działania Unii tak, by korzyści z naszej wspólnoty płynęły bezpośrednio do nas i naszych najbliższych. Zbyt często politycy skupiają się na wielkich regulacjach, a zbyt rzadko myślą o tym, aby zapewnić zielony skwer w naszej okolicy, dostępny żłobek czy nowe mieszkanie na start dla młodych. O tym powinna być Europa, o tym powinna być Unia, o tym powinna być nowoczesna Polska w zjednoczonej Europie. Takiej Polski w Europie chcę ja i Lewica. Jednocześnie rozumiem, że UE potrzebuje korekty. Czas, by stała się instytucją bliższą naszym codziennym sprawom. Mniej spotkań na szczycie czy za zamkniętymi drzwiami, a więcej przejrzystości i demokracji.
A.K.: Jesteś socjolożką, z racji wyuczonego zawodu myślę, że widzisz szerzej niż inni zachodzące w Polsce zmiany. Czy polskie społeczeństwo się liberalizuje i staje się coraz bardziej tolerancyjne?
Zdecydowanie. Polskie społeczeństwo jest bardziej liberalne niż politycy, których potem to społeczeństwo wybiera. Bardzo dobrze to widać chociażby na przykładzie zmiany stanowiska dotyczącego liberalizacji prawa aborcyjnego. W 2016 roku, jak odbywały się pierwsze protesty, zwolenników takiego prawa było około 30%, teraz te wyniki dochodzą często do 80%. Zmienia się również w ekspresowym tempie nasz stosunek do kościoła. Pustoszeją świątynie, młodzież wypisuje się z lekcji religii, ludzie rezygnują ze ślubów kościelnych i coraz mniej osób przyjmuje księdza na tzw. kolędzie. Niektóre badania plasują Polskę na pierwszym miejscu wśród najszybciej laicyzujących się krajów świata. To zasługa samego kościoła, który po 1989 r. próbował układać się z różnymi rządami, ale ostatnich osiem lat jest jednak pod tym względem wyjątkowych. Nie wspomnę już o przestępstwach i nadużyciach w kościele, o których dowiadujemy się bardzo często.
A.K.: Jak z Twojej perspektywy wygląda sytuacja kobiet w Polsce? Jesteś wiceprzewodniczącą Nowej Lewicy, partii, której dobro kobiet leży bardzo na sercu. Startujesz do Parlamentu Europejskiego z Poznania, który jest raczej miastem liberalnym i otwartym. Jednak Polska to nie tylko duże miasta…
No właśnie. Dobrze, że zwracasz na to uwagę, bo my na lewicy z naszymi postulatami kobiecymi zwracamy się właśnie do tych, którzy są pozostawieni sami sobie, są w tyle. Standardowo jak jesteś z miasta, to masz więcej możliwości, jak dobrze zarabiasz to stać cię na więcej, jak nie jesteś samotna, jest ci łatwiej. Gdy porównamy opiekę państwa dla Polek do opieki dla kobiet w innych krajach, to Polki są na szarym końcu: mamy najbardziej restrykcyjne prawo aborcyjne, nie mamy bezpłatnych tablet antykoncepcyjnych, opieki okołoporodowej, w szpitalach lekarz może odmówić ci zabiegu, bo powołuje się na klauzulę sumienia, jak zostaniesz zgwałcona, to chroni się sprawcę, a kobiecie sugeruje się, że prowokowała wyglądem. Jest mnóstwo do zmiany nie tylko w prawie, ale przede wszystkim w głowach konserwatywnych polityków, dla których kobieta to często nadal „słaba istota”, którą muszą się zaopiekować.
A.K.: Czy bycie kobietą pomaga czy przeszkadza w polityce? Mierzysz się z seksizmem?
To zależy. Na pewno kobiet powinno być zdecydowanie więcej w polityce. W polskim parlamencie jest nas teraz 29%, więc nawet nie zbliżamy się do połowy reprezentacji. Dlatego zachęcam kobiety do angażowania się w życie społeczne i polityczne na różnych szczeblach. Bo kto ma zadbać o nasze interesy jak nie my same? A jak pytasz mnie o seksizm w polityce, to powiem ci, że on jest nadal powszechny; jest wszechobecny, nie tylko w polityce. Nadal niestety jest mnóstwo stereotypów związanych z kobietami. Dużo pracy przed nami.
A.B.: Czy czujesz, że na sejmowych korytarzach musisz udowadniać, że bycie kobietą nie oznacza mniejszych kompetencji?
Nadal tak. Od 2018 roku rozkładam na czynniki pierwsze kwestie przestępstw w polskim kościele. Gdy o tym mówię, podając fakty, słyszę, że atakuję kościół i że jestem kontrowersyjna. Gdy mówię o świeckim państwie, słyszę, że jestem radykalna. Gdy mówi to samo jakiś polityk czy ksiądz, opinia jest taka, że mówi to mąż stanu, jemu po prostu wolno. Ale zaznaczanie mniejszych kompetencji odbywa się nawet w tak wydawałoby się błahej sprawie jak przedstawianie polityczek. Często słyszę: Poseł Krzysztof i nasza Joasia…
A.B.: To nieco z innej beczki. Czy polityczki w Polsce są dobrze ubrane?
To naprawdę zależy, bo mamy różne gusta, ale to czego nie rozumiem i to, co mi się zdecydowanie nie podoba to „przebieranie się” za polityczkę. Często wygląda to bardzo sztucznie i widać, że ta osoba czuje się w tym ubiorze po prostu niewygodnie. Uważam, że niezależnie od tego, kim jesteśmy i co robimy, powinniśmy być po prostu sobą.
A.B.: Twoje stylizacje są zawsze perfekcyjne. Dobrze skrojona marynarka, świetna fryzura i makijaż. Lubisz modę?
Zawsze lubiłam modę i śledziłam nowinki, ale nigdy nie kupowałam rzeczy tylko dlatego, że są modne. Nie kupowałam też nigdy rzeczy, na które mnie nie stać. Wolę mniej niż więcej i nigdy za wszelką cenę. Ale mam od lat swojego ulubionego fryzjera Tomka, który tnie włosy brzytwą. Dbam o siebie, ćwiczę na siłowni. Wychodzę z założenia, że nawet świetny ciuch czy makijaż nie ukryje niezdrowego ciała. Zdrowe ciało to zdrowa dusza i wtedy wystarczą trampki, dżinsy i biały T-shirt.
A.B.: Jak dobierasz stylizacje? Masz kogoś do pomocy czy zdajesz się na swoje wyczucie stylu?
Odkąd pamiętam zawsze zakładam na siebie to, co ja chcę włożyć, a nie to, w czym chcą mnie widzieć inni. Czasami wbrew trendom, modom czy upodobaniom innych. Ja po prostu nie lubię jak mi ktoś coś narzuca. Zawsze na końcu to ja podejmuję decyzję zarówno w co się ubiorę, jak i co zrobię. Moja mama kiedyś mi powiedziała, że ja od dziecka zawsze taka byłam. (śmiech) Z wiekiem stawiam zdecydowanie na wygodę, więc świadomie zrezygnowałam ze szpilek w sejmie na rzecz płaskich butów. Żadnych ciężkich torebek na ramię, tylko wygodny plecak.
A.B.: Masz swoje „guru modowe”?
Nie mam jednego guru modowego, ale moją miłością wielką jest wszystko, co brytyjskie. Dlatego zawsze z uwagą obserwowałam Vivienne Westwood, ale i Katharine Hamnett, projektantkę znaną ze swoich politycznych T-shirtow, które uwielbiam. Lubię też Francuzkę Isabel Marant czy ciuchy sportowe od Stelli McCartney. Podoba mi się również styl Charlotte Gainsbourg czy Patti Smith. Jak widzisz kino i muzyka są dla mnie największą inspiracją, jeśli chodzi o to jak się noszę.
Już dziś (03.06.) zapraszamy na wyjątkowe spotkanie z Joanną Schering – Wielgus
Wiosna w tym roku przyszła zaskakująco szybko, a my z radością wybiegliśmy na dwór. Natychmiast postanowiliśmy uporządkować balkony i tarasy, które w cieplejszych miesiącach stają się naturalnym przedłużeniem naszych domów. To właśnie tam, przy kawie, wciągając się w lekturę książki lub po prostu odpoczywając, odnajdujemy spokój i przyjemność.
Tekst: Ewelina Matyjasik-Lewandowska, Chasing the sun | Zdjęcia: Tomasz Kazaniecki i Kuba Troszczyński, Adobe Stock
Dlatego zatem tak ważne jest, aby odpowiednio balkon przygotować. Ale co to właściwie znaczy? Jak go właściwie zaaranżować?
Planując aranżację balkonu, potraktuj go jako dodatkowe pomieszczenie.
Jeśli zależy ci na estetyce i chcesz, aby balkon był przede wszystkim dekoracyjny, możesz zdecydować się na obsadzenie go roślinami, kwiatami i innymi ozdobnymi elementami. Możesz także dodać meble ogrodowe lub dodatki dekoracyjne, które nadadzą mu wyjątkowy charakter i będą zachwycać oko. Jeśli natomiast oczekujesz od balkonu funkcjonalności i chcesz, aby był miejscem do relaksu i wypoczynku, możesz zainwestować w wygodne meble, jak leżaki, fotele bujane czy hamaki. Dodatkowo, możesz rozważyć stworzenie strefy do czytania, medytacji lub picia kawy, by móc cieszyć się spokojem i uciec od miejskiego zgiełku.
Co warto wziąć pod uwagę, ustalając plan aranżacji balkonu?
Przy ocenie skali prac, które będą konieczne do aranżacji marzeń na balkonie, warto rozważyć kilka czynników, takich jak aktualny stan balkonu, dostępność budżetu oraz czas, który jesteś w stanie poświęcić na remont. Może się okazać, że wystarczy odświeżenie powierzchni, pomalowanie ścian lub podłogi, a także dodanie kilku nowych elementów dekoracyjnych, aby osiągnąć pożądany efekt. W niektórych przypadkach jednak, zwłaszcza gdy balkon wymaga poważniejszych napraw lub zmian strukturalnych, może być konieczne zatrudnienie ekipy remontowej. Niezależnie od tego, jakie masz oczekiwania względem balkonu, ważne jest, aby dostosować jego aranżację do swoich potrzeb i preferencji, tworząc przyjemne i funkcjonalne miejsce, które będzie cieszyć zarówno ciało, jak i duszę.
Urządzanie balkonu na wiosnę może być wyzwaniem, szczególnie gdy mamy do dyspozycji ograniczoną przestrzeń. Warto sięgnąć po elementy, takie jak drewno, meble balkonowe, balustrady czy nawet sztuczną trawę, aby nadać naszemu balkonowi nie tylko przytulności, ale także świeżości. Korzystanie z różnych rozwiązań sprawi, że stanie się on bardziej przyjemnym miejscem do spędzania czasu. Warto zatem poświęcić trochę czasu na planowanie i dobór elementów, aby stworzyć ulubione miejsce w okresie wiosenno-letnim!
Od czego zacząć urządzanie balkonu?
Gdy minie czas przymrozków, możemy zacząć od wystawienia na balkon roślin pokojowych, które lubią duże nasłonecznienie, takich jak sukulenty, palmy czy paprocie. Dzięki nim nasz balkon zyska piękną, zieloną oprawę, która stworzy przyjemną atmosferę i będzie stanowiła doskonałe tło dla dalszych aranżacji. Następnie, aby uzupełnić tę przestrzeń kolorami, warto sięgnąć po jednoroczne kwiaty balkonowe. Możemy wybrać różnorodne gatunki, takie jak petunie, pelargonie, lobelie czy begonie, które dostępne są w wielu kolorach i odmianach. Dobrze jest również zwrócić uwagę na wysokość roślin i ich potrzeby względem światła i wilgoci, aby stworzyć harmonijną kompozycję. Po wyborze roślin, możemy przystąpić do wyboru odpowiednich donic oraz pojemników, które będą pasowały do naszego stylu i pomogą stworzyć spójną aranżację. Ważne jest również zadbanie o odpowiedni drenaż oraz podłoże dla naszych roślin, aby zapewnić im odpowiednie warunki wzrostu i rozwoju. Na koniec, warto dodać elementy dekoracyjne, takie jak lampiony, girlandy świetlne czy poduszki dekoracyjne, które nadadzą naszemu balkonowi dodatkowego uroku i stworzą przytulną atmosferę, idealną do relaksu i spędzania czasu na świeżym powietrzu.
Na co zwrócić szczególną uwagę, wybierając rośliny?
Na małym balkonie warto wybrać rośliny, które nie tylko pięknie wyglądają, ale także nie zajmują zbyt dużo miejsca. Kwiaty balkonowe można hodować w skrzynkach balkonowych zawieszonych na balustradzie lub ustawionych na podłodze, w donicach i pojemnikach. Zieleń na balkonie nie tylko dodaje uroku, ale również tworzy relaksujący klimat, który sprzyja odpoczynkowi na świeżym powietrzu. Jednymi z najpopularniejszych kwiatów na balkon są pelargonie. W sklepach ogrodniczych czy supermarketach można znaleźć ogromny wybór różnych odmian i kolorów. Pelargonie są niezwykle wszechstronne – są odporne na suszę i podmuchy wiatru, co sprawia, że są idealnym wyborem dla balkonów. Ponadto, są łatwe w uprawie, co czyni je doskonałymi roślinami dla początkujących ogrodników. Jeśli pragniemy stworzyć kaskadę kwiatów na balkonie, warto wybrać rośliny o zwisających pędach, takie jak: surfinie, lobelie, petunie, bakopę, fuksje. Te rośliny doskonale sprawdzą się w skrzynkach balkonowych lub doniczkach wiszących, tworząc efektowne kaskady kwiatów, które będą urozmaicały nasz balkon.
Podczas wyboru roślin balkonowych, należy dopasować je do warunków panujących na naszym balkonie. Jeśli balkon jest wietrzny, unikajmy roślin o wiotkich łodygach i pnączy. Dla balkonów z ekspozycją na południe, doskonale nadadzą się petunie, pelargonie, nagietki i lobelie, które będą obficie kwitnąć i cieszyć nas pięknem swoich kolorowych kwiatów. Natomiast na północną stronę balkonu lepiej wybrać rośliny takie jak bratki, werbeny czy niecierpki, które będą dobrze radzić sobie w cieniu.
