Art Corner by Porsche Centrum Poznań– mówisz PORSCHE, myślisz SZTUKA

ART CORNER by Porsche|ART CORNER by Porsche Uniwersytet Artystyczny w Poznaniu|ART CORNER by Porsche Uniwersytet Artystyczny w Poznaniu|ART CORNER by Porsche Uniwersytet Artystyczny w Poznaniu|ART CORNER by Porsche Uniwersytet Artystyczny w Poznaniu

Mało który miłośnik motoryzacji nie zgodzi się z twierdzeniem, że samochody Porsche to dzieła sztuki na kołach. Marka nie raz udowadniała, że ze sztuką jest za pan brat, a inicjatywy podejmowane przez salon Porsche Centrum Poznań to idealny mariaż artyzmu i motoryzacji. Po zeszłorocznej inauguracji projektu Porsche Timeless, zorganizowanego we współpracy z Uniwersytetem Artystycznym im. Magdaleny Abakanowicz w Poznaniu, przyszedł czas na kolejną odsłonę tej kooperacji. Poznajcie Art Corner by Porsche Centrum Poznań.

Tekst: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: Porsche Centrum Poznań

Porsche to dla wielu skończone dzieło sztuki. Zarówno pod kątem inżynieryjnym, jak i designu. Niczym motoryzacyjna, ruchoma rzeźba skupia na sobie uwagę, przyciągając wzrok niebanalnym wyglądem i brzmieniem. Marka korzystając ze swych atutów i oczywistych skojarzeń, od lat angażuje się w artystyczne projekty na całym świecie, udowadniając, że sztuka jest bliska jej technologicznemu sercu. Jej zaangażowanie w promocję młodych artystów nie ominęło też Poznania. Dzięki współpracy z Uniwersytetem Artystycznym im. Magdaleny Abakanowicz w Poznaniu oraz domem aukcyjnym DESA Unicum, już od października artystyczna mapa miasta wzbogaci się o nowe miejsce – twórczą przestrzeń pełniącą rolę inkubatora młodej sztuki.

Jak to się zaczęło?

W ubiegłym roku, w ramach projektu Porsche Timeless na Uniwersytecie Artystycznym im. Magdaleny Abakanowicz w Poznaniu, zorganizowano warsztaty i inspirujące spotkania dla kobiet interesujących się sztuką, modą i designem. To wydarzenie przyciągnęło ciekawe sztuki poznanianki, które pod czujnym okiem ekspertów z UAP mogły spróbować swoich sił w kreowaniu własnych dzieł. Po sukcesie tamtego wydarzenia przyszedł czas na kolejną inicjatywę. Art Corner by Porsche Centrum Poznań to naturalny krok w realizacji misji jaką, marka postawiła przed sobą, związanej z promocją młodych twórców, sztuki i designu oraz edukacji, rozmiłowanych w sztuce poznaniaków.

ART CORNER by Porsche Uniwersytet Artystyczny w Poznaniu

Synergia osobistości

Porsche Centrum Poznań do współpracy przy nowym projekcie zaprosiło także dom aukcyjny DESA Unicum. To nieprzypadkowy wybór. Ścieżki współpracy z DESĄ, Porsche Inter Auto, właściciel salonu Porsche Centrum Poznań, wydeptało przy okazji projektu Porsche Inter Art, do którego zaproszono trzech polskich artystów, którzy w zaciszu swoich pracowni stworzyli unikalne dzieła sztuki na wybranych przez siebie elementach nadwozia modeli Porsche. Efekty tej współpracy i powstałe dzieła zaprezentowano podczas wystawy w salonie na warszawskim Okęciu.

ART CORNER by Porsche Uniwersytet Artystyczny w Poznaniu

Gdzie, co i kiedy?

Porsche na spotkania ze sztuką wybrało zabytkowe wnętrza kamienicy zlokalizowanej przy Alejach Marcinkowskiego 28 (na jej czwartym piętrze). Część wydarzeń odbywać się będzie także w innych przestrzeniach Uniwersytetu Artystycznego im. Magdaleny Abakanowicz. Otwarcie nowej przestrzeni zainauguruje występ owianego nimbem tajemniczości i anonimowości zespołu BOKKA. Ci intrygujący muzycy od dziesięciu lat grają muzykę łączącą ambitny pop, rock oraz elektronikę. Występ odbędzie się 5 października o godzinie 19 w Atrium Uniwersytetu Artystycznego im. Magdaleny Abakanowicz w Poznaniu. Aby wziąć udział w wydarzeniu, należy zapisać się na nie przez stronę internetową projektu.
W kolejnych dniach przewidziano liczne wystawy, dyskusje, spotkania z nieszablonowymi twórcami, koncerty i warsztaty. 10 października o godzinie 18 oficjalnie zostanie otwarta przestrzeń na IV piętrze, wydarzenie uświetni wernisaż prac Emilii Boguckiej „Czułostki”, dzień później zaplanowano dyskusję o fenomenie Magdaleny Abakanowicz, a w czwartek 12 października będzie można wziąć udział w warsztatach projektowania ubioru. Realizację całego projektu zaplanowano od 5. października do 15. grudnia. Szczegółowy plan działań na kolejne miesiące warto śledzić na stronie www oraz na Instagramie.

REKLAMA
REKLAMA

Może cię zainteresować:

ART CORNER by Porsche|ART CORNER by Porsche Uniwersytet Artystyczny w Poznaniu|ART CORNER by Porsche Uniwersytet Artystyczny w Poznaniu|ART CORNER by Porsche Uniwersytet Artystyczny w Poznaniu|ART CORNER by Porsche Uniwersytet Artystyczny w Poznaniu
REKLAMA
REKLAMA

Techlam by Levantina | Spieki kwarcowe we wnętrzach – piękno kamienia w nowej odsłonie

Artykuł przeczytasz w: 13 min.
Techlam by Levantina


Spieki kwarcowe coraz śmielej wkraczają do wnętrz – od kuchni i łazienek, przez elewacje, aż po wielkoformatowe ściany dekoracyjne. Czym różnią się od kamienia naturalnego? Jakie mają właściwości i dlaczego stają się tak popularnym wyborem wśród projektantów i inwestorów? O tym, dlaczego spieki Techlam by Levantina to innowacyjna alternatywa dla tradycyjnych materiałów, mówią Robert Wrzyszcz, właściciel zakładu kamieniarskiego Onyx Art Ston i dystrybutor spieków Techlam w Polsce, oraz Beata Brodzik, ekspertka w dziedzinie kamienia naturalnego i spieków kwarcowych, która od lat doradza architektom i klientom w wyborze idealnych rozwiązań do ich wnętrz.

Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: Techlam by Levantina, Maria Kabsik

Kamień naturalny od zawsze był obecny w projektowaniu wnętrz. Co sprawia, że ten materiał wciąż cieszy się takim uznaniem wśród projektantów i właścicieli nieruchomości? Jakie cechy sprawiają, że jest to wybór ponadczasowy?


Beata Brodzik: Kamień naturalny od zawsze uznawany jest za synonim luksusu. Dawniej zarezerwowany wyłącznie dla kościołów, muzeów i zamków królewskich, później zaczął pojawiać się również w dworkach szlacheckich. To materiał niezwykle szlachetny i elegancki, który nie tylko dodaje wnętrzom prestiżu, ale przede wszystkim wyróżnia się ponadczasowością. Jego unikalne wzory i niepowtarzalna struktura sprawiają, że nigdy nie wychodzi z mody. Doskonałym przykładem takiej ponadczasowości jest marmur Bianco Carrara – klasyczna biel z delikatnymi, szarymi żyłkami. Od lat króluje we wnętrzach i niezmiennie zachwyca swoją elegancją. Podobnie jest z innymi kamieniami naturalnymi – granitem, trawertynem czy onyksami – które, odpowiednio dobrane, mogą podkreślać zarówno klasyczne, jak i nowoczesne aranżacje. Ich trwałość i odporność na upływ czasu sprawiają, że to wybór, który nie tylko wygląda doskonale, ale także przetrwa dekady bez utraty swoich walorów estetycznych.

Jakie przestrzenie najlepiej prezentują się z użyciem kamienia naturalnego? Czy widzicie jakieś zmiany w tym, jak postrzegamy kamień w kontekście współczesnych aranżacji?

Robert Wrzyszcz: Kamień naturalny ma niezwykle szerokie zastosowanie – możemy go wykorzystać praktycznie w każdej przestrzeni, a jedynym ograniczeniem jest nasza wyobraźnia. Warto jednak pamiętać, że różne rodzaje kamienia mają odmienne właściwości, dlatego ich dobór powinien być dostosowany do konkretnego zastosowania. Weźmy na przykład wspomniany marmur – piękny i elegancki, ale wymagający większej troski. Można go stosować na blaty kuchenne, jednak ze względu na jego porowatość i chłonność, nawet najlepsza impregnacja nie zapewni pełnej odporności na plamy czy działanie środków chemicznych. W Polsce klienci często oczekują, że materiał zachowa swój nienaganny wygląd przez lata, dlatego częściej doradzamy wykorzystanie kamienia na posadzki, okładziny ścienne, portale kominkowe, dekoracyjne blaty łazienkowe czy blaty komód – tam, gdzie jego właściwości estetyczne i użytkowe będą najlepiej wykorzystywane. Coraz częściej kamień pojawia się również jako element dekoracyjny – podświetlane ściany telewizyjne, efektowne wykończenia holi wejściowych, a nawet jako artystyczny akcent, pełniący funkcję obrazu. Co ciekawe, kamień naturalny coraz śmielej wkracza do świata meblarstwa. Już nie tylko jako blaty, ale również jako fronty meblowe, wstawki dekoracyjne czy elementy rzeźbiarskie, które nadają meblom ekskluzywnego charakteru. Współczesne aranżacje wnętrz coraz częściej łączą surową elegancję kamienia z ciepłem drewna i nowoczesnymi materiałami, co pozwala tworzyć wnętrza zarówno klasyczne, jak i minimalistyczne, ale zawsze pełne charakteru.

Beata Brodzik
Beata Brodzik

Które rodzaje kamienia najczęściej pojawiają się w polskich wnętrzach?

R.W.: Najczęściej spotykanym kamieniem w polskich wnętrzach jest zdecydowanie granit – głównie ze względu na jego trwałość, odporność na zarysowania i szerokie możliwości zastosowania. Wykorzystuje się go praktycznie wszędzie – od blatów kuchennych i łazienkowych, przez posadzki, aż po elewacje budynków. Doskonałym przykładem są liczne kamienice przy Starym Rynku w Poznaniu, których fasady wykonane są właśnie z granitu. Drugim niezwykle popularnym kamieniem w aranżacji wnętrz jest kwarcyt naturalny. Hitem ostatnich lat stał się kwarcyt Patagonia – przepiękny materiał o wyjątkowej estetyce, wizualnie przypominający onyx, ale znacznie trwalszy i mniej chłonny. Dzięki tym właściwościom znacznie lepiej sprawdza się jako materiał na blaty, zachowując jednocześnie elegancję i niepowtarzalny rysunek naturalnego kamienia.

A czym, wobec tego są spieki kwarcowe i czym różnią się od kamienia naturalnego?

R.W.: Spiek kwarcowy to nowoczesny materiał, powstały z naturalnych surowców – zgranulowanego granitu iłów łupkowych i pigmentów ceramicznych. Po dokładnym oczyszczeniu są one prasowane pod ogromnym ciśnieniem, wynoszącym aż cztery tysiące ton, a następnie wypiekane w piecu hybrydowym w temperaturze 1220 stopni Celsjusza. W przeciwieństwie do konglomeratów, spieki kwarcowe nie zawierają żywic jako spoiwa, co czyni je niezwykle odpornymi na zarysowania, zmiany temperatur i działanie czynników chemicznych. Dzięki temu znajdują szerokie zastosowanie zarówno we wnętrzach, jak i na elewacjach budynków. Od kamienia naturalnego spieki kwarcowe różnią się przede wszystkim wagą – są znacznie lżejsze, co ułatwia ich transport i montaż, zwłaszcza na dużych powierzchniach. Dodatkowo, dzięki precyzyjnie kontrolowanemu procesowi produkcji, spieki pozwalają na uzyskanie jednolitego wzoru i koloru, co może być istotne w nowoczesnych aranżacjach wnętrz. To wszystko sprawia, że stały się jednym z najczęściej wybieranych materiałów zarówno przez projektantów, jak i inwestorów.
B.B.: W przeciwieństwie do kamienia naturalnego, gdzie każda płyta ma unikalny i niepowtarzalny rysunek, spieki kwarcowe zapewniają powtarzalność wzoru. Dzięki temu możliwe jest precyzyjne planowanie aranżacji i uzyskanie jednolitego efektu wizualnego na dużych powierzchniach. To ogromna zaleta, szczególnie w projektach wymagających spójności estetycznej. Dodatkowo spieki kwarcowe mogą być produkowane w dużych formatach, co minimalizuje liczbę fug i łączeń, a tym samym wpływa na estetykę i łatwość utrzymania powierzchni w czystości. Warto także dodać, że jasny kamień naturalny z biegiem czasu zżółknie, natomiast spiek kwarcowy zachowa swoje pierwotne właściwości. 

Techlam by Levantina

Został Pan dystrybutorem spieków Techlam by Levantina. Co takiego przekonało Pana do tego materiału? Co sprawia, że Techlam wyróżnia się na tle innych dostępnych rozwiązań w branży kamieniarskiej i wnętrzarskiej?

RW.: Od wielu lat w ofercie mojej firmy znajdują się kamienie naturalne, ale poszukiwałem materiału, który uzupełni tę ofertę i jednocześnie odpowie na rosnące potrzeby współczesnych projektantów i klientów. Spieki kwarcowe Techlam by Levantina to rozwiązanie, które łączy elegancję naturalnego kamienia z nowoczesną technologią produkcji, oferując wyjątkową trwałość i wszechstronność zastosowań. Jednym z największych atutów tych spieków jest niezwykle wierne odwzorowanie wzorów naturalnych kamieni. Na pierwszy rzut oka trudno odróżnić, czy mamy do czynienia z kamieniem naturalnym, czy spiekiem. Doskonałym przykładem jest kwarcyt Patagonia, który w wersji spieku Techlam wygląda niemal identycznie jak jego naturalny odpowiednik. Spieki Techlam dostępne są w ogromnej ilości kolorów i wzorów, niespotykanych u innych producentów. Dodatkowo producent przy odpowiednim minimum logistycznym jest w stanie wyprodukować spiek o dowolnym wzorze. I co ważne na spieki Techlam ten producent daje 25 lat gwarancji. Grupa Levantina to hiszpański producent o ugruntowanej pozycji na rynku, znany przede wszystkim z własnych kamieniołomów, w których wydobywa cenione na całym świecie kamienie naturalne, takie jak Crema Marfil czy Emperador. Dzięki wieloletniemu doświadczeniu w pracy z kamieniem naturalnym oraz nowoczesnym technologiom produkcji, wybór spieków kwarcowych Techlam od Levantiny był dla nas naturalnym krokiem.

Gdzie najczęściej znajdują zastosowanie spieki kwarcowe?

B.B.: Podobnie jak naturalny kamień, spieki kwarcowe mają bardzo szerokie zastosowanie. Wielkoformatowe płyty o grubości 3,5 mm z powodzeniem wykorzystuje się na elewacjach, jako ściany dekoracyjne, okładziny kominkowe czy fronty meblowe. Te nieco grubsze – 5,5–6,5 mm – znajdują zastosowanie na posadzkach i schodach, gdzie liczy się zarówno estetyka, jak i wytrzymałość materiału. Kolejnym rodzajem są typowe grubości blatowe – 12 i 20 mm – które coraz częściej wykorzystywane są nie tylko w kuchniach i łazienkach, ale także na tarasach wentylowanych. Duży format spieków pozwala na tworzenie jednolitych powierzchni z minimalną ilością fug, co nie tylko podnosi walory estetyczne, ale również ułatwia utrzymanie czystości i zwiększa trwałość nawierzchni.

Techlam by Levantina

To porozmawiajmy o wzorach i kolorach.

R.W.: Techlam by Levantina niektóre swoje spieki kwarcowe produkuje w technologii 3D Carving, co powoduje, że strukturą są wręcz identyczne z naturalnym kamieniem, choć wzór, jaki na nich się znajduje, nie powstaje naturalnie, a jest nadrukowany. Wykonuje się go z pigmentów ceramicznych, co zapewnia trwałość i precyzję detali. Warto jednak dodać, że w tradycyjnych spiekach użylenie widoczne jest jedynie na powierzchni – na przekroju płyty nie ma jego kontynuacji. To istotna różnica w porównaniu do kamienia naturalnego, w którym wzór przenika przez całą strukturę. Jednak technologia stale się rozwija i coraz częściej pojawiają się spieki barwione w masie, tzw. inside, w których rysunek jest widoczny także na przekroju płyty. Dzięki temu materiał jeszcze bardziej przypomina naturalny kamień i staje się jeszcze atrakcyjniejszy dla wymagających inwestorów.
B.B.: Zgodnie z najnowszymi trendami, w ofercie znajduje się wiele odcieni beżu, klasycznej bieli czy czerni z użyleniem. Szczególną uwagę warto zwrócić na doskonale odwzorowaną Patagonię, dostępną zarówno w wersji polerowanej, jak i matowej. Dzięki temu można stworzyć efektowną, podświetlaną ścianę dekoracyjną, która wygląda niemal identycznie jak jej odpowiednik z naturalnego kamienia, ale przy znacznie niższych kosztach. Dodatkowo, w ofercie znajduje się perfekcyjnie odwzorowany kwarcyt Taj Mahal – dostępny w dwóch wersjach kolorystycznych. Jaśniejsza, również o nazwie Taj Mahal, utrzymana jest w subtelnych odcieniach szarości i beżu, natomiast wariant Quartzite ma głęboki, ciepły beżowy ton. Nie mogło również zabraknąć bieli z różnorodnym użyleniem – od delikatnych, złotych żyłek po bardziej wyraziste, grubsze wzory. Są także spieki imitujące miedź, czy beton. Wybór zależy wyłącznie od preferencji klienta, co pozwala idealnie dopasować spiek do indywidualnego charakteru wnętrza.

A drewno?

B.B.: Oczywiście, drewno również jest dostępne! To spiek o nazwie Legno, który idealnie odwzorowuje strukturę i ciepło naturalnego drewna, a jednocześnie zachowuje wszystkie zalety spieków kwarcowych – trwałość, odporność na wilgoć i łatwość w utrzymaniu. Dzięki nowoczesnej technologii nadruku i tekstury, płyty Legno doskonale imitują słoje, sęki i subtelne niuanse drewna, oferując estetykę naturalnego materiału bez jego typowych ograniczeń, takich jak podatność na zarysowania czy zmiany wilgotności. To doskonała alternatywa dla tradycyjnego drewna w miejscach narażonych na intensywną eksploatację, takich jak łazienki, kuchnie czy elewacje budynków.

Techlam by Levantina

Dzisiaj dużo mówi się o ekologii, czy spieki kwarcowe Techlam są ekologiczne?

B.B.: Tak, spieki kwarcowe Techlam powstają z poszanowaniem środowiska na każdym etapie produkcji. To materiał ekologiczny, w pełni nadający się do recyklingu i wolny od substancji szkodliwych dla zdrowia. Proces jego wytwarzania jest zoptymalizowany pod kątem minimalizacji odpadów, zużycia wody oraz emisji CO₂. Co więcej, Levantina, producent Techlam, stosuje nowoczesne technologie produkcyjne, które pozwalają na maksymalne wykorzystanie surowców naturalnych i ograniczenie wpływu na środowisko. Spieki są trwałe i odporne na czynniki zewnętrzne, nie rosną na nich pleśnie czy grzyby, co oznacza, że nie wymagają częstej wymiany czy konserwacji, a to dodatkowo zmniejsza ich ślad węglowy. Wybierając Techlam, inwestujemy więc nie tylko w estetykę i funkcjonalność, ale także w rozwiązanie przyjazne dla środowiska, zgodne z ideą zrównoważonego budownictwa.

To porozmawiajmy o cenie. Mówicie, że efekt pięknej kamiennej ściany dekoracyjnej można uzyskać za pomocą wielkoformatowych płyt ceramicznych, ale za mniejsze pieniądze. O ile mniejsze?

B.B.: Oczywiście, wszystko zależy od konkretnej realizacji – od wybranego wzoru, formatu płyt, sposobu montażu i wielu innych czynników. Jednak dla uproszczenia można przyjąć, że sam materiał może być nawet do 50% tańszy od kamienia naturalnego. Dodatkową oszczędność generuje również łatwiejszy transport i montaż – spieki są lżejsze od kamienia, co ułatwia ich instalację i często obniża koszty wykonawcze. Dzięki temu można uzyskać efekt spektakularnej, wielkoformatowej ściany dekoracyjnej o wyglądzie naturalnego kamienia, ale w znacznie bardziej przystępnej cenie.

Techlam by Levantina

Jak wygląda proces obróbki spieków kwarcowych?

R.W.: Spieki kwarcowe mają swoje specyficzne właściwości, dlatego ich obróbka wymaga precyzji, odpowiednich narzędzi i doświadczenia. Nie każdy kamieniarz decyduje się na ich cięcie i montaż, ponieważ materiał ten, choć niezwykle trwały, jest jednocześnie cienki i podatny na uszkodzenia podczas nieprawidłowej obróbki. W Onyx Art Ston mamy odpowiednie zaplecze technologiczne i wykwalifikowany zespół, który pozwala nam podejmować się nawet najbardziej wymagających realizacji ze spieków kwarcowych. Materiał ten można ciąć, fazować, a także wiercić, co daje ogromne możliwości aranżacyjne.

A montaż?

R.W.: Zajmujemy się również montażem – zarówno kamienia naturalnego, jak i spieków kwarcowych. Działamy kompleksowo, oferując nie tylko sprzedaż, ale także profesjonalny pomiar, obróbkę i montaż, co gwarantuje perfekcyjne dopasowanie materiału do konkretnej realizacji. Dzięki doświadczeniu naszego zespołu jesteśmy w stanie podjąć się nawet najbardziej wymagających projektów – niezależnie od tego, czy chodzi o blaty, elewacje, okładziny ścienne czy inne elementy wykończeniowe. Obecnie kończymy montaż wielkoformatowych płyt kamiennych w hotelu Senator w Dźwirzynie, co jest doskonałym przykładem na to, że nie boimy się wyzwań i podejmujemy się realizacji na najwyższym poziomie.

To powiedzcie na koniec, gdzie te spieki można zobaczyć?

R.W.: Dzięki temu, że zostałem dystrybutorem, wszystkie spieki w pełnych formatach można zobaczyć na żywo w moim zakładzie kamieniarskim Onyx Art Ston w Wysoczce pod Bukiem. Posiadamy szeroką ekspozycję na placu, co oznacza, że klienci nie muszą polegać jedynie na niewielkich próbkach czy zdjęciach w katalogu. Możliwość obejrzenia całych płyt pozwala lepiej ocenić ich strukturę, kolorystykę i efekt wizualny, co jest kluczowe przy wyborze idealnego materiału do wnętrza.
B.B.: Dodatkowo jesteśmy obecnie na etapie remontu studia kuchennego Halupczok w Galerii Polskie Meble, gdzie powstaje specjalna ekspozycja prezentująca zarówno wielkoformatową posadzkę, jak i blaty kuchenne wykonane właśnie ze spieków Techlam. To świetna okazja, by zobaczyć je w rzeczywistej aranżacji i przekonać się, jak doskonale komponują się w nowoczesnych wnętrzach.

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
Techlam by Levantina
REKLAMA
REKLAMA

Sztuka Miasta

Artykuł przeczytasz w: 6 min.



Miesiąc temu zaprosiłam Państwa do wspólnej podróży po świecie sztuki. Zacznijmy więc od sztuki miasta. Tej, która jest dostępna na wyciagnięcie ręki. Stoi w miejskiej przestrzeni i czeka na nas wyjęta ze szczególnej estetyki muzeów i galerii. Jest tak „nasza”, że aż stała się niewidoczna. Wtopiła się w tapetę codzienności złożoną z murów sąsiednich kamienic. Stoi w parku przed blokiem, w którym mieszkaliśmy od dzieciństwa. Również ta, z którą obcujemy jako przechodnie. Spotykamy dzieło, które towarzyszy nam przez chwilę – między jednym a drugim przystankiem tramwaju. W parku, do którego przyszliśmy pospacerować z psem, pooddychać mniej niż zwykle gryzącym powietrzem. Czy zastanawialiście się Państwo kiedykolwiek, ile wspaniałych przykładów takich dzieł mamy w naszym mieście?

Tekst i zdjęcia: Klaudyna Andrzejewska

Stela Heinza Macka – sztuka, która porusza miasto

Zacznijmy od instalacji Heinza Macka stojącej przy Al. Marcinkowskiego pomiędzy placem Wolności a Muzeum Narodowym. Powstała w 2006 roku Stela jest osiemnastometrowym słupem z obrotową głowicą wykonaną z polerowanej stali, odbijającej promienie słoneczne, której ruch sprawia, że rzeźba zmienia się na naszych oczach i transformuje przestrzeń, w której została osadzona. Czy w codziennym pędzie, z nosami wpatrzonymi w ekrany telefonów lub pod stopy, mknąc w pośpiechu, znajdujemy chwilę, by zadrzeć głowę wysoko, dać się porwać grze światła i zaprosić do refleksji na temat dzieła niemieckiego artysty?