Aby nasz balkon był atrakcyjny przez cały sezon, warto planować zmianę roślin, tak aby zastępować te, które przekwitły, nowymi kwiatami lub sadzić od razu takie gatunki, które po zakończonym kwitnieniu zachowają efektowne liście, co pozwoli nam cieszyć się pięknem naszego balkonu przez cały czas.
Trendy balkonowe 2024
W nadchodzącym sezonie wiosna/lato 2024 nie należy spodziewać się spektakularnych zmian, a raczej kontynuacji trendów, które królowały pod chmurką w poprzednich latach. Nadal będziemy świadkami silnego trendu wykorzystywania naturalnych materiałów w aranżacji tarasów i balkonów. Przeważać będą przede wszystkim drewno, rattan, wiklina i kamień, otoczone soczystą i bujną zielenią roślin. Te naturalne materiały mogą być wykorzystane jako deski tarasowe lub płytki tarasowe, meble outdoorowe (np. drewniane, rattanowe lub wiklinowe) oraz donice i skrzynie. W aranżacji tarasu lub balkonu należy unikać plastiku, także pod postacią skrzynek i osłonek. Taki wybór materiałów wykończeniowych może być inspiracją do urządzenia tarasu w stylu boho.
W aranżacji tarasów i balkonów w 2024 roku główny nacisk zostanie położony na przytulność i komfort. Wykorzystywane będą miękkie tekstylia, takie jak dywany, poduszki i koce, które dodadzą wnętrzarskiego ciepła i zapewnią wygodę podczas relaksu na świeżym powietrzu. Istotną rolę odegra również odpowiednie oświetlenie, które stworzy nastrojową atmosferę i umożliwi korzystanie z tarasu lub balkonu również wieczorem. Dzięki temu stworzymy przyjemne miejsce do odpoczynku i spędzania czasu na świeżym powietrzu, które będzie zachęcało do relaksu i odprężenia. Jeśli chodzi o dywany, to w sprzedaży znajdziemy ich ogromny wybór. Mają różne kolory, rozmiary i wzory, tak że bardzo łatwo będzie nam dopasować właściwy do stylu i wymiarów naszej przestrzeni zewnętrznej, którą planujemy zagospodarować. Dywany zewnętrzne wykonane są z materiałów odpornych na wilgoć i promieniowanie UV, takich jak: poliester, polipropylen, akryl i nylon. Na zewnątrz lepiej unikać bawełny i wełny, które chłoną wilgoć i pleśnieją.
Nagradzana i certyfikowana Home stagerka, stylistka, dekoratorka, projektantka, inwestorka, pośredniczka w obrocie nieruchomościami i członek EAHSP. Mówi o sobie „Zamieniam przeciętne mieszkania w ponadprzeciętny zysk”. Działa na rynku nieruchomości od 2017 roku, współpracując zarówno z inwestorami, jak i osobami prywatnymi. Stylizuje, projektuje wnętrza prywatne, a także przygotowuje kompleksowe strategie marketingowe sprzedaży nieruchomości, tworząc markę Chasing the sun.
Ksenia Shaushyshvili | Nie umiem znosić z pokorą stagnacji
31 maja, 2024
Artykuł przeczytasz w: 14 min.
Artystyczna dusza, która po latach treningu sztuk walki Wushu, z mocnym akcentem weszła w świat dźwięków, melodii i zdjęć. Podczas wakacji nad morzem tworzy przepiękne rzeźby z piasku – jej syrenki mogłyby startować w konkursie piękności i rywalizować z Disneyowską Ariel. Ksenia Shaushyshvili zachwyca swoją urodą, wielkim talentem, niespożytą energią, uśmiechem i optymizmem, który z niej promieniuje. Ma mnóstwo pomysłów i planów na przyszłość, a wszystko związane z samorozwojem jako wokalistki, fotografki i mamy 8-letniego Tristana.
Jak to się stało, że Twoja życiowa droga przywiodła Cię do Poznania?
KSENIA SHAUSHYSHVILI: To czysty przypadek. (śmiech) Spędziłam parę lat dzieciństwa w przepięknej Gruzji, a wychowałam na Białorusi, w Brześciu. Już jako nastolatka wiedziałam, że nie chcę zostawać w kraju rządzonym przez reżim Łukaszenki. Miałam też krótki epizod edukacji wokalnej w Moskwie, ale kompletnie mnie to miasto przerosło… Polska była dla mnie zawsze oknem na świat, na Europę, dlatego gdy zdałam maturę, w wieku 16 lat, dostałam się na warsztaty wokalne do Kutna, nie umiejąc śpiewać klasycznie, choć bardzo chciałam. (śmiech) Jestem z wykształcenia śpiewaczką operową. Stwierdziłam jednak, że nie szukam łatwych rozwiązań, lubię wyzwania. (śmiech) Rozpoczęłam więc przygotowania do egzaminów wstępnych na Wydział Wokalno-Aktorski w Białymstoku na filii Uniwersytetu Muzycznego im. Fryderyka Chopina. Następnie moja pani profesor przenosiła się do Poznania i pamiętam jak oznajmiła mi „Kseniu, teraz będziesz zdawać do Poznania na Akademię Muzyczną”, a ja do niej „dobrze, ale gdzie jest ten Poznań?”(śmiech). 14 lat temu przyjechałam do Poznania, rozpoczęłam studia na Akademii Muzycznej im. I. J. Paderewskiego na Wydziale Wokalno-Aktorskim i już tak zostałam. (śmiech) Mam ogromne szczęście spotykać na swojej drodze ludzi wyjątkowych, ciepłych, inspirujących, ludzi, którzy dają mi wiarę w siebie i motywują do spełnienia marzeń.
Wschód w Tobie nadal drzemie?
Czerwona szminka przez długi czas była moja nieodzowną towarzyszką, a jak szłam wyrzucić przysłowiowe śmieci, to musiałam zrobić się na bóstwo. (śmiech) Do tego przewędrowałam kilometry w szpilkach, bo przecież buty na wysokim obcasie uważane są za oznakę kobiecości i seksapilu. Z czasem pobyt w Poznaniu uspokoił mnie, jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny. (śmiech)
W Twojej krwi płynie mieszanka białorusko-gruzińska, zatem wnętrze masz temperamentne.
Tak, moja mama jest Białorusinką, a tata – Gruzinem. Coraz bardziej utożsamiam się z Gruzją, jej mieszkańcami, tradycją, muzyką itp. Kocham tę gruzińską otwartość, serdeczność, czuję ten klimat. Obecnie mam kilka projektów powiązanych z gruzińską kulturą. Jestem więc mieszanką słowiańskiej Białorusi i temperamentnej Gruzji. (śmiech) Jak ostatnio spotkałam się z rodzicami na neutralnym terenie, w Gruzji – bo na Białoruś nie mogę wjeżdżać ze względów politycznych – to nocowaliśmy w pensjonacie. Jego właścicielka była tak zachwycona naszą obecnością, naszymi śpiewami, że w dzień wyjazdu powiedziała „zapraszam Was kolejny raz do mnie, ale już za darmo. Przyjeżdżajcie, kiedy tylko chcecie!”. To jest właśnie w Gruzinach urocze, ich gościnność i otwartość na drugiego człowieka, co bardzo cenię. Mam same pozytywne emocje, jeśli chodzi o Gruzję – to jest moje miejsce na Ziemi.
Dzięki tym gruzińskim korzeniom masz talent muzyczny?
Odkąd pamiętam tata zawsze grał na gitarze i przepięknie śpiewał. Naprawdę przepięknie – i to nie jest tylko moja opinia. Nawet teraz jak ktoś z moich znajomych muzyków słyszy zupełnie amatorskie nagrania głosu mojego taty, jest pod wielkim wrażeniem jego talentu i umiejętności jako samouka. Jacek Skowroński, pianista, kompozytor i aranżer o słuchu doskonałym, nie mógł uwierzyć, że mój tata nigdzie nie kształcił się muzycznie, a tak emocjonalnie śpiewa. Ponadto moja mama skończyła szkołę muzyczną, w klasie akordeonu, grała też na fortepianie. Moi rodzice to są umysły ścisłe, techniczne, to ludzie pracujący w leśnictwie, ale wrażliwi na muzykę, na szeroko pojętą sztukę. Pamiętam za dzieciństwa wyjazdy nad jezioro, gdzie tata zawsze spontanicznie grał na gitarze i pięknie śpiewał, to było dla nas czymś naturalnym. Wywodzę się więc z dynastii leśników, nie muzyków. (śmiech) Muzyka to rodzinna pasja, która nie kończy się wraz z granicami Gruzji. Wspólnota gruzińska jest i w Brześciu, jest i w Poznaniu.
Przyjechałaś do Poznania na studia, znając język polski?
Absolutnie nie! Zostałam rzucona na głęboką wodę, to jest według mnie najlepsza metoda nauki języka obcego, native speaker i otoczenie. Wtedy jeszcze na uczelni było to rzadkością, aby osoba mówiła w języku białoruskim, rosyjskim i gruzińskim. Dodatkowo dzięki oglądaniu telewizji ukraińskiej, jeszcze będąc na Białorusi, nauczyłam się tego języka. Rozumiem więc rodzinę słowiańskich języków: język białoruski, rosyjski, ukraiński, polski. Nawet jestem w stanie zrozumieć język słoweński i chorwacki, bo to taki zbitek lingwistyczny.
Nie od dziś wiadomo, że muzyka pomaga w nauce języków obcych…
Muzyka daje szerokie pole manewru, aby doskonalić się i rozwijać. Muzyka pomaga kształcić się, nabywać nowych umiejętności. Rozwija wyobraźnię, wspomaga pracę mózgu, układu oddechowego. I zapewnia endorfiny!
Oprócz artystki związanej z muzyką jesteś też artystką fotografem. Kiedy odkryłaś w sobie powołanie, aby stanąć za obiektywem i próbować uchwycić ludzkie emocje?
Spotykam wspaniałych muzyków artystów, których twórczość jest dla mnie impulsem do stawiania kolejnych scenicznych kroków. Oni też dają mi wiatr w skrzydła. Sama w stosunku do siebie aż boję się używać słowa „artystka”, wciąż nie mam takiej pewności siebie i widzę swoje niedociągnięcia. Wiem, co mogłabym zrobić lepiej, lepiej zaśpiewać, to jest takie dążenie do perfekcjonizmu, profesjonalizmu. Pierwszym moim aparatem – a miałam wtedy 12 lat – była Smiena na klisze. Znalazłam ten sprzęt fotograficzny u dziadka i zaczęłam uczyć się sama go obsługiwać. Potem dostałam od mojego nauczyciela informatyki aparat Zenit, bardziej zaawansowany. Od tego momentu zaczęła się moja pasja, aby robić zdjęcia z aparatów analogowych. Przewinęły się przez moje ręce takie marki jak: Fed, Zenit, Smiena, Iskra, Lomo itd. Dużo sprzętu zostało na Białorusi, ale z Zenitem – tym, od którego wszystko się zaczęło, nigdy się nie rozstaję. Od zawsze miałam chęć do fotografowania, w szczególności ludzi, ich zachowań i emocji. Robiłam zdjęcia koleżankom, nie znając wówczas Photoshopa, nie miałam pojęcia jak go obsługiwać. (śmiech) Po czasie trafiła w moje ręce pierwsza lustrzanka cyfrowa i wtedy przyszedł czas na zaznajomienie się w temacie Photoshopa – byłam wówczas na 3 roku studiów na Akademii Muzycznej. Zaczęłam dostawać zlecenia, stać mnie więc było na zakup nowego sprzętu fotograficznego. Preferuję Nikony i poszerzam wciąż zestaw „szkiełek”, czyli obiektywów. Połowa moich uczelnianych koleżanek i kolegów ma w swoim albumie zdjęcia mojego autorstwa, chociażby Basia Szelągiewicz, Gosia Musidlak, Anna Malesza, Natalia Świerczyńska, Krzysztof Bączyk i inne. Robiłam też sesje zdjęciowe Sopranissimo czy chłopakom z Tre Voci.
Wiem, że do sesji zdjęciowych przygotowujesz również kreacje, piękne długie suknie. Czy to Twój kolejny talent?
(śmiech) Krawiectwo – to za dużo powiedziane. Ja po prostu kupuję dużo materiałów w pasmanteriach i improwizuję podczas sesji zdjęciowych, jestem fanką agrafek, mam ich całe mnóstwo. Tu coś upnę, tu coś przymarszczę, tak na szybko, a efekt zdjęć jest często – mówiąc nieskromnie – zniewalający. Ale to zasługa moich pięknych modelek! Długie suknie są dla mnie magiczne, bajkowe. Lubię na zdjęciach jak jest uchwycony ruch, dynamika, statyczności jest u mnie mało. Dlatego wybieram materiały lekkie, które pięknie unoszą się na wietrze czy podrzucone do góry na potrzeby zdjęć. Oprócz fantazyjnych zdjęć, w plenerach, robię też studyjne, biznesowe sesje. Mam marzenie, aby do muzyki gruzińskiej uszyć typowy strój gruziński, z szerokimi rękawami, taki piękny, czarny. Mam nawet na kartce naszkicowany wstępny projekt.
Jakiej muzyki słuchasz w wolnych chwilach?
Jestem maniakiem muzycznym pod kątem różnorodności, słucham wszystkiego – oprócz disco polo, oczywiście. (śmiech) Od lat jestem fanką ciężkich brzmień, słucham więc i rocka, i ciężkiego metalu. Polubiłam bardziej skomplikowaną muzykę, jak zaczęłam szukać informacji o muzyce gruzińskiej. Odkryłam wtedy, że bardzo wielu jazzowych wykonawców pochodzi właśnie z Gruzji, bo czują rytm, klimat. Jazz daje doskonałe pole do improwizacji, a do jazzu, moim zdaniem, trzeba dojrzeć. Nieraz np. siedzę w ciszy lub słucham zamiast muzyki interesujących mnie podcastów, wykładów o tematyce kryminalnej czy psychologicznej.
Jakie utwory można znaleźć w Twoim repertuarze?
W ramach np. „Koncertu Muzyka Świata” wstawiłam tam wszystkie utwory, jakie tylko chciałam. Choć ludzie kojarzą mnie z uśmiechem, energią, to ja uwielbiam liryczną muzykę. Bardzo zwracam uwagę na tekst. Znajomi twierdzą, że ja w tym projekcie odpowiadam za depresję (śmiech), bo drugi muzyk ma repertuar radosny i taki słoneczny, bez przygnębienia. Nie ukrywam, że też słucham takiej lirycznej, mądrej muzyki, bo ona wywołuje u mnie przeróżne emocje, gdy przychodzi wzruszenie, smutek, melancholia. „Jaka róża, taki cierń”, „Don’t cry for me Argentina”, kawałki dramatyczne, a nawet mistyczne. Wplątałam do „Koncertu Muzyka Świata” również muzykę gruzińską. Natomiast w innym projekcie śpiewam – dzięki Darkowi Tarczewskimu – piosenki Edith Piaf, koncerty cykliczne z muzyką francuską.
Masz talent muzyczny, fotograficzny, ale nie tylko… Współpracujesz również z Teatrem Cortiqué Anny Niedźwiedź w Poznaniu, obecnie grasz w „Alicji w Krainie Czarów”. Aktorstwo również Cię pociąga?
Skończyłam szkołę aktorską w Brześciu, uwielbiam przebywać na scenie i jako aktorka, i jako wokalistka. Zaczęłam aktorstwo już w szkole podstawowej, tj. od 1 do 4 klasy, a od 5 do 11 w szkole średniej. 11 lat razem z tymi samymi osobami uczyłam się sztuki teatralnej, wyjeżdżałam z nimi na liczne przedstawienia, koncerty, a nawet na balet do Mińska. O taką klasę o profilu aktorskim dbał Teatr w Brześciu, kształcono nas ścieżką aktorską, ale i muzyczną. Z Teatrem Cortiqué w Poznaniu zaczęłam współpracować w 2017 roku, a zaczęło się od przygotowania sesji zdjęciowej. Następnie zostałam powiadomiona i zaproszona na casting, raz, drugi raz – nie poszłam, przeżywałam wówczas kryzys egzystencjalny i miałam taki etap niewiary w swoje możliwości muzyczne. Za trzecim razem dałam sobie szansę i stawiłam się na castingu, właśnie do „Alicji w Krainie Czarów”, zaśpiewałam arię pazia, koloraturową, bo wymagano wysoki wokal. Ku mojemu zaskoczeniu pani dyrektor Anna Niedźwiedź i kompozytor Gabriel Kaczmarek z entuzjazmem podjęli pozytywną decyzję o moim udziale w przedstawieniu i od razu dostałam propozycję współpracy. Potem zmieniliśmy trochę rodzaj śpiewania, bo pani Ania dowiedziała się, że ja śpiewam również jazzowo, estradowo, że potrafię łączyć gatunki. Z nią pracuje mi się wspaniale, odbieramy na tych samych falach. Mówi, że ja przyjmę każdy jej szalony pomysł, (śmiech) choćby udział lalki na scenie w „Pięknej i Bestii”, który nie był oczywisty. Świętujemy 10 już lat „Alicji w Krainie Czarów” na deskach Teatru Cortiqué. W „Ach, te koty” zdarzyło mi się śpiewać kilka spektakli, obstawiając naraz trzy role. (śmiech) Miałam po 3 minuty na przebranie ze zmianami peruk. Uwielbiam takie nieobliczalne sytuacje i kiedy obsady były już kompletne i miałam do zagrania tylko jedną postać, to już czułam się nieswojo. Scena to po prostu mój żywioł!
Czy pamiętasz taki moment, który wywarł duży wpływ na Twoje wybory sceniczne?
Jeszcze na początku studiów trafiłam do Teatru Nowego w Poznaniu. Zagrałam tam małą rolę w spektaklu „Obsługiwałem angielskiego króla” i to była moja pierwsza styczność z profesjonalistami, ludźmi, którzy dali mi ogromny impuls do działania. Po premierze tego spektaklu podeszła do mnie Edyta Łukaszewska, aktorka Teatru Nowego, i powiedziała „Ksenia, masz piękną duszę”. To jest dla mnie wciąż najpiękniejszy komplement Śpiewałam tam również ukraińską pieśń, wraz z Oksaną Hamerską, na dwa głosy, co było bardzo prawdziwe i wzruszające. Dostałam cenne rady od Michała Grudzińskiego, aktorów i jednocześnie wykładowców akademickich prof. Zbigniewa Grochala i prof. Pawła Hadyńskiego. Ten, wydawałoby się krótki epizod współpracy z Teatrem Nowym, dla mnie, nieopierzonej młodej dziewczyny był momentem zwrotnym.
Jakie plany przed Tobą do urzeczywistnienia, jakie marzenia?
Współorganizuję projekt wraz z pianistą Jackiem Skowrońskim zatytułowany „SuliFolk”, a „suli” w języku gruzińskim oznacza „duszę”. To będzie muzyka ludowa, orientalna, nie tylko stricte gruzińska, dostosowana do współczesnych standardów. Będą tam i polskie folkowe utwory, gruzińskie, ukraińskie, bałkańskie. Podkreślam, że oprócz melodii bardzo ważne są dla mnie: warstwa słowna, treść, przekaz utworu, jego ekspresja, ładunek emocjonalny. W czerwcu już będzie można usłyszeć nasze nowe aranżacje. Cały czas pracuję też nad „Koncertami Muzyki Świata”, to projekt o szerszej formacji, przedstawiający kalejdoskop gatunków muzycznych i krajów. Aktualnie pracuję nad wspólnym projektem z Gosią Musidlak. Z Basią Szelągiewicz działamy wspólnie już od dawna, dzieląc scenę przy różnych wydarzeniach muzycznych, a aktualnie pracujemy nad duetem skrzypcowo-wokalnym, ale również rozwijamy projekty angażujące większą ilość wspaniałych muzyków, a osobiście naszych serdecznych przyjaciół. W maju i czerwcu mam występy w Teatrze Cortiqué. 8 czerwca będę śpiewała muzykę francuską w towarzystwie akordeonisty Andrij Melnyka i pianisty Jacka Skowrońskiego. Rozwijam i współtworzę też z Julią Ziembińską i Agnieszką „Kova” Kowalczyk projekt „Midnight Mystique”. To ekscytujące trio, konkretnej blondynki uosabiającej Ziemię, eterycznej i mistycznej rudej – żywiołu powietrza i brunetki-ognia (śmiech). Łączymy tu harfę, wiolonczelę i śpiew, niczym trzy żywioły. Naszym założeniem jest tworzyć muzykę taką, jaką znamy, współczesną, popową, ale w sposób nieklasyczny. Gramy już w maju pierwsze koncerty. Repertuar opiera się na utworach współczesnych, będzie i Metallica, Sam Smith, i Billie Eilish… Mam również w planach współpracę z Fundacją PWFN pod dyrekcją Macieja Motylewskiego, która zajmuje się organizacją wydarzeń muzycznych m.in. w takich miejscach jak: domy dziecka, hospicja, oddziały szpitalne, ale również daje szansę na rozwój artystyczny dla młodych muzyków.
Ty wciąż jesteś w biegu, mając tyle różnych zajęć…
Nie umiem znosić z pokorą stagnacji, muszę cały czas pędzić. (śmiech) Jak mam dużo zajęć, to jestem bardziej poukładana, zorganizowana. Spokój i wegetacja to kompletnie nie dla mnie. Nie umiem odpoczywać, odpoczynek zawsze musi być aktywny. Jak coś się wokół mnie dzieje, to wiem, że żyję.
W czerwcu koniecznie wybierz się z nami Wieczór z Potęgą Ulgi. Zapraszamy na spotkanie z Agnieszką Maruda, autorką bestsellerowej i jedynej takiej na świecie książki „Potęga Ulgi. Od ulegania do uwolnienia”
Juz 7. czerwca w biznesowych przestrzeniach BusinessWell odbędzie się spotkanie z autorką bestsellerowej i jedynej takiej na świecie książki „Potęga Ulgi. Od ulegania do uwolnienia”
Za jej powstanie wiele osób dziękuje mówiąc/pisząc:
– „Nawet nie wiesz ile mi tą książką dałaś…”
– „Wrzuciłaś tam jakieś zaklęcia, bo po paru stronach czytania jestem czuję wzruszenie, dziękuję!”
– „Jestem Ci bardzo wdzięczna za tą książkę. Bardzo dobrze się ją czytało, masz w sobie dużo logiki. Coś jak Joe Dispenza, pewnie znasz:)”
– „Kobieto! Uratowałaś mi życie!”
– Już pierwsze 3 rozdziały rozwiązały to, co mnie dręczyło od roku”
– „Dziękuję, pierwszy raz przeczytałam to, czego nie umiałam nazwać i wytłumaczyć. Popłakałam się, bo wszystko się zgadza”
Dlatego chcemy byś i Ty mogła/mógł wziąć dla siebie to czego teraz najbardziej potrzebujesz. Jeśli tylko potrzebujesz w życiu ulgi i spokoju bądź z nami tego dnia. Zabierz przyjaciółkę, przyjaciół i razem cieszcie się wiedzą o naszym ludzkim dążeniu do poczucia ulgi, mądrym i zdrowym regulowaniu napięć w swoim życiu, a także o pułapkach, w które wpadamy z powodu dążenia do ulgi i jak je umiejętnie omijać.
Co Cię czeka?
0. Czas na kuluarowe rozmowy i networking
1. Power Speech, w którym porozmawiamy o tym:
co dzieje się z nami pomiędzy wielkim napięciem, a ulgą
dlaczego tak bardzo potrzebujemy i pragniemy ulgi, że dla jej uzyskania zrobimy znacznie więcej złego niż dobrego dla siebie
w czym ulga nas „trzyma”, a do czego nas „uwalnia”
2. Ćwiczenie na natychmiastowe uwolnienie 3. Rozmowa z Agnieszką Maruda oraz Agnieszką Kardas (autorką i bohaterką rozdziału Uwalnianie bywa trudne) 4. Sesja Q&A – okazja do zadania pytań nie tylko o książkę 5. Osobiste dedykacje i zdjęcia z autorką
Biblioteka Raczyńskich w Poznaniu. Od romantycznej idei do nowoczesnego centrum kultury.
22 maja, 2024
Artykuł przeczytasz w: 11 min.
Biblioteka Raczyńskich jest nie tylko jednym z najstarszych, ale i najbardziej znaczących ośrodków kulturalnych w Polsce. Przez prawie dwa wieki istnienia biblioteka stała się miejscem, które nie tylko przechowuje książki, ale również aktywnie uczestniczy w życiu społecznym i kulturalnym, adaptując się do zmieniających się potrzeb i oczekiwań poznaniaków. Poznajmy więc bliżej historię tego miejsca, w którym rządzi kultura i sprawdźmy, co kryje się w zakamarkach placówki, dzięki rozmowie z Katarzyną Wojtaszak, rzeczniczką biblioteki.
Rozmawia: Zuzanna Kozłowska| Zdjęcia: Materiały prasowe Bilblioteki Raczyńskich w Poznaniu
Jakie były główne motywacje Edwarda Raczyńskiego do założenia Biblioteki Raczyńskich w Poznaniu?
KATARZYNA WOJTASZAK: Powstanie Biblioteki Raczyńskich, otwartej w maju 1829 roku, było wynikiem bardzo szerokiego, patriotycznego myślenia Edwarda Raczyńskiego, który już w czasach romantyzmu analizował pozytywistyczną pracę u podstaw. Biblioteka miała być częścią pomysłu przekształcenia Poznania w Nowe Ateny zakładającego, że obok biblioteki i Teatru Miejskiego powstanie też muzeum ze zbiorami sztuki brata Edwarda, Atanazego, a nawet szkoła sztuk pięknych. Do realizacji idei Nowych Aten nie doszło, natomiast Biblioteka Raczyńskich stała się miejscem udostępniania zbiorów i przechowywania ich dla kolejnych pokoleń. Początkowo księgozbiór stanowiły zbiory rodzinne, następnie wzbogaciły go cenne rękopisy, stare druki i obiekty kartograficzne m.in. z kolekcji Juliana Ursyna Niemcewicza. Budynek Biblioteki Raczyńskich, wzorowany na wschodniej fasadzie paryskiego Luwru, był pierwszym na ziemiach polskich wzniesionym na cele biblioteczne. Co warto podkreślić, Biblioteka Raczyńskich jest najstarszą do dziś istniejącą biblioteką publiczną w Polsce.
Rok 1833
Jak wyglądały początkowe lata działalności biblioteki i jakie wyzwania stanęły przed nią w XIX wieku?
Korzystanie z Biblioteki Raczyńskich u jej początków wyglądało inaczej niż dziś. Nie można było wypożyczać książek do domu, a zbiory były udostępniane tylko na miejscu. W Statucie Biblioteki Edward Raczyński podkreślał publiczny charakter miejsca: „Przeznaczeniem Biblioteki Raczyńskich jest, aby w czytelni, która w tejże będzie urządzoną, każdy bez różnicy osób w dniach i godzinach oznaczonych miał prawo z niej korzystać”.
Dzięki polskim zbiorom i polskiemu personelowi biblioteka przez cały XIX wiek była ostoją polskiej kultury w Poznaniu pod zaborem pruskim. Z biblioteki korzystali polscy uczeni, działacze społeczni, młodzież gimnazjalna, prawdopodobnie podczas pobytu w Poznaniu odwiedził ją także sam Adam Mickiewicz.
Jakie znaczące wydarzenia historyczne miały wpływ na rozwój i działalność biblioteki?