20250221 STELLA

Golem – legenda zaklęta w stali

Udając się dalej Alejami wzdłuż budynków Muzeum Narodowego i Biblioteki Raczyńskich dojedziemy do „Golema” Davida Černego, zrealizowanego w ramach projektu „Poznań miasto sztuki” odsłoniętego w 2010 r. Ustawiona w osi Alei Marcinkowskiego 2,5 metrowa rzeźba ze stali zdaje się kroczyć w naszym kierunku. Według legendy Golem został stworzony przez praskiego rabina Jehudę Löwa ben Becalela, urodzonego w XVI wieku w Poznaniu. Dzieło nieprzypadkowo stoi w miejscu, gdzie nieopodal kiedyś znajdowała się dzielnica żydowska. Rzeźby Černego cieszą się popularnością ze względu na kontrowersje, jakie wywołują (np. rzeźba „Sikający” przedstawiająca dwóch mężczyzn stojących naprzeciw siebie, oddających mocz do basenu, którego kształt przypomina Czechy).

20250221 GOLEM

Totemy Alicji Białej – sztuka, która mówi prawdę

Przy Sheraton Hotel Poznań stoją „Totemy” Alicji Białej. Kolejny monumentalny projekt, który dla przechodnia jawi się jako zespół sześciokolorowych, różniących się od siebie kolumn. Zupełnie nie pasujących do hotelowo-biurowo-targowego otoczenia. Wybijające się z szarości betonu i szkła otaczających budynków. Miło się patrzy, prawda? A gdybym powiedziała Państwu, że każdy z tych 6 totemów (pierwotne określających relację ludzi z siłami natury, mitycznym przodkiem zwierzęcym lub roślinnym) to tak naprawdę graficzne przedstawienie wyników wieloletnich badań nad rujnującym wpływem człowieka na środowisko naturalne? Różne proporcje, kolory i wzory tych sześciu kolumn to wizualizacja skali zanieczyszczenia powietrza, ścinki drzew, kurczących się łowisk czy populacji dzikich zwierząt. Każdy z totemów zaopatrzony jest w kod QR, który po zeskanowaniu przeniesie nas do twardych danych, do których odnosi się konkretne dzieło.

20250224 TOTEMY ALICJI BIALEJ 2

Street art – sztuka ulicy czy wandalizm?

Jeśli jesteśmy już przy sztuce miasta oraz silnych i skrajnych emocjach, jakie wywołuje, nie możemy pominąć w naszej podróży przystanku street art. Murale, graffiti, wlepki. Hit czy kit? Prosystemowy, mający przyzwolenie władz miasta, wpisujący się w miejską estetykę czy wandalizm, antysystemowy komentarz do rzeczywistości, artystyczny głos ludu, często powstający spontanicznie i nielegalnie. Jako gospodarze przestrzeni miasta mamy prawo i powinniśmy zabrać głos w debacie na ten temat. Noriaki, KaWu, Rojber. Ich prace od lat towarzyszą nam w miejskiej wędrówce. Stały się nieodłącznym elementem estetyki naszego miasta. Pan Peryskop Noriakiego, którego od dawna odnajduję w miejscach oddalonych nawet tysiące kilometrów od Poznania – ostatnio w pewnej górskiej wiosce na południu Polski. Widuję go również na ścianach galerii, w prywatnych kolekcjach sztuki, szkołach, firmach i miejscach, które już dawno przestały kojarzyć się z rebelią sztuki. KAWU, którego Yodę i bliźniaków Cramp Vandals mijam codziennie, jadąc ul. Grunwaldzką. Jego mural z Voldemertem o twarzy Wladimira Putina przykryty po 10 dniach postacią Harry’ego Pottera o twarzy Wolodymyra Zelenskiego, sprawił, że o jego twórczości rozpisywały się nie tylko polskie, ale i zagraniczne media. Jego twórczości zawdzięczamy pojawienie się w przestrzeni miasta fantastycznych postaci takich, jak: Bart Simpson, Bambi czy Eleven z serialu „Stranger things”. Różowa świnia, której autorem jest Rojber, to mieszkanka niemal każdej szanującej się skrzynki transformatorowej na Grunwaldzie. Wierna towarzyszka moich wieczornych przebieżek. Jest dla mnie symbolem nieskrępowanej radości.

Sztuka i biznes – wspólna przestrzeń

Sztuka miejska nie powstaje w próżni. Choć często kojarzona z oddolnymi inicjatywami, to jej rozwój w dużej mierze zależy od tych, którzy mają odwagę ją wspierać. Wielkopolskie Towarzystwo Zachęty Sztuk Pięknych od lat konsekwentnie promuje sztukę współczesną, a Volvo Karlik Poznań udowodniło, że street art może znaleźć swoje miejsce nawet w świecie motoryzacji. Dzięki takim inicjatywom miasto nie tylko staje się bardziej inspirujące, ale też pokazuje, że sztuka i biznes mogą ze sobą współistnieć – nie jako osobne światy, lecz jako wzajemnie przenikające się przestrzenie. To, co widzimy na ulicach, skwerach czy budynkach, często zawdzięczamy tym, którzy nie boją się myśleć o sztuce szerzej – jako o elemencie, który nadaje miejscu charakter, buduje tożsamość i pobudza do refleksji. Bo miasto to nie tylko architektura i ulice – to także opowieści, które sztuka wplata w jego codzienność.

Klaudyna Andrzejewska

Klaudyna Andrzejewska

Przedsiębiorczyni, podróżniczka i żeglarka. Koneserka smaków, dźwięków i obrazów. Absolwentka Université de Poitiers oraz studentka Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu. Współzałożycielka ArtAbout – agencji promocji sztuki.
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Czas Komedy : Andrzej Jagodziński Trio

Artykuł przeczytasz w: 1 min.

Realizowany od 2015 roku – w ramach Ery Jazzu – cykl CZAS KOMEDY staje się samodzielnym projektem prezentującym geniusz muzyki Krzysztofa Komedy. To najważniejszy w Poznaniu element honorowania postaci oraz muzyki wybitnego i kultowego polskiego artysty. Tegoroczny Czas Komedy przedstawi wybitnego pianistę Andrzeja Jagodzińskiego i jego Trio, które tworzy kontrabasista Adam Cegielski oraz perkusista (także zespołów Krzysztofa Komedy) Czesław „Mały” Bartkowski.

Trio wprowadza nową jakość do muzyki jazzowej a swoją muzyką potwierdzają banalną  tezę: gdyby Chopin i Bach tworzyli w XX wieku, z pewnością byliby kompozytorami jazzowymi. Andrzej Jagodziński często sięgał także po  twórczość innych kompozytorów oraz szukał inspiracji w polskiej muzyce ludowej oraz klasycznej. Szczególną atencją pianista darzy Krzysztofa Komedę. Być może ważnym powodem jest także fakt, iż w trio gra legendarny Czesław „Mały” Bartkowski – perkusista z zespołów Krzysztofa Komedy. Koncert Czas Komedy jest poznańską premierą programu „Komeda/Chopin/Bach” trio Andrzeja Jagodzińskiego.

CK Zamek – 13 kwietnia, g.19.00

Bilety do dostania TUTAJ

20250313 fot.Agencja Blue Note 2
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Niezła sztuka

Artykuł przeczytasz w: 5 min.

Sztuka jest wszędzie. Przenika nasze codzienne bytowanie i dodaje naszemu życiu głębi. Dostarcza nam przyjemności estetycznej, wpływa na nasze emocje. Poszerza nasze horyzonty, pozwala podróżować w głąb nas samych – najwspanialszego uniwersum. Jest przekaźnikiem uczuć, ale też strażniczką pamięci i fundamentem naszej tożsamości. Różnorodność jej form pozwala nam odnaleźć te, które rezonują z naszym wnętrzem. Otwiera nas na zrozumienie otaczającego świata. Jako przedsiębiorczyni, twórczyni, podróżniczka przez życie w poszukiwaniu smaków, kolorów i dźwięków, pragnę zaprosić Państwa do wspólnej wyprawy w poszukiwaniu miejsca, gdzie świat sztuki i świat biznesu stykają się, tworząc harmonię i idealne środowisko do twórczego rozkwitu.

Tekst: Klaudyna Andrzejewska | Zdjęcia: Stary Browar, Maciej Sznek, Vinci Art Gallery

Poznań – miasto, które gdyby zapytać o najsilniejsze ośrodki artystyczne naszego kraju – na pewno nie zostanie wymieniony w TOP3. To jednak miejsce, w którym kultura i przedsiębiorczość od dawna idą w parze. Wspaniały Stary Browar będący przestrzenią komercyjną, realizujący jednocześnie misję prezentowania sztuki, zapraszający artystów z całego świata, pokazujący, że biznes i artystyczna kreacja mogą tworzyć harmonijne piękno. Piękno, które jest dostępne dla wszystkich. Wystarczy zajrzeć.
Współpraca Porsche Centrum Poznań z Fundacją Nową Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu – doskonały przykład inicjatywy, w której biznes może czerpać bezpośrednio z potencjału środowiska artystycznego. Projekt Porsche Timeless z udziałem lokalnych marek BIZUU, YES oraz Kwiaty & Miut miał na celu m.in. zachęcenie przedsiębiorczych i odważnych kobiet do odkrywania nowych dziedzin kreacji i zainspirowanie ich do twórczego działania.

20250212 timeless porsche warsztaty 7

Antysmogowy mural autorstwa Agnieszki Potrzebnickiej-Romanowicz na poznańskiej Śródce to genialny przykład współpracy biznesu i sztuki zaangażowanych wspólnie w kampanię społeczną, działających ramię w ramię na rzecz poprawy życia mieszkańców Poznania i nie tylko. Monumentalne dzieło zdobiące jedną z kamienic przy Rondzie Śródka przedstawia popiersie kobiety otoczonej zielenią, które ma symbolizować harmonię człowieka z naturą. Został wykonany przy pomocy farb fotokatalitycznych mających zdolność oczyszczania powietrza z zanieczyszczeń. Mural działa codziennie z mocą 160 drzew. Powstał we współpracy Vinci Art Gallery, InRres, Nickel Development i wszystkich tych wspaniałych, świadomych, otwartych na sztukę przedsiębiorców udostępniających przestrzeń swych biur, kawiarni, dziedzińców, salonów do prezentacji dzieł artystów. Dzięki tym osobom sztuka staje się inkluzywna, wychodzi w przestrzeń miasta, otwiera się na naszych mieszkańców, zaprasza do swojego świata. Połączenie tych dwóch, z pozoru odmiennych rzeczywistości, daje ogromne możliwości i inspiracje dla każdego, kto chce rozwijać swoją działalność w tym regionie. Wierzę, że związek między sztuką a światem przedsiębiorczości jest bardzo silny.

20250212 Eko Mural Srodka min 2

Gdy biznes spotyka sztukę

Choć na pierwszy rzut oka może się wydawać, że działalność twórcza jest oderwana od codziennych wyzwań związanych z prowadzeniem firmy, w rzeczywistości wzajemne przenikanie się tych dwóch – z pozoru jakże nieprzystających do siebie rzeczywistości – może przynieść wymierne korzyści. Firmy, które potrafią docenić wartość innowacyjnego podejścia, otwierają przed sobą szereg nowych możliwości. Czerpanie inspiracji z wydarzeń artystycznych – takich jak np. Malta Festival – pomaga rozwijać umiejętności kreatywnego myślenia, co jest dziś kluczowym elementem dla firm w każdej branży. Jesteśmy jednym z 7 miast w Polsce mogących poszczycić się działalnością uczelni artystycznej. Daje nam to możliwość przyciągania wrażliwych, zaangażowanych, myślących niestandardowo młodych ludzi do stolicy Wielkopolski. Uniwersytet Artystyczny w Poznaniu jest jedną z dwóch uczelni w naszym kraju, który kształci przyszłych kuratorów wydarzeń artystycznych. Jego kadra odnosi spektakularne sukcesy w tej dziedzinie w kraju i za granicą.

Niezwykła podróż

Tworząc tę kolumnę, będę nie tylko informować o wydarzeniach artystycznych w Poznaniu, które mogą stanowić świetną okazję do budowania relacji biznesowych, ale także analizować, jak twórczość może wpływać na różne aspekty biznesu. Od designu produktów, przez nietypowe rozwiązania marketingowe, aż po budowanie unikalnej kultury organizacyjnej. W moim przekonaniu, Poznań to miejsce z tradycjami, z wyrazistą historią, której ślady można znaleźć w architekturze i kulturze codziennego życia, a jednocześnie dynamiczne centrum, w którym powstają nowe inicjatywy, startupy i współczesne zjawiska artystyczne. Jako Państwa przewodniczka, chcę pokazać, jak te lokalne uwarunkowania mogą wpływać na nasze postrzeganie świata. Artyści, projektanci, ilustratorzy czy twórcy wizualni to osoby, które mają zdolność do wyciągania rzeczywistości poza utarte ramy. Łączenie lokalnej kultury z działalnością gospodarczą pozwala tworzyć propozycje, które są w stanie zbudować przewagę konkurencyjną głęboko zakorzenioną w tożsamości naszego miasta. Zapraszam Państwa w podróż, którą można odbyć bez specjalistycznego sprzętu, szkoleń, patentów i uprawnień, edukacji, kursów i dyplomów. Wystarczą ciekawość i otwartość.

Do zobaczenia w marcu!

Klaudyna Andrzejewska

Klaudyna Andrzejewska

Przedsiębiorczyni, podróżniczka i żeglarka. Koneserka smaków, dźwięków i obrazów. Absolwentka Université de Poitiers oraz studentka Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu. Współzałożycielka ArtAbout – agencji promocji sztuki.
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Nowy Rok w różnych kulturach– niezwykłe zwyczaje z całego świata

Artykuł przeczytasz w: 4 min.


Nowy rok to czas symbolicznych początków, obietnic i wielkich nadziei. Choć obchodzony na różne sposoby, niemal wszędzie to moment, w którym żegnamy to, co stare, i z radością oczekujemy przyszłości. Jak świętują ten wyjątkowy czas ludzie na różnych krańcach świata?
Zapnijcie pasy, bo wybieramy się w podróż pełną fascynujących zwyczajów!

Tekst: Zuzanna Kozłowska | Zdjęcia: Adobe Stock

Azja: Symbolika i harmonia

W Azji Nowy Rok to coś więcej niż tylko odliczanie do północy – to celebracja pełna symboliki i głęboko zakorzenionych tradycji. Chiny witają Nowy Rok (według kalendarza księżycowego) z hukiem fajerwerków i paradami smoków. Częścią świętowania Nowego Roku w Chinach jest Święto Latarni. Wypada ono w pierwszą, noworoczną pełnię księżyce. Ulice przyozdabiają lampiony o różnorodnych kształtach. Ta noworoczna tradycja ma ponad 2000 lat. W Japonii dźwięk dzwonów w świątyniach rozbrzmiewa dokładnie 108 razy, symbolicznie oczyszczając ludzi z grzechów i negatywnych emocji. To także czas na „otoshidama” – dzieci z radością liczą pieniądze otrzymane w ozdobnych kopertach.
Filipińczycy wierzą, że okrągłe przedmioty przynoszą pomyślność oraz dostatek. Na stole musi pojawić się dokładnie 12 różnych owoców – każdy symbolizuje jeden miesiąc w roku.

Nowy Rok w Chinach


Europa: Mieszanka przesądów i radości

Stary Kontynent zachwyca różnorodnością zwyczajów, które łączą w sobie radość i elementy przesądów.
W Hiszpanii tuż przed wybiciem północy ludzie jedzą 12 winogron – jedno z każdym uderzeniem zegara. Każde winogrono symbolizuje szczęście w kolejnym miesiącu. Sztuka? Zjeść je wszystkie na czas!
W Danii natomiast huk tłuczonej porcelany zwiastuje dobre relacje z sąsiadami. Rozbijanie talerzy na progach domów bliskich symbolizuje szczęście i pomyślność na przyszłość.
Szkoci mają swój unikalny zwyczaj „first-footing.” Pierwsza osoba, która przekroczy próg domu po północy, przynosi szczęście.

Ameryki: Magia kolorów i rytuałów

Nowy Rok w Amerykach to nie tylko fajerwerki, ale i pełne magii tradycje.
W Brazylii mieszkańcy ubierają się na biało, by przyciągnąć pokój i harmonię, a ci, którzy świętują na plaży, skaczą przez siedem fal oceanu. Każdy skok to jedno życzenie na nowy rok.
Meksykanie palą karteczki z zapisanymi życzeniami, wierząc, że dym zanosi ich marzenia do nieba. To piękny, symboliczny gest, który łączy refleksję nad przeszłością z nadzieją na przyszłość.
A w Stanach Zjednoczonych tysiące osób z zapartym tchem obserwuje opadającą kulę na
Times Square w Nowym Jorku. Ten współczesny rytuał to kwintesencja amerykańskiego stylu – spektakularnie i z rozmachem.

20250102 AdobeStock 75082998

Afryka: Energia i wspólnota

W Afryce Nowy Rok łączy energię wspólnoty z symboliką zmiany i nowego początku.
W Południowej Afryce wyrzucanie starych przedmiotów przez okna to symboliczne pozbywanie się negatywnej energii. Zasada? Im więcej rzeczy wyrzucisz, tym czystszy start zapewnisz sobie w Nowym Roku. W Nigerii festiwale masek i tańce ożywiają ulice, przynosząc radość i dobrą energię. Te kolorowe celebracje to coś więcej niż zabawa – to także głęboki hołd składany tradycji i przodkom.

Oceania: Duch przodków i nowe początki

Na wyspach Pacyfiku tradycje Nowego Roku łączą nowoczesne elementy z duchowym wymiarem.
Na wyspach Samoa to czas tańców i wspomnień przodków. Uważa się, że ich duchy pomagają w pomyślnym rozpoczęciu kolejnego roku.
Z kolei Australia przyciąga oczy całego świata pokazem fajerwerków nad Operą w Sydney.
Wydarzenie to symbolizuje nowoczesność i radość życia w kraju kangurów.

20250102 AdobeStock 944062284


Wejście w nowy rok to czas wspólny dla wszystkich kultur, ale sposób jego świętowania odzwierciedla unikalność każdej z nich. To, co dla jednych jest tradycją, dla innych może być fascynującą nowością. Może warto w tym roku zainspirować się jedną z opisanych tradycji i wprowadzić ją do własnych obchodów? Bo niezależnie od miejsca na mapie, jedno jest pewne – nowy rok to szansa na nowy początek.

Szczęśliwego Nowego Roku!

Zuzanna Kozłowska

Zuzanna Kozłowska

REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

NATALIA ŚWIERCZYŃSKA | I LOVE SINATRA

Artykuł przeczytasz w: 16 min.
Natalia Świerczyńska

Często powtarza, że chciałaby żyć w latach 40. ub.w., bo to najpiękniejszy – według jej gustu – okres muzyczny. Jednak nie mając możliwości teleportacji, jej marzenie nie może się ziścić. I to dobrze dla nas, melomanów, bo możemy uczestniczyć w pięknych, sentymentalnych projektach Natalii Świerczyńskiej, która wraz ze swoim zespołem utalentowanych muzyków zabiera nas w podróż do minionych, ekscytujących lat, w których królował swing. Standardy jazzowe i piosenki z repertuaru legendarnego Franka Sinatry można usłyszeć w kobiecej aranżacji.

Rozmawia: Magdalena Ciesielska, Zdjęcia: Ksenia Shaushyshvili, Makijaż i włosy z sesji: Weronika Filas Zdjęcia z koncertu: Ewelina Jaśkowiak

W tym roku Twój projekt „I Love Sinatra” obchodzi jubileusz 10-lecia. Jak narodził się ten pomysł?

NATALIA ŚWIERCZYŃSKA: Projekt „I Love Sinatra” został stworzony na potrzeby festiwalu, na który dostałam zaproszenie. Miałam tam zaśpiewać w klimacie lat 40. ub.w., w klimacie pochodzącym z ery swingu. Był to Festiwal Rzeka Muzyki w Bydgoszczy i śpiewano podczas niego piosenki z repertuaru muzyki francuskiej, piosenki z lat 40-tych, aż do lat 90-tych, tak więc rozpiętość muzycznych reminiscencji była bardzo szeroka. Trzeba było wymyślić tytuł, który scali nam idealnie tematykę tego koncertu, szukałam więc z zespołem chwytliwego tematu i uznałam, że skoro odkąd pamiętam moim idolem był Frank Sinatra, to tytuł „I Love Sinatra” będzie idealny na tę okazję. I równocześnie zaprezentujemy nieco inną formą niż modne w owym czasie hołdy podkreślone projektami „Tribute to…”
Postawiłam na pierwszą myśl, gdyż według mnie innowacją i ciekawostką sceniczną było pokazanie jak kobieta zaprezentuje się w repertuarze Franka Sinatry i jakie to będzie wyzwanie artystyczne. Stworzyliśmy ten projekt tylko na potrzeby festiwalu w 5-osobowym składzie, z kolegami, z którymi do tej pory gram. (śmiech) Zaprezentowaliśmy nasz koncept i publiczność to chwyciła, występ festiwalowy spotkał się z ogromną sympatią i aplauzem, gdyż okazuje się, że Polacy znają i często słuchają Sinatrę. Nawet to młodsze pokolenie.

Koncert podczas festiwalu i co dalej…

Bardzo chciałam kontynuować ten rozpoczęty pomysł z repertuarem Sinatry oraz standardów jazzowych, ale wówczas byłam jeszcze na studiach na Akademii Muzycznej w Poznaniu, miałam wiele innych obowiązków i tak mój zapał trochę osłabł. Jednak gdy przyszła zima, sezon wigilii firmowych, a ja jako studentka dorabiałam sobie, śpiewając w klubach, podczas rozmaitych wydarzeń i uroczystości, temat Sinatry powrócił. Najczęściej repertuar obejmował kolędy, a ja nie do końca czułam się w nim. Śpiewałam wówczas i po polsku, i po angielsku, kolędy, piosenki świąteczne, pastorałki – to, czego publiczność oczekiwała. Postanowiłam jednak wrócić do projektu z Festiwalu Rzeka Muzyki i w tym okresie świąteczno-noworocznym zaczęłam prezentować scenicznie piosenki w ramach mojego nowego projektu „Winter Songs of Frank Sinatra”. Przygotowałam więc ofertę świątecznych występów pod szyldem Sinatry. Nagrałam wtedy dwa duety, jedną piosenkę z gitarzystą Dawidem Kostką oraz jedną z pianistą Mateuszem Urbaniakiem, w domowych warunkach. (śmiech) Niezawodna Ksenia Shaushyshvili – artystka wielu talentów, wokalistka, fotografka, aktorka oraz moja koleżanka ze studiów – zrobiła nam sesję zdjęciową. I do tej pory to moje pierwsze zdjęcie autorstwa Kseni znajdowało się na plakacie promującym „Winter Songs of Frank Sinatra”.

Wykonywanie tych premierowych duetów dało początek większej oprawie muzycznej. Nastąpił nieoczekiwany zbieg okoliczności. W jaki sposób trafiłaś na scenę z tym zimowym projektem?

Wtedy śpiewałam głównie lokalnie, dla przyjaciół, znajomych, ale po paru dniach od premiery naszych nagrań, które opublikowałam w sieci dostałam telefon od producenta wydarzeń teatralnych i koncertowych. Był to telefon z agencji koncertowej Sollus Entertainment z propozycją organizacji koncertu mojego autorskiego projektu „Winter Songs of Frank Sinatra”. Ucieszyłam się bardzo! Jednak nie wiedziałam na wstępie, że ten koncert ma być biletowany i że to ma być wielkie wydarzenie. Nie mogłam się już wycofać (śmiech), termin był ustalony. Producent zaoferował również, że rozbuduje moją sekcję jazzową i sekcję smyczków, dodatkowo że zapewni chór Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza podczas tego występu. 150 osób liczył sam chór, projekt gigantyczny, a my nawet nie mieliśmy gotowej żadnej poważnej aranżacji. (śmiech) Tak więc z jednej strony wielki zachwyt, a z drugiej – ogromna mobilizacja, aby sprostać oczekiwaniom. Na szybko z agencją zleciliśmy napisanie potrzebnych aranżacji, złożyliśmy ten projekt w dwa tygodnie i wtedy na przełomie grudnia i stycznia zagraliśmy „Winter Songs of Frank Sinatra” 6-krotnie w Auli UAM w Poznaniu. Tak bilety się sprzedały!
Po prostu zachwyciliście melomanów… i wciąż zachwycacie swoim talentem, energią sceniczną.
Gramy i występujemy z tym zimowym projektem już od 9 lat. I wciąż on cieszy się wielkim uznaniem. Zaliczyliśmy takie lata, że „Winter Songs…” graliśmy po 8 razy w jednym sezonie w Teatrze Muzycznym Roma w Warszawie. To był szczyt moich marzeń! I co warte podkreślenia, projekt nie miał wielkiej reklamy, po prostu był popyt na tego typu muzykę i powrót do dawnych pięknych lat… Połączenie nazwy, aranżacji, grafiki – zrobiło swoje, ludzie nam zaufali, zaczęli nas polecać i po kilka razy uczestniczyć w koncertach zimowych. I tak jest po dziś dzień.

Natalia Świerczyńska

Dzięki takiemu pozytywnemu odbiorowi Wasz skład się powiększył. Przypomnisz wszystkich utalentowanych mężczyzn, z którymi koncertujesz w ramach „Winter Songs of Frank Sinatra”?

Mam dwa równoległe składy. Jest 4-osobowa sekcja dęta i też 4-osobowa sekcja rytmiczna. Skład pierwotny, który zawsze jest brany pod uwagę w pierwszej kolejności, to: Michał Baranowski – fortepian, Dawid Kostka – gitara, Wojciech Judkowiak – kontrabas, Sebastian Skrzypek – perkusja, Tomasz Orłowski – trąbka, Dawid Tokłowicz – saksofon altowy, Karol Wieczorek – saksofon tenorowy i Piotr Banyś – puzon.
Ilość koncertów powoduje też pewne przetasowania zespołu i zmiany składu więc na tzw. zastępstwo współpracują z nami również inni muzycy, m.in. Mateusz Kaszuba, Michał Kaczmarczyk, Damian Kostka, Nikodem Kluczyński, Maksymilian Mińczykowski, Mateusz Brzostowski, Seweryn Graniasty, Marek Konarski czy Jan Chojnacki. Cieszę się ogromnie, że ten projekt łączy ze sobą na scenie od tylu lat tak wspaniałych muzyków. Pragnę podkreślić, że dołączył do nas gościnnie drugi wokalista – na wszystkie koncerty zimowe – Staszek Plewniak, który idealnie swoim głosem, talentem i osobowością wpisuje się w klimat lat 40. ub.w.