W 1924 roku miasto Poznań przejęło bibliotekę na swoje utrzymanie. W okresie międzywojennym księgozbiór powiększał się o książki z wszystkich dziedzin wiedzy, podręczniki szkolne i czasopisma. Pozyskano wówczas również kolejne cenne zbiory specjalne. Rozwój biblioteki zahamował wybuch II wojny światowej. W czasie okupacji była ona dostępna wyłącznie dla Niemców. Na początku 1945 r. podczas walk o Poznań biblioteka została zniszczona, a ponad 90% księgozbioru spłonęło. Ocalało jedynie około 17 tysięcy jednostek zbiorów specjalnych wywiezionych dwa lata wcześniej przez kierownika Józefa Raczyńskiego do podpoznańskiego majątku Obrzycko, dzięki czemu zachowana została ciągłość zbiorów bibliotecznych.
Biblioteka Raczyńskich – zniszczenia wojenne
Po wojnie biblioteka działała w budynku po dawnej szkole przy ul. Św. Marcin, a odbudowę zabytkowego gmachu przy placu Wolności zapoczątkowano w 1953 r. według projektu Janiny Czarneckiej, trzy lata później oddano go do użytku, udostępniając w nim m.in. zbiory specjalne.
Od 1949 r. rozpoczęto tworzenie sieci filii bibliotecznych, dzięki czemu większy dostęp do książek mieli mieszkańcy różnych dzielnic Poznania. W 2013 r. oddano tzw. nowe skrzydło biblioteki przy Al. Marcinkowskiego, w którym mieszczą się czytelnie, wypożyczalnia, biblioteka dla dzieci oraz zbiory specjalne. W kwietniu 2022 r. otwarto dla czytelników zabytkowy budynek biblioteki po modernizacji. Jej efektem było przywrócenie gmachowi pierwotnej funkcji bibliotecznej (na pierwszym piętrze mieści się Filia Sztuki) i dostosowanie go do potrzeb osób z niepełnosprawnościami. Także w 2022 r. uruchomiono największą w Polsce sieć 11 książkomatów, dzięki którym czytelnicy mogą zamawiać książki i odbierać je ze specjalnych urządzeń 24 godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu. Książkomaty ulokowane są w miejscach, w których nie ma filii i stanowią uzupełnienie oferty bibliotecznej w Poznaniu.
Jakie są najcenniejsze, najstarsze lub najbardziej unikatowe pozycje w zbiorach Biblioteki Raczyńskich?
Unikatowym obiektem w zbiorach jest tzw. kancjonał husycki („Piesne chval Bożskych…”), wydany w Pradze przez Jana Roha w 1541 r., którego cały nakład został zniszczony w okresie kontrreformacji (to jedyny egzemplarz tego wydania zachowany na świecie). Szczególną wartość ma tzw. „Białoruski Tristan”, najstarszy zabytek białoruskiej literatury świeckiej, a także jedyna zachowana słowiańska wersja legendy o Tristanie napisana prozą. Zabytkowy kodeks z „Białoruskim Tristanem” pochodzący z XVI-XVII wieku został w 2014 r. wpisany na Polską Listę
Krajową Programu UNESCO Pamięć Świata. W Zbiorach Specjalnych Biblioteki Raczyńskich znajdują się też pierwsze wydanie „De revolutionibus” Mikołaja Kopernika z 1543 r., trzynastowieczny rękopis pergaminowy „Liber Beate Marie Virginis”, pięknie ilustrowane atlasy świata i nieba, autografy z XVI, XVII i XVIII wieku oraz rękopisy słynnych artystów: Mickiewicza, Norwida, Chopina, Modrzejewskiej, Kraszewskiego, Przybyszewskiego, Kasprowicza.
Czy Biblioteka posiada jakieś szczególne kolekcje tematyczne, które wyróżniają ją na tle innych instytucji kulturalnych w Polsce?
Jednym z najbarwniejszych księgozbiorów w Bibliotece Raczyńskich jest Archiwum Dziecięce, które powstało w 1963 r. i od tego momentu gromadzi książki oraz czasopisma dla dzieci. Obecnie składa się z prawie 40 tysięcy książek oraz ponad 100 tytułów czasopism. Wśród nich znajduje się unikat na skalę kraju – „Przygody Alinki w Krainie Cudów” z 1910 r., czyli pierwsze polskie wydanie słynnej „Alicji w Krainie Czarów” Lewisa Carrolla. W księgozbiorze znajdują się też książki dla dzieci z pierwszej połowy XIX wieku oraz klasyka polskich mistrzów ilustracji – tych z przeszłości i współczesnych.
Szczególną kolekcją jest także kolekcja Jerzego Pertka jednego z najważniejszych polskich pisarzy-marynistów. Pertek napisał ponad 2 tysiące artykułów oraz 60 książek. Współpracował z wieloma czasopismami oraz redakcją „Polskiego Słownika Biograficznego”. Najwięcej publikacji poświęcił historii polskiej marynarki w czasach II wojny światowej, do najbardziej znanych należą: „Wielkie dni małej floty”, „Druga mała flota” i „Pod obcymi banderami”. Po śmierci pisarza rodzina przekazała jego dzieła Bibliotece Raczyńskich. Najciekawszą część spuścizny stanowi korespondencja pisarza oraz kilka tysięcy fotografii, przedstawiających ludzi morza i okręty Polskiej Marynarki Wojennej w okresie II wojny światowej.
Jakie inicjatywy i programy edukacyjne obecnie prowadzi biblioteka?
Biblioteka Raczyńskich prowadzi bardzo szeroką działalność edukacyjną i kulturalną. Dla dzieci i młodzieży przeprowadzane są lekcje biblioteczne m.in. o historii biblioteki i pisma, baśniowych postaciach, zajęcia z korzystania z katalogu, baz danych oraz weryfikowania informacji dostępnych w Internecie. Swoje wydarzenia, spotkania z ekspertami, treningi pamięci, kursy komputerowe mają także seniorzy. W bibliotece działają kluby książki dla dorosłych i młodzieży, odbywają się spotkania z pisarzami, ludźmi sztuki, podróżnikami, a także warsztaty, wykłady, koncerty, pokazy filmowe i wystawy. Pracownicy biblioteki dowożą też książki do domów czytelników starszych i z niepełnosprawnościami w ramach akcji „Książka dla seniora” oraz „Czytanie bez barier”.
Co poza książkami można znaleźć w Bibliotece Raczyńskich?
Poza książkami z bardzo wielu dziedzin, w bibliotece można także wypożyczać audiobooki, płyty z filmami i muzyką, a także korzystać z czasopism (również z numerów archiwalnych). W zbiorach biblioteki są też książki z dużą czcionką i książki brajlowskie. Można też znaleźć coś, czego dziś coraz częściej poszukujemy – ciszę. W czytelni można nie tylko korzystać z księgozbioru, ale także usiąść z własnym laptopem. To miejsce szczególnie cenią studenci, którzy w samym centrum miasta znajdują enklawę spokoju do nauki, pracy i wyciszenia.
Czy są jakieś plany na przyszłe projekty lub plany rozszerzenia oferty kulturalnej?
W 2025 r. planowane jest otwarcie filii bibliotecznej na Strzeszynie. Trwają też rozmowy o filii na Krzesinach. W połowie maja rusza cykl „Wiosna dla seniora”, podczas którego w kilku filiach seniorzy będą brali udział m.in. w spotkaniach o genealogii, warsztatach teatralnych, spotkaniach o historii rodu Raczyńskich i Poznania. Na początku czerwca odbędzie się trzecia edycja Festiwalu Ludzie Książki, podczas którego zaprosimy m.in. na rozmowę o sztucznej inteligencji w świecie książki oraz spotkanie z Jackiem Dehnelem o pisaniu i tłumaczeniu.
Latem w filiach dla dzieci jak zwykle odbędą się warsztaty literackie i plastyczne, a w soboty od czerwca do października biblioteka zaprasza dzieci z rodzicami do udziału w spotkaniach cyklu CZYTATY w 8 dni dookoła świata. Jesienią rusza nowy cykl Spotkania bez fikcji poświęcony reportażom. A jesień w bibliotece to jak zawsze także Noc Bibliotek, Dni kultury czeskiej oraz ciekawe spotkania z autorami i tłumaczami książek.
Jakie zmiany biblioteki były najbardziej znaczące w ostatnich dekadach, które wywarły wpływ na społeczność lokalną w Poznaniu?
Od lat mówi się o bibliotekach jako miejscu trzecim, czyli takim, gdzie poza domem i pracą lub szkołą, spędza się czas. Dlatego biblioteki poszerzają ofertę, zapraszają na różnorodne wydarzenia kulturalne i edukacyjne kierowane do różnych grup wiekowych. W placówkach Biblioteki Raczyńskich można brać udział w lekcjach bibliotecznych dla uczniów i studentów, warsztatach dla seniorów, spotkaniach autorskich, wystawach sztuki, warsztatach kaligrafii, zajęciach plastycznych i literackich dla dzieci, spotkaniach klubu książki.
Biblioteki były i są miejscami poszerzania wiedzy. Dziś bibliotekarze służą nie tylko pomocą przy zbieraniu materiałów, ale także przy weryfikacji źródeł, co w erze fake newsów jest bardzo potrzebne.
Ważna w rozwoju miasta jest współpraca między różnymi instytucjami i organizacjami. Filie biblioteczne stanowią często centrum kultury w swojej dzielnicy, współpracują z różnymi stowarzyszeniami lokalnymi. Biblioteka jest naturalnym partnerem dla wydawców i ludzi książki, ale współpracujemy także z poznańskimi uczelniami, teatrami i organizacjami działającymi w sferze literatury i sztuki. Biblioteka nie jest już tylko miejscem spotkania z książką, ale także spotkania z drugim człowiekiem.
W związku ze zbliżającą się 195. rocznicą założenia Biblioteki Raczyńskich, jakie wydarzenia lub inicjatywy są planowane, aby uczcić to ważne wydarzenie?
Wszystkie wydarzenia w maju będą miały szczególny charakter, bo chcemy zaprosić czytelników do wspólnego świętowania przy okazji bardzo różnych form spotkań. W maju w gmachu głównym i filiach będzie można wziąć udział w spotkaniach autorskich m.in. z Magdaleną Witkiewicz i Agatą Widzowską, w spektaklach teatralnych, warsztatach dla różnych grup wiekowych. Swoje zbiory zaprezentują też podczas Nocy Muzeów trzy oddziały muzealne: Muzeum Literackie Henryka Sienkiewicza, Mieszkanie-Pracownia Kazimiery Iłłakowiczówny, Pracownia-Muzeum Józefa Ignacego Kraszewskiego.
Wyjątkowym wydarzeniem związanym ze 195-leciem Biblioteki będzie wystawa „Chopin, Matejko, dawne mapy. Skarby Latanowicza w Bibliotece Raczyńskich” prezentująca część tzw. skarbu Stanisława Latanowicza, czyli największej mieszczańskiej kolekcji, którą w 1938 r. miasto Poznań zakupiło od spadkobierców dla Biblioteki Raczyńskich. Na wystawie będzie można zobaczyć m.in. kilkanaście map z lat 1572-1762; przywileje królów i królowych polskich (Jana III Sobieskiego, Marii Kazimiery Sobieskiej; Stefana Batorego, Zygmunta Augusta), autografy (m.in.: F. Chopina, J. Matejki, J. Kasprowicza, A. Gołuchowskiego, abp. F. Stablewskiego, T. Kościuszki, W. Reymonta, H. Sienkiewicza) oraz rękopiśmienny rejestr monet i medali antycznych autorstwa J. Lelewela.
Wszystkie informacje o Bibliotece Raczyńskich na stronie www.bracz.edu.pl
Biblioteka Raczyńskich w Poznaniu, choć zakorzeniona w historii i tradycji, nieustannie rozwija się, oferując swoim użytkownikom dostęp do bogatych zasobów i nowoczesnych usług. Stając się miejscem, które jest o wiele więcej niż tylko biblioteką, przyczynia się do kształtowania tożsamości kulturalnej Poznania i całej Polski. Współcześnie, w dobie cyfryzacji i globalnej wymiany informacji, Biblioteka Raczyńskich pozostaje ważnym punktem na mapie kulturalnej kraju, świadcząc o sile wizji jej założyciela i o tym, jak długotrwały wpływ może mieć pasja.
Beata i Mariusz Cieślukowscy | Zamieszkaj na zachwycającym Costa del Sol
3 maja, 2024
Artykuł przeczytasz w: 18 min.
Oboje pochodzą z Mazur, ich plany zawodowe połączyła stolica Wielkopolski. Tu w Poznaniu wykrystalizował się pomysł na wspólny rodzinny biznes, który był impulsem do zmiany życia o 180 stopni. Beata i Mariusz Cieślukowscy, właściciele PlanoSpain, od lat działają na hiszpańskim rynku nieruchomości. Polecają wybrzeże Costa del Sol, gdzie osiedlili się, rozwijając firmę i spełniając często niełatwe życzenia klientów z najodleglejszych regionów świata.
Jak zaczęła się Wasza przygoda w branży nieruchomości?
BEATA CIEŚLUKOWSKA: Mówiąc nieskromnie (śmiech), rozpoczęła się ode mnie. Już ponad 15 lat zajmuję się nieruchomościami inwestycyjnymi. W pierwszym etapie mojej pracy zawodowej, tu na poznańskim rynku, pracowałam u największego pośrednika nieruchomości w Polsce – była to firma Home Broker. Wiele kontaktów oraz przyjaźni branżowych mam do teraz właśnie z tego miejsca. MARIUSZ CIEŚLUKOWSKI: Przez ponad 12 lat zdobywałem doświadczenie w największych światowych bankach, bankowość korporacyjno-inwestycyjna, co dało mi dużą swobodę w poruszaniu się w świecie wielkich liczb oraz projektów budowlano-inwestycyjnych. Obydwoje mieliśmy duże doświadczenie zawodowe i dlatego postanowiliśmy połączyć nasze siły, umiejętności i wiedzę, co klienci w pełni docenili.
Dlaczego właśnie Hiszpania stała się dla Was atrakcyjnym rynkiem nowych inwestycji?