Pamiętasz, kiedy zaczęłaś słuchać piosenek Sinatry lub kiedy pierwszy raz usłyszałaś jego przebój?

Doskonale pamiętam, kiedy miałam 5 lat, usłyszałam w radio piosenkę. Było to w pokoju mojego dziadka, a ja na podłodze bawiłam się domkiem z zapałek. (śmiech) Usłyszałam i zamarłam. Wszystko odłożyłam i słuchałam z wielkim przejęciem. Tak mocno zapadł mi w pamięć ten moment, że po dziś dzień pamiętam, jaka była wówczas pora roku, w co byłam ubrana i jaki zapach unosił się w pokoju dziadka. Było południe, zabrzmiał hejnał z Wieży Mariackiej w 1 Programie Polskiego Radia i po tym hejnale nagle wybrzmiała piosenka „When I Fall in Love”. Nawet teraz, gdy rozmawiamy, na wspomnienie tego momentu się wzruszam… Bo wiem, że jako tak małe dziecko nie miałam jeszcze świadomości muzycznej ani rozwiniętej wiedzy na temat, co jest piękne, np. piękne, bo jest ambitne muzycznie lub gorsze, bo jest słabo zagrane. W ogóle nie miałam takiego rozeznania.
Bardzo chciałam po raz kolejny usłyszeć tę piosenkę, tylko nie umiałam powtórzyć rodzicom, o jaki utwór mi chodzi. Nie było wtedy możliwości sprawdzenia tytułu tak jak obecnie w aplikacji telefonu! (śmiech) Nie mogłam cofnąć audycji w radiu. Powiedziałam tylko rodzicom, że coś pięknego słyszałam. I na tym się to pierwsze oczarowanie skończyło…

Natalia Świerczyńska

Po pierwszym zachwycie przyszedł czas na szukanie tytułu?

Będąc 12-latką, wciąż nosiłam w sercu i w pamięci to muzyczne przeżycie z czasów dzieciństwa, ale wciąż nie wiedziałam, co to była za piosenka. Aż w któryś dzień w telewizji wyemitowano benefis pewnego aktora i podczas tego wydarzenia wystąpiła na scenie Małgorzata Kożuchowska, która zaśpiewała właśnie to moje „When I Fall in Love”. Jaka była moja radość, gdy na dole ekranu wyświetlił się napis z tytułem piosenki (śmiech) i wtedy napisałam sobie na ręce długopisem „When I Fall in Love”. Z tym tytułem poszłam do płytoteki, nie winylowej, tylko CD, i poprosiłam panią, aby wypożyczyła mi wszystkie płyty z tą piosenką. Otrzymałam wtedy informację, że rozsławił ten utwór Nat King Cole z jego córką Natalie Cole i że ma ich płytę. Pamiętam, że była też Ella Fitzgerald, Billie Holiday, Sarah Vaughan. Bardzo się „wkręciłam” w świat jazzu. Słuchałam tej muzyki bardzo dużo i po nitce do kłębka odnalazłam Sinatrę.

Dlaczego właśnie on, kobieciarz, mistrz sceny, uwiódł i Ciebie?

Zakochałam się w Sinatrze, w całokształcie jego osobowości, w nim jako człowieku, artyście, muzyku. Jeszcze jako nastolatka obejrzałam też dokument o jego życiu, karierze, jego wzlotach i upadkach i to jeszcze bardziej zaważyło na mojej fascynacji jego osobą. Zrobił na mnie piorunujące wrażenie. On, charyzmatyczna i barwna postać, która za życia obrosła legendą. Jego historia jest bardzo burzliwa, a on pozostał na wysokim poziomie klasy, którą miał, którą reprezentował. Z ręką na sercu mogę stwierdzić, że przepadłam w tym oczarowaniu i przesłuchałam wszystkie jego płyty. Zawsze lubiłam sobie podśpiewywać różne melodie których słuchałam, ale o wykonywaniu piosenek Franka Sinatry to nawet nie marzyłam. Nigdy bym nie wpadła na pomysł, że kiedyś będę mogła je wykonywać na koncertach. To jest naprawdę niesamowite i wzruszające jak to moje życie artystyczne się potoczyło.

Natalia Świerczyńska

Można stwierdzić, że poprzez miłość do piosenek Sinatry zafascynowałaś się jazzem?

Traktowałam ten repertuar jako cudowne piosenki do słuchania. Wówczas nie zajmowałam się jeszcze śpiewaniem. Czułam w tych wykonaniach Franka Sinatry wielką wolność. Byłam po szkole muzycznej, po klasyce, gdzie wszystko było w ramach, granicach, zasadach, a ja uświadomiłam sobie, że w jazzie jest inaczej – zapis nutowy różnił się od wykonania Sinatry czy Elli Fitzgerald. Próbowałam to sobie jako klasyk zapisać, ale bezskutecznie, bo to przecież muzyczny „feeling”, który może się wytworzyć tylko i wyłącznie podczas wspólnej pracy z muzykami, z którymi współtworzy się dany projekt.
Standardy, które powstawały w latach 30. i 40. ub.w. pochodziły w większości z musicali, które zahaczały o muzykę klasyczną, ale jazzmani przyjmowali te utwory, bo one były najbardziej rozsławione na Broadwayu, więc przerabiali na swoje wersje jazzowe. I w tych wersjach jazzowych była już większa dowolność niż w tych wersjach ze spektakli, z musicali. Mnie właśnie ten koloryt, ta niejednorodność zaczęła bardzo inspirować i fascynować.

Zapraszasz słuchaczy do podróży w odległe lata 40. ub.w., do magicznej muzycznej wędrówki – a wszystko widziane oczami kobiety.

Staram się opowiadać swoim językiem piękny tekst. Nigdy nie chciałam kopiować Sinatry, bo nawet by mi się nie udało. Tu nie chodzi o naśladowanie, tylko o inspirowanie się tak wielką i charyzmatyczną osobowością, jaką był Frank Sinatra. Dla mnie legenda i ikona stylu.

Dlaczego tak młoda osoba, jak Ty, przed laty zaczęłaś mierzyć się z muzyką lat 40.ub.w.? Co Cię w tym klimacie urzekło?

Dla mnie lata 40. ub.w. w kulturze, w muzyce, to najpiękniejszy okres. Bardzo chciałabym przenieść się w tamte lata, chociaż na jeden dzień, móc poczuć ten klimat. W projektach związanych z Frankiem Sinatrą mam taką swoją misję, w której staram się być w kontrze do tego, co jest aktualnie w mainstreamie radiowym, w kontrze do współczesnych przebojów, którymi jesteśmy zarzucani. Dlatego postanowiłam zaprezentować widzom, słuchaczom coś innego, dla mnie niezmiernie wartościowy repertuar, do którego można sięgać, można się nim inspirować i to się nie znudzi… Magia jakości i magia samej kompozycji przebija w utworach Sinatry, w ogóle w piosenkach z lat 40. ub.w. To są dla mnie rzeczy ponadczasowe i uniwersalne!

Album „Winter Songs of Frank Sinatra” to efekt Twojej i zespołu pracy scenicznej.

Ten projekt „Winter Songs of Frank Sinatra” w 2025 roku również ma jubileusz 10-lecia, a płyta jest podsumowaniem tego, co wykonujemy na koncertach i z jej pomocą dzielimy się z odbiorcami repertuarem świątecznym. Marzę, że na 10-lecie tego projektu pojawi się na rynku nasza płyta winylowa i będzie dodatkowym prezentem dla odbiorców, którzy są z nami już od dekady.
„Winter Songs of Frank Sinatra” to przepiękny zimowy koncert i jednocześnie album, rozbrzmiewający swingiem i świątecznym nastrojem, podczas którego możemy usłyszeć  „Let It Snow”, „Frosty the Snowman”, „Have Yourself a Merry Little Christmas”, „I will be Home for Christmas”, „The First Noel”, „White Christmas”, „Santa Claus Is Coming To Town”, „The Christmas Song”, a także skoczne „Jingle Bells”.

Natalia Świerczyńska

Wielu osobom czas świąteczny, czas zimowy kojarzy się z piosenkami Franka Sinatry. Jego głos rozczula, wprowadza w cudowny nastrój, w jakąś wyimaginowaną magię…

Tak właśnie jest! Mam również te same odczucia i wspomnienia. A wyobraź sobie, że najpopularniejsze playlisty na Spotify czy na YouTube dotyczące Świąt Bożego Narodzenia i tego okołoświątecznego okresu zawierają w większości piosenki Sinatry.

Czy masz ulubioną piosenkę Franka Sinatra, czy każda z nich niesie dla Ciebie pewien walor emocjonalny?

Szczerze mówiąc, nie mam takiej ulubionej, bo to nie są stricte piosenki Sinatry. To są standardy jazzowe wykonywane przez wielu innych artystów. Jednak te najbardziej z nim związane to oczywiście „My Way” oraz „New York, New York”, które rozsławił najbardziej na świecie. Utwór „My Way” stanowi wyjątek wśród piosenek i aranżacji Sinatry, jest odklejony charakterem od pozostałych kompozycji. Jest anglojęzyczną wersją francuskiej piosenki „Comme d’habitude”, nie ma w nim nawiązań do
swingu czy kultury lat 40. ub.w., a jednak bardzo mocno „My Way” kojarzymy z Sinatrą. Choć ta piosenka nie została napisana stricte dla Sinatry, to jednak opowiada jego życie i ten tekst mnie nieustannie wzrusza… Na koncertach wykonujemy „My Way” na samym końcu, ludzie na widowni wyciągają telefony z latarkami i mnogość tego światła uzmysławia mi ile osób nas słucha, ile przychodzi na koncerty. I to niezależnie czy jest koncert świąteczny, czy zimowy, a nawet wiosenny (śmiech), to zawsze ta piosenka jest – bo być musi. Na koncertach dzieje się po prostu magia, którą każdorazowo ten utwór wywołuje.
Koniec roku i początek nowego to u Ciebie, jak i wielu innych artystów, wzmożona praca i trasy koncertowe. Gdzie zaśpiewasz świąteczne standardy oraz cudowne piosenki Franka Sinatry?
Trasę koncertową „Winter Songs of Frank Sinatra” zaczynamy 4 grudnia w Filharmonii im. Mieczysława Karłowicza w Szczecinie, później 12 grudnia Kraków – Kino Kijów, 28 grudnia Gdańsk – Polska Filharmonia Bałtycka, 29 grudnia Wrocław – Sala Koncertowa Radia Wrocław, 30 grudnia Poznań – Aula Artis. To koncerty biletowane, dodatkowo 14 grudnia we Wrocławiu mamy zamknięty event i 19 grudnia zamknięty koncert w Toruniu. Biletowane koncerty już zaplanowane jako koncerty noworoczne to 5 stycznia Łańcut – MDK, a 3 lutego Rzeszów – Filharmonia Podkarpacka im. Artura Malawskiego. Przemierzamy więc Polskę z północy na południe w tym okresie świąteczno-noworocznym.

Repertuar podczas koncertów jest taki sam?

W grudniu jest identyczny niezależnie od miejsca, w którym gramy. Natomiast w styczniu dokonujemy modyfikacji utworów, bo to już czas poświąteczny i noworoczny, zatem wplatamy więcej standardów jazzowych, typu „Strangers In The Night” czy „Fly me to The Moon”. W koncertach noworocznych więcej piosenek pochodzi z mojego projektu „I Love Sinatra”, a na potrzeby np. imprez zamkniętych, firmowych, przygotowywana jest jeszcze inna setlista.

Natalia Świerczyńska

Przed nami czas Świąt Bożego Narodzenia, śpiewania kolęd, pastorałek. Masz tę jedną jedyną, ulubioną, do której najczęściej powracasz?

„The First Noel” to moja ulubiona świąteczna piosenka, wykonywana w języku angielskim, ale od zawsze – jak tylko sięgnę pamięcią – kocham przede wszystkim nasze polskie kolędy. Jeszcze jak żyła moja babcia, to uczyliśmy się śpiewać piękną, tradycyjną „Cichą Noc” i delikatną „Lulajże Jezuniu” na głosy – i te dwie kolędy ze mną pozostały jako te najpiękniejsze.

Zazdroszczę tak rozśpiewanych świąt.

Aktualnie bardzo dużo śpiewamy u mojej teściowej, gdzie spotykamy się zawsze w jeden dzień świąt, aby wspólnie pośpiewać i powygłupiać się również. (śmiech) To ma być nasz wspólny czas, nieważna jest wtedy tonacja, poprawność muzyczna, tutaj chodzi przede wszystkim o wspólny czas i dobrą zabawę… Mama siada do pianina, a każdy z uczestników bierze dostępne instrumenty, gitary, flety i różne przeszkadzajki. (śmiech) Cała rodzina mojego męża to muzycy, nawet jak ktoś się nie zajmuje muzyką zawodowo, to jest w tym temacie niezwykle utalentowany. Nawet mamy taki zwyczaj, że musimy zaśpiewać i zagrać wszystkie kolędy ze śpiewnika, bo jeśli tego nie zrobimy, nie możemy liczyć na prezenty. (śmiech)

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
Natalia Świerczyńska
REKLAMA
REKLAMA

Prezenty, prezenty…

Artykuł przeczytasz w: 5 min.

Czas Świąt Bożego Narodzenia oraz Nowego Roku jest doskonałą okazją, by wraz życzeniami obdarować się prezentami. Uniwersalny zestaw książka-wino-kosmetyki konkuruje najczęściej z płytami. Jeszcze niedawno takim zgrabnym rozwiązaniem był prezent z ulubioną płytą kompaktową, dzisiaj modnym i nieszablonowym jest „staroświecka” płyta gramofonowa, która w ultranowoczesnej wersji staje się najbardziej faworyzowanym, także prezentowym, formatem. Album LP przechodzi ogromny renesans, staje się „trendy” i podobno – co jest oczywistą technologiczną sprzecznością – sygnalizuje nowoczesność darczyńcy i obdarowanego.

tekst: Dionizy Piątkowski

Historia mechanicznego zapisu dźwięku ma prawie 150 lat. W 1877 roku Thomas A. Edison opracował metodę zapisu dźwięku na obracającym się walcu. Pierwsza płaska, jednostronnie nagrana płyta pojawiła się dziesięć lat później. Następny przełom w dziejach fonografii przypada na rok 1925, kiedy wprowadzono elektryczny zapis dźwięku. W roku 1948 amerykańska Columbia Records upowszechniła drobnorowkową płytę (33 obroty na minutę), czyli popularny long-play. W drugiej połowie lat 50. Ustalono standard płyt stereofonicznych, parę lat później uporano się z kwadrofonicznym zapisem i odtwarzaniem dźwięku. Lata 70. to okres cyfrowej rejestracji muzyki. W połowie lat 80-tych pojawiły się płyty ,,compact disc’’ i to one zrewolucjonizowały dotychczasowe metody rejestracji i odtwarzania dźwięku. Ostatnio zapis plików dźwiękowych, streaming oraz Spotify stworzyły nowy, rewolucyjny rozdział w słuchaniu i kolekcjonowaniu muzyki.

Wiele płyt, wydawanych dotąd w wersji CD lub rozpowszechnianych poprzez internetowy streaming, pojawia się w ekskluzywnych wersjach, starego poczciwego albumu LP. Niektóre oficyny unikają wręcz edycji kompaktowych i przygotowują wyłącznie wersję tradycyjnego albumu. To rarytasy dla audiofilów i kolekcjonerów. Z pewnością takim jest album „Twentyfour” Al Di Meoli i charakterystyczne połączenia flamenco-jazzu z inspiracjami sięgającymi egzotycznych skojarzeń. Wspaniale celebruje swe 85-te urodziny prestiżowa oficyna wydawnicza Blue Note Records. Zamiast sięgać do przepastnych archiwów  producent Don Was zdecydował o reedycji 100 najważniejszych albumów ze znaczkiem Blue Note, które ukazują się jako „85th Anniversary Vinyl Initiative” – kolekcjonerskie edycje słynnych long-play’ów i przełomowych sesji nagraniowych. „Accentuate the Positive”  to 67 (!) studyjny album Van Morrisona  i jego sentymentalny powrót do rock’n’rolla. Ponadczasowe klasyki nasycił irlandzki bard niepowtarzalną energią,  charyzmatycznym głosem i urokliwym nastrojem popularnych hitów rock’n rolla. „Visions”  to kolejny album amerykańskiej wokalistki Norah Jones zawierający tuzin pięknych piosenek o miłości, wolności, tańcu i akceptacji tego, co przynosi życie. Sesja „Composites” powstała na zamówienie Leszka Możdżera i Warszawskiej Opery Kameralnej, która przygotowała wyjątkowe, kolekcjonerskie wydanie albumu: limitowany, numerowany box zawierający kolorową płytę winylową, kasetę magnetofonową oraz certyfikat z autografem pianisty i kompozytora.

20241223 NORAH JONES 200

Rod Stewart powraca najnowszym albumem do swingowej estetyki, proponując paletę hitów i standardów jazzu, muzyki rozrywkowej, a nawet pogodnego rocka, które teraz w aranżacjach Joolsa Holland i jego Rhythm & Blues Orchestra  oraz brawurowej interpretacji swingującego rockmana nabierają niepowtarzalnego kolorytu.  „Swing Fever” to kolejny – po doskonale przyjętych albumach „The Great American Songbook” – jazzujący album Sir Roda Stewarta. Utranowoczesnej edycji albumowej doczekała się „Astigmatic” – kultowa sesja kwintetu Krzysztofa Komedy, kamień milowy polskiego jazzu. Został nagrany w trakcie nocnych sesji 5-7 grudnia 1965 roku przez Kwintet Komedy w składzie: Krzysztof Komeda, Zbigniew Namysłowski, Tomasz Stańko, Rune Carlsson, Günter Lenz. Przewodnik „The Penguin Guide to Jazz” wymienia album w gronie najważniejszych płyt w historii jazzu, a w ankiecie krytyków Jazz Forum „Astigmantic” uznano za Płytę Wszechczasów  polskiego jazzu i  najważniejszą w  dorobku Krzysztofa Komedy.

20241223 Komed a Astigmatic kolorowy winyl limited edition b iext126435850

Moda wznowień albumowych nie omija także płyt świątecznych, które teraz w winylowej LP edycji stają się ponownie bestselerami. Poza licznymi albumami autorskimi, wznawiane lub na nowo przygotowywane są okolicznościowe zestawy, by wraz z modą na nostalgiczny „long-play” pojawić się w atrakcyjnej formie. Świąteczne, winylowe albumy zrealizowała kanadyjska wokalista i pianistka Holly Cole („Christmas Blues”), funkowy Spirit Traveler („Merry Christmas Baby”), pianista Kim Pensyl („Christmas”) oraz idol nowoorleańskiego jazzu – Harry Connick,Jr. („When My Heart Finds Christmas”). Najlepiej podobno sprzedaje się w tym sezonie winylowy album Wyntona Marsalisa („Crescent City Christmas Card”) – nagrany wspólnie z Kathleen Battle i Jonem Hendricksem oraz „The Christmas Album” kultowego kwartetu The Manhattan Transfer. Ukazały się także świąteczne płyty folkowe (Tony Elman „Winter Creek”), elektroniczne (Teja Bell „New Spirit Of Christmas”), bluesowe („Alligator Christmas Collection”), dziecięce (Francis Henri „Children’s Christmas Songs”), składanki „A Very Special Christmas” z  pastorałkami Bruce’a Springsteena, U2, Stinga, Eurythmics, Whitney Houston oraz „The Greatest Christmas Songs” z piosenkami Queen, Coldplay, Paula McCartney’a, Eltona Johna, Bryana Adamsa oraz Johna Lennona i Yoko Ono.

20241223 Christmas1 71738

Dionizy Piątkowski

dziennikarz i krytyk muzyczny, promotor jazzu; absolwent UAM (etnografia, dziennikarstwo), kursu Jazz & Black Music (UCLA); autor kilku tysięcy artykułów w prasie krajowej i zagranicznej; producent płyt i koncertów, autor programów telewizyjnych oraz radiowych. Autor pierwszej polskiej „Encyklopedii Muzyki Rozrywkowej – JAZZ ”, monografii „Czas Komedy ”, dyskografii „Komeda on records” oraz wielu książek.…
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

ANNA LASOTA | Śpiewanie jest dla mnie tak naturalne jak oddychanie

Artykuł przeczytasz w: 14 min.
Anna Lasota


Od wczesnych lat dzieciństwa śpiewała, wygrywała koncerty i konkursy recytatorskie. Nie widzi siebie w innym zawodzie, scena jest dla niej wyzwaniem, jej światem. Anna Lasota tłumaczy, że w sposób bardziej zorganizowany da się pogodzić wiele ról oraz wiele zajęć, nie zapominając w tym życiowym biegu o sobie, swoich marzeniach, uczuciach i balansie pomiędzy obowiązkami zawodowymi a życiem prywatnym.

Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: M. Mozyro, M. Zakrzewski

Aniu, w październikowy wieczór wystąpiłaś w Poznaniu wraz z Orkiestrą Polskiego Radia, wykonując utwory skomponowane przez Hansa Zimmera do wielkich światowych produkcji filmowych. Masz swój ulubiony film, a zarazem utwór Zimmera?

ANNA LASOTA: Wszystkie utwory Hansa Zimmera są dla mnie wielkim wyzwaniem, zarówno artystycznym, jak i emocjonalnym, bo są to przecież wielkie hity, doskonale publiczności znane, więc zmierzyć się z takim repertuarem to spora sprawa.
Konfrontacja jest trudna, gdyż nierzadko osoby zasiadające w salach koncertowych oczekują, że otrzymają dokładnie to samo, co w oryginalnej ścieżce filmowej… Zawsze dążyłam do wychodzenia poza zastane schematy i tak też jest w tym wypadku. Pragnę pokazać swoją wizję muzyczną i dlatego tworzę własną interpretację zgodną z moimi odczuciami, z moimi emocjami, przefiltrowaną przez mój głos. Nigdy nie zapominam o klimacie utworu, ale jest to „mój klimat” (śmiech). Inaczej przecież zaśpiewam „Incepcję”, „Diunę”, a jeszcze inaczej „Gladiatora”. Stylistycznie są to kompletnie inne utwory, inne aranżacje i improwizacje. Muzyka to naprawdę wielkie źródło fenomenalnych możliwości wykonawczych, a Koncerty Muzyki Filmowej stawiają przede mną wyzwania stricte stylistyczne i co najważniejsze przynoszą mi wielką przyjemność i spełnienie.

O interpretacji utworu można by długo rozmawiać…

Oczywiście! Co warte podkreślenia – podczas projektów muzycznych w ramach Koncertów Muzyki Filmowej przedstawiamy oryginalną partyturę zapisaną na oryginalny skład orkiestrowy, który jest wykorzystany do konkretnej ścieżki muzycznej, z konkretnego filmu. Tu nie ma przekłamań, naszych zmian – tu rządzi oryginał. W filmach często tego nie słyszymy. Nie proponujemy przeróbek, tylko wyciągamy na pierwszy plan muzykę, do której w tle, na telebimach, widzimy fragmenty filmów lub zdjęć. O interpretacji mojej mówię bardziej w charakterze emocjonalnym. Szukam siebie w danych utworach i swoich myśli, które krążą wokół pewnego zagadnienia. I wówczas wykorzystuję swoje różne możliwości głosowe w prezentowanych fragmentach.

Poza trudnymi utworami Hansa Zimmera, z którymi się mierzysz na scenie, masz też w swoim repertuarze piosenki znane dzieciom, ale i dorosłej widowni, to ścieżki muzyczne z bajek Disneya. Czy tu również możesz mówić o konfrontacji Twoich muzycznych wyborów z oczekiwaniami publiczności?

Jak najbardziej. Scena jest według mnie na tyle szeroka, że pomieści różne głosy i różne interpretacje. Śpiewając „mam tę moc”, myślę o swojej mocy, (śmiech) nie kogoś innego, kto przede mną wykonywał ten utwór. Nigdy nie było moim celem upodabniać się do innych wokalistek, tylko mieć swoją indywidualną rozpoznawalność artystyczną. Wielkim wyzwaniem dla mnie jest łączenie obu, wspomnianych przez Ciebie, koncertów, zarówno Disneyowskiego, jak i tego H. Zimmera. W jeden dzień np. dajemy trzy koncerty, dzień wcześniej – dwa. Do tego dochodzą próby, więc ważne jest również, aby wytrwać kondycyjnie, aby podczas każdego wejścia na scenę dawać z siebie jak najwięcej. Zmęczenie zawsze trzeba zostawić za kulisami (śmiech) i na każdy występ mieć nową energię i świeżość w głosie. Wyzwaniem jest także wytrzymanie w koncentracji, cały dzień na szpilkach. (śmiech) Zawsze z tyłu głowy mam takie przeświadczenie, że jest jeszcze coś do zaśpiewania i nie mogę opaść z sił. A to są zwyczajne ludzkie stany, czyli: wysokie emocje, adrenalina, moc wrażeń, a następnie wielkie zmęczenie, kiedy to wszystko z człowieka schodzi… Mój organizm bardzo odczuwa momenty ekscytacji i pewnego napięcia, bycia w gotowości.

Zahaczyłaś o ważny wątek – odpoczynek. Jak odreagowujesz stres, zmęczenie, kumulację obowiązków?