B.C.: Największym impulsem do tego typu poszukiwań był jeden z moich klientów, który miał już wiele zakupionych nieruchomości, za moim pośrednictwem, zarówno w polskich górach, nad Morzem Bałtyckim, jak i na Mazurach, ale zapragnął czegoś więcej, poza granicami kraju. Zainspirował mnie miejscem o wdzięcznej nazwie Marbella na hiszpańskim wybrzeżu Costa del Sol. „Jak Pani znajdzie dla mnie coś ciekawego, to ja tam kupię” – powiedział. Poleciałam więc, zaczęłam szukać, oglądać poszczególne miejsca, aby złożyć korzystną ofertę klientowi. Bardzo mi się tam spodobało, krajobrazy, klimat, pozytywne myślenie i przepięknie położone apartamenty. Znalazłam dla klienta nieruchomość według jego wytycznych i oczekiwań i tak to się zaczęło… M.C.: Potem lataliśmy już wspólnie, szukając odpowiednich nieruchomości dla innych klientów. Ale – nie ukrywam – że przy dwójce małych dzieci i obowiązkach prywatnych taki układ wylotów biznesowych bardzo nam doskwierał. Zaczęliśmy więc rozważać inne wyjście z tej sytuacji…
Beata Cieślukowska
Aż zdecydowaliście się na przeprowadzkę na Costa del Sol…
M.C.: Tak, życie nas do tego popchnęło, podsuwając taki scenariusz. (śmiech) B.C.: Analizując miejsca na południowym wybrzeżu Costa del Sol, nasz wybór padł na piękną słoneczną Marbellę, którą polecam wszystkim. Spakowaliśmy więc swoje rzeczy, zabraliśmy dzieci i rozpoczęliśmy nowy etap naszego życia i wspólnej pracy.
Z takim zapałem i uśmiechem opowiadacie o Waszym nowym miejscu zamieszkania, więc muszę zapytać, czym tak naprawdę uwiodła Was Marbella? Co Was zauroczyło w tym miejscu?
B.C.: Marbella jest bardzo międzynarodowa, na tym terenie mieszają się różne kultury i tradycje. M.C.: Warto podkreślić, że w Hiszpanii jest ogromna różnica pomiędzy Costa del Sol a innymi wybrzeżami. Zupełnie inne osoby przyjeżdżają na południe Hiszpanii, do Benalmadeny czy właśnie do Marbelli, gdzie mieszkamy. Tu jest też inny klient niż np. w Alicante. Jedno wybrzeże, ale konkretne miejscowości i przebywający tam turyści różnią się od siebie i to znacznie. Marbella ma niską zabudowę i od razu wygląda to bardziej luksusowo. Co chwilę są parki, zielone skwerki, palmy, po prostu przeważa dużo zieleni. Dla ciekawostki – to było pierwsze zagospodarowane wybrzeże w całej Hiszpanii, więc roślinność miała dużo czasu, aby wybujać i wzbogacić swoim pięknem okolicę. Specyfiką Marbelli jest też posiadanie i morza, i gór. Nawet jeśli w Sewilli jest latem 45 st. w cieniu, to u nas – dzięki takiemu idealnemu położeniu – jest zawsze minimum 10 stopni mniej. W ubiegłe lato przeważała temp. 32-33 stopnie, a najwięcej pokazały termometry 36 st. w cieniu. To w Polsce często jest bardziej gorąco. Marbella ma swój mikroklimat – latem nie jest upalnie, a zimą jest przyjemnie ciepło. Ponadto w tym nadmorskim mieście nie znajdzie się tzw. „betonozy”, jaka przeważa w tego typu lokalizacjach, gdzie deweloperzy prześcigają się w stawianiu coraz to wyższych apartamentowców.
Mariusz Cieślukowski
W PlanoSpain rynek pierwotny przeważa nad wtórnym?
M.C.: Na naszej stronie są również oferty z rynku wtórnego, ale jako PlanoSpain specjalizujemy się w szczególności w rynku pierwotnym. To ponad 80 procent naszej oferty sprzedażowej. B.C.: Edukujemy też naszych klientów, którzy kontaktują się z nami z zamiarem zakupu nieruchomości na rynku wtórnym. Studzimy ich zapał i często po prostu tłumaczymy, że nie warto… Klient już za sam apartament z rynku wtórnego płaci bardzo dużo, do tego trzeba doliczyć koszty remontu. Ponadto części wspólne tych miejsc z rynku wtórnego są w niskim standardzie. To jest budownictwo np. z lat 2009-2010 lub wcześniejsze, gdzie widać ząb czasu, brak renowacji i remontu klatek, brak odnowy wspólnych basenów. Akustyka w takich miejscach szwankuje, hałasy i odgłosy zza ściany słychać bardzo dobrze, a dodatkowo odgłosy w pionie – ze względu na gorszej jakości wykorzystane materiały budowlane. Naprawdę jest wiele zalet kupna nieruchomości z rynku pierwotnego, do czego szczerze namawiamy. M.C.: W 2010 roku wiele się zmieniło w hiszpańskim ustawodawstwie, w prawie budowlanym, wzięto pod uwagę normy cieplne, zaczęto stosować lepsze i korzystniejsze dla inwestorów materiały budowlane. Wstawiać wyższej jakości okna, izolować ściany. Rozpoczął się cały proces budowy z większymi benefitami dla kupujących, co w Polsce od wielu lat jest standardem i normą, a w Hiszpanii dopiero zaczęło to kiełkować. Zatem bez namysłu polecamy nieruchomości z rynku pierwotnego. Przede wszystkim korzystna jest cena za nowe mieszkanie, a przy tym plan płatności, który rozłożony jest w czasie. Bo nawet jeśli trzeba wydać 500 tys. Euro, czym innym jest wyjęcie ich dzisiaj i położenie na stół, a czym innym gdy harmonogram płatności jest rozbity na 30 % przy umowie przedwstępnej, a reszta następuje dopiero przy odbiorze kluczy w perspektywie do 1,5 roku. Ponadto kupujący ma wybór, oglądając plany, rzuty apartamentów od dewelopera, czyli kupuje to, co chce, a nie to, co zostało na rynku.
Sprzedaż z rynku pierwotnego odbywa się, gdy jest tylko przysłowiowa dziura w ziemi?
M.C.: Głównie właśnie na tak wczesnym etapie. W Polsce jesteśmy przyzwyczajeni, że jest dużo wybudowanych budynków, mieszkań, które czekają na swoich właścicieli. Nierzadko ceny można jeszcze negocjować u dewelopera. W Marbelli czy innych częściach Costa del Sol na etapie stojących już murów wszystkie mieszkania są wykupione. Zakup rozpoczyna się wraz z wbiciem łopaty w ziemię, czyli właśnie wraz z robieniem przysłowiowej dziury.
W swojej ofercie macie nieruchomości o różnej powierzchni, od mniejszych 50- czy 60-metrowych, przez ponad 100-, 200-, 300-metrowe apartamenty, aż po luksusowe wille np. ponad 1400 metrów kw. Jaka powierzchnia mieszkalna jest najbardziej poszukiwana, jaka jest najbardziej na topie wśród zainteresowanych kupnem?
B.C.: Mały metraż w Hiszpanii oznacza co innego niż w Polsce. 40-, 50-metrowe mieszkanie to swoisty ewenement, czegoś takiego się po prostu nie buduje na rynku hiszpańskim. Standardem przy dwóch sypialniach jest ok. 80 m kw., a przy trzech sypialniach – ok. 130 m kw. M.C.: Co istotne, w Hiszpanii – podobnie jak w USA – najważniejsza jest ilość sypialni. 60-metrowe mieszkania można na palcach jednej ręki przedstawić w naszej ofercie. Polacy są przyzwyczajeni zadawać pytanie, „ile za metr kwadratowy?”, a na rynku hiszpańskim funkcjonuje inna wytyczna, czyli liczba sypialni. Cena uzależniona jest od ich ilości, oraz usytuowania apartamentu w danej inwestycji.
Kto jest Waszym głównym klientem?
M.C.: W 90 procentach są to Polacy, ale nie tylko Polacy mieszkający w Polsce, również ci ze Szwecji, z Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych, Kanady. Aktualnie mamy kilku Holendrów zainteresowanych naszymi ofertami. Wchodzimy też na rynek niemiecki, stale poszerzając nasz target. Podchodzimy do naszej pracy z wielkim profesjonalizmem, a do klientów z ogromnym szacunkiem. Skupiamy się na konkretnym miejscu, jakim jest Costa del Sol – i robimy to najlepiej, jak tylko potrafimy, szukając dla klientów nieruchomości skrojonych pod ich oczekiwania i portfel. Postawiliśmy na wyspecjalizowanie się w tym regionie. To jest podobnie jak z restauracyjnym menu – lepiej mieć w karcie mniej dań, ale dobrej jakości niż szeroką kartę menu z byle jakimi potrawami. B.C.: I co niezwykle istotne, mamy klientów najczęściej z polecenia. W naszej branży działa stary sposób przekazywania dobrych wiadomości i to nas bardzo cieszy. (śmiech) Miło słuchać pozytywnych opinii i rekomendacji na temat naszej pracy, wiedząc, że marketing tzw. szeptany ma sens.
Czy Polak w Hiszpanii może łatwo otrzymać kredyt?
M.C.: Wielu z naszych klientów, kupując nieruchomość w Hiszpanii, posiłkuje się kredytem, ponieważ jest on zdecydowanie tańszy niż w Polsce. Ja osobiście nadzoruję cały proces związany z ubieganiem się o kredyt, pilnuję wszelkich dokumentów, terminów itp. W PlanoSpain staramy się przeprowadzić tak sprzedaż, aby była ona jak najmniej czasochłonna i stresogenna dla naszego klienta. Do ubiegania się o kredyt potrzebujemy PIT za zaszły rok, zaświadczenie z BIKu i wyciąg z konta przynajmniej z 6 miesięcy.
A jak klient jest zaopiekowany pod kątem prawnym w PlanoSpain?
B.C.: Współpracujemy z wybitną prawniczką, której usług absolutnie nie narzucamy naszym klientom, jedynie rekomendujemy. Klient sam wybiera do jakiej kancelarii prawnej chce się udać. Ze względu na nasze doświadczenie i długoletnią współpracę z czystym sercem polecamy tę właśnie osobę do obsługi kwestii prawnych. M.C.: Klient musi głównie wybrać apartament, wpłacić zaliczkę, a resztą już zajmujemy się my – osoby do zadań specjalnych. (śmiech) Współpracujemy z doskonałą prawniczką Marią Ruiz Lopez. Ma ona rozeznanie zarówno na rynku polskim, jak i hiszpańskim. I oczywiście świetnie mówi po polsku. Ma licencję prawną na obu rynkach, polskim i hiszpański. Posiada szeroką wiedzę i uprawnienia, doradza klientom, co warto zrobić, jakie są obwarowania prawne, na co warto zwrócić uwagę podczas kupna czy wynajmu itp.
Klienci kupują hiszpańską nieruchomość najczęściej z myślą o sobie, swojej przyszłości, czy jednak pod wynajem, aby mieć źródło dochodu?
M.C.: To zależy… W zdecydowanej większości klienci kupują apartament, żeby dla nich zarabiał i był lokatą kapitału. To też świetna dywersyfikacja portfela o nieruchomość w walucie Euro. Nie ma co też ukrywać, że w okresie naszej polskiej zimy chcą przyjeżdżać i korzystać z własnego apartamentu. B.C.: Ponadto widzimy taki trend, że nasi klienci meblują i aranżują mieszkania z myślą o sobie, pod swój gust, więc później jest im szkoda oddawać to wynajmującym. Choć jest określona grupa klientów, którzy od samego początku wiedzą, że zakupiona nieruchomość będzie ich inwestycją pod wynajem. Co bardzo ważne – my jako PlanoSpain również zajmujemy się wynajmem lokali. Wiemy, że większość agencji nieruchomości tego nie robi, my jednak wzięliśmy na swoje barki to zadanie, aby sprostać wymaganiom i oczekiwaniom klientów. Budujemy poprzez to relacje i zaufanie z naszymi partnerami biznesowymi, dając im szerokie spectrum usług i możliwości wyboru. Jestem bardzo dokładna, zatem skrupulatnie doglądam wszystkich detali, które mogą umknąć kupującym. Doradzam też klientom jak urządzić nieruchomość pod wynajem bądź pod odsprzedaż, bo z doświadczenia wiem, co się dobrze sprzedaje, z dużym potencjałem wzrostu cen.
Bierzecie na siebie dużo różnych obowiązków, jak czasowo dajecie radę? Czy Wasza doba trwa więcej niż 24 godziny, jest bardziej elastyczna?
M.C.: Dobre pytanie! (śmiech) Nieustannie poszerzamy nasz zespół, dobieramy zaufane osoby. Aktualnie zatrudniliśmy kolejną osobę, która odciąży nas w temacie najmu. B.C.: Mamy team, który zajmuje się zarządzaniem nieruchomościami pod wynajem, czyli uzgadnia pracę np. pań sprzątających, wydawania i odbierania kluczy do posesji. Cała logistyka jest przez nas opracowana, co w dużej mierze ułatwia pracę już na innych etapach.
Czyli pomagacie klientom w wynajmie, ale również w odświeżaniu powierzchni mieszkalnej oraz w generalnym remoncie.
M.C.: Tworzymy z naszymi partnerami pakiety pod każdą inwestycję. Prezentujemy klientom zazwyczaj trzy wersje, trzy propozycje umeblowania oraz finalne wykończenie z tapetami, obrazami, dekoracjami wypełniającymi wnętrze. Mamy również pakiety dostosowane dla klientów wynajmujących konkretne mieszkanie, tzn. czajniki, małe AGD, sztućce itd. Dla klienta cały proces jest nieinwazyjny – to my zajmujemy się wszystkim. Klient ma jedynie wybrać lokum i podpisać umowę oraz wpłacić zaliczkę. B.C.: Jeśli chodzi o wynajem – kiedyś braliśmy apartamenty z rynku, teraz tylko opiekujemy się apartamentami naszych klientów. Mocno się angażujemy, aby zrobić jak najwyższą rentowność dla klientów. Jeśli u nas kupią nieruchomość pod wynajem, to mają pewność, że zajmiemy się wszystkim, co związane z formalnościami i dopracowaniem szczegółów, dopieszczeniem wnętrz. Mamy dużo klientów-golfistów, klientów kulturalnych, na poziomie, którzy u nas wynajmują apartamenty. Są to klienci głównie z polecenia. M.C.: Nie wynajmujemy brytyjskim imprezowiczom (śmiech), po których trzeba często organizować remont mieszkania. U nas na szczęście ich nie ma.
Costa del Sol czy nasz polski Bałtyk – gdzie nieruchomość można kupić taniej?
M.C.: Naprawdę w Hiszpanii można kupić taniej nieruchomość niż nad Morzem Bałtyckim. Oczywiście, bierzemy pod uwagę lokalizację, okolicę, odległość od linii brzegowej, dodatkowo wyposażenie mieszkania, pomieszczenia wspólne, komórkę lokatorską, miejsca parkingowe – bo to jest w cenie oferty w stanie deweloperskim. Jedynie trzeba wstawić swoje meble i można zamieszkać. Myślę, że na rynku pierwotnym można w Hiszpanii zaoszczędzić nawet ok. 100 tys. Euro, kupując podobną powierzchnię nad wybrzeżem Costa del Sol niż nad Bałtykiem.
Polecacie Costa del Sol, w szczególności Marbellę, ale macie też kompletnie inny kierunek na hiszpańskie wyjazdy…
B.C.: Oprócz wybrzeża Costa del Sol próbujemy zainteresować klientów również atrakcyjnym terenem górskim, idealnym na narty, o czym mało kto wie… Sierra Nevada jest pominięta i mało znana jako górska alternatywa. W okresie tegorocznej Wielkanocy było tam mnóstwo śniegu. M.C.: Najwyżej położony ośrodek narciarski w Hiszpanii znajduje się w Andaluzji, dwie godziny drogi od Malagi. Jest to pasmo górskie Sierra Nevada z najwyższym szczytem Mulhacen 3478 m n.p.m. Znajduje się tam wiele możliwości dla turystów, zarówno idealnie przygotowane stoki, kolejki linowe, jak i wiele ofert zakwaterowania z niezbędnymi usługami. B.C.: Jest tam 96 km tras i co najważniejsze, że nie ma kolejek na stokach, jak w innych krajach europejskich.
Wspomnieliście, że macie klientów z różnych stron świata. Każdy z nich ma inny gust, inne upodobania. Od czego zaczynacie rozmowę, aby poznać ich oczekiwania?
M.C.: Jeszcze przed przylotem konkretnego klienta dużo z nim rozmawiamy, zaznajamiamy z rynkiem nieruchomości na Costa del Sol, organizujemy video konferencje. B.C.: Przygotowujemy zawsze agendę spotkania, zaznaczamy na mapie miejsca, które będziemy oglądać, które chcemy pokazać naszemu klientowi. Staramy się zrobić wywiad/rozeznanie dużo wcześniej przed przylotem klienta na Costa del Sol. Dlatego przekazujemy zdjęcia i krótkie informacje nt. proponowanych przez nas nieruchomości, które na ten moment są idealne dla klienta, spełniają jego oczekiwania. M.C.: Zależy nam na tym, aby klient był zorientowany w temacie, znał lokalizację, mógł zerknąć sobie na Google Maps, a nieruchomość zawsze się do jego preferencji dobierze. Pokazujemy kilka nieruchomości w jeden dzień, to takie zdrowe podejście i standard, aby nie przeciążyć kupującego informacjami. Choć mieliśmy ostatnio klienta, który koniecznie w jeden dzień chciał obejrzeć aż 12 nieruchomości (śmiech), a potem miał problem z oceną każdej zaprezentowanej lokalizacji.
Czy można Was nazwać butikową agencją nieruchomości?
B.C.: Bez wątpienia tak! Naszym mottem nie jest sprzedaż za wszelką cenę. Sprzedać byle sprzedać i mieć z głowy, wprost przeciwnie – sprzedajemy, aby klient był zadowolony. Aby do nas powrócił, dał dobrą rekomendację wśród rodziny, znajomych i przyjaciół. Tworzymy przyjazną, wręcz rodzinną atmosferę, aby każdy czuł się przez nas dobrze zaopiekowany. M.C.: Kluczem jest relacja z naszymi klientami. Odbieramy od nich wiadomości i telefony z podziękowaniami. Rekomendują nas dalej, to bardzo budujące i mobilizujące do dalszej pracy. Polecamy tylko takie lokalizacje, gdzie deweloperzy są przez nas sprawdzeni. Sprzedajemy klientom tam, gdzie też sami kupiliśmy – to jest kolejna nasza wartość dodana do oferty i budująca zaufanie.
EscargoFoto.pl
Oprócz nieruchomości pasjonujecie się golfem, dziedziną sportu bardzo popularną w Hiszpanii. Czy to kolejny atut wybrzeża Costa del Sol?
B.C.: W ogóle całe wybrzeże Costa del Sol jest zielone dzięki swoim polom golfowym. Jest energetyczne, przyjazne mieszkańcom i turystom. Przepełnione pozytywną energią, duchem optymizmu i chilloutu. Marbella ma swój specyficzny klimat, ma dobrą aurę, można wręcz rzec, że jest tam pewna magia (śmiech), która przyciąga ludzi do tego miejsca, ale i do siebie. Naprawdę ludzie są uśmiechnięci, pogodni, uprzejmi – to dużo pozytywów! M.C.: Costa del Sol to jest po prostu mekka dla golfistów. Na tak niedużym terenie jest ponad 100 pól golfowych, więc często turyści nazywają go Costa del Golf. (śmiech) Jesteśmy zakochani w tym sporcie. Miłość do golfa staramy się rozpowszechniać w Polsce, organizując wyjątkowe wyjazdy golfowe. Współpracujemy również z polem golfowym Black Water Links w Tarnowie Podgórnym, gdzie jesteśmy partnerem driving range. Byłoby naprawdę dobrze, żeby jak najwięcej osób dowiedziało się, że to nie jest sport dla elit i każdy może grać bez względu na wiek czy możliwości fizyczne.
Reasumując, dlaczego warto inwestować w nieruchomości na Costa del Sol?
M.C.: Jest wiele powodów, ale jeśli mówimy o ekonomicznych, to po pierwsze dywersyfikacja swego majątku, bo jednak polskie PKB stanowi ułamek światowego procenta. Obecnie mamy w Polsce najniższy kurs Euro, co jeszcze bardziej jest korzystne do zakupu nieruchomości w Hiszpanii. Costa del Sol ze względu na swoje walory ma dwa sezony idealne na wynajem, tzn. jeden letni, który jest w większości regionów, a drugi – zimowy, bo wówczas przyjeżdżają tu golfiści, aby pograć i spędzić miło czas. W tym zimowym okresie na Costa del Sol przybywają naprawdę dziesiątki tysięcy dodatkowych turystów. Na skalę Hiszpanii tego nie ma nigdzie indziej! Zatem jeśli myślimy o dobrym najmie i szybkim zwrocie zainwestowanych pieniędzy, to powinniśmy wybrać to wybrzeże. Na Costa del Sol wynajem trwa bezustannie cały rok, a nie tylko 4 m-ce. B.C.: Ponadto od kwietnia br. uruchomiono bezpośrednie loty z Poznania do Malagi, co nas ogromnie cieszy! Poznaniacy mogą zatem w krótkim czasie i w bardzo dobrych cenach biletów zmienić otoczenie i wylądować na hiszpańskim wybrzeżu przepełnionym słońcem oraz pozytywną energią do życia. Costa del Sol to jest bardzo międzynarodowe wybrzeże, więc jeśli zechcemy sprzedać nasz apartament, to w tym regionie mamy nieustannie duże grono zainteresowanych kupnem nieruchomości. Tu kupuje i sprzedaje cały świat.
Nie należę do wyznawców prozy Herberta, nie jestem przesadnym fanem starego filmu Davida Lyncha, nie interesowałem się Arrakis zanim to było modne. A jednak pójdę na „Diunę. Część drugą” po raz drugi, a może nawet trzeci i czwarty, bo jest to film, który zabiera nas w takie miejsca w naszej własnej głowie, do których podróż jest niemal tak samo fascynująca jak Fremeni dla Paula Atrydy
Zanurzyć się w filmowej opowieści, zatracić w historii, zapomnieć o świecie na zewnątrz sali kinowej. Któż nie marzy o takim doświadczeniu. Twórcy chcieliby taki rezultat wywoływać, widzowie chcieliby to przeżywać, kiniarze i dystrybutorzy nie narzekaliby, gdyby taki właśnie produkt mogli z przekonaniem sprzedawać.
Jednak stosunkowo rzadko pojawia się film lub seria filmów, która zabiera nas w podróże tak dalekie, tak angażujące, tak wciągające w wir wydarzeń jak dwa ostatnie filmy Denisa Villeneuve. To zresztą reżyser o wyjątkowych umiejętnościach wzbudzania w widzach ponadprzeciętnego zaangażowania. Niezależnie czy opowiada mroczną sagę rodzinną („Pogorzelisko”), historię zrozpaczonego ojca poszukującego córki („Labirynt”), wnika w meandry międzykontynentalnego przemytu narkotyków („Sicario”), z semiotycznym zacięciem deliberuje o kosmitach i językoznawstwie („Nowy początek”) czy w końcu ekranizuje kultową prozę i mierzy się zarazem z misją niemożliwą – reżyser ten niemal zawsze wychodzi z tarczą z pojedynku z rozpraszaczami. Jak niewielu we współczesnym kinie swym nazwiskiem gwarantuje uczestnictwo w prawdziwej, nieprzereklamowanej i niezdewaluowanej „magii kina” – w jej najlepszym wydaniu i rozumieniu, wysyła nam zaproszenie na pokład „wehikułu magicznego”.
Ten sam Villeneuve – o czym dowiedziałem się od wybitnego polskiego dialogisty i tłumacza, Bartka Fukieta, odpowiedzialnego też za polską wersję językową „Diuny. Części drugiej” – przyznał w jednym z wywiadów, że kiedy po raz pierwszy czytał w dzieciństwie „Diunę”, przyśnił mu się Paul ujeżdżający czerwia. Po wielu, wielu latach, już jako wybitny reżyser i jeden z największych wizjonerów współczesnego kina, zekranizował ten sen, przeniósł na wielki ekran dziecięce fantazje. Magia w czystej postaci.
Druga część, podobnie zresztą jak pierwszy film sprzed dwóch lat, jest dziełem totalnym. Pieczołowicie odtworzone uniwersum Attrydów, Harkoneneów, Fremenów i innych mieszkańców tej części kosmosu, w której najwyższą władzę sprawuje Imperator, jest tłem dla wydarzeń o biblijnym ciężarze, przypowieściowej trafności i flow narracyjnym najlepszego blockbustera. Wojna miesza się tu z polityką, polityka z religią, religia z umocowaniami rodzinnymi oraz słabo ukrywanym cynizmem – i jest jeszcze w tych wszystkich zależnościach miejsce na poruszającą love story: historię miłosną naznaczoną fatalizmem i uwikłaną w historię wielkich rodów, wielkich, niepogodzonych ze sobą idei oraz konfliktu pokoleń.
Villeneuve wykorzystuje do zilustrowania swojej gargantuicznie obezwładniającej wizji wszelkich dostępnych możliwości dwudziestopierwszowiecznych technologii. Przypuszczam, że po jego „Diunie” już nigdy nie wrócicie do filmu Lyncha, chyba że w podobnych celach, w jakich dziś ogląda się „Wilczycę” Marka Piestraka. Ponieważ jest to film angażujący, poruszający, rozrywający emocjonalnie na tak wielu poziomach odbioru, że trudno sobie wyobrazić, by cokolwiek mogło w najbliższym czasie dorównać temu, jak bardzo i jak głęboko, na poziomie świadomości i zmysłów, wchodzimy w tę opowieść.
Opowieść piękną i przerażającą, opowieść niepokojącą i konsolidującą, opowieść fantastycznie egzotyczną, ale też zaskakująco współczesną i bliską naszym czasom, naszym problemom i naszym wyzwaniom. Cytując przywoływanego już Bartka: „Z takimi twórcami jak Villeneuve kino nigdy nie odda pola streamingowi. Long live the Cinema! Long live the Cinephiles!”.
Z wykształcenia filmoznawca, z wyboru przedsiębiorca. Edukator filmowy, marketingowiec. Współwłaściciel Ferment Kolektiv - firmy specjalizującej się w działaniach na styku kultury filmowej, biznesu i edukacji oraz Kina Ferment. Autor wielu programów dotyczących wykorzystania filmu w komunikacji marketingowej, realizowanych dla takich marek jak: Orange, Mastercard, Multikino, Renault, ING, Disney, Santander Bank,…
Wnętrza naszego domu to nie tylko miejsce do codziennego życia, ale także przestrzeń, w której odpoczywamy i możemy wyrazić swój charakter, styl i kreatywność. Oświetlenie odgrywa kluczową rolę w kształtowaniu atmosfery naszego domowego wnętrza, tworząc niepowtarzalny nastrój i podkreślając jego charakter. Od funkcjonalnych opraw po dekoracyjne lampy, sposób, w jaki oświetlamy nasz dom, znacząco wpływa na nasze samopoczucie i sposób, w jaki postrzegamy przestrzeń wokół nas.
Funkcjonalność i wygoda
Podstawową rolą oświetlenia w domu jest zapewnienie odpowiedniej funkcjonalności i wygody. Odpowiednio rozmieszczone światła umożliwiają wykonywanie codziennych czynności, takich jak czytanie, gotowanie czy sprzątanie, bez konieczności naprężania wzroku. Warto zwrócić uwagę na różnorodność źródeł światła w poszczególnych pomieszczeniach, aby móc dostosować je do różnych potrzeb i sytuacji.
Nastrój i atmosfera
Oświetlenie ma kluczowy wpływ na nastrój i atmosferę w naszym domu. Ciepłe światło tworzy przytulną i relaksującą atmosferę w salonie lub sypialni, podczas gdy jasne światło dodaje energii i ożywia przestrzeń, na przykład w kuchni. Warto eksperymentować z różnymi rodzajami oświetlenia, aby znaleźć te, które najlepiej pasują do naszego stylu życia i preferencji estetycznych.