W tym roku miałam pierwszy raz od niepamiętnych czasów naprawdę długie wakacje. Postawiłam na siebie, swoje zdrowie i swój czas, aby w tym nadmiarze spraw i obowiązków odnaleźć komfort oraz nie zagubić swoich wartości. Mogłam się w zupełności zregenerować, naprawdę odpoczęłam i nadal chyba jestem na tej wakacyjnej adrenalinie, (śmiech) która daje mi siłę i niezawodną dotąd energię. W ogóle mam takie przeświadczenie, że po czasach pandemii, wysokiej zachorowalności w pierwszych jej etapach, jesteśmy wszyscy na jakimś turbo doładowaniu. Czas pędzi.
Ustalam harmonogram dni, bo funkcjonuję w jednej pracy, w drugiej i trzeciej. Mam wyjazdy, próby, koncerty. Wiele interesujących projektów artystycznych, z których nie chcę zrezygnować, a które są bardzo czasochłonne. Nawet, abyśmy my się spotkały, musiałam szukać w grafiku przysłowiowej luki. (śmiech) Jak mam naprawdę ciężki dzień kondycyjnie, to gdy wracam do domu, po prostu leżę, w ciszy, bez zbędnych bodźców. To jest mi wtedy bardzo potrzebne, aby wyciszyć umysł i odpocząć. Złapałam się również na tym, że nie potrzebuję muzyki podczas jazdy samochodem, jeżdżę w ciszy, wystarczy mi wówczas szum jadącego auta. Naprawdę jesteśmy przebodźcowani, funkcjonujemy w wielkiej kakofonii dźwięków. Cisza jest moim przyjacielem. Taki chill Zen w erze hałasu jest chyba lekarstwem dla nas wszystkich.
A z drugiej strony pragnę dbać o moje życie osobiste, które jest dla mnie swego rodzaju równowagą do życia artystycznego, naprawdę bardzo trudnego, postrzeganego przez pryzmat sukcesów, pięknych strojów, sukienek, wyglądu, spotkań towarzyskich itp. A tak naprawdę to są kilometry spędzone w samochodzie, w trasie, w samolocie, dodatkowo uczenie się na pamięć. I zmęczenie… Staram się dbać o mój balans życia, choć nie jest to łatwe. Do końca roku mam mnóstwo rzeczy, w których biorę udział, w które się zaangażowałam. Naprawdę będzie to dla mnie bardzo pracowity czas.

Anna Lasota

Wspomniałaś o kreacjach, pięknych sukienkach, w których występujesz podczas koncertów. Czy Ty masz swoją krawcową, czy sama wyszukujesz tych modowych perełek?

W ogóle do tego nie przywiązuję uwagi, choć może i powinnam. (śmiech) Kreacje, w których występuję, to są zazwyczaj przypadki. Np. zieloną szmaragdową, w której śpiewałam podczas Koncertu Muzyki Filmowej Junior, czyli w Disneyowskiej odsłonie, otrzymałam od znajomej z teatru, tzn. aż tyle materiału, że starczyło na uszycie sukienki. A czarną ze złotymi ornamentami, w której wystąpiłam na Hansie Zimmerze, również dostałam trochę w spadku, (śmiech) z innej produkcji i poprawiłam, aby pasowała do mojej figury. Ja naprawdę nie jest fanką kreowania swego wizerunku scenicznego poprzez kreacje, choć wiem, że dla oka, dla widza jest to również ważna część występu. Najlepiej, gdyby sukienki się nie gniotły, bo tak muszę jeździć z parownicą. (śmiech) Funkcjonalność i praktyczność ubioru jest dla mnie niezwykle istotna.

Stresujesz się, wchodząc na scenę? Czy po tylu latach pracy zawodowej i doświadczeń to dla Ciebie przysłowiowa pestka?

Jakbym nie odczuwała nerwów, niepokoju – byłby to zły znak. Emocje, ekscytacje są tak wielkie, a scena jest zawsze sprawdzianem naszych możliwości, to ona weryfikuje nasze niedociągnięcia, ludzkie potknięcia. Oczywiście, zawsze mam strach połączony z ekscytacją, a jednocześnie zawsze pragnę dać z siebie 100 procent.

Co w ogóle u Ciebie dzieje się w życiu zawodowym? Podróżujesz, koncertujesz, wszędzie jest Ciebie pełno.

Na koniec wakacji wystąpiłam z chłopakami z Tre Voci i myślę, że taki skład koncertowy powtórzymy jeszcze niejednokrotnie, bo bardzo dobrze nam się współpracuje. Dla nich taka formuła z moim udziałem jest ożywcza, a dla mnie to nowe doświadczenie wokalne. Bardzo miłe muzyczne spotkania.
Aktualnie podróżuję do Warszawy, przygotowując próby do „Dzikich Łabędzi”, nowego projektu, w którym uczestniczę, w Mazowieckim Teatrze Muzycznym im. Jana Kiepury. Prowadzę zajęcia na Akademii Muzycznej w Poznaniu, nierzadko od godz. 9 do 18. Przede mną wyjazdy na Litwę: „Osiecka po męsku” i Koncert Niepodległościowy. 6 grudnia gramy koncert filmowy w Hali COS Torwar w Warszawie, poświęcony twórczości Jamesa Hornera – autora ścieżek dźwiękowych do ponad stu hollywoodzkich filmów, w tym do najbardziej dochodowych produkcji w całej historii kina jak „Avatar” i „Titanic”. Z Filharmonią Toruńską 13.12. zagram koncert poświęcony Grzegorzowi Ciechowskiemu, aranżacje muzyczne Krzysztofa Herdzina. Z Orkiestrą Młodzi Polscy pod batutą Huberta Kowalskiego, z którymi nagrałam już kilka piosenek Czesława Niemena w wersji symfonicznej zagramy 12.11. w warszawskim Palladium. Czesław Niemen w kobiecej odsłonie to temat otwartego przeze mnie doktoratu na poznańskiej Akademii Muzycznej.
Mam jeszcze pomysły na przyszłość, żeby stworzyć własną ofertę koncertową – coś co będzie ciekawą propozycją na rynku muzycznym, a jednocześnie przyniesie mi wielką radość i satysfakcję artystyczną.
Układam klocki niczym życiowe puzzle, aby ze wszystkim zdążyć: próby, spektakle, nowe produkcje, wykłady, uczelnia muzyczna, kilometry w trasie itp. Nauczyłam się być bardziej zorganizowaną.

Powiedziałaś o tylu wspaniałych projektach muzycznych, w których bierzesz udział. Wciąż jesteś związana z Teatrem Muzycznym w Poznaniu. W jakiej odsłonie aktorskiej można Cię oglądać i podziwiać na scenie przy ul. Niezłomnych?

Obecnie trwają próby do „Pippina” w Teatrze Muzycznym w Poznaniu, w których uczestniczę, aby z nową energią zaprezentować odsłonę tego spektaklu przed publicznością. W listopadzie występuję w „Virtuoso”, gram Helenę Górską-Paderewską, spektakle z moim udziałem są 9.11. i 10.11. Co roku ta koprodukcja polsko-amerykańska ma wielki odzew, bilety są wyprzedane z wyprzedzeniem, publiczność nigdy nie zawodzi.
Następnie faworyt dzieci, ale i nie tylko, czyli „Piękna i Bestia” w reż. J.J.Połońskiego. – tu występuję w roli Pani Imbryczek, którą uwielbiam. (śmiech) To piękny spektakl, również dla widzów dorosłych, z uniwersalnym, ponadczasowym przesłaniem o miłości, poświęceniu i cierpliwości.
Z całym zespołem przygotowuję się do premiery musicalu „Avenue Q”, który na scenie Teatru Muzycznego startuje w lutym 2025, a my już ćwiczymy. Ta forma musicalu dla dorosłych, granego przez lalkę stanowi dla nas swoistą nowość. Mam tu charyzmatyczną rolę i jestem osobiście bardzo ciekawa, jak ta animacja zostanie przyjęta.

Wspomniałaś, że dołączyłaś do kadry pedagogów Akademii Muzycznej w Poznaniu. Jakiego przedmiotu uczysz studentów i czy odnajdujesz się w roli wykładowcy?

Od października br. rozpoczęłam moją przygodę z uczelnią muzyczną. To kompletnie nowe wyzwanie, co mnie nakręca i mobilizuje do działania. Uczę śpiewu musicalowego i mam bardzo wielu chętnych studentów, głównie studentki. Podjęłam tę pracę, aby też sobie pokazać, w pewnym stopniu udowodnić, że ten zawód można uprawiać na wiele sposobów. Propozycje pedagogiczne miałam już dużo wcześniej, ale się od nich odżegnywałam, nie wiedząc czy podołam czasowo z nowymi obowiązkami. Ponadto to jest odpowiedzialność za młodych ludzi, za ich rozwój, talenty – stwierdziłam więc, że mogę tu być przydatna, bo praktykuję, bo schodzę prosto ze sceny, więc mogę uczniom przekazać moje doświadczenia, nie tylko samą teorię. Teraz naprawdę się cieszę, że tak mnie los pokierował, czerpię z tych zajęć dużo przyjemności i nowej energii. Odczytuję tę pracę na plus.

Jesienny czas, w który wkroczyliśmy, przynosi wiele nostalgicznych i sentymentalnych chwil. Wiem, że Ty masz w zanadrzu coś wyjątkowego dla widzów, przygotowanego w Teatrze Animacji. Opowiedz, proszę, o tym przedsięwzięciu.

Właśnie trochę na opak jesiennej nostalgii, serdecznie zapraszam na spektakl z moim udziałem „Jutro będzie futro”, w reżyserii Elżbiety Węgrzyn. W Teatrze Animacji zagramy go już 17 listopada. „Jutro będzie futro” to koncert snujący muzyczną opowieść o miłości widzianej oczami kobiety. W nowych aranżacjach muzycznych Macieja Muraszki usłyszymy m.in. „Wyczaruję Ci bajkę” z repertuaru Elżbiety Adamiak, „Hello Dolly”, „Padam Padam” z repertuaru Edith Piaf, „Serduszko puka w rytmie cza-cza”, „All That Jazz”, „Dziwny jest ten świat” czy tytułową „Jutro będzie futro” z repertuaru Igi Cembrzyńskiej. Wraz ze mną na scenie występuje charyzmatyczna Elżbieta Węgrzyn.
Jest to program wyjątkowy, którego do tej pory w Poznaniu nie było, po raz pierwszy zagraliśmy ten spektakl dwa lata temu na jubileusz Estrady Poznańskiej. I od tej pory każdy wznowiony występ przynosi pozytywny odbiór, wielki aplauz publiczności. I naprawdę widzowie wracają, aby kolejny raz z nami pobyć, nas posłuchać, obejrzeć, pośmiać się i uronić niejedną łzę.
Elę, która jest pomysłodawczynią i reżyserką „Jutro będzie futro”, poznałam właśnie w Teatrze Animacji, gdzie zaśpiewałam gościnnie w „Miłość nie boli, kolano boli”. Bardzo się polubiłyśmy i wzajemnie zachwyciłyśmy artystycznie. Bardzo ją podziwiam za ten rodzaj energii, profesjonalizmu i za tę drogę, którą ona wybrała tzn. podejścia do sceny i jaką artystką można być przez całe życie. Bycie z nią na scenie to naprawdę wartościowy czas i ogrom doświadczenia.
Scenariusze i programy do „Jutro będzie futro” były wielokrotnie zmieniane, aż w końcu stworzyłyśmy wspólnie nasz świat, który podzieliłyśmy na kilka części. Każda z nas wybrała utwór, który do niej pasuje. W tym spektaklu są i wielkie hity sceny muzycznej, jest i kabaret, musical, piosenka zadumy. Mamy też wspólny z Elą duet, pokazując, że ten świat teatralny mieści w sobie wiele często skrajnych możliwości, ale że możemy być w tym razem. Najbardziej fascynujący jest fakt, że widzowie każdorazowo wychodzą z pieśnią na ustach, (śmiech) na czym nam zależało. Oprócz nas na scenie jest świetny band Macieja Muraszki, który przygotował muzykę do wszystkich utworów, ponadto prowadzący spektakl – Krzysztof Dutkiewicz, który jest konferansjerem z dobrych czasów, mamy też Bartosza Dopytalskiego jako tancerza łączącego różne elementy przedstawienia. Warto też wspomnieć, że grupa Mixer zrobiła nam scenografię i kostiumy, dlatego to jest takie ładne i wizualnie spójne. Przy okazji tej produkcji spotkały się różne poznańskie środowiska, z Teatru Tańca, Teatru Animacji i Teatru Muzycznego, muzycy związani z Akademią Muzyczną w Poznaniu, plus grupa Mixer, co daje niezwykłą mieszankę, może nawet wybuchową. Zależy mi na tym, aby w poznański świat, a może i dalej poszedł ten koncert. Ze stanu euforii, śmiechu, przechodzimy tu płynnie w świat zadumy, zatrzymania się w życiowym pędzie, żeby potem na końcu rozładować sytuację i powiedzieć „jutro będzie futro”. Pragnęliśmy pokazać dystans do siebie, do świata artystycznego.

Anna Lasota

Rozpoczęłam tematem muzyki filmowej i tym zagadnieniem również zakończę… Choć to obecnie dość odległy termin, maj 2025, ale jest już zapowiedź nowych projektów z serii Koncerty Muzyki Filmowej. Będziesz brała w nich udział?

Moją współpracę z Koncertami Muzyki Filmowej rozpoczęłam ponad dekadę temu, gdy Sala Kongresowa nie była jeszcze w remoncie. Jeden z pierwszych koncertów, jaki pamiętam, był poświęcony Johnowi Williamsowi, zabrzmiała więc obowiązkowo ścieżka z nieśmiertelnych „Gwiezdnych wojen”. Współpraca z Agencją Trinity Media Entertainment, organizatorem koncertów filmowych, przeszła już w fazę przyjaźni i dobrych przyjacielskich relacji, co bardzo sobie cenię. Mam nadzieję, że spotkamy się na majowych Koncertach Muzyki Filmowej w Poznaniu. Szczegóły na stronie https://koncertfilmowy.pl/. Zatem do zobaczenia i usłyszenia.

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
Anna Lasota
REKLAMA
REKLAMA

KAROLINA KAŹMIERCZAK | Muzyka wzbudza we mnie nieodpartą ciekawość

Artykuł przeczytasz w: 13 min.


Łagodzi obyczaje, łączy pokolenia, pomaga w trudnych kryzysowych sytuacjach, jest na pogodę i niepogodę ducha. Muzyka – to o niej dyskutuję z muzykolożką Karoliną Kaźmierczak, która 19 sierpnia br., objęła stanowisko zastępcy dyrektora Filharmonii Poznańskiej.

Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: Leszek Zadoń | Fresh Frame & Remigiusz Stopa I Lightmoon

Karolino, jak to się stało, że Twoja droga zawodowa przywiodła Cię do Filharmonii Poznańskiej, gdzie objęłaś stanowisko zastępcy dyrektora Wojciecha Nentwiga?

KAROLINA KAŹMIERCZAK: To bardzo dobre pytanie! (śmiech). Sama się nad tym zastanawiam… Ale tak na poważnie, z jednej strony uważam, że to świadoma decyzja, z drugiej jednak – mam przeczucie, że czasami los kieruje naszymi poczynaniami. Rozmawiamy w Centrum Kultury Zamek, gdzie mają teraz siedzibę biura Filharmonii Poznańskiej, a to właśnie tu, w Zamku, zaczęła się moja przygoda z muzyką jako 4-letniej dziewczynki z całkowicie niemuzycznej rodziny. Na początku bardzo chciałam grać na skrzypcach. Później jednak, kiedy podczas egzaminów wstępnych uczestniczyłam w testach sprawdzających zdatność do gry na instrumentach muzycznych, okazało się, że anatomicznie moja ręka bardziej nadaje się do fortepianu niż do skrzypiec. Oba te instrumenty są głównym spoiwem łączącym mnie z muzyką w mojej drodze zawodowej splecionej z Towarzystwem Muzycznym im. Henryka Wieniawskiego, a od niedawna również z Filharmonią Poznańską.

Z muzyką jesteś bardzo mocno związana, jesteś dyrektorem Towarzystwa Muzycznego im. Henryka Wieniawskiego, ponadto dyrektorką Międzynarodowych Konkursów im. Henryka Wieniawskiego, również producentką wielu wydarzeń kulturalnych i projektów audiowizualnych. Co Ciebie najbardziej w muzyce pociąga, że ona wypełnia tak wielką część Twego życia?

Mam duży sentyment, a nawet nie wstydzę się tych słów – kocham muzykę. Zawsze sprawia mi ona ogromną radość, przyjemność, ale też budzi nieustanną ciekawość – tak jest obecnie i tak było w okresie dzieciństwa i wczesnej edukacji. To nie jest tylko sama sfera przyjemności w odbiorze muzyki, lecz prawdziwe zainteresowanie muzyką.
Ukończyłam szkołę muzyczną przy ul. Solnej w Poznaniu, najpierw imienia Henryka Wieniawskiego, a następnie Mieczysława Karłowicza. Tę drogę zawsze będę wspominać bardzo dobrze. Potem z uwagi na kontuzję ręki nie mogłam kontynuować drogi muzycznej jako pianistka. Choć myślę, że nie skończyło się to dla mnie źle – właśnie ze względu na miłość do przedmiotu, gdy przyszło do wyboru studiów, studiowałam i prawo na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza, i muzykologię. Ostatecznie to miłość do muzyki przeważyła nad studiami z zakresu prawa. Już podczas studiów udzielałam się w przeróżnych projektach muzycznych, uczestniczyłam w przygotowaniu wielu festiwali i nagrań muzycznych, to mnie po prostu pociągało… i nadal tak jest. U mnie jest dokładnie jak w powszechnie krążącym powiedzeniu – „jeśli się kocha, to, co się robi, to nie przepracowało się jednego dnia”. (śmiech) Moja praca jest kompletnie nienormowana, nawet jak wychodzę z biura, czy z sal koncertowych, moje myśli krążą wokół obecnych przedsięwzięć, a nierzadko już wybiegam w przyszłość, co należy zaaranżować, z kim się skontaktować. Ja to po prostu kocham! Łączę pracę tu, w Filharmonii Poznańskiej, z pracą w Towarzystwie Wieniawskiego. Istnieje wiele wspólnych mianowników, zawsze przecież obie instytucje ściśle ze sobą współpracowały, chociażby przy Międzynarodowych Konkursach im. Henryka Wieniawskiego. Mam nadzieję, że ta współpraca będzie jeszcze lepsza i będę mogła działać skuteczniej.

Kto Ciebie inspiruje muzycznie?

Nie mam jednej, konkretnej osoby, jednego artysty. Muzyka jako przedmiot moich badań, ale też jako żywy przedmiot zainteresowania stale karmi mnie nowościami. Wzbudza we mnie nieodpartą ciekawość do poznawania, pogłębiania tematów. W mojej pracy uważam za fascynujące to, że nieustannie sama się rozwijam, odkrywając przy okazji artystyczne talenty. Rozmowy z muzykami, producentami muzycznymi, wszystkimi osobami na różnych szczeblach, które są zaangażowane w szeroko rozumianą kulturę, inspirują mnie i ciągle motywują do poszukiwań i samorozwoju, aby móc coraz lepiej wykonywać swoją „partię” w tej wyjątkowej orkiestrze ludzi, którzy tworzą wydarzenia muzyczne.

Można powiedzieć, że jesteś uzależniona od muzyki?

Z pewnością jestem muzykoholikiem. (śmiech) Osoby z zewnątrz, które obserwują mój styl życia, posądzają mnie o pracoholizm, ale ja w takich kategoriach nie rozpatruję muzyki. Naprawdę, nie praca determinuje moje życie, ale muzyka nadaje tempo i kierunek moim działaniom, a przede wszystkim wypełnia moje życie sensem.

Największy sukces organizatora wydarzeń muzycznych to…

Oczywiście, gdy są pełne sale koncertowe, wyprzedane bilety z wyprzedzeniem na następne koncerty i festiwale. To niezmiernie cieszy! W Poznaniu melomanii nas nigdy nie zawiedli, tzw. „karnetowicze” wracają po wakacjach, nierzadko ze zdwojoną siłą. (śmiech) Są głodni koncertów, spragnieni muzyki, ale i spotkań z artystami.

Czy kiedykolwiek myślałaś, aby stanąć na estradzie, a nie tylko aranżować występy?

W czasach szkolnych występowałam przed publicznością i nawet to lubiłam, jednak teraz, gdy rozpatruję pewne decyzje i życiowe wybory z perspektywy lat i doświadczeń, to wiem, że znacznie lepiej czuję się za kulisami wielu przedsięwzięć muzycznych niż w światłach reflektorów. Cieszę się, że mogę współtworzyć konkretne wydarzenie, a wcale nie muszę być na estradzie. Lubię to, co robię – obserwuję jak krok po kroku rozrasta się konkretny muzyczny projekt, co dzieje się na scenie, jak reaguje publiczność. Lubię doglądać, czy wszystko przebiega wedle wcześniejszych ustaleń, czy te puzzle do siebie pasują. (śmiech) Czuję, że to, co robię podyktowane jest przez moje serce. I z wielkiej pasji do muzyki jestem po prostu producentem muzycznym.

20240521 fot. Remigiusz Stopa Lightmoon 1

Zawsze miałaś cechy dobrego koordynatora i organizatora?

O to trzeba by zapytać mój zespół. Faktycznie, od dziecka zawsze lubiłam układać klocki, puzzle, wszelkie łamigłówki i to przełożyłam na sferę życia zawodowego. Analityczne myślenie, przewidywanie zdarzeń, a przede wszystkim umiejętność błyskawicznej reakcji, jeśli coś się nie powiedzie. Dlatego jestem zwolenniczką układania planu A, B i C na wszelki wypadek. Trzeba być przygotowanym na różne scenariusze, choć ostatecznie i tak życie za nas pisze ten finalny… Staram się być gotowa na różne newralgiczne sytuacje.

1 października obchodzimy Międzynarodowy Dzień Muzyki. Co obecnie dzieje się w Filharmonii Poznańskiej? Jak przedstawia się oferta kulturalna w tym sezonie jesiennym?

Faktycznie październik jest wyjątkowym miesiącem, inaugurującym wiele wartościowych i pięknych wydarzeń. W kulturze nie myśli się od stycznia do grudnia, lecz od października do końca września. Przed nami nowe otwarcie, ale też kontynuacja wcześniejszych zamierzeń i planów muzycznych. Na wiele wydarzeń nie ma już biletów, ponieważ zainteresowanie tymi koncertami było ogromne. Karnety są już wyprzedane, a biletów pozostało niewiele do rozdysponowania. Zachęcam, aby pospieszyć się z zakupem biletów na jesienne nostalgiczne, refleksyjne i często bardzo wzruszające koncerty, aby spędzić z nami piątkowe czy sobotnie wieczory muzyczne.
Na pewno wszyscy melomanii czekają na naszą inaugurację sezonu – będzie to 11 października. Rozpoczynamy jesienną przygodę koncertem naszej artystki-rezydentki Viviane Hagner, niemieckiej skrzypaczki, która należy do najznakomitszych muzyków swojego pokolenia. Viviane Hagner wraz z Orkiestrą Filharmonii Poznańskiej, pod batutą Łukasza Borowicza, zainauguruje 78. sezon artystyczny, koncertem zatytułowanym „Vivat Polonia”. Będziemy mieli okazję usłyszeć zarówno utwory Ludwiga van Beethovena, Aleksandra Tansmana, jak i Emila Młynarskiego. Czeka nas więc niezapomniany wieczór!
Zapraszam na wszystkie organizowane koncerty, także, a może w szczególności, koncerty kameralne z udziałem solistów naszej orkiestry. Ponadto bogata oferta jest przygotowana dla najmłodszych, czyli koncerty organizowane przez Pro Sinfonikę, rozwijające miłość do muzyki wśród dzieci i młodzieży oraz zachęcające całe rodziny, aby korzystać z oferty muzycznej pokoleniowo.

Co przyniesie koniec 2024 roku w ofercie muzycznej Filharmonii Poznańskiej?

Zapraszamy już teraz na grudniowy koncert z udziałem wybitnego barytona, Samuela Hasselhorna, który po zdobyciu pierwszej nagrody w Konkursie Królowej Elżbiety w 2018 roku, szybko zyskał międzynarodową sławę. Uznany jest za wszechstronnego artystę, który równie dobrze wykonuje partie operowe, oratoryjne, jak i pieśni. Ten grudniowy występ to będzie kontynuacja naszej współpracy, która rozpoczęła się podczas nagrania tak świetnie przyjętej płyty Urlicht – Songs of Death and Resurrection. W czerwcu br., nakładem wytwórni Harmonia Mundi, ukazała się pierwsza płyta orkiestrowa Samuela Hasselhorna, z pieśniami i ariami wybitnych artystów-muzyków, nagrana z Filharmonikami Poznańskimi, pod batutą Łukasza Borowicza. Na płycie tej usłyszeć można także głosy chłopięce Chóru Chłopięcego i Męskiego Filharmonii Poznańskiej Poznańskie Słowiki. Płyta wydana niedawno zbiera w świecie wiele wspaniałych recenzji i wyróżnień.
W grudniu wystąpi również w Poznaniu Agata Szymczewska, polska skrzypaczka, kameralistka, która jest równocześnie pedagogiem, doktorem habilitowanym sztuki oraz profesorem na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie. Ponadto jest zwyciężczynią XIII Międzynarodowego Konkursu Skrzypcowego im. Henryka Wieniawskiego w Poznaniu w 2006 roku, laureatką Paszportu Polityki, czterech Fryderyków oraz nagrody London Music Masters. Filharmonia Poznańska, a także Towarzystwo Muzyczne im. Henryka Wieniawskiego od lat ściśle współpracują z Agatą Szymczewską. W Poznaniu środowisko muzyczne bardzo dobrze się zna, ta synergia jest niezwykle ważna, pozytywna i motywująca do dalszych wspólnych działań.

Co aktualnie dzieje się w Towarzystwie Wieniawskiego?

Obecnie trwają intensywne prace nad konkursami: skrzypcowym i lutniczym, ale także nie zwalniamy tempa, jeśli chodzi o koncerty. Planujemy już nasz festiwal, zapraszamy na wiosenne projekty muzyczne. Jeszcze zdradzić nie mogę szczegółów, ale obiecuję, że będzie tylko lepiej. (śmiech)

Współtworzysz Międzynarodowe Konkursy im. Henryka Wieniawskiego. Czy masz już podczas pierwszych wystąpień swoich faworytów?

Mam oczywiście takie momenty, że już od pierwszego taktu chcę dalej słuchać danego artysty. Nieraz już od pierwszych dźwięków potrafi mnie poruszyć wrażliwość występującego muzyka. I nie chodzi tu kompletnie o zwycięstwo w konkursie – nie rozpatruję tu talentu i faworyta – mam jedynie przeświadczenie, że chcę dalej śledzić jego drogę zawodową, jego rozwój muzyczny.

20221022 fot. Leszek Zadon Fresh Frame bw2

Jakie są te międzynarodowe konkursy?

Te najbardziej prestiżowe są bardzo szczególne, ponieważ na tak wysokim poziomie nie ma już tak naprawdę słabych uczestników. Selekcja jest tak duża, więc ogromnym sukcesem jest już samo zakwalifikowanie się. W wielu momentach konkursowych wybory jury uzależnione są od dyspozycji uczestnika w danym dniu, gustu, estetyki. Dlatego zachęcam młodych ludzi do udziału w tego typu konkursach muzycznych, tak żeby wykorzystali je jako narzędzie we własnym rozwoju, bo to nie jest nigdy początek ani koniec jakiejś drogi. To jest – według mnie – pewien etap, a to, jak się zaprezentują na danym konkursie, może otworzyć im kolejne drzwi do kariery. Konkursy o zasięgu międzynarodowym są olbrzymią machiną promocyjną i uczestnictwo w takim właśnie wydarzeniu pozwala uczestnikom kształtować siebie dalej. Wcale nie chodzi o wygraną, tylko o pokazanie swoich umiejętności, swojego talentu, wielkiej pasji muzycznej. Największym zwycięzcą konkursu nie musi być ten, który wygrywa nominalnie I nagrodę, tak naprawdę to ten, który wygra zainteresowanie jury i publiczności. Spójrzmy na tych, którzy nie byli pierwsi podczas Konkursów Wieniawskiego czy Konkursów Chopinowskich, ale dali się poznać jako wybitne osobowości, za którymi podąża publiczność. I to jest właśnie ta niesamowita nagroda i wielka wygrana. Nie warto zajmować się miejscami, bo to nie wyścigi. Muzyka nie jest wyścigiem, to nie jest sprint, to jest maraton. Trzeba do tego dojrzeć.

Do Poznania przyjeżdża wielu artystów z różnych stron świata. Jak oni odbierają stolicę Wielkopolski? Co miasto mogłoby jeszcze zrobić, aby przyciągać większe rzesze melomanów?

Poznań jest przesiąknięty kulturą. Na obcokrajowcach zawsze robi wrażenie, tym większe, gdy jest to ich pierwszy kontakt z Polską i polską kulturą. Poznań odbierany jest jako miejsce piękne, z jego historią i zabytkami, ale także jako bardzo przyjazne i otwarte. Artyści scen międzynarodowych bardzo chętnie wracają do stolicy Wielkopolski, aby zaprezentować swoje osiągnięcia i dać kolejne koncerty. Publiczność jest niezwykle zaangażowana, energicznie reaguje podczas koncertów. Taki aplauz jest niesamowitym przeżyciem, bo odbiór jest bardzo szczery. A przecież o tę szczerość i prawdę, o prawdziwe emocje chodzi w sztuce, malarstwie czy właśnie w muzyce. I to jest ogromny plus!
Otrzymuję miłe maile z tzw. przypominajkami od muzyków ze świata, że chętnie chcieliby odwiedzić Poznań ponownie i powtórzyć występ przed tutejszą publicznością. Muzyka jest dobrym impulsem do tworzenia relacji międzyludzkich, do wspólnego przeżywania, a rola publiczności w tym wszystkim jest niebagatelna, po prostu nieoceniona. Melomanii zatem powinni czuć się współtwórcami koncertu.
Natomiast jeśli chodzi o to, co należy zrobić – to na pewno Poznań i odbiorcy potrzebują większej sali koncertowej i to z odpowiednią infrastrukturą i z należytym zapleczem. I to jest kwestia priorytetowa. Cieszymy się, że możemy korzystać z gościnności Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza i koncertować w Auli UAM, ale własna sala pozwoli ujawnić pełen potencjał Poznańskich Filharmoników. Poprawa warunków pracy dla muzyków i solistów pomoże osiągać jeszcze lepsze efekty i cieszyć melomanów kolejnymi koncertami. Planowane przez miasto Centrum Muzyki, z nowoczesną salą koncertową, zapewne uwolni muzyczny potencjał i pozwoli realizować się wszystkim osobom pracującym w środowisku muzycznym. Nie chodzi mi tylko o muzyków, wykonawców, ale tak naprawdę też o tych ludzi za kulisami wydarzeń, bo każdy z nich potrzebuje odpowiedniej infrastruktury, aby pracować i na światowym poziomie tworzyć muzyczne projekty. Każdy pragnie wykonywać swoją pracę najlepiej jak może i wierzę, że taka większa i bardziej nowoczesna przestrzeń nam to zagwarantuje. Wtedy suma wszystkich składników takiego wydarzenia da według mnie wspaniały rezultat. Widzę, że wszystkie powzięte obecnie działania prowadzą do tego, aby muzyka w Poznaniu miała swój dom i odpowiednią przestrzeń na miarę naszych czasów.

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Targi Rzeczy Ładnych po raz drugi w Poznaniu!

Artykuł przeczytasz w: 8 min.
Targi Rzeczy Ładnych

Targi Rzeczy Ładnych to święto polskiego designu i jego twórców. Meble! Ceramika! Plakaty! I rekordowa liczba 340 wystawców z całej Polski. Druga w historii edycja TRŁ POZNAŃ! już w ten weekend!

“Open’er polskiego designu” wraca do Poznania. Wiosenny debiut w MTP okazał się rekordowy i dlatego już 19-20 października ponownie zobaczymy w Poznaniu najciekawsze marki i twórców z całej Polski. Wystawców będzie aż 340 – to największa edycja Targów Rzeczy Ładnych w historii! TRŁ już od 11 lat promuje współczesny design, lokalne marki i unikalne produkty – Każdą edycję odwiedzają tłumy, a impreza słynie ze znakomitego klimatu i selekcji najlepszych wystawców. Zapowiada się najładniejszy targowy weekend tego roku!

“Największe targi designu wracają do targowej stolicy Polski! Pierwsza edycja przerosła nasze najśmielsze oczekiwania. Był klimat, był styl i wspaniała poznańska publiczność! Po prostu musieliśmy wrócić jesienią – i udało się! Już w ten weekend po raz drugi mamy wielką radość zaprosić na TRŁ POZNAŃ!. To będzie święto designu, kreatywności, polskich marek i twórców. Takie, o jakim marzyliśmy, takie ze znakiem jakości TRŁ! – mówią Ajka Mroczkowska, Ania Pruszyńska i Paweł Stremski, organizatorzy Targów Rzeczy Ładnych – Lista 340 wystawców wygląda IMPONUJĄCO. Jeśli byliście już na TRŁ POZNAŃ!, wiecie, że będzie ogień. Jeśli planujecie odwiedzić nas po raz pierwszy, obiecujemy nie zawieść. Kochamy polski design i kochamy robić Targi Rzeczy Ładnych w Poznaniu! – dodają.

Targi Rzeczy Ładnych to największe w Polsce targi niezależnego designu, które od 11 lat zmieniają Polskę na nieco ładniejszą i podbijają serca miłośniczek i miłośników dobrego wzornictwa, projektowania, ilustracji, wystroju wnętrz i wszystkich, którzy po prostu lubią ładne rzeczy. TRŁ to staranna selekcja najciekawszych marek – wiele z nich zdobywa nagrody na polskich i międzynarodowych festiwalach designu. Ale Targi Rzeczy Ładnych to nie tylko zakupy i inspiracje, ale przede wszystkim niesamowity klimat i energia, dla których TRŁ odwiedza wielotysięczna publiczność i z powodu których wydarzenie doczekało się statusu kultowego.

340 wystawców i 10 stref! CERAMIKA – po horyzont! PLAKATY – tylko najlepsze! MEBLE i LAMPY – butikowe marki!

Druga edycja TRŁ POZNAŃ! zachwyci wystawcami z całej Polski, których często nie można spotkać na żadnych innych wydarzeniach. W sumie na TRŁ POZNAŃ! znajdziemy aż 340 wystawców z 10 obszarów tematycznych. Oprócz MEBLI, LAMP, PLAKATÓW i CERAMIKI w Pawilonie 3 MTP zobaczycie: TEKSTYLIA, KWIATY I ROŚLINNE AKCESORIA, PRODUKTY WELLNESS, EKOLOGICZNE KOSMETYKI, BIŻUTERIĘ i PRODUKTY DLA DZIECI oraz DELI – strefę z delikatesowymi i rzemieślniczymi przetworami i alkoholami.

Imponująco zapowiada się strefa z PLAKATAMI I ILUSTRACJAMI – to będzie największa w Poznaniu prezentacja współczesnego polskiego plakatu. A wśród wystawców gwiazdy, takie jak: nagradzany na całym świecie BARTOSZ KOSOWSKI (tak, będzie słynna “Lolita”!), ADAM KOSIK, który przywiezie specjalny cykl ilustracji z ikonami poznańskiej architektury, JUSTYNA FRĄCKIEWICZ, PRZEMEK SOKOŁOWSKI, PAULA DUDEK, KASIA LISIAK, ADELA MADEJ i prawie 60 innych topowych nazwisk. Prawdziwa czołówka polskich ilustratorek i ilustratorów i jedyna szansa spotkać ich w takim składzie w jednym miejscu. A na każdym stoisku oryginalne i sygnowane prace. Poza plakatami na TRŁ znajdziecie też oryginalne notesy, planery i książki o designie i architekturze, które na pop-upowym stoisku pokaże poznańska księgarnia BOOKAREST.

Strefa CERAMIKA I SZKŁO to duma TRŁ. Równie ogromna, co różnorodna i pełna najlepszych twórców i pracowni. W ten weekend będzie to ponad 70 stoisk! A wśród nich m.in. jedna z najbardziej pożądanych ceramicznych młodych marek w Polsce, instagramowy fenomen, czyli TRZASK CERAMICS! Wiosną Poznań przyjął ich fenomenalnie. Czy ponownie wyprzedadzą całe stoisko? Ich kolorowa ceramika znika na TRŁ bardzo szybko! Atrakcją będzie fantastyczny ceramiczny debiut AGATY PUŁAWSKIEJ oraz ręcznie malowana ceramika od GABI STRAMA STUDIO. Nie przegapcie artystycznych i dowcipnych talerzy od VERY UGLY STUDIO, czy surrealistycznych ceramicznych form od L’EPIQUE oraz pięknej wytrawnej ceramiki od HUBA STUDIO. Ciągnąca się przez halę aleja ceramiki zadowoli fanki i fanów każdego stylu – będzie minimalistycznie i ozdobnie, kolorowo i oszczędnie, nowocześnie i klasycznie. Będzie też znakomite szkło – wspaniale zapowiada się stoisko UWAG SZKŁO I CERAMIKA, na którym znajdziecie znakomite projekty młodych polskich twórczyń i twórców.

Targi Rzeczy Ładnych to także MEBLE, LAMPY i dekoracyjne AKCESORIA od butikowych polskich marek. Świetnie zapowiadają się stoiska od firm takich jak poznańskie MIUFORM, których kanapy na pewno zachęcą do testowania, debiutanckie TAMM – minimalistyczne i nowoczesne, jedna z ikon TRŁ – marka WOOD & PAPER oraz trójmiejska butikowa marka DAPPO. Na pewno uwagę miłośników dobrego designu przykują nowoczesne autorskie lampy marki BAAURA, które pojawią się w Poznaniu pierwszy raz w historii oraz marka THE LUMO STUDIO, której nowe kolekcje zachwyciły publiczność TRŁ w Warszawie. Nie zabraknie też nowoczesnych projektów tworzonych w technologii druku 3D – zachwycą Was kolorowe projekty GIBKI.DESIGN czy OBJ DESIGNED.

“THE BEST OF POZNAŃ!”, czyli wyjątkowi lokalni twórcy na TRŁ!

TRŁ na Międzynarodowych Targach Poznańskich to święto nie tylko polskiego, ale też poznańskiego designu. Na targach pojawi się znakomita reprezentacja lokalnych projektantów i twórców i marek. Wśród nich będą błyszczeć świetne ilustratorki MARTYNA WILNER i PAULINA ADAMOWSKA, słynna jeżycka kwiaciarnia KWIATY&MIUT na specjalnym stoisku zadba o najpiękniejsze kwiaty i akcesoria, autorską ceramikę znaną w całej Polsce pokaże poznańskie studio HADAKI, a na stoisku STOLARNI DĘBORZYCE kupicie znakomitej jakości ręcznie toczone wyroby z drewna. O lokalne akcenty zadbają też KLUNKRY WIELKOPOLSKIE i FIFNE KLUNKRY – kopalnia poznańskich motywów i lokalnych odniesień A to tylko próbka lokalnych twórców, których spotkacie w MTP 19-20 października.

Historyczny “come back” kilimów na Targi Poznańskie. Wystawa SPLOT!

Wyjątkowym wydarzeniem podczas poznańskiej edycji Targów Rzeczy Ładnych będzie wystawa kilimów gliniańskich, którą przygotowała marka SPLOT. Bodajże po raz pierwszy raz od PeWuKi (Powszechnej Wystawy Krajowej) w 1928 roku kilim zagości na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich. Zaprezentujemy utkane współcześnie przedwojenne wzory z Glinian – miejscowości w zachodniej Ukrainie 50 km na wschód od Lwowa, gdzie od drugiej połowy XIX wieku działał największy w austro-węgierskiej Galicji, a potem w II RP ośrodek tkania kilimów. Tkaniny polskich twórczyń, takich jak Zofia Stryjeńska, czy ukraińskich jak Pawło Kowżun, a także nieznanych nam z imienia i nazwiska przez cały weekend będą cieszyć gości TRŁ. Na miejscu będzie można dowiedzieć się więcej o ich fascynującej, nierzadko sensacyjnej historii, a także porozmawiać z twórcą marki Przemkiem Cepakiem.

To wszystko już w sobotę i niedzielę 19-20 października w Pawilonie 3 Międzynarodowych Targów Poznańskich. Targi otwierają się w sobotę punktualnie o godz. 11.00. Bilety na wydarzenie można kupić online na Ebilet.pl lub w kasach przed wejściem. Bilety są jednodniowe i umożliwiają wielokrotne wejście i wyjście na teren targów. Świętujcie z nami polski design! Zapraszamy całymi rodzinami! Niech to będzie najładniejszy weekend tej wiosny w Poznaniu!

———————

TRŁ POZNAŃ! – druga edycja w 2024 roku
19-20 października
Międzynarodowe Targi Poznańskie, Pawilon 3
Godz. 11-19
Bilet jednodniowy: 15 zł
Dzieci do lat 12 bezpłatnie
Bilety online: https://www.ebilet.pl/biznes/targi/trl

Patroni medialni: PLN Design, Domosfera.pl, Bryla.pl, STGU, Magazif, WhiteMAD, Poznański Prestiż, Radio RAM, ESKA

Więcej informacji:

targirzeczyladnych.pl
facebook.com/targirzeczyladnych
Instagram.com/targirzeczyladnych

O Targach Rzeczy Ładnych:

Targi Rzeczy Ładnych to największe targi niezależnego designu w Polsce. Od 10 lat impreza promuje i przyciąga najlepsze marki, projektantów i ilustratorów, a każdą edycję odwiedza ok. 10 tysięcy osób. Targi Rzeczy Ładnych to wyjątkowa selekcja polskich marek i przegląd najnowszych trendów. Podczas wydarzeń odbywają się liczne wystawy, spotkania i projekty specjalne.

Poznański prestiż

REKLAMA
REKLAMA
Targi Rzeczy Ładnych
REKLAMA
REKLAMA

Dodatki do wnętrz w Galerii Giant Meble w Poznaniu

Artykuł przeczytasz w: 5 min.
Galeria Giant Polskie Meble Poznań

Urządzanie wnętrza to nie tylko wybór odpowiednich mebli, ale także dbałość o detale, które nadadzą charakter każdemu pomieszczeniu. Dodatki do wnętrz potrafią całkowicie odmienić przestrzeń, sprawiając, że staje się bardziej przytulna, funkcjonalna i spersonalizowana. W Poznaniu, w Galerii Giant Meble, znajdziesz szeroki wybór różnorodnych akcesoriów, które pozwolą Ci dopracować każdy zakątek Twojego domu.

Akcesoria do łazienki – detale, które mają znaczenie

Łazienka to pomieszczenie, w którym funkcjonalność łączy się z estetyką. Wybór odpowiednich dodatków do łazienki jest kluczowy, aby stworzyć harmonijną przestrzeń, która jednocześnie spełnia wszystkie codzienne potrzeby. W Galerii Giant Meble dostępne są różnorodne ręczniki, które nie tylko cechuje wysoka jakość, ale także stylowe wzory i kolory pasujące do każdej aranżacji. Warto zainwestować w komplet ręczników, które będą idealnie komponować się z resztą wyposażenia łazienki.

Nie można zapominać także o takich detalach jak wieszaki na ręczniki, dywaniki łazienkowe czy kosze na pranie. Te niepozorne elementy wpływają na komfort użytkowania łazienki, a jednocześnie mogą dodać jej elegancji. W Galerii Giant Meble znajdziesz szeroki wybór tych akcesoriów w różnych stylach – od nowoczesnych, minimalistycznych form po bardziej klasyczne i rustykalne wzory.

Galeria Giant Polskie Meble Poznań

Ciepło i komfort w salonie – koce, poduszki i narzuty

Salon to miejsce, w którym spędzamy najwięcej czasu z rodziną i przyjaciółmi. Dlatego tak ważne jest, aby był to przestrzeń nie tylko estetyczna, ale przede wszystkim komfortowa. Koce, narzuty i poduszki dekoracyjne dostępne w Galerii Giant Meble pozwolą Ci stworzyć przytulną atmosferę w salonie. Wybór tekstyliów to kluczowy aspekt aranżacji, który może dodać wnętrzu ciepła i indywidualnego charakteru.

Giant Meble oferuje szeroką gamę koców wykonanych z różnych materiałów – od miękkiej bawełny, przez elegancki welur, aż po ciepłe i przyjemne w dotyku wełniane pledy. Wybór odpowiedniego koca zależy nie tylko od stylu Twojego wnętrza, ale również od preferencji dotyczących materiału i kolorystyki. Koce i narzuty mogą również służyć jako ozdoba – wystarczy rozłożyć je na sofie lub fotelu, aby dodać wnętrzu odrobinę luksusu.

Galeria Giant Polskie Meble Poznań

Ramki na zdjęcia – sentymentalne akcenty

Wnętrza nabierają wyjątkowego charakteru, gdy zawieszone na ścianach pojawią się ramki na zdjęcia. To doskonały sposób na wyeksponowanie wspomnień, które wprowadzają do domu osobistą nutę. W Galerii Giant Meble znajdziesz ramki o różnych rozmiarach, kształtach i kolorach, które łatwo dopasować do każdego pomieszczenia. Możesz stworzyć galerię zdjęć na jednej ze ścian salonu lub umieścić pojedyncze ramki na półkach w sypialni – możliwości aranżacyjne są niemal nieograniczone.

Ramki na zdjęcia to nie tylko sposób na dekorację, ale również możliwość wyrażenia siebie poprzez eksponowanie ważnych chwil z życia. W ofercie Galerii Giant Meble dostępne są zarówno klasyczne, drewniane ramki, jak i nowoczesne, metalowe modele, które doskonale wpisują się w trendy wnętrzarskie.

Galeria Giant Polskie Meble Poznań

Lustra – optyczne powiększenie przestrzeni

Jednym z najpopularniejszych dodatków, który potrafi wizualnie powiększyć przestrzeń, są lustra. Dzięki nim możemy dodać wnętrzom głębi i rozjaśnić pomieszczenie, zwłaszcza tam, gdzie brakuje naturalnego światła. Galeria Giant Meble oferuje szeroką gamę luster o różnych kształtach i rozmiarach, które doskonale sprawdzą się w każdym pomieszczeniu.

Wybór odpowiedniego lustra zależy nie tylko od stylu wnętrza, ale także od efektu, jaki chcemy uzyskać. Lustra okrągłe są świetnym wyborem do przedpokoju lub łazienki, natomiast prostokątne lustra o większych rozmiarach doskonale sprawdzą się w salonie lub sypialni. To prosty, ale efektywny sposób na odświeżenie wnętrza i optyczne jego powiększenie.

Galeria Giant Polskie Meble Poznań

Drobne detale, które dopełniają całość

Urządzanie wnętrz to proces, który wymaga dbałości o najdrobniejsze detale. W Galerii Giant Meble znajdziesz również inne dodatki, które pozwolą Ci dopracować każdą przestrzeń w domu. W ofercie dostępne są między innymi:

  • Świece i świeczniki, które wprowadzą przytulną atmosferę do każdego pomieszczenia.
  • Dekoracyjne doniczki i wazony na kwiaty, które dodadzą wnętrzu świeżości i naturalnego uroku.
  • Zasłony i rolety, które nie tylko pełnią funkcję praktyczną, ale również mogą być ważnym elementem dekoracyjnym.

Te drobne, ale istotne elementy mogą znacząco wpłynąć na końcowy efekt aranżacji. Warto więc zwrócić uwagę na to, aby były one spójne ze stylem, w jakim urządzone jest Twoje wnętrze.

Galeria Giant Meble – wszystko, czego potrzebujesz do swojego wnętrza

Jeśli szukasz dodatków do wnętrz, które pomogą Ci stworzyć harmonijną, funkcjonalną i estetyczną przestrzeń, koniecznie odwiedź Galerię Giant Meble w Poznaniu. Znajdziesz tam szeroki wybór akcesoriów do łazienki, salonu, sypialni i innych pomieszczeń w Twoim domu. Dzięki różnorodności stylów i materiałów, każdy znajdzie tam coś dla siebie – od klasyki po nowoczesne, designerskie dodatki.

*artykuł powstał przy współpracy z Galerią Giant Meble

Poznański prestiż

REKLAMA
REKLAMA
Galeria Giant Polskie Meble Poznań
REKLAMA
REKLAMA

Sztuka, Patriotyzm i Precyzja. Historia Antoniego Patka według Krzysztofa Paluszyńskiego

Artykuł przeczytasz w: 10 min.
Antoni Patek film


Rozmawiamy z Krzysztofem Paluszyńskim, reżyserem fabularyzowanego filmu dokumentalnego „Antoni Patek – patriota i zegarmistrz”. Film, który swoją premierę będzie miał w 2025 roku, to pierwsza produkcja poświęcona tej wybitnej, aczkolwiek zapomnianej postaci polskiego dziedzictwa kulturowego. Antoni Patek, twórca marki Patek Philippe, zasłynął nie tylko jako mistrz światowego zegarmistrzostwa, ale również jako patriota i uczestnik powstania listopadowego. Zdradzamy kulisy powstawania filmu, wyzwania związane z odtwarzaniem historycznych realiów oraz znaczenie postaci Patka dla współczesnej kultury i historii Polski.

Rozmawia: Zuzanna Kozłowska
Zdjęcia z planu filmu: Rafał Pijański i Andrzej Olszanowski, materiały prasowe PFS PalFilmStudio

Co zainspirowało Pana do stworzenia filmu o Antonim Patku, postaci stosunkowo mało znanej w Polsce, mimo jego światowych osiągnięć?


KRZYSZTOF PALUSZYŃSKI: Faktycznie Antoni Patek – mimo że osiągnął wielki, światowy sukces, który z udziałem jego nazwiska trwa do dziś – nie zapisał się trwale, zarówno w naszej historii, jak i w zbiorowej, społecznej świadomości. Idea wyprodukowania filmu, zrodziła się w głowie producenta – Andrzeja Paluszyńskiego. Wcześniej, firma PFS PalFilmStudio wyprodukowała dwa inne filmy w sposób oczywisty wskazujące na związki Polski ze Szwajcarią. Pierwszy z nich to obraz poświęcony Józefowi Mehofferowi pt. „Polichromia Turkowska – wielkość talentu Józefa Mehoffera”, który stworzył fenomenalne witraże, będące swoistym wzorcem z Sevre, światowego witrażownictwa w katedrze Św. Mikołaja we Fryburgu. Drugi film z kolei to obraz poświęcony wielkiemu polskiemu muzykologowi, kompozytorowi, bliskiemu przyjacielowi Ignacego Jana Paderewskiego i wreszcie założycielowi Akademii Muzycznej w Poznaniu, Henrykowi Opieńskiemu („Henryk Opieński – historia życia i miłości”). Po pokazie tego filmu, przed zamkiem w Morges w Szwajcarii, gdzie mieszkał w ostatnich latach życia Henryk Opieński, zrodził się pomysł producenta, by wyprodukować film o człowieku, o którym obraz jeszcze nie powstał, a ze wszech miar na to zasługuje, o Antonim Patku. O Polaku, dla którego Szwajcaria stała się drugą ojczyzną i gdzie stworzył najsłynniejszą markę zegarków na świecie.

Antoni Patek film

Film skupia się nie tylko na zegarmistrzowskich osiągnięciach Patka, ale także na jego działalności patriotycznej. Jak udało się Panu zbalansować te dwa aspekty jego życia?

Film o Antonim Patku jest obrazem niełatwym i złożonym. By oddać otoczenie i epokę, w której żył twórca najbardziej dzisiaj prestiżowej marki zegarków na naszym globie, trzeba sięgnąć prawie 200 lat wstecz. Trzeba było udać się z ekipą filmową i aktorami do Szwajcarii, Francji, Niemiec i Czech. Cały czas pracujemy nad filmem i myślę, że rodzi się bardzo ważne dla naszej kinematografii i historii narodu dzieło. Wbrew oczekiwaniom nie robimy filmu o zegarmistrzu, odcinamy się od tego. Patek zegarmistrzem nie był. Był za to genialnym i wizjonerskim menadżerem. Dziś moglibyśmy go porównać z twórcą iPhone’a, Steve’em Jobsem. Oczywiście zegarki są integralną częścią naszego obrazu i bez nich film by nie powstał. Przede wszystkim robimy jednak film o Polaku i wielkim patriocie, który swoją działalnością próbował przywrócić Polskę na mapę świata. Takie działania jak: zdobienie zegarków wizerunkami naszych bohaterów narodowych, postaci historycznych czy ważnych miejsc nosiły właśnie te patriotyczne znamiona. Zegarki Patka zresztą można podziwiać do dziś, w Muzeum Patek Philippe w Genewie czy w naszym Muzeum Narodowym w Poznaniu.

Antoni Patek film

Jakie wyzwania napotkał Pan podczas odtwarzania historycznych realiów, takich jak mundury 1 Pułku Jazdy Augustowskiej czy sceny z powstania listopadowego?

Film dokumentalny, to dzieło, które opiera się na faktach. Realizację obrazu, o którym tutaj mówimy, poprzedziły badania terenowe i naukowe, kwerendy archiwalne i muzealne, oczywiście także za granicą. Tematykę filmu konsultowaliśmy z wieloma naukowcami oraz ekspertami różnorodnych dziedzin życia i wojskowości. W obrazkowym świecie, w którym żyjemy, w którym skanujemy wiedzę, a nie ją przyswajamy, zrekonstruowanie kluczowych wydarzeń w fabularyzowanej formie jest dużo bardziej atrakcyjne niż pokazywanie na ekranie dokumentów czy czarno-białych zdjęć. Nasz film, tak jak i zegarki sygnowane nazwiskiem Patka, musi mieć najwyższą możliwą jakość nagranych zdjęć i efektów wizualnych. Praca nad filmem skupia się na zbudowaniu autentyczności przestrzeni i czasu, w którym żył bohater. Autentyczność sprawia, że film staje się bardziej wiarygodny, a widzowie czują, że obcują z prawdziwą historią. Stąd na potrzeby filmu uszyte zostały przez poznańską, najlepszą chyba dzisiaj na świecie firmę szyjącą umundurowanie – Hero Collection, niezwykle imponujące i barwne mundury 1 Pułku Jazdy Augustowskiej, w którym służył Antoni Patek jako młody oficer. Takich mundurów, mimo usilnych starań, nie udało się nam znaleźć w całym kraju. Samo dotarcie do materiałów źródłowych również stanowiło nie lada wyzwanie. Realizacja scen bitewnych, z dużym rozmachem, zaangażowaniem wielu statystów, replik broni, koni, efektów pirotechnicznych, realizacyjnych środków technicznych, to w przypadku filmu dokumentalnego wielkie wyzwanie, z którym trzeba sobie poradzić… I proszę wierzyć, nie jest to łatwe. Ufam, że zadowalające nas wszystkich efekty zobaczymy w kluczowych scenach ilustrujących udział młodego podporucznika — Antoniego Patka w powstaniu listopadowym.

Jakie znaczenie miały dla Pana podróże z kamerą do Szwajcarii i Czech podczas tworzenia tego filmu? Czy te miejsca wniosły coś szczególnego do narracji?

Bohater naszego filmu był człowiekiem absolutnie wyjątkowym, o licznych talentach, niesamowitej i złożonej biografii. Sam charakter jego pisma wskazuje, że był osobą bardzo stabilną mentalnie oraz emocjonalnie. Zapamiętał go na przykład Generał Dezydery Chłapowski, wspomina o nim w swych zapiskach. Osobiście stawiam go na równi z Marią Skłodowską -Curie czy Ignacym Paderewskim. Był człowiekiem z krwi i kości, wiarygodnym i ważnym, w ówczesnym jemu świecie. Właśnie dlatego, udaliśmy się do miejsc, gdzie żył i funkcjonował. Stąd wspomniane już zdjęcia z udziałem aktorów w Szwajcarii, Francji, Niemczech i Czechach. Ta zbudowana obrazem narracja ma swój emocjonalny ciężar. Autentyczność miejsc sprawia, że film staje się bardziej wiarygodny, a widzowie czują, że obcują z prawdziwą historią.

Antoni Patek film

W filmie zobaczymy zarówno młodego, jak i dojrzałego Antoniego Patka. Jak udało się Panu oddać ewolucję jego postaci przez te lata?

Od samego początku pisania scenariusza, wiedziałem, że jeden aktor nie „udźwignie” całego filmu. To fizycznie i technicznie niewiarygodne, nie jest możliwe, aby w oparciu o jednego aktora zobrazować kilkadziesiąt lat życia człowieka. Stąd pomysł, aby obsadzić w roli Antoniego Patka dwóch aktorów. Przy pomocy charakteryzacji, tutaj wielkie podziękowania za doskonałą pracę dla osoby, z którą współpracuję od wielu lat, charakteryzatorki i kostiumologa Teatru Nowego w Poznaniu – pani Aliny Magnus-Majzner, na twarzach aktorów będzie można zaobserwować upływający w ich życiu czas.
Na ekranie w roli młodego Patka zobaczymy Huberta Cabana, zaś w postać bohatera w średnim i starszym wieku wcielił się mój wieloletni przyjaciel i współpracownik, tutaj ciekawostka, znakomity poznański artysta malarz – Andrzej Hamera. Koniecznie muszę w tym miejscu dodać, że w filmie pojawią się dwie aktorki, które wcieliły się w rolę mającej przemożny wpływ na życie Antoniego Patka żony – Marie Adelaide Elizabeth Thomasine Denizart. Młodą żonę zagrała Weronika Wankowska, zaś postać żony w średnim i starszym wieku Katarzyna Nowak-Reszka.

Czy w trakcie produkcji filmu konsultował się Pan z ekspertami od zegarków, aby jak najlepiej oddać szczegóły techniczne?

Tak jak wcześniej wspominałem, w filmie z wielu względów nie skupiamy się na zegarkach i nie jest to temat przewodni. Naturalnie w filmie zegarków zabraknąć nie może. To oczywiste, że bez nich film nie mógłby powstać i nie byłby ani „merytoryczny”, ani wiarygodny. Widzowie, którzy wspaniałe zegarki sygnowane nazwiskiem bohatera filmu chcą zobaczyć, nie zawiodą się. Nieocenionej pomocy w zakresie zegarmistrzostwa udzielił nam na bardzo wielu poziomach konsultant do spraw zegarmistrzostwa w naszej produkcji – poznański Mistrz Zegarmistrzowski i wspaniały człowiek – Janusz Bilicki. Widzowie będą mogli go zobaczyć w filmie w roli wspólnika Antoniego Patka – Adriena Philippe’a. Zdradzając kulisy filmu, dodam, że w młodą postać Adriena Philippe’a wciela się jego syn, także zegarmistrz – Marcin Bilicki.

Antoni Patek film

W filmie wykorzystano oryginalne zegarki marki Patek Philippe czy były to repliki?

Niezależnie od położenia w filmie głównego ciężaru na samą postać bohatera jako Polaka i patrioty, to z naszego, producenckiego i reżyserskiego punktu widzenia, w filmie nie mogło zabraknąć oryginalnych zegarków, sygnowanych nazwiskiem bohatera filmu. Tutaj, raz jeszcze, wielkie ukłony i podziękowania za możliwość nagrania zegarków dla Muzeum Patek Philippe w Genewie, Muzeum Narodowego w Poznaniu i z oczywistych względów, bez podawania nazwisk, pasjonatów i kolekcjonerów zegarków z logo Patek Philippe, którzy udostępnili nam swoje arcydzieła światowego zegarmistrzostwa do nagrania.
Oczywiście, w filmie pojawiają się też repliki zegarków. Interesujące nas oryginały są dostępne tylko w muzeach i z oczywistych względów nie mogły znaleźć się na planie filmu. Chodzi o zegarki, które były swoistymi punktami zwrotnymi w karierze Patka, a które zakupiła królowa angielska Wiktoria i węgierska księżna Kocewicz. Tutaj z pomocą przyszła Politechnika Poznańska i pan Profesor Michał Rychlik. Z jego pomocą i pod jego okiem wykonane zostały repliki zegarków, które były wspomnianymi kamieniami milowymi w karierze bohatera naszego filmu.
Na potrzeby filmu została wykonana jeszcze jedna replika zegarka, dla wielkiego brytyjskiego polonofila – Lorda Dudley’a. Tutaj z pomocą merytoryczną podążył konsultant historyczny filmu profesor Krzysztof Marchlewicz z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, autor książki o Lordzie Dudley’u i złotnik Pan Szymon Kruszwicki z Poznania.

Podczas pracy nad filmem odkrył Pan coś, czego wcześniej nie wiedział o Antonim Patku?

Na to pytanie odpowiem krótko. O Antonim Patku wiedziałem i to już od dziecka. Jednak jego życiorys poznałem w szczegółach dopiero przy pisaniu scenariusza i dokumentacji. To właśnie wtedy zrozumiałem i zobaczyłem, co stworzył i jaką spuściznę pozostawił po sobie, ten znany na całym świecie, były powstaniec listopadowy. Ufam, że nasz film przybliży i wzbudzi zainteresowanie Polakiem, który w sposób szczególny, na trwałe zapisał się w historii świata, tworząc jedną z najbardziej rozpoznawalnych, ekskluzywnych i pożądanych marek zegarków na naszym globie.
Film „Antoni Patek – patriota i zegarmistrz” to wyjątkowa okazja, aby poznać historię jednego z największych polskich wynalazców i patriotów, którego życie oraz osiągnięcia na zawsze zmieniły świat. Zapraszamy do obejrzenia tej niezwykłej produkcji, która nie tylko ożywia postać Antoniego Patka, ale także ukazuje jego niezłomną wolę walki o wolność Polski. Nie przegapcie szansy, by doświadczyć tej fascynującej podróży w czasie i odkryć historię, która powinna być znana każdemu Polakowi.

Producent filmu – PFS Palfilmstudio Sp. z o.o. z Warszawy
Producent osoba fizyczna – Andrzej Paluszyński
Scenariusz i reżyseria – Krzysztof Paluszyński
Konsultacja historyczna – prof. Krzysztof Marchlewicz
Konsultacja merytoryczna – Beniamin Czapla
Zdjęcia – Rafał Jerzak
Dźwięk – Sebastian Stiller
Muzyka – Marcin Sady
Montaż – Rafał Bryl
Kostiumy i charakteryzacja – Alina Magnus -Majzner
Kierownik produkcji – Renata Żybura

Zuzanna Kozłowska

Zuzanna Kozłowska

REKLAMA
REKLAMA
Antoni Patek film
REKLAMA
REKLAMA

40 lat twórczej pasji. Centrum Sztuki Dziecka inspiruje kolejne pokolenia

Artykuł przeczytasz w: 6 min.


Miejsce, które od czterech dekad dostarcza niezapomnianych przeżyć artystycznych dzieciom i młodzieży – tak w skrócie można określić Centrum Sztuki Dziecka. Od teatru, przez film, literaturę, muzykę, taniec, aż po sztuki wizualne, ta wielowymiarowa organizacja nieustannie inspiruje i edukuje młodych odbiorców. Z okazji 40. urodzin rozmawiam z dyrektorką instytucji, Joanną Żygowską, o najważniejszych momentach, osiągnięciach i przyszłości Centrum.

Rozmawia: Zuzanna Kozłowska | Zdjęcia: Malwina Łubieńska, Maciej Zakrzewski

Centrum Sztuki Dziecka obchodziło niedawno 40. urodziny. Jakie są najważniejsze momenty i osiągnięcia w historii instytucji?

JOANNA ŻYGOWSKA: Spektakularny jest już sam fakt powstania instytucji, która w całości jest poświęcona sztuce dla dzieci i młodzieży i nie ogranicza się tylko do jednej dyscypliny artystycznej. W Centrum zajmujemy się teatrem, filmem, literaturą, tańcem, muzyką i sztukami wizualnymi.
W opowieści o Centrum warto wspomnieć, że kontynuuje ono dwa duże projekty, które powstały w Poznaniu wcześniej niż instytucja – to Międzynarodowy Festiwal Filmów Młodego Widza Ale Kino! oraz Biennale Sztuki dla Dziecka. Przez lata festiwal filmowy urósł do rangi znaczącego wydarzenia w świecie kina dla młodych. Od ponad 30 lat Centrum organizuje także Konkurs na Sztukę Teatralną dla Dzieci i Młodzieży oraz wydaje książki ze współczesną polską i zagraniczną dramaturgią dla młodych (seria Nowe Sztuki dla Dzieci i Młodzieży). To działania unikatowe w skali kraju, które realnie przyczyniły się do zmian w polskim teatrze dla dzieci i młodzieży. W tym roku za tę działalność Centrum otrzymało nagrodę Pegazika oraz nagrodę w 64. edycji Konkursu PTWK „Najpiękniejsze Polskie Książki 2023”.

Centrum Sztuki Dziecka

Jakie cele przyświecają działalności Centrum Sztuki Dziecka? Jakie wartości są najważniejsze?

Dla nas w Centrum ważne jest tworzenie oferty kulturalnej dla młodej widowni na prawdziwie artystycznym poziomie. Jest to możliwe dzięki temu, że w Centrum pracują osoby, które się w temacie sztuki dla dziecka specjalizują na poziomie eksperckim. Przyświeca nam przekonanie, że dzieci i młodzież mają prawo do udziału w kulturze w tym momencie życia, w jakim są. Przez lata ważnym obszarem działań instytucji był teatr dla najnajów, czyli dzieci od kilku miesięcy do 3 lat. Te działania wspaniale rozpowszechniły się w całym kraju. Sztuka, jaką proponujemy, nie ma wychowywać przyszłych dorosłych, ale dostrzegać dzieci tu i teraz, w ich teraźniejszości i oferować im związane z tym doświadczenia. Ważna jest dla nas także świadomość, czyli jakie znaczenie ma rodzinny, międzypokoleniowy udział w wydarzeniach artystycznych. Z tą myślą projektujemy Biennale, Ale Kino! czy nasze regularne działania w przestrzeni Sceny Wspólnej, a także zapraszamy dorosłych na wydarzenia branżowe, gdzie zapraszamy do wzajemnego inspirowania się i wytwarzania wiedzy o twórczości dla młodych.

Centrum Sztuki Dziecka

Centrum znane jest z angażowania dzieci oraz młodzieży w proces twórczy i artystyczny. Jakie metody edukacji kulturalnej promujecie?

Obecnie bardzo dużo uwagi poświęcamy zagadnieniom partycypacji dzieci i młodzieży zarówno w procesach twórczych, jak i w procesach projektowania naszych wydarzeń. Tego typu działania są obecne w Centrum od dawna, a od kilku lat przyglądamy się im w nowy sposób, rozpoczynając od zgłębiania wiedzy na ten temat, czytania badań i realizacji własnych. Cały czas zadajemy sobie pytania, po co instytucji zaangażowanie młodych i czy jesteśmy w stanie, jako dorośli, naprawdę podzielić się sprawczością z dziećmi i młodzieżą. Efektem tego podejścia są takie projekty, jak ferie i wakacje kuratorskie, w czasie których osoby w wieku 10-12 lat programują blok filmów krótkometrażowych, który później jest pokazywany podczas jednego z festiwali czy młoda rada programowa przy Ale Kino!, której opinie mają wpływ na decyzje dorosłego zespołu programowego.

Centrum Sztuki Dziecka

Czy są jakieś nowe inicjatywy, które planujecie w najbliższym czasie?

Przede wszystkim większe zróżnicowanie w naszym programie w przestrzeni Sceny Wspólnej – będziemy rozwijać wydarzenia związane z literaturą, a także program filmowy. Zależy nam, by artystyczne filmy – które prezentujemy na Ale Kino!, a nie ma ich w dystrybucji – były dostępne dla naszej widowni przez cały rok, dla rodzin oraz dla młodzieży i dorosłych. W naszym programie, zarówno na Scenie Wspólnej, jak i na Biennale Sztuki dla Dziecka będzie także coraz więcej wydarzeń związanych ze współczesnym tańcem i ruchem. Mam tu na myśli spektakle z Polski i zagranicy, a także przeróżne warsztaty. W tym roku po raz pierwszy zapraszamy także do konkursu na wydarzenie artystyczne dla dzieci poznańskich twórców i twórczynie. Mamy nadzieję na nawiązanie nowych, ciekawych współprac. Obecnie przyświeca nam też myśl o tworzeniu wydarzeń, które są okazją do wspólnego spędzania czasu i rozmowy, w gronie rodzinnym oraz wśród znajomych.

Centrum Sztuki Dziecka

Jak widzi Pani przyszłość sztuki dla dzieci i młodzieży w Poznaniu?

Siłą Poznania jest różnorodność oferty dla dzieci. Mamy festiwale, stałe działania instytucji w sezonie i w wakacje, wiele inicjatyw organizacji pozarządowych. Uważam to za dużą wartość, bo tu, jak w przypadku sztuki dla dorosłych, różnorodność jest niezbędna, pozwala na wybór i kształtowanie własnych preferencji artystycznych u dzieci i młodych osób. Mam nadzieję, że ta różnorodność będzie się rozwijać, a jednocześnie widzę przyszłość we współpracy. Liczę na to, że jako podmioty zajmujące się tym obszarem będziemy ze sobą współpracować, by się nawzajem inspirować i uzupełniać.
A Centrum ze swojej strony na pewno dołoży rozwój naszych dwóch festiwali – coraz więcej międzynarodowych wydarzeń w ramach Biennale Sztuki dla Dziecka i promowanie Festiwalu Ale Kino!, nie tylko wśród dzieci i młodzieży, ale także dorosłych i seniorów, bo w naszym programie od lat znajduje się wiele animacji i filmów fabularnych interesujących także dla nich. Przyszłością, którą chcemy współtworzyć, są właśnie międzypokoleniowe wydarzenia artystyczne.
Przyszłość poznańskiego Centrum Sztuki Dziecka rysuje się w kolorowych barwach, pełnych nowych inicjatyw i projektów. Nieustannie dążymy do tego, aby sztuka była dostępna i angażująca dla każdej grupy wiekowej, tworząc przestrzeń do wspólnego spędzania czasu oraz budowania międzypokoleniowych więzi. Wierzymy, że ta misja będzie kontynuowana z równie dużym entuzjazmem i pasją przez kolejne dekady.

Zuzanna Kozłowska

Zuzanna Kozłowska

REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

DOMINIKA DOBROSIELSKA | Z Poznania do Opola

Artykuł przeczytasz w: 8 min.


Wokalistka, współzałożycielka kabaretu Klub Szyderców Bis, aktorka Teatru Mozaika, zwyciężczyni „Szansy na Sukces” oraz uczestniczka koncertu „Debiuty” podczas 61. Krajowego Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu. Absolwentka Akademii Muzycznej im. Ignacego Jana Paderewskiego w Poznaniu.

Rozmawia: Michalina Cienkowska | Zdjęcia: Jacek Kurnikowski

Jak to się stało, że zainteresowałaś się muzyką?

DOMINIKA DOBROSIELSKA: Muzyka jest w moim życiu od najmłodszych lat. Moja mama, chociaż nie jest muzykiem, bardzo często mi śpiewała. W Ciechocinku, z którego pochodzę, jest organizowanych bardzo wiele koncertów. Mama, będąc ze mną w ciąży, często mnie na nie „zabierała”. Mój tata ma sklep przy Teatrze Letnim, więc zawsze byliśmy blisko wydarzeń tam organizowanych. Zaczęłam śpiewać już jako przedszkolak, występowałam na pierwszych przeglądach. W szkole podstawowej śpiewałam w zespole i tam po raz pierwszy zetknęłam się ze śpiewem wielogłosowym. Gdy poszłam do toruńskiego liceum, zaczęłam jeździć na festiwale wokalne. Można powiedzieć, że jestem dzieckiem festiwali. Zjeździłam całą Polskę, śpiewając na kolejnych konkursach. Nigdy nie miałam takiej realnej przerwy od śpiewania. Kocham śpiewać tak bardzo, że nie wyobrażam sobie bez tego życia. Tak było zawsze.

Z jakiego powodu trafiłaś do Poznania?

Przeprowadziłam się do Poznania, aby rozpocząć studia z kulturoznawstwa. Pomimo tego, że wybrałam kierunek niezwiązany z muzyką, cały czas o niej myślałam. Przez chwilę uczęszczałam na zajęcia w Policealnym Studium im. Czesława Niemena, a później podjęłam naukę na poznańskiej Akademii Muzycznej.

Dominika Dobrosielska

Dlaczego postanowiłaś podjąć studia na Akademii Muzycznej?

Gdy zdecydowałam się zdawać na Akademię Muzyczną, do wyboru były dwa kierunki wokalne: klasyczny śpiew solowy albo wokalistyka jazzowa. Czułam, że moje miejsce jest gdzieś pośrodku. Śpiew operowy wiąże się z techniką wokalną zupełnie inną niż ta, której uczyłam się całe życie. Muzykę jazzową uwielbiam słuchać, ale już niekoniecznie wykonywać. Wtedy jeszcze nie można było studiować śpiewu musicalowego. Edukacja artystyczna wydała się bardzo ciekawą ścieżką. Jako absolwentka tego kierunku mam wykształcenie zarówno muzyczne, jak i pedagogiczne. Rozpoczynając studia nie miałam świadomości, jak bardzo rozwinę się dzięki śpiewaniu w chórze, zajęciom z harmonii, fortepianu, improwizacji.

Jak rozpoczęła się Twoja przygoda z kabaretem?

Gdy podzieliłam się na Facebooku informacją o rozpoczęciu studiów w Poznaniu, odezwał się do mnie mój znajomy, Przemek Mazurek. Poznaliśmy się na festiwalach poezji śpiewanej. Od zawsze interesowała nas piękna i niepopularna muzyka. Spotkaliśmy się w nieistniejącym już klubie Café Dylemat przy ulicy Mickiewicza 13. W tym lokalu Przemek inaugurował wtedy cykl „Wieczorów z Piosenką Nieobojętną” poświęconych poezji śpiewanej. W wyniku pracy nad kolejnymi „Wieczorami” z Przemkiem oraz poetą Bartkiem Bredą i Krzysztofem Dziubą postanowiliśmy nawiązać stałą współpracę. W czasach międzywojnia działał w Poznaniu kabaret o nazwie Klub Szyderców. Zainspirowani jego twórczością nazwaliśmy się Klub Szyderców Bis. Chcemy kultywować tradycję poznańskich kabaretów literackich.

Dominika Dobrosielska

Dlaczego zainteresowałaś się kabaretem literackim?

Ja chyba po prostu mam starą duszę. Pochodzę z Ciechocinka, więc chyba byłam trochę na to skazana, w końcu dorastałam wśród seniorów. (śmiech) W moim domu słuchało się piosenek Kabaretu Starszych Panów, poezji śpiewanej. W liceum zaczęłam odkrywać wielowymiarowość tekstów poetyckich. Pamiętam, jak byłam zakochana w Grzegorzu Turnale, siedziałam nad jego tekstami i uważnie je analizowałam, zachwycając się ich pięknem. Połączenie słów i muzyki od zawsze było mi bliskie.

W Poznaniu dałaś się poznać także najmłodszej publiczności.

To prawda. Od siedmiu lat współpracuję z Teatrem Mozaika, który tworzy wyjątkowe spektakle dla dzieci. Młody widz jest tym najbardziej surowym i szczerym. To wspaniale, w jakie role mogę się wcielać i jakie techniki aktorskie poznawać w pracy nad kolejnymi projektami.

Jak narodził się pomysł, aby wziąć udział w „Szansie na Sukces”?

O castingu do „Szansy” dowiedziałam się od mojej koleżanki Ani. Namawiała mnie, abym przyjechała do niej do Warszawy i zgłosiła się do przesłuchań. Byłam w tamtym czasie zaangażowana w wiele działań muzycznych i aktorskich. Miałam jeden wolny weekend, kiedy mogłabym się wybrać do Warszawy i to był właśnie ten castingowy. Zdecydowałam się odwiedzić koleżankę i przy okazji wybrać się na przesłuchania. Zaśpiewałam oczywiście poezję śpiewaną, żeby wiedzieli, z kim mają do czynienia. (śmiech)

Dominika Dobrosielska
Fot. Jacek Kurnikowski/AKPA

Co się stało po castingu?

Dostałam telefon z informacją, że bardzo się spodobałam i zaproponowali mi udział w odcinku z kompozycjami Wojciecha Trzcińskiego. Mimo że to wspaniały kompozytor, utwory wybrane na ten odcinek zupełnie mi nie pasowały. Czułam, że wykonując je, nie zaprezentuję się z najlepszej strony. Z bólem serca odmówiłam, zaznaczając, że byłabym bardzo chętna zmierzyć się z twórczością innego wykonawcy. Gdy pogodziłam się z faktem, że nie wystąpię w programie, otrzymałam informację, że zwolniło się ostatnie miejsce w odcinku z piosenkami Sławy Przybylskiej. Wtedy uwierzyłam, że coś może z tego być. Byłam szczęśliwa, że poznam ikonę polskiej piosenki. Wylosowałam „Miłość w Portofino”. Moja mama, gdy jeszcze jeździłam na festiwale, często pomagała mi w wyborze utworów. Bardzo chciała, abym go kiedyś wykonała. Wtedy opierałam się, mówiąc, że go nie czuję, ale ten utwór znalazł mnie sam. Wygrałam odcinek „Szansy na Sukces”, śpiewając „Miłość w Portofino”, następnie wystąpiłam w finale sezonu, w którym zwycięzca otrzymywał nominację do występu w konkursie debiutów. Po zaśpiewaniu „Gdzie są kwiaty z tamtych lat” i „Piosenki o okularnikach” głosy widzów zdecydowały, że to właśnie ja pojadę do Opola.

Twoją historię można opisać prosto: od przedszkola do Opola…

Jako dziecko bardzo chciałam wystąpić w tym programie! Ale jedna z moich nauczycielek śpiewu mi to odradziła. Dla osób śpiewających polską piosenkę Krajowy Festiwal Polskiej Piosenki w Opolu jest spełnieniem marzeń. Cieszę się, że jeszcze przed trzydziestką udało mi się na nim wystąpić. (śmiech)

Dominika Dobrosielska

Czy od razu wiedziałaś, co będziesz wykonywać na opolskiej scenie?

W poprzednich edycjach tego konkursu, debiutanci prezentowali piosenki autorskie lub napisane specjalnie dla nich. Nawiązałam współpracę z Arturem Andrusem, który pracował nad tekstem dla mnie. Jednak w międzyczasie zmieniono formułę tegorocznej edycji. Z racji dwudziestej rocznicy śmierci Czesława Niemena, konkurs postanowiono oprzeć na twórczości tego wybitnego wokalisty.

Debiutanci zostali postawieni przed bardzo trudnym zadaniem.

Pamiętam, jak dostałam tę informację. Wiedziałam, że będzie to ogromne wyzwanie – mierzenie się z ikoną. Pomimo trudności cieszyłam się, że zaśpiewam poezję. Tekstem piosenki „Jednego serca” jest w końcu wiersz Adama Asnyka. To wymagający, „męski” wiersz. Udało mi się zmienić trochę formę, nie zmieniając końcówek, dzięki czemu mogłam zaśpiewać bardziej o swoich przeżyciach. Moja droga do Opola okazała się bardzo spójna. Przez kolejne wykonania szłam w zgodzie ze sobą i jestem z tego bardzo dumna.

20240815 331661603 6293557894022923 3971543695082078423 n

Co się zmieniło po występie na opolskiej scenie?

Na pewno odczułam ogromne wsparcie. Nie wiedziałam, że tyle życzliwych ludzi jest u mojego boku. Ponadto odezwało się do mnie wiele ciekawych osób zainteresowanych współpracą. Występ na KFPP w Opolu otwiera bardzo wiele możliwości.

Czy w dalszym ciągu będziesz łączyć działalność w kabarecie z solowymi projektami?

Oczywiście, że tak. Kabaret mnie uszczęśliwia, uwielbiam tych ludzi i uwielbiam z nimi pracować. Mam nadzieję, że fakt, że szersza publiczność o mnie usłyszała, pomoże w rozwoju naszego kabaretu. Bardzo się cieszę, że podczas zapowiedzi mojego występu w Opolu wybrzmiała nazwa Klub Szyderców Bis. Kabaret zajmuje ważne miejsce w moim sercu i chcę w dalszym ciągu działać z chłopakami.
Gdzie będzie można zobaczyć w najbliższym czasie Klub Szyderców Bis?
W październiku będziemy świętować dziesięciolecie „Wieczorów z Piosenką Nieobojętną”. Z tej okazji w Teatrze Animacji odbędzie się koncert, do udziału w którym zaprosiliśmy wyjątkowych gości ze świata polskiego kabaretu. Już dzisiaj serdecznie na to wydarzenie zapraszam.

Michalina Cienkowska

REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

GOTANGO | Poznańscy muzycy organizują własny festiwal tanga

Artykuł przeczytasz w: 3 min.
Gotango Festival Poznań

Gotango Poznań Festival to jednodniowe wydarzenie dla miłośników tanga oraz muzyki jazzowej, które odbędzie się 31 sierpnia br. w Sali Wielkiej Centrum Kultury Zamek w Poznaniu. Wydarzenie organizowane jest z inicjatywy poznańskich muzyków zespołu Bandonegro – światowej klasy orkiestry tangowej.

Wziąć sprawy w swoje ręce – geneza festiwalu

– Pomysł na własny festiwal kiełkował w naszych głowach przez kilka lat. Kiedy koncertowaliśmy z zespołem w najróżniejszych zakątkach świata, będąc po drugiej stronie półkuli, dostawaliśmy wiadomości z pytaniem, kiedy w końcu zagramy w Poznaniu i czy w naszym mieście też odbywają się takie wydarzenia. Zdecydowaliśmy, że weźmiemy sprawy w swoje ręce i zrobimy wszystko, by ściągnąć do Poznania najlepszą parę taneczną oraz naszych zaprzyjaźnionych kolegów muzyków. Głównym celem tego wydarzenia jest przybliżenie poznaniakom fascynującej kultury festiwali tangowych, które odbywają się na całym świecie, by mieszkańcy mogli poczuć klimat rodem z argentyńskiego Buenos Aires. Dodatkowo chcemy zagrać dla naszych fanów z Poznania, miasta, w którym cała nasza tangowa przygoda się rozpoczęła – mówi Jakub Czechowicz, skrzypek z zespołu Bandonegro.

Program festiwalu

Głównym punktem programu Gotango Poznań Festival jest koncert zespołu Bandonegro z towarzyszeniem Dawida Kostki, Mateusza Brzostowskiego oraz pary tanecznej Yaniny Muzyki i Emmanuela Casala. Podczas koncertu zabrzmią autorskie kompozycje zespołu, łączące tradycję tanga z jazzową improwizacją i nowoczesnym brzmieniem. Czerpiąc inspirację z legendarnego Astora Piazzolli, Bandonegro zaprezentuje również autorskie aranżacje jego kultowych utworów, takich jak „Libertango” czy „Oblivion”. Przedpremierowo będzie można usłyszeć utwory z wyjątkowej płyty, która premierę ma na początku 2025 roku. Nagrania do niej zostały zrealizowane w kultowym Fortmusic Studio w Buenos Aires, z gościnnym udziałem światowej klasy argentyńskich muzyków jazzowych, m.in. Daniela „Pipi” Piazzolli – wnuka Astora Piazzolli oraz wybitnych producentów muzycznych. W ramach wydarzenia będą odbywać się również warsztaty tańca oraz milonga z muzyką na żywo.

Gotango Festival Poznań

Poznański zespół podbija tangowy świat

Bandonegro to poznański zespół, w którego skład wchodzi czterech muzyków: Bandoneon/Akordeon – Michał Główka, Skrzypce – Jakub Czechowicz, Fortepian – Marek Dolecki i Kontrabas – Marcin Antkowiak. Występowali w ponad 30 krajach na 4 kontynentach, zdobywając uznanie na największych festiwalach tangowych i prestiżowych scenach muzycznych, takich jak Paderewski Festival w Stanach Zjednoczonych, Taipei Tango Festival na Tajwanie, Schleswig Holstein Music Festival w Niemczech, La Locura Tango Festival w Austrii, Tarbes en Tango Festival we Francji, Copenhagen Jazz Festival w Danii czy Oster Tango Festival w Szwajcarii.

W 2019 roku odbyli 5-tygodniowe tournée w argentyńskim Buenos Aires, występując w kultowych klubach tanga, m.in. Salon Canning i La Viruta, oraz podczas Argentina Tango Salon Festival. Specjalna wersja utworu „Gallo Ciego” w wykonaniu Bandonegro została zaprezentowana podczas finałów Buenos Aires Tango World Cup – największego wydarzenia tanga na świecie. Zespół ma na koncie pięć albumów wydanych przez prestiżowe wytwórnie muzyczne. Ich autorski album „Hola Astor”, łączący tango z elementami jazzu i rocka, został uznany przez krytyków za rewolucję gatunku.

Najważniejsze informacje

Gotango Poznań Festival  

Data: 31.08.2024  

Miejsce: Sala Wielka Centrum Kultury Zamek w Poznaniu  

Strona www: https://gotangofestival.com/pl/ 

Bilety:  https://gotangofestival.com/pl/tickets/ 

Kontakt: gotangofestival@gmail.com 

Poznański prestiż

REKLAMA
REKLAMA
Gotango Festival Poznań
REKLAMA
REKLAMA

Ptaszyn odleciał…

Artykuł przeczytasz w: 7 min.
Jan Ptaszyn Wróblewski


Zacząłem grać jazz – wspomina Jan Ptaszyn Wróblewski w mojej książce „Czas Komedy” – kiedy mieszkałem jeszcze w Kaliszu. Prowadziłem zespół rozrywkowy grający do tańca. Chętnie korzystaliśmy z tych samych tematów, które grali jazzmani. Ale oczywiście o improwizacji sensu stricto trudno było mówić. Potem powędrowałem, w 1954 roku, na studia do Poznania. Studiowałem mechanizację rolnictwa na Politechnice. Traktowałem to wyłącznie jako ucieczkę przed wojskiem. Później udało mi się przenieść do PWSM, ale i tam nie wytrzymałem dłużej, bo tylko rok…

Kim dla polskiego jazzu był  Jan Ptaszyn Wróblewski  (27.03.1936-07.05.2024) świadczy nie tylko ogromny autorytet legendarnego artysty, ale także jego liczne inicjatywy artystyczne oraz potężna dyskografia, która teraz nabrała monumentalnego kolorytu. Jan Ptaszyn Wróblewski to najbarwniejsza postać polskiego jazzu, niekwestionowany lider i spirytus movens życia jazzowego w Polsce. Saksofonista tenorowy i barytonowy, ale także kompozytor, aranżer i dyrygent, publicysta, krytyk i dziennikarz radiowy. Edukację muzyczną rozpoczął jeszcze w Kaliszu, gdzie ukończył średnią szkołę muzyczną w klasie klarnetu i fortepianu. Po maturze przeniósł się do Poznania i rozpoczął studia na Wydziale Mechanizacji Rolnictwa Politechniki Poznańskiej. W czasie studiów nie zerwał kontaktów z muzyką, bowiem atmosfera w poznańskich klubach studenckich wręcz zachęcała do wspólnego muzykowania. W Poznaniu prowadził własny zespół muzyczny i współpracował z Kwintetem Jerzego Miliana. Na profesjonalnej scenie zadebiutował w 1956 roku wraz z Sekstetem Krzysztofa Komedy, z którym grał i się przyjaźnił latami.

Jan Ptaszyn Wróblewski

Cała moja zawodowa zabawa z jazzem zaczęła się właśnie w Poznaniu – wspominał Jan Ptaszyn Wróblewski. Mój ojciec zakwalifikowany został jako „potencjalny wichrzyciel”, więc normalną drogę na studia miałem zamkniętą. Starszy brat musiał udowadniać na budowie, że jest praworządnym obywatelem, aby dostąpić przywileju nauki na uniwersytecie, mnie zaś noszenie cegieł nie bardzo się uśmiechało. Z pomocą przyszedł kumpel z ławki w podstawówce – Jaś Zylber. Wyczaił, że poznańskie uczelnie biorą w ciemno każdego, kto gra i potrafiłby zorganizować szkolną orkiestrę. Zgadaliśmy się z Czesiem Dankowskim, który grał na basie i pianistą Stasiem Burchardtem, że pojedziemy. Jaś czekał na nas w kawiarence „Teatralna”. Tam stał fortepian i każdy mógł sobie pograć. Chodziły jednak słuchy, że jest jeden taki, który ma pierwszeństwo i kiedy się zjawia, to inni robią mu miejsce przy klawiaturze. No i trafu trzeba było, że kiedy już się w czterech rozsiedliśmy, to on przyszedł. Faktycznie od razu go puszczono do fortepianu. Ależ On grał! We łbach nam się nie mieściło, że ktoś tak potrafi. Spytałem się kto zacz, a na to Jaś: taki z medycznej. Krzysio Trzciński.

Jan Ptaszyn Wróblewski

Sekstet Komedy zaczął się dla Wróblewskiego od momentu, kiedy przyjechał do Warszawy na zaproszenie brata, żeby po raz pierwszy posłuchać na żywo Melomanów. To był bal w ASP – wspominał Ptaszyn – szturmowaliśmy tę Akademię, żeby dostać się do środka. Wleźliśmy tam po filarach, na pierwsze piętro i przez okno. Wrażenie było jak diabli. Krzysztofa widywałem już wcześniej. On oczywiście tam również grał. Natychmiast się jakoś porozumieliśmy. Gdy wracaliśmy razem do Poznania, w pociągu Krzysztof po raz pierwszy zdradził mi plan założenia własnego zespołu. Mówił, że są to plany bardzo ambitne i trzeba się ostro wziąć do roboty. Nie jestem pewien, ale zdaje mi się, że byłem pierwszym wtajemniczonym w te plany. Ta rozmowa miała miejsce zimą, na początku 1955 roku. Na pierwsze próby zeszliśmy się dopiero latem, albo wręcz po wakacjach. Wtedy zaczęło się przymierzanie różnych ludzi.

Jan Ptaszyn Wróblewski

Po pięćdziesięciu latach Jan Ptaszyn Wróblewski wraz ze swoim sekstetem przygotował album „Moja słodka europejska ojczyzna” – muzyczną wizję zjednoczonej Europy w dziele  „Meine Süße Europäische Heimat” Krzysztofa Komedy. Muzyka Krzysztofa Komedy  do tej sesji  skomponowana została w 1967 roku (jako jeden z  jego ostatnich projektów zrealizowanych przed wyjazdem do USA) i napisana do wierszy wybitnych polskich poetów m.in. Czesława Miłosza, Wisławy Szymborskiej, Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, Tadeusza Różewicza, Józefa Wittlina, Józefa Czechowicza, Zbigniewa Herberta, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, Stanisława Grochowiaka, Adama Ważyka. Wiersze przetłumaczył i wybrał do przedstawienia Karl Dedecius. Mając dostęp do oryginalnych, zachowanych partytur Komedy, bazował głównie na niemieckim nagraniu, dzięki czemu  Ptaszynowi udało się perfekcyjnie wydobyć słowiańsko-liryczny pierwiastek Komedy.

Jan Ptaszyn Wróblewski

W czerwcu 1958 roku Jan Ptaszyn Wróblewski został zaangażowany do International Newport Band i jako pierwszy polski jazzman zagrał na festiwalu jazzowym w Newport (USA). Po rozwiązaniu zespołu Komedy  saksofonista związał się z zespołem Jazz Believers, równocześnie grając z zespołem Moderniści, a następnie z Kwintetem Andrzeja Kurylewicza. Prowadził też własne zespoły: Kwintet Poznański, Jazz Outsiders, Polish Jazz Quartet, Studio Jazzowe Polskiego Radia, SPPT Chałturnik, wspólnie z Wojciechem Karolakiem kwartet Mainstream, autorskie Kwartety Jana Ptaszyna Wróblewskiego, New Presentation, Made in Poland, Jan Ptaszyn Wróblewski Czwartet. Tworzył okazjonalne zespoły i orkiestry o bardzo zmiennych składach, realizujące kolejne zamierzenia artystyczne lidera: Trio Ptaszyna, Kwartet Jana Ptaszyna Wróblewskiego, Grand Standard Orchestra, Liga Dżentelmenów, Towarzystwo Nostalgiczne Swingulans, Very Special Blend). Współpracował także z Poznańską Piętnastką Radiową Zygmunta Mahlika, belgijską orkiestrą BRT, Studiem M-2 Bogusława Klimczuka, Big Bandem Wrocław, Studio S-1 pod dyrekcją Andrzeja Trzaskowskiego), zespołami Extra Ball i Sounds. Z równym powodzeniem pisał tematy  jazzowe, jak i popularne piosenki. Do najbardziej znanych należą „Cannonbirds”, „Bossa Nostra”, „Głód na pokładzie”, „Ptakówka”, „Smykałka”, „Takie sobie robaczki”, „Wśród życzliwych przyjaciół”, „Żyj kolorowo”, „Księżniczka Anna spadła z konia”, „Zielono mi”. Jego piosenki śpiewały Alibabki, Ewa Bem, Andrzej Dąbrowski, Łucja Prus, Maryla Rodowicz  i Andrzej Zaucha. 

Jan Ptaszyn Wróblewski

Kultowym okazał się big band utworzony w 1968 przy Polskim Radio w Warszawie z inicjatywy Jana Ptaszyna Wróblewskiego. Big band pracował na zasadzie warsztatu muzycznego: jego skład zmieniał się w zależności od konkretnych przedsięwzięć artystycznych, ale zawsze skupiał czołowych polskich jazzmanów, którzy spotykali się na sesjach nagraniowych rejestrowanych dla potrzeb archiwalnych Polskiego Radia. Jan Ptaszyn Wróblewski ze swoim autorytetem, sympatią i talentem zapraszał do zespołu wszystkich, liczących się muzyków jazzu. Studio Jazzowe Polskiego Radia to ewenement w historii jazzowych orkiestr i dokument kreatywności polskich muzyków jazzowych. Twórcami repertuaru byli – poza liderem –  Jan Jarczyk, Wojciech Karolak, Włodzimierz Nahorny, Zbigniew Namysłowski, Zbigniew Seifert, Tomasz Stańko, Andrzej Trzaskowski czy  Michał Urbaniak. W  orkiestrze grali m.in. Tomasz Stańko, Zbigniew Namysłowski, Włodzimierz Nahorny, Zbigniew Seifert, Jerzy Milian, Tomasz Szukalski, Henryk Miśkiewicz, Janusz Muniak, Adam Makowicz, Wojciech Karolak, Marek Bliziński,, Czesław Bartkowski, Henryk Majewski, Zbigniew Jaremko, Sławomir Kulpowicz – kwiat polskiego jazzu.

Jan Ptaszyn Wróblewski

Od 1970 roku, przez ponad pół wieku, prowadził autorską audycję  „Trzy kwadranse jazzu” w radiowej Trójce. Pojawienie się w nich muzyki jakiegoś artysty było zazwyczaj dużą nobilitacją: skoro Ptaszyn mnie zagrał, to znaczy, że moja muzyka jest ważna, że robi wrażenie na legendzie polskiego jazzu i polskiej radiofonii – uważali muzycy.

07 maja 2024 r. Ptaszyn odleciał…

Dionizy Piątkowski

dziennikarz i krytyk muzyczny, promotor jazzu; absolwent UAM (etnografia, dziennikarstwo), kursu Jazz & Black Music (UCLA); autor kilku tysięcy artykułów w prasie krajowej i zagranicznej; producent płyt i koncertów, autor programów telewizyjnych oraz radiowych. Autor pierwszej polskiej „Encyklopedii Muzyki Rozrywkowej – JAZZ ”, monografii „Czas Komedy ”, dyskografii „Komeda on records” oraz wielu książek.…
REKLAMA
REKLAMA
Jan Ptaszyn Wróblewski
REKLAMA
REKLAMA

Zuzanna Głowacka | Spojrzenie łączące talenty

Artykuł przeczytasz w: 6 min.
Zuzanna Głowacka


Animatorka kultury, pomysłodawczyni i producentka wykonawcza Projektu TAXI
nagrodzonego Fryderykami 2024 w kategoriach Album Roku Hip Hop, Projekt Artystyczny Roku oraz Teledysk Roku – „BYM POSZEDŁ” w reżyserii Krzysztofa Kiziewicza. O sobie, swoich projektach oraz planach opowiada Zuzanna Głowacka.

Rozmawia: Michalina Cienkowska

Zdjęcie Zuzanny: Artur Pompała | Zdjęcie z taksówki: Andrzej Konieczny | Pozostałe zdjęcia: BW Pictures

Jak to się stało, że jesteś w świecie muzycznym od strony organizacyjnej?

ZUZANNA GŁOWACKA: To ciekawe pytanie. (śmiech) Jestem absolwentką Akademii Muzycznej w Poznaniu. Pod koniec studiów wiedziałam już, że nie lubię stać na scenie, a znacznie bardziej zaczęło mnie interesować to, co znajduje się wokół niej. Zajmowałam się zatem reżyserią teatralną, produkcją spektakli, byłam managerką muzyczną. Obecnie pracuję jako animatorka kultury, bo zawsze potrafiłam łączyć ze sobą ludzi. Robię to intuicyjnie, zauważam jaką kto ma energię, talent i potencjał, a potem zapraszam te osoby do wspólnego działania. W ten sposób powstało już kilka zespołów artystycznych.

Jak daleko musimy się cofnąć, aby odnaleźć początki projektu TAXI?

Cały ten projekt opiera się na bardzo konkretnej metodzie pracy – jest zbudowany na mikrohistoriach. Opowieści zwykłych ludzi stają się inspiracją dla piosenek. Przed TAXI zrealizowałam kilka podobnych działań, które nie miały jednak takiego rozgłosu. Np. w 2017 roku we współpracy z Katarzyną Stoparczyk powstał projekt „Piękne spojrzenie”. Kasia przeprowadziła wywiady z niewidomymi dziećmi z Owińsk, które w genialny sposób opowiedziały o tym jak widzą świat. Potem zaprosiłyśmy do współpracy m.in. Wojciecha Waglewskiego, Michała Wiraszko, Novikę, Jacka „Budynia” Szymkiewicza. Każdy z artystów dostał wywiad, na bazie którego napisał piosenkę. Zakończyło się to widowiskiem teatralnym. Rok później, razem z Budyniem, zaczęliśmy się zastanawiać, nad kolejnym projektem opartym na podobnym koncepcie. Zaprosiłam go wtedy do OFF Opery.

Zuzanna Głowacka projekt TAXI

Przypomnijmy, czym jest OFF Opera?

To poznański festiwal, który tworzę od 10 lat. Jest inkubatorem projektów muzycznych inspirowanych codziennością. Np. w 2018 roku w ramach festiwalu poprowadziłam warsztaty w Gnieźnie, adresowane do pań z klubu seniora „Radość”. Oglądaliśmy wspólnie „Dziewczyny do wzięcia” Kondratiuka, a potem rozmawialiśmy o pierwszym zakochaniu. Każda z pań opowiedziała historię o tańcu. Tak powstał materiał na płytę „Nowa fala polskiego dansingu” Babu Króla i Smutnych Piosenek. Na kanwie tych doświadczeń wyrósł pomysł o taksówkach. I tak w 2020 roku w ramach OFF Opery spotkałam się z Łoną – polskim raperem, autorem tekstów i producentem muzycznym. Rozpoczęliśmy pracę nad projektem TAXI.

Kiedy wpadłaś na ten pomysł?

W 2019 roku wiedziałam już, że przyszedł czas na taksówkarzy. Oni są soczewką ludzkich historii i byłam pewna, że mają coś ciekawego do powiedzenia o świecie. Razem z Budyniem wymyśliliśmy więc, aby zaprosić do projektu Łonę, bo jego teksty są często odbiciem jakiejś sytuacji zaczerpniętej z życia. Okazało się, że doskonale odnalazł się w tym sposobie zbierania materiału. Łona uwielbia rozmowy zasłyszane na ulicy, pełne lapsusów językowych — podchodzi do nich z wielką czułością. Zapisuje sobie takie rzeczy, bo nie wiadomo, kiedy może mu się to przydać w piosence. To dlatego tak dobrze udało mu się uchwycić klimat nocnego Poznania oglądanego zza szyby taksówki.

Zuzanna Głowacka projekt TAXI

Jak wyglądało zbieranie materiału do projektu TAXI w ramach OFF Opery?

Przeprowadzaliśmy mnóstwo wywiadów i podążaliśmy tropem „taksówkarskich miejsc”. Odwiedziliśmy siedzibę Super Taxi, która swoim klimatem przeniosła nas do lat 90-tych. Spotkaliśmy się z grupą chłopaków jeżdżących Uberem. To było ciekawe zderzenie dwóch punktów widzenia: starej korporacji i nowoczesnej aplikacji. Wieczorem tego bardzo intensywnego dnia pojechaliśmy na Dworcową 9 w Poznaniu do Baru u Gosi. To miejsce, gdzie stacjonują taksówkarze – czekają na kursy, jedzą obiady, piją kawkę. Pani Gosia jest byłą taksówkarką i wie jak tę społeczność „obsługiwać”. Usiedliśmy w ogródku pod parasolem i z dymu papierosowego łowiliśmy naprawdę mocne historie. Rozmawialiśmy także podczas jazdy taksówkami. Łona sam nawet wcielił się w rolę kierowcy i woził pasażerów Uberem.

W jaki sposób w projekcie znaleźli się Andrzej Konieczny i Kacper Krupa?

Było w tym trochę zrządzenia losu. Budyń, który napisał w projekcie dwa teksty, przed samym finałem OFF Opery „wysiadł z taksówki”. Trzeba było więc wymyślić nową muzyczną formułę. Andrzej, o którego obecność od początku zabiegałam, wciągnął Kacpra Krupę. Łona poznał ich dopiero przed koncertem. Przyjechał ze swoją piosenką, którą miał wykonywać sam. Zaproponowałam, żeby wpadł do chłopaków na próbę i sprawdził czy mogliby się dograć. Od razu przekonali go do siebie. Po koncercie Łona wiedział, że trzeba zrobić z tym coś więcej. I tak – w wielkim skrócie – rozpoczęła się praca nad płytą.

Zuzanna Głowacka projekt TAXI

Co było dla Ciebie największym wyzwaniem na tej drodze?

Wyzwaniem było wyrażanie mojej opinii, np. gdy uważałam, że o jakiś fragment muzyczny trzeba walczyć lub z niego zrezygnować. Byłam w studiu nagraniowym razem z chłopakami przez cały proces powstawania płyty. Dziękowałam im później, że wpuścili mnie do swojego ogródka. Byłam jak pasażerka na tylnej kanapie taksówki, która czasami mówi kierowcy, żeby jechać inną drogą. (śmiech) Nie było to łatwe, ale myślę, że przyniosło to dobry efekt.

Następne plany?

Chętnie robiłabym projekty podobne do TAXI. Lubię procesy oparte na rozmowie. Np. w trakcie pracy z chłopakami wykrystalizowałam swoją metodę, którą chciałabym dalej rozwijać. Zrozumiałam też, że ważne jest dla mnie holistyczne podejście do tworzenia. Długo myślałam o tym, że skończyłam studia ze śpiewu operowego, ale opera nie jest w moim życiu obecna. Tymczasem ona łączy w sobie obraz, tekst, muzykę, teatr — podobnie jak projekty, które tworzę. Ta interdyscyplinarność jest dla mnie szalenie interesująca.

Michalina Cienkowska

REKLAMA
REKLAMA
Zuzanna Głowacka
REKLAMA
REKLAMA

Potęga ulgi

Artykuł przeczytasz w: 13 min.
Agnieszka Maruda, Potęga Ulgi


Wszyscy szukamy ulgi. Taką tezę w swojej książce „Potęga ulgi. Od ulegania do uwolnienia” stawia Agnieszka Maruda, zawodowa mówczyni motywacyjna i inspiracyjna, mówczyni TEDx , trenerka, mentorka liderów, wykładowczyni. Stale towarzyszące nam napięcie nie jest dla nas dobre i jesteśmy w stanie wiele zrobić, aby choć na chwilę poczuć ulgę. Ulga choć jest uczuciem oczyszczającym, nie zawsze nam służy długofalowo. Jak zatem odczuwać ten stan, aby żyć lżej?

Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: Katarzyna Wołyniak

Jak zdefiniowałbyś pojęcie ulgi?

AGNIESZKA MARUDA: To jest bardzo dobre pytanie, bo ulga dla mnie jest i emocją i uczuciem. Wszyscy znamy poczucie ulgi. I najczęściej w takim wymiarze dużym, czyli coś się nie wydarzyło, a baliśmy się że się wydarzy – uff. Uniknęliśmy czegoś. Odczuwamy także wielką ulgę, kiedy się czegoś spodziewamy, na coś liczymy i nie wiemy, jaki będzie rezultat; uff, zdałam egzaminy. To jest bardzo oczywista ulga dla ludzi. Choć świadomie na nią nie liczą. Ulgę odczuwamy dopiero post factum i co ciekawe, kiedy przychodzi, napięcie schodzi z nas szybko, a jednocześnie powoli. Z jednej strony czujemy ten „kamień z serca”, jednak długotrwałe oczekiwanie na rezultat jakichś działań powoduje, że potrzebujemy czasu, aby poczuć rzeczywistą lekkość. Doskonałym przykładem są rozwody. Niby wychodzimy z sądu z poczuciem ulgi, jednak tę faktyczną odczujemy dopiero po kilku tygodniach czy nawet miesiącach.

Drugim wymiarem ulgi, znacznie mniej zauważalnym jest ulga doraźna. Taka „instant”. Polega ona na tym, że tak bardzo w naszym życiu potrzebujemy ulgi, czyli redukcji napięcia, że robimy szybko działające rzeczy, aby nieco to nasze napięcie spadło, żeby choć trochę zredukować ciężar napięcia. I takim przykładem ulgi doraźnej jest chociażby palenie papierosów czy wapowanie. Oczywiście palenie nie jest żadnym dobrym sposobem na to, aby odczuć ulgę, natomiast tak się powszechnie przyjęło myśleć. To nie musi być palenie, to może być binge-watching, czyli kompulsywne oglądanie seriali, zakupoholizm czy siedzenie godzinami w smartfonie, czyli takie zachowania, które mają nam pomóc poczuć ulgę, zapomnieć o kłopotach. Aby poczuć ulgę kłamiemy – m.in. dzieciaki tak robią. Potrafimy także zgodzić się na pewne rzeczy, „byle teraz mieć spokój”. 

Czy nie jest tak, że spokój równa się szczęściu?

Mylimy pojęcie ulgi z pojęciem szczęścia. Wszyscy chcemy być w życiu szczęśliwi. Kiedy padają pytania o to, czego w życiu pragniemy, to najczęściej odpowiadamy – szczęścia dla siebie, naszych dzieci, bliskich. To jest wbrew pozorom strasznie duża presja, a ulga jest wtedy, kiedy tej presji nie ma. I kiedy przeczytałam cytat Scott’a Fitzgeralda Szczęście to ulga po skrajnym napięciu to pomyślałam sobie, że dokładnie tak jest. Bo skoro nakładamy na siebie presję odczuwania szczęścia i optymizmu, to tak naprawdę żyjemy w ciągłym napięciu. Nie jesteśmy w stanie być notorycznie szczęśliwymi. Szczęście to chwile, a ludzie przywykli myśleć o szczęściu w sposób warunkowy. Będę szczęśliwy – jeśli; będę mieć lepszy dom, samochód… Nic bardziej mylnego. Uzyskując rezultat naszych działań, odczuwamy ulgę, natomiast ze szczęściem nie ma to wiele wspólnego.

Wszyscy potrzebujemy ulgi?

Bez ulgi nie da się żyć. Wszyscy żyjemy w napięciu i trochę to jest tak, jak z gotującą się wodą w garnku. Nałóżmy na taki garnek pokrywkę i możemy być pewni, że woda na pewno będzie mocno bulgotać. Tak samo jest z nami. Z tym, że człowiek ma wspaniałą cechę, jaką jest adaptacja. Do wielu rzeczy potrafimy się przystosować, jednocześnie nie zauważając narastającego w nas napięcia. Stąd biorą się właśnie wszystkie -izmy. Pracoholizm, zakupoholizm, seksoholizm. Nawet od sportu można się uzależnić. Wchodzimy w uzależnienia, po to aby się z samym sobą nie spotkać. I kiedy ten przysłowiowy garnek już kipi, czyli nasze emocje sięgają zenitu, próbujemy sobie pomóc. To może być wywołanie kłótni z bliskimi, bo mówiąc w bardzo dużym uproszczeniu „wolno nam”. Bliscy są w stanie znieść więcej niż obcy. Choć i przed obcymi potrafimy wylać nasze frustracje. Bardzo żal mi wszystkich kasjerek i ekspedientek w marketach, bo niestety stają się częścią nieświadomego procesu szukania ulgi przez wielu klientów. Im może na chwilę zrobi się lepiej, jednak przelewając swoje żale na Bogu ducha winne osoby, zostawiają je ze swoją frustracją. Szukając ulgi, niestety nie patrzymy na koszty. Tym bardziej kiedy nie my je ponosimy.

Jakie są główne różnice między uleganiem a uwolnieniem, o których mówisz w książce?

Te dwa terminy są często mylone, a różnica między nimi jest zasadnicza. Ulegamy jakimś mechanizmom, np. żądzom. Bardzo często ta żądza bierze się z poszukiwania ulgi. Bo np. czym może być seks? Dostarczaniem sobie ulgi. Oczywiście należy rozróżnić motywacje w tym obszarze. Jeśli inicjujemy go z miłości, pożądania i chęci bliskości, to to jest jak najbardziej w porządku. Jeśli jednak wynika on z tego, że chcemy sobie upuścić napięcia to znaczy, że używamy innej osoby, aby zredukować swoje napięcia. Czyli bardzo egoistycznie. I wówczas ten seks już nie jest wspólny. Jednak nie musi być to seks, to może być wspomniana wcześniej kłótnia. Kiedy dążymy do uwolnienia się z napięcia, za wszelką cenę szukając ulgi – robimy to często na koszt drugiej osoby. I wtedy możemy mówić o uleganiu mechanizmom. Natomiast o uwolnieniu mówimy wówczas, kiedy jak mówi psychoterapeuta Kazimierz Dąbrowski, wychodzimy poza nasz cykl biologiczny i zyskujemy świadomość, która pozwala nam na nieuleganie naszym automatyzmom. Ten proces wychodzenia poza swoje ograniczenia biologiczne nazywamy dezintegracją pozytywną. Czyli krótko mówiąc – trzeba się rozłożyć na części, żeby się od nowa nieco zbudować. Docierając do uwolnienia, jesteśmy w stanie doznawać długofalowej ulgi. Rozumiejąc siebie, swoje emocje, jesteśmy w stanie podejść do życiowych trudności z większym spokojem. Uleganie jest szybkie, zautomatyzowane i wypalające. Uwolnienie jest trudniejsze, wymaga zrozumienia mechanizmów, które nami rządzą, to trwa jednak zdecydowanie dłużej niż np. wywołanie kłótni tu i teraz. Jednak długofalowo bardzo się nam opłaca. Jest lepsze dla nas i naszego otoczenia. 

Agnieszka Maruda, Potęga Ulgi

Żyjemy w świecie, gdzie depresja, próby samobójcze, samookaleczanie, są coraz częstszym zjawiskiem szczególnie u młodych ludzi. Młodzież nie znajduje ulgi?

Poczucie ulgi wynika z potrzeby redukcji napięcia. Jedną z „metod” jest zamienianie jednego bólu na drugi. I różnica w odczuwanych bólach przynosi ulgę. To strasznie brzmi, natomiast to się objawia w tym, że młodzi ludzie decydują się na fizyczne okaleczanie się; nacinanie, rozdrapywanie ran, wyrywanie włosów czy obgryzanie paznokci. Napięcie emocjonalne redukujemy poprzez doznawanie bólu fizycznego. Ten mija szybciej niż emocjonalny i odczuwamy ulgę. Także bulimia czy anoreksja są o poszukiwaniu ulgi. To ucieczki przed otaczającym nas światem, i niestety złudzenie, że te chwilowe ucieczki zmniejszą ból emocjonalny i napięcie. Wiek nastoletni jest bardzo szczególny, to wrażliwy moment przebudowy, burzy hormonów. Wymaga ogromnego wsparcia od innych. Niestety bardzo często nastolatki zamiast tego wsparcia dostają żądania, wymagania, nakazy i zakazy. To wzmaga ich samotność i sprzyja podejmowaniu zachowań ryzykownych. Oczywiście wszystko w poszukiwaniu ulgi od życiowych napięć.

A czy istnieją nieryzykowne sposoby poszukiwania ulgi? 

Ja na przykład morsuję. I to jest zdrowe regulowanie napięcia. Morsując, dostarczamy ciału skrajnego napięcia, po to, aby wrócić do równowagi. Uwielbiam także pływanie – pięknie reguluje napięcie w ciele. Ćwiczę pole dance, śpiewam, chodzę na spacery.

Jakie są główne przeszkody dla ludzi w osiągnięciu stanu ulgi i uwolnienia?

Jedna z nich to codzienna tyrania. (śmiech) Termin zaczerpnęłam od profesora Stevena Reissa. My się wzajemnie tyranizujemy jako ludzie, gdyż mylimy swoją osobistą naturę z naturą człowieka. Niejako „w automacie” mamy wkodowane myślenie, że inni ludzie będą funkcjonowali tak samo jak my, że będą myśleli tak samo jak my. A jak nie – to tym gorzej dla nich. (śmiech) Przecież jesteśmy tak różni, składamy się z różnych potrzeb. Jedni mają wysoką potrzebę porządku, inni mają dokładnie odwrotnie. Jedni są ciekawi świata, inni mniej. I tak możemy wymieniać bez końca. Wróćmy do naszej przykładowej kłótni; jeśli mamy w domu dwie osoby o różnych potrzebach, to tę codzienną tyranię możemy rozpoznać po tym, że temat się nigdy nie kończy, zawsze się powtarza. To nie znaczy, że z nami, czy z drugą osobą jest coś nie tak, tylko że „mamy inaczej”. Niestety oceniamy ludzi przez swój pryzmat. Chcemy, aby byli „tacy jak my”, narzucamy im nasze wartości, sposób bycia, światopogląd. To też częsty problem w biznesie. Np. przy udzielaniu tzw. informacji zwrotnej, managerowie de facto mówią swoim pracownikom „chciałabym/chciałbym, abyś był taki jak ja, robił jak ja”. To dlatego Ci, którzy tę informację zwrotną otrzymują, często czują się niesprawiedliwie ocenieni. I co najważniejsze – mają rację! Dlatego, że oni nigdy nie będą nami czy swoimi manageramii całe szczęście! Nasze dzieci nie będą nami, nasi partnerzy nie będą nami. Jednak trudno nam jest to zrozumieć i przez to generujemy napięcia nie tylko tej drugiej osobie, chcąc, żeby ona była inna (taka jak my), ale także sobie. Bywa, że wmawiamy sobie, że jesteśmy złym rodzicem, bo nasze dziecko jest inne niż my. 

A czy to nie jest tak, że pewne obrazy życia, rodziny, mamy zakorzenione w naszych głowach i chcemy żyć według pewnych modeli powszechnie uznanych i akceptowalnych?

Oczywiście, że tak jest! Piszę o tym w książce. Świat narzucił nam pewne wyobrażenia, niejako zarysował linie w jakich „mamy prawo” się poruszać. Kobiety mają pewien obraz społeczny, nieco inny mężczyźni. Wiemy „jak powinna” wyglądać rodzina. Kiedy spełniamy te kryteria, to także odczuwamy ulgę. I mówimy sobie „uff jestem dobrą mamą, jestem dobrym tatą”. Świat się zmienia, a my bardzo często powielamy wzorce, które wynieśliśmy z domu. Chcemy czuć się w pewien sposób „skończeni”, dlatego bardzo nie lubimy być „w przebudowie”. A całe życie jest jedną wielką przebudową. Dlatego im bardziej zaakceptujemy fakt zmian, tym bardziej poczujemy się uwolnieni. Marzy mi się, aby ludzie poprzez rozwój rozumieli nie ciągłe dokładanie sobie, a zaczęli dostrzegać wartość odejmowania. „Wydaje się, że doskonałość osiąga się nie wtedy, kiedy nie można już nic dodać, ale raczej wtedy, gdy nie można nic ująć” ten cytat Antoine de Saint-Exupéry jest absolutnie genialny. Wg mnie ważne jest, aby ludzie słuchali siebie i swoich potrzeb. Bardzo chciałabym, aby FOMO, czyli fear of missing out (obawa, że coś istotnego nam umknie – przyp. red.) zamienić na JOMO – joy of missing out! Żebyśmy zaczęli odczuwać radość z wyłączenia się, pomijania nieustannie napływających komunikatów, rezygnacji z ciągłego śledzenia znajomych w social mediach i porównywania się z nimi itd. Odkąd osobiście to stosuję, rzeczywistość zaczyna wyglądać inaczej – lepiej, jaśniej. Aby poczuć doraźną ulgę, bardzo często staramy się wszystko kontrolować, zdejmując tym samym odpowiedzialność z naszych dzieci, współpracowników, partnerów. A to wcale nie jest o naszej odpowiedzialności, tylko napięciu i strachu przed oddaniem odpowiedzialności tym, do których ona należy. O czym jest wzorzec matki Polki? O braniu wszystkiego na swoją głowę, czyli o dokładaniu sobie. A to nie jest dobre ani dla nas, ani dla dzieci. Bo ani nie uczy odpowiedzialności ani nie rozwija. Dlatego zachęcam mamy do myślenia – co jeszcze mogę sobie odjąć?

Co daje nam ulga? 

Przede wszystkim luz. (śmiech) I nie chodzi o ignorowanie problemów ani o to, żeby wszystko mieć gdzieś. Dlatego, że ignorowane problemy mają to do siebie, że wracają. Chodzi o taki luz, w którym masz pewność, że wszystko będzie dobrze. Cokolwiek by się wydarzyło, znajdziesz rozwiązanie, znajdziesz kogoś, kto zna rozwiązanie. Ja nazywam to wsparciem wszechświata, ale oczywiście nie chodzi o gwiazdy na niebie, czy jakąś nadprzyrodzoną siłę, tylko o ludzi wokół, którzy dzięki temu, że my jesteśmy spokojni, nie szarpiemy się z życiem, znajdują się w naszej orbicie i są chętni do tego, aby nam pomóc w trudnej sytuacji. 

Jakie narzędzia czy techniki proponujesz czytelnikom, którzy chcieliby rozwijać umiejętność ulgi i uwolnienia?

Tych metod jest naprawdę sporo, natomiast pierwsza i najważniejsza, dostępna dla każdego to… wzdychanie. Często postrzegane jako objaw zniecierpliwienia, dezaprobaty. A to najbardziej dostępny mechanizm regulowania i zdejmowania napięć z ciała. Druga metoda może być nieco trudniejsza. Ja to nazywam „zanurz się w tym, od czego uciekasz”. Warto jest przyjrzeć się sobie w stresowych sytuacjach i odpowiedzieć sobie na parę pytań dotyczących naszego zachowania. Czyli dlaczego właściwie ja tak reaguję? I podjąć próbę zmierzenia się z tym. To na pewno nie będzie łatwe, jeśli jednak myślimy o tym, by świadomie zrobić sobie w życiu lepiej, to ta praca jest nieunikniona. Jeśli chcemy doświadczać prawdziwej ulgi, a nie tylko tej doraźnej – nie znam innej drogi. 

Jakie doświadczenia lub inspiracje skłoniły Cię do napisania książki „Potęga ulgi – od ulegania do uwolnienia”?

Moim wielkim marzeniem jest to, aby moja książka była w każdym domu. Dlatego, że do ulgi dąży każdy. Bez wyjątku. I nie marzę o tym, dlatego, że „nie jestem skromna”. (śmiech) Opinie czytelników, jakie do mnie spływają jednoznacznie pokazują, że to bardzo ważny dla nich temat. Poukładanie tego zjawiska w strukturę, w usystematyzowane procesy spowodowało, że stało się ono dla nich bardziej zrozumiałe i „zarządzalne”. W mojej książce oprócz badań, wykresów i tabel znajduje się też bardzo ważna druga część, jaką jest obszar doświadczeń i emocji. Zarówno moich, jak i tych, którzy zechcieli się ze mną nimi podzielić. Ulga jest jednym z naszych podstawowych dążeń, a dzięki świadomemu zarządzaniu nią, jej odczuwaniu, realnie możemy zmienić swoje życie na lepsze.

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
Agnieszka Maruda, Potęga Ulgi
REKLAMA
REKLAMA

Teatr na leżakach w Parku Starego Browaru – dwa plenerowe spektakle obejrzysz za darmo!

Artykuł przeczytasz w: 4 min.
Teatr na leżakach Stary Browar Poznań

Stary Browar rozpoczyna lato w mieście unikalnym wydarzeniem. Na dwa dni, 21 i 22 czerwca, browarowy park zmieni się w teatr. Z perspektywy leżaków i piknikowych koców będzie można za darmo zobaczyć dwa spektakle w wykonaniu zespołu Teatru Pijana Sypialnia. 

Plenerowe widowiska to browarowa tradycja. Zanim otwarto pierwsze sklepy w Atrium, w historycznych murach Słodowni pokazywano spektakle operowe. Poznaniacy do dziś pamiętają „Skrzypka na dachu” wystawionego na parkingu na poziomie +5. W kolejnych latach Stary Browar kilka razy był gospodarzem występów Teatru Pijana Sypialnia w Parku. Nowa edycja Teatru na leżakach odbędzie się 21 i 22 czerwca. Partnerem wydarzenia jest Żabka. – To teatr w najbardziej przystępnym wydaniu – bez dress code’u i zakazu popijania lemoniady – mówi Joanna Tupalska, Dyrektor Marketingu Starego Browaru. – Wyjście na spektakl w naszym Parku można zaplanować z wyprzedzeniem, ale można też znaleźć się na widowni przypadkiem – to urok otwartych wydarzeń w browarowych przestrzeniach. Można przyjść całą rodziną albo dużą grupą znajomych, bo nie ma ekonomicznej bariery i biletów za kilkadziesiąt złotych – podkreśla. 

Teatr na leżakach Stary Browar Poznań

Teatr jak piknik

Repertuar Teatru Pijana Sypialnia to inscenizacje podane z prawdziwym rozmachem. W widowiskach bierze udział kilkunastu śpiewających na żywo i tańczących aktorów oraz orkiestra. Zespół odkopuje zakurzone historie, teksty, piosenki i miksuje je z popkulturą. Plenerowy format nawiązuje do tradycji „teatrzyków ogródkowych”. Przed wojną były to popularne miejsca rozrywki w otoczeniu przyrody, ówcześnie „hipsterskie” i modne miejscówki. W scenerii browarowego Parku widzowie obejrzą dwa spektakle. W piątek 21 czerwca wystawiony zostanie „Wodewil Warszawski” – roztańczona komedia osadzona w czasach przedwojennych. Z kolei w sobotę 22 czerwca na parkowej scenie zobaczymy „EkoOperę” – pełną humoru i muzyki opowieść o grupie przyjaciół, która wyjeżdża na wakacje. Stary Browar i Żabka, udostępnią publiczności kilkaset leżaków, organizatorzy zachęcają też do zabrania koców. Wstęp na oba wydarzenia jest bezpłatny. 

Teatr na leżakach Stary Browar Poznań

Teatr na leżakach w Parku Starego Browaru

Spektakle w wykonaniu Teatru Pijana Sypialnia:

  • piątek, 21 czerwca, godz. 20:00 – „Wodewil warszawski”
  • sobota, 22 czerwca, godz. 20:00 – „EkoOpera”

Wstęp wolny

Partnerem wydarzenia jest Żabka

O spektaklach Teatru Pijana Sypialnia: 

„Wodewil warszawski”

Scenariusz spektaklu został skonstruowany w oparciu o komedię Feliksa Szobera „Podróż po Warszawie” z 1876 roku. Do Warszawy, z zamiarem wydania córek za mąż, przybywa Barnaba Fafuła, ze swoją żoną Kunegundą. Już na dworcu grupa miejscowych cwaniaczków wykrada córki. Młodzieńcy chcą oczarować dziewczyny, pokazując im najpiękniejsze zakątki miasta. Druga część widowiska to kabaret, który w krzywym zwierciadle przedstawia współczesny, wielkomiejski styl życia; gdzie celebryci prześcigają się w prezentowaniu swoich sposobów na realizowanie wyjątkowej i pełnej sukcesów kariery. Spektakl wypełniają piosenki i muzyka na żywo oraz wytańczone przez aktorów polki i walczyki. Widowisko zachwyci wszystkich tych, którzy chcieliby przenieść się do przedwojennych czasów, po których pozostały już tylko piękne melodie i pożółkłe fotografie.

„EkoOpera”

EkoOpera to opowieść o grupie przyjaciół, która wyjeżdża na wakacje. Pensjonat „Wenecja”, do którego docierają, prowadzą młode i przebojowe właścicielki. Czas upływa tam na niekończących się rozmowach i biesiadowaniu pod gołym niebem. Młodzi ludzie zajęci miłosnymi gierkami i snuciem planów na przyszłość nie zauważają, że apokalipsa już się zaczęła… Czy świat da się jeszcze uratować? Czy nasza walka o jego ocalenie ma sens? A może w myśl zasady carpe diem powinniśmy czerpać z życia pełnymi garściami nie patrząc na konsekwencje? Spektakl przepełniony jest muzyką na żywo. Zabrzmią utwory inspirowane włoskimi pieśniami neapolitańskimi oraz znanymi motywami operowymi. 

Poznański prestiż

REKLAMA
REKLAMA
Teatr na leżakach Stary Browar Poznań
REKLAMA
REKLAMA

MACIEJ KRAMER | Zbliża się jubileusz HAPPY JAZZ BAND

Artykuł przeczytasz w: 8 min.
Happy Jazz BAnd


Składa się z trzynastu utalentowanych muzyków, absolwentów poznańskiej Akademii Muzycznej, których pasją jest gra w stylu swing i old jazz. Happy Jazz Band – bo o nim mowa – to zespół sięgający po utwory Louisa Armstronga czy Franka Sinatry, a także po polskie kompozycje, w tym twórczość charyzmatycznego i niezapomnianego Andrzeja Zauchy. O fenomenie wspólnych lat muzykowania, nagrywaniu płyty oraz wybitnych artystach opowiada saksofonista i lider zespołu Happy Jazz Band – Maciej Kramer.

Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: Archiwum zespołu HJB

Jaka jest geneza powstania zespołu o wdzięcznej nazwie Happy Jazz Band?

MACIEJ KRAMER: Zespół powstał w kwietniu 2015 roku, bo kilku entuzjastów muzyki swingowej postanowiło dać wyraz swojej pasji, jaką jest właśnie muzyka swingowa i jazzowa. Rzucone hasło o powstaniu zespołu było jak wyzwanie, które należało przyjąć. Oczywiście towarzyszyła nam niepewność jak poukładają się sprawy czy będziemy mieli gdzie spotykać się na próby, czy zagramy jakikolwiek koncert, a w szczególności czy temat zachwyci. Z czasem sytuacja zaczęła się klarować, wyłaniał się stabilny skład zespołu, a apetyt na muzykowanie zdawał się być niezaspokojony. Należy podkreślić, że od samego początku Happy Jazz Band cieszył się wsparciem Wielkopolskiego Stowarzyszenia Jazzu Tradycyjnego Dixie Club, a w szczególności Prezesa Klubu Pana Piotra Soroki.
Sięgacie po światowy repertuar swingowy od Armstronga, Franka Sinatry po nowoczesne kompozycje.

Czy bardziej skupiacie się na nurcie old jazz, czy jednak wychodzicie w stronę modern jazzu?

Skupiamy