Akcentowanie detali i dekoracji
Oświetlenie może również pełnić rolę akcentu, podkreślając ważne detale architektoniczne lub dekoracyjne w naszym domu. Zastosowanie kierowanych reflektorów lub świateł punktowych pozwala nam eksponować ulubione elementy wystroju, takie jak obrazy, rzeźby czy kolekcje książek. Dzięki odpowiednio zaprojektowanemu oświetleniu możemy stworzyć wrażenie przestrzeni, która jest nie tylko funkcjonalna, ale także pełna charakteru i osobowości.
Zintegrowanie z estetyką wnętrza
Kluczowym elementem w planowaniu oświetlenia domowego jest jego zintegrowanie z ogólną estetyką wnętrza. Odpowiednio dobrana lampa czy kinkiet powinna komplementować styl naszych mebli i dekoracji, dodając im dodatkowego uroku i elegancji. Warto również zwrócić uwagę na kolory i materiały użyte w oprawach oświetleniowych, aby harmonijnie współgrały z resztą wystroju pomieszczenia.
Oświetlenie domu to nie tylko kwestia funkcjonalności, ale także sztuki tworzenia wyjątkowej atmosfery i nastroju. Poprzez odpowiedni dobór i rozmieszczenie świateł możemy stworzyć przestrzeń, która odzwierciedla nasz styl życia i osobowość, zapewniając jednocześnie wygodę i funkcjonalność. Warto eksperymentować z różnymi rodzajami oświetlenia, aby odkryć te, które najlepiej podkreślają charakter naszego wnętrza i sprawiają, że czujemy się w nim dobrze. W salonie LUXMAN, znajdującym się w Galeria Polskie Meble w Poznaniu znajdziesz szeroką ofertę lamp sufitowych, kinkietów czy lamp dekoracyjnych. Produkty dostępne w tym salonie wykonane są z najwyższej jakości materiałów, dbając o szczegóły i detale.
*artykuł przygotowany we współpracy z Galerią Polskie Meble
Czy o niełatwej polsko-niemieckiej historii można opowiadać za pomocą piosenek? Czy Irena Sendlerowa była bohaterką dla wszystkich? Co wspólnego z historią Sprawiedliwej wśród Narodów Świata mają laureaci Grammy? Odpowiedzi na te pytania otrzymają widzowie spektaklu „Irena”. Berlińska premiera polsko-amerykańskiej produkcji odbędzie się 5 maja w Admiralspalast. Weźmie w niej udział Elżbieta Ficowska – najmłodsze dziecko uratowane przez Irenę Sendlerową z warszawskiego getta.
Po ogromnym sukcesie frekwencyjnym w poznańskim Teatrze Muzycznym i Teatrze Polskim w Warszawie oraz wielu przychylnych recenzjach dramat muzyczny „Irena” pokazany zostanie w Admiralspalast Berlin. Wydarzenie odbędzie się 5 maja o godzinie 17:00.
– Nasz spektakl został wspaniale przyjęty przez widownię w Poznaniu, a także w Warszawie w przededniu 80. rocznicy wybuchu powstania w getcie warszawskim. Razem z Elżbietą Ficowską wręczyliśmy prezydentowi Niemiec Frankowi-Walterowi Steinmeierowi obraz Ireny Sendler namalowany przez Andrzeja Okińczyca i prezydent bardzo się ucieszył, że zagramy ten spektakl w Berlinie. Zależy nam na tym, by z tą niezwykłą historią o bohaterkach i bohaterach ratujących życie dzieci docierać jak najszerzej. Wierzymy, że forma dramatu muzycznego sprawia, że ta historia jest bardziej przystępna i zrozumiała, szczególnie dla młodych widzów. Bo choć stawia trudne pytania i zmusza widzów do refleksji, jest to uniwersalna opowieść o najważniejszej wartości, jaką jest ludzkie życie – mówi dyrektor Teatru Muzycznego w Poznaniu Przemysław Kieliszewski.
– Duża część tej opowieści rozgrywa się w głowie, w pamięci Ireny Sendlerowej i dzieci, które uratowała. Muzyka pomaga nam się tam dostać. Przedstawiając te wydarzenia w formie dramatu muzycznego, nie tylko opowiadamy historię znaną ze szkolnych lekcji czy książek, ale wnikamy w myśli Ireny i pokazujemy jej emocje, a także dajemy je odczuć naszej publiczności – mówi reżyser spektaklu Brian Kite z Uniwersytetu Kalifornijskiego („Spring Awakening”, „Les Misérables”, „American Idiot”).
Gdy rozpętało się piekło II wojny światowej, Irena Sendlerowa działała na rzecz najsłabszych, pielęgnując wartości, które przekazał jej ojciec. Wiedziała, że nie może pozostać bezczynną, że musi działać, niosąc pomoc dzieciom w getcie. Organizowała im fałszywe metryki, dbała o stałą pomoc materialną i lekarską, umieszczała je u zaufanych polskich rodzin, w klasztorach i zakładach opiekuńczych. Według szacunków, wraz z grupą innych łączniczek umożliwiła ucieczkę z getta pięciuset dzieciom. Została za to uhonorowana tytułem Sprawiedliwej wśród Narodów Świata.
– Ja mieszkam w tym spektaklu. Podobno jestem najmłodszym dzieckiem uratowanym przez Irenę. Gdyby nie ona, nie stałabym tu dzisiaj przed Państwem – mówiła ze sceny Elżbieta Ficowska podczas warszawskiej premiery spektaklu w Teatrze Polskim im. Arnolda Szyfmana w Warszawie.
Autorzy libretta – Mary Skinner i Piotr Piwowarczyk – poznali Irenę Sendler, tworząc o niej film dokumentalny „In The Name Of Their Mothers”. Sama bohaterka zmarła przed jego premierą, film jednak zobaczyło ponad 7 milionów ludzi na całym świecie. Wówczas zrodził się pomysł na spektakl muzyczny, który pierwotnie miał trafić na Broadway, by dotrzeć z historią do jeszcze szerszej publiczności. Pandemia pokrzyżowała jednak te plany.
Piosenki do„Ireny” napisał Mark Campbell, nowojorski librecista i autor tekstów, którego opery otrzymały zarówno Nagrodę Pulitzera w dziedzinie muzyki, jak i nagrodę Grammy. Muzykę skomponował Włodek Pawlik, laureat Grammy w kategorii jazzu.
– Pracując nad tym materiałem, postanowiłem wykorzystać różnorodny arsenał współczesnych środków muzycznych, mając przede wszystkim na uwadze pokorę wobec niesamowitej, heroicznej historii życia Ireny Sendlerowej, zapisanej w scenariuszu. Nasza muzyczna opowieść o dramatycznych losach bohaterki wykracza w moim odczuciu daleko poza schematyzm myślenia o musicalu jako o gatunku, którego geneza tkwi w konwencji operetki czy burleski. Jestem jednocześnie przekonany, że dzisiejszy świat potrzebuje dzieł sztuki odpowiadających na wyzwania naszej skomplikowanej współczesnej rzeczywistości. Ale jestem dumny również z tego, że dramat muzyczny „Irena” wpisuje się w nurt twórczości mówiącej o sprawach fundamentalnych, poruszając najbardziej osobiste struny ludzkiej wrażliwości na krzywdę i cierpienie – wyjaśnia Włodek Pawlik.
Recenzenci docenili w „Irenie” nie tylko sposób opowiedzenia tej niełatwej historii, ale także niezwykłą warstwę wizualną: scenografię Damiana Styrny, projekcje Eliasza i Damiana Styrny oraz kostiumy Anny Chadaj.
Za choreografię odpowiada Dana Solimando, która ma na swoim koncie wiele znakomitych broadwayowskich produkcji.
Na deskach Admiralspalast w głównej roli zobaczymy Oksanę Hamerską, pochodzącą z Ukrainy solistkę Teatru Muzycznego w Poznaniu. U boku Ireny Sendlerowej pojawią się jej narzeczony Adam oraz przyjaciółki: Magda i Jaga. Wśród bohaterów wzorowanych na autentycznych postaciach są też Jan Dobraczyński– szef Ireny i Jagi, a także Janusz Korczak. W dramacie muzycznym jedną z ważniejszych ról odegra młoda Żydówka, Pani Grinberg, matka siedmioletniego Icka.
Organizatorem berlińskiej premiery spektaklu „Irena” jest Teatr Muzyczny w Poznaniu, a współorganizatorami są Ambasada Polska w Niemczech, Instytut Polski w Berlinie oraz Niemiecki Instytut Spraw Polskich w Darmstadt. Wydarzenie dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Spektakl „Irena” pokazany w Berlinie ma silną wymowę społeczną. Może stanowić doskonałą okazję do komunikowania wielu tematów i budowania mostów, w szczególności polsko – niemieckich.
Cecylia Matysik – Ignyś | Zdeterminowana, aby grać na… harfie
29 kwietnia, 2024
Artykuł przeczytasz w: 15 min.
Współpracowała z wybitnymi artystami polskiej sceny muzycznej, takimi jak: Zbigniew Wodecki, Edyta Górniak, Leszek Możdżer, Grażyna Brodzińska, Beata Rybotycka etc. Cecylia Matysik-Ignyś, poznańska harfistka, z uporem i konsekwencją wyznaczała swoją zawodową ścieżkę, dokonując niełatwych wyborów. Każda historia jej życia wybrzmiewa jak love story – miłość do muzyki, rodziny i harfy – podczas słuchania której można się powzruszać.. Kobieta-skarb z mnóstwem zalet i talentów.
Cecylio, czy Ty znasz powód, dlaczego Twoi rodzice wybrali takie imię dla swojego dziecka?
CECYLIA MATYSIK-IGNYŚ: Wybór mojego imienia to jest cały ciąg przyczynowo-skutkowy i muzyka z love story w tle. (śmiech) Odgórnie zostałam zaprojektowana i – w pozytywnym tego słowa znaczeniu – skazana na muzykę. Moi rodzice nie byli wykształconymi muzykami, pracowali w kompletnie innych branżach. Brali ślub jeszcze przed soborem watykańskim II, w 1961 roku, w małej miejscowości Sulechów. Oczekiwano potomstwa, a tu wystąpił problem. Diagnostyka medyczna w zakresie ginekologii była wówczas w powijakach, ale żeby zgłębić temat i trafić na specjalistów rodzice przeprowadzili się do Poznania. Pracowali od 8 do 16 i popołudnia mieli wolne, a że obydwoje kochali muzykę zapisali się do chóru parafialnego „Don Bosco” u salezjanów na Winogradach; to był 1978 rok. Salezjanin, który ten chór prowadził, zaproponował wyjazd do Rzymu w 1980 roku i występ przed papieżem Janem Pawłem II. Jednym z punktów programu, oprócz zwiedzania Paryża, była wizyta w katakumbach świętego Kaliksta w Rzymie, tam gdzie jest grób świętej Cecylii, patronki muzyki, organistów, kompozytorów i chórów. Ksiądz Bronek, założyciel poznańskiego chóru „Don Bosco”, zainicjował śpiew przy miejscu znalezienia ciała świętej Cecylii. Po odśpiewaniu pieśni moja mama zapytała taty „o czym sobie pomyślałeś?”. A on na to: „szkoda, że nie mamy córki, bo dalibyśmy jej na imię Cecylia.” I wyobraź sobie, że rok od tego wyjazdu, moja mama zaczęła mnie rodzić 22 listopada 1981 roku, w dzień świętej Cecylii. Po 20 latach małżeństwa moi rodzice doczekali się potomstwa. Była wielka euforia i szczęście. Więc jak mogłabym nie otrzymać tego imienia? Rodzice śpiewali również w radio watykańskim, a także w 1979 roku w Krakowie, podczas pamiętnych odwiedzin papieża Polaka. Moja mama zawsze uważała, że zarówno wstawiennictwo św. Cecylii, jak i działanie Jana Pawła II pomogły jej cieszyć się macierzyństwem. To był naprawdę cud. Taka kooperacja dwóch świętych. (śmiech)
W świat muzyki naturalnie wciągnęli Cię rodzice?
Tak, zaczęłam z nimi chodzić na próby chóru, przesiąkałam muzyką od najmłodszych lat. Moi rodzice nie szykowali mi przyszłości muzycznej, absolutnie nie. Po prostu pragnęli zaszczepić we mnie pasję do muzyki i to im się znakomicie udało. (śmiech)
Czyli nie byłaś zmuszana do gry na instrumencie jak to obecnie ma miejsce – gdy dzieci spełniają ambicje i marzenia rodziców?
Od samego początku to ja chciałam iść do szkoły muzycznej I stopnia, a mama widziała mnie w klasie sportowej naszej osiedlowej podstawówki. (śmiech) Pokochałam muzykę, zaangażowałam się w lekcje prowadzone w CK Zamek. Rodzice nie pokładali wielkich nadziei, że dostanę się do prestiżowej szkoły podstawowej przy ul. Solnej, aby kształcić się muzycznie. Oni nie znali nut, nie wspierali mnie technicznie ani merytorycznie, mogli jedynie ze mną pośpiewać jak to w chórze amatorskim. A jednak moje nazwisko było jednym z pierwszych na liście przyjętych, w co nie dowierzali. (śmiech) Dostałam się na fortepian, choć czułam już jako małe dziecko, że to nie będzie mój instrument. Męczyłam się, ćwicząc na fortepianie. Gdy kończyła się szkoła podstawowa, w 8 klasie nastąpił przełom w moim życiu – to jest jak z zakochaniem (śmiech), po prostu nie da się tego wytłumaczyć. Wpadła mi na myśl harfa, której nie było w ówczesnej podstawówce. Skierowano mnie na rozmowę do profesor Katarzyny Staniewicz-Wasiółki, która dojeżdżała raz w tygodniu z Warszawy do jednej dziewczyny w Poznaniu, aby ją uczyć gry na harfie. Jako nastolatka byłam bardzo zdeterminowana i uparta (śmiech), a ona widziała moje podejście i zaproponowała mi lekcje półroczne w drugim semestrze 8 klasy. Mówiąc nieskromnie (śmiech), profesor była zachwycona moim zaangażowaniem. Widziała jak kocham grę na harfie, jak szybko robię postępy. Szybciej też realizowałam program nauczania, co finalnie zaprocentowało i znalazłam się w 1 klasie liceum, grając już na wymarzonym instrumencie – na harfie. Przez 4 lata zrobiłam standardowe 6 lat, z moim uporem już przed 7 rano byłam w szkole, od godz. 7 do 8 ćwiczyłam, potem od 8 do 14 szłam na lekcje, następnie jechałam do domu na obiad i wracałam do szkoły popołudniem, żeby od godz. 16 do 20 ponownie ćwiczyć. Byłam kompletnie zakręcona na punkcie muzyki, gry na harfie, doskonalenia swoich umiejętności.
Poza dwoma cechami charakteru, o których wspomniałaś, czyli poza uporem i determinacją, co Ci jeszcze w życiu pomaga? Jakie zalety Twego usposobienia?
Pomimo artystycznej duszy jestem osobą poukładaną, konkretną, punktualną. Dotrzymuję i pilnuję terminów i nie rzucam słów na przysłowiowy wiatr. To przydaje mi się i w świecie muzyki, ale też w biznesie prowadzonym wraz z mężem. Osoby, które mnie znają, wiedzą, że przed jakimkolwiek występem jestem dużo wcześniej – chociażby, aby ustawić moją ukochaną harfę, która jest instrumentem chimerycznym. Ponadto gra na harfie wymaga systematyczności, dokładności i zaangażowania.
Chimeryczna harfa? Cóż to znaczy?
Bardzo szybko reaguje na zmianę temperatury, wilgotności, to jest przecież drewno, a struny ma w większości flaczane, które reagują na zmiany ciśnienia. Nie lubi przeciągów. Lewa ręka to w harfie zazwyczaj akompaniament, a prawa ręka prowadzi melodię – co jest bardzo mylące dla niektórych kompozytorów, którzy traktują pisanie na harfę w sposób fortepianowy. Często mamy przez takie podejście do instrumentu nie lada wyzwania – trudności. Harfiści oprócz strun mają jeszcze na dole siedem pedałów, którymi zmieniają wysokość dźwięków. Grający na fortepianie mają białe i czarne klawisze, a dla nas białymi klawiszami są właśnie struny, a czarnymi klawiszami są pedały, gramy więc i rękoma, i nogami.
Aktualnie na jakiej grasz?
Na harfie włoskiej marki SALVI. W szkole miałam do dyspozycji złej jakości harfę, rosyjskiej produkcji. Ona była do użytku innych osób, stąd jej stan. Moja profesor zawsze powtarzała „jak nauczysz się grać na gorszej jakości instrumencie, to w przyszłości będzie ci dużo łatwiej”.
Czy po latach spędzonych w liceum nastąpił dalszy ciąg edukacji gry na harfie?
Celująco zdałam egzamin kończący liceum i dostałam się na Akademię Muzyczną w Poznaniu. Od samego początku wiedziałam, że chcę tu zostać. Nawet nie aplikowałam na inne wyższe uczelnie. Poznań to moje miasto, tu jest moje serce. Ponadto miałam wspaniałą nauczycielkę prof. Katarzynę Staniewicz-Wasiółkę, która poza lekcjami udzielanymi mi w liceum, prowadziła również zajęcia na poznańskiej uczelni wyższej. Nie musiałam więc kogoś innego szukać. To zupełnie co innego jeździć na warsztaty doszkalające do profesorów, aby sprawdzić swoje umiejętności, a co innego mieć jedną prowadzącą osobę, od której możesz się wielu rzeczy nauczyć. Choć ja miałam to szczęście, mając nauczyciela prowadzącego, który mnie nie ograniczał i nie zamykał na siebie, wprost przeciwnie – pozwalał korzystać z doświadczeń innych znakomitych artystów muzyków. Dlatego jeździłam np.: do pani Elżbiety Szmyt, Polki, która wykłada w Bloomington, w Stanach Zjednoczonych. Ona przylatywała do Warszawy i tam przy ul. Miodowej uczestniczyłam w licznych kursach przez nią prowadzonych. Nierzadko prowadziła te kursy wraz z amerykańską harfistką – Susann McDonald, spotkania zatem były międzynarodowe.
Początki studiów to ciężki okres w życiu, zaczyna się wówczas nowy etap. Ale dla Ciebie to był bardzo ciężki czas, wręcz traumatyczny…
Tak, to prawda. Będąc na pierwszym roku studiów na Akademii Muzycznej im. Ignacego Jana Paderewskiego, mnie i moją mamę potrącił autobus, w Poznaniu, na przejściu dla pieszych. Kierowcy nie chciało się czekać i zaczął wyprzedzać na ciągłej linii. Zdarzyło się to tuż przed moim pierwszym egzaminem półrocznym. Ja miałam złamaną rękę, złamany nos, zdartą skórę z twarzy oraz tak bardzo opuchnięte lewe oko, że widziałam tylko prawym – ale to nie wszystko. Najgorsze, co mnie spotkało to to, że moja mama zmarła po tygodniu walki o życie w szpitalu… Tak brzemienny w skutkach wypadek spowodował u mnie lawinę myśli – zadręczałam się czy dam radę na studiach, czy może lepiej będzie się poddać…Na szczęście złamanie ręki nie miałam w nadgarstku, tylko ciut przed. Jeśli byłby to nadgarstek, mogłabym już pożegnać się z moimi marzeniami gry na harfie i wszystkie lata nauki zostałyby przekreślone. To był 2001 rok. Zanim doszłam do siebie, minęło sporo czasu… Jestem ogromnie wdzięczna mojej profesor Katarzynie Staniewicz-Wasiółce, od której miałam ogromne wsparcie. Uruchomiła całą Akademię Muzyczną, zorganizowała zebranie na mój temat. Wykładowcy – w ramach regulaminu uczelni – zaliczyli mi jeden egzamin bez grania, to ma zasadność, gdy zdarzają się sytuacje losowe, a mnie to w pełni dotyczyło. Wtedy jeszcze żył profesor Jarosław Mianowski, miał z moją grupą historię muzyki, niesamowity człowiek, niesamowity wykładowca, muzykolog. Wspierał mnie, dał mi możliwość nieuczestniczenia w zajęciach. Powiedział, abym brała od studentów notatki i przyszła tylko na egzamin końcowy. Tak mnie ujął swoją postawą, dobrocią i zrozumieniem, że uczęszczałam do niego na wszystkie zajęcia! Jako jedna z dwóch dziewczyn miałam 5 na zakończenie. Trauma po śmierci mamy, a z drugiej strony egzaminy kończące pierwszy rok studiów. To było naprawdę bardzo trudne, wręcz tragiczne. Jednak moja profesor dobrała mi taki repertuar, który odciążył lewą rękę. W ten sposób szybko odzyskałam sprawność manualną. Te właściwie dopasowane kompozycje pomogły mi zdać egzamin wieńczący pierwszy rok studiów. Gra była dla mnie pewnego rodzaju terapią.
Wspomniałaś o utworach. Jakie można wykonywać na harfie? I jakie najbardziej lubisz grać?
Jeszcze przed wypadkiem grałam zarówno w operze, jak i w filharmonii jako harfistka. Ponadto mam też za sobą dużo koncertów jako muzyk sesyjny – dzięki temu mój repertuar aktualnie jest bardzo bogaty i urozmaicony. Uwielbiam Bacha, gdy wykonuję go na harfie, ale jak przed laty grałam jego utwory na fortepianie, nie przepadałam za nimi. Odkryłam więc Bacha na harfie. (śmiech) Bardzo też lubię występować w duecie z fletem czy skrzypcami. Według mnie duet harfa i flet jest najpiękniejszy. W instytucjach kultury niewątpliwie przeważa muzyka klasyczna, natomiast gdy jestem zapraszana na eventy, konferencje czy sympozja, aby graniem uświetnić wieczór – wówczas wybieram lżejszy repertuar, chociażby muzykę filmową, którą bardzo cenię i lubię wykonywać. Gdy uczestniczę w rodzinnych uroczystościach, typu śluby, urodziny, jubileusze, chrzciny, również dostosowuję utwory do okoliczności i zawsze staram się, aby dobór kompozycji był przeróżny. Bardzo sobie cenię współpracę z poznańskim, wybitnym dyrygentem, pedagogiem Akademii Muzycznej w Poznaniu, profesorem Marcinem Sompolińskim, którego darzę wielkim szacunkiem i sympatią. Dzięki niemu miałam przyjemność grać wiele koncertów z Orkiestrą Collegium F. W tym wyjątkowy i bardzo przejmujący projekt „Music in Death Camps” prezentowany w Polsce, Niemczech oraz Izraelu w 2012 r.
Masz mnóstwo propozycji współpracy, zarówno koncertów od znakomitych artystów czy instytucji, jak również zaprzyjaźnionych osób. Jak to wszystko organizujesz?
Po prostu dokonuję wyboru, zwyczajnej selekcji, w czym chcę i mogę uczestniczyć. Nie da się idealnie, na 100% połączyć wszystkiego: życia rodzinnego, biznesowego oraz pasji muzycznej. Trzeba z rozmysłem z czegoś rezygnować. Aktualnie wybieram dla siebie uroczystości bardziej kameralne. Preferuję mniejsze grono, bo widzę wówczas jak słuchacze przeżywają koncert. Choć gram też podczas większych imprez, stricte firmowych, np. na sympozjach, konferencjach, na które przychodzą ludzie z branży medycznej, farmaceutycznej. Cyklicznie zapraszana byłam na eventy aranżowane przez jedną z firm kosmetycznych – wtedy na tego rodzaju spotkania staram się dobrać repertuar bardziej współczesny, muzykę filmową czy musicalową.
Czy na harfie można zagrać wszystko?
Jeśli jest to dobrze opracowane, przygotowane – to myślę że tak. Również sama staram się aranżować utwory, które goście chcą usłyszeć, bo znam specyfikę tego instrumentu. Nie w ilości nut, tylko w jakości ich podania jest wartość. Nie lubię hałasu w muzyce. Uwielbiam subtelność wykonań, kiedy utwór jest zaprezentowany w wysublimowany, elegancki i delikatny sposób, aby zachęcić do refleksji – takie są przecież cudowne kompozycje np.: Wojciecha Kilara czy Henryka Góreckiego. Minimum dźwięków, ale one są tak doskonale słyszalne, przebijają się przez orkiestrę i mają kompletnie inny wymiar.
Harfa to niemały instrument, a musisz go przewozić w różne miejsca…
Uwielbiam to, bo wówczas spędzam czas z moim mężem. On mi towarzyszy, pakuje harfę do dużego samochodu i jeździ ze mną po Polsce (Kraków, Warszawa, Gdańsk), ale i dalej… Francja, Niemcy, Włochy… Jest moim nosicielem harfy. (śmiech) W zeszłym roku otrzymałam np. zaproszenie aby uświetnić muzyką na harfie ślub w Berlinie – takie podróże najbardziej lubię, gdy łączę moją pracę ze zwiedzaniem ciekawych miejsc, delektowaniem się pysznym jedzeniem i widokami oraz gdy mogę z mężem wybrać się do kawiarenki czy na kolację we dwoje.
Oprócz sztuki, muzyki, wzniosłej formy życia, stąpasz twardo po ziemi, będąc wraz z mężem wspólniczką firmy ARCO Development, która rozbudowuje pobliskie miejscowości, nieopodal Poznania. Czy w biznesie przydaje Ci się talent artystyczny?
Uwielbiam przenikanie się sztuki i biznesu, może to śmiało zabrzmi, ale dla mnie jedno bez drugiego nie istnieje. Patrząc na rozwój sztuki w różnych epokach i dziejach, wtedy też przecież byli mecenasi kultury, ci wszyscy, którzy wspierali talenty. Teraz też takie osoby są niezbędne… Stworzyliśmy z mężem firmę, właśnie jako połączenie tych dwóch sfer naszego życia, biznesu i sztuki. Nawet jest wytłumaczenie słowa „arco”, które w języku włoskim oznacza łuk. Dla nas to łuk będący spoiwem pomiędzy muzyką a branżą budowlaną. ARCO łączy nas obydwoje, my jesteśmy jednością i dzięki tym dwóm światom przenikają się nasze uczucia, pasje i doświadczenia. Pomimo duszy artystycznej i mojej nadwrażliwości, jestem osobą bardzo poukładaną, trzymającą się terminów – o czy już wspomniałam. Szkoła muzyczna nauczyła mnie dyscypliny, której obecnie ludziom bardzo brakuje. Spełniam się i realizuję na wielu płaszczyznach, jako: aktywna harfistka, matka trójki synów, żona, ale i bizneswomen. Prowadzę marketing w firmie ARCO Development. U mnie to wszystko wychodzi jakoś naturalnie…
Poza wspólnymi wyjazdami z mężem, gdy łączysz pracę harfistki z odpoczynkiem, jakie momenty cenisz najbardziej?
Fantastyczne i wyczekiwane są dla mnie niedziele, wtedy celebrujemy wspólny rodzinny czas. Powoli, bez biegania. W soboty często pracujemy – za mną właśnie koncerty i projekty przygotowane wspólnie z Teatrem Muzycznym w Poznaniu. Zatem niedzielne śniadania, gdy nasz najstarszy syn przygotowuje jajecznicę na boczku, i długie chodzenie w piżamach są takim czasem wytchnienia po całym tygodniu obowiązków, dopinania terminów. Pęd tygodnia staramy się więc wyważyć niedzielnym nieśpiesznym czasem. Naprawdę kocham moją pracę, daje mi ona mnóstwo satysfakcji. Ale najbardziej kocham moich najbliższych i wspólny czas z nimi. Z mężem znamy się ponad 20 lat, zawsze mnie wspierał i motywował we wszystkich działaniach muzycznych i nowych projektach – i to jest niezmienne po dziś dzień. Co ogromnie doceniam i szanuję w tym szalonym tempie życia…
Zaczynając muzyką, zakończymy muzycznym marzeniem… Gdzie chciałabyś zagrać koncert na harfie?
Ostatnio dzieje się tak wiele wspaniałych rzeczy, spotkań, których kompletnie nie planowałam i nawet o nich nie marzyłam. W sumie jest jeszcze kilka takich miejsc… ale tak najbardziej to chciałabym zagrać koncert w Rzymie dla Polonii. Może kiedyś się spełni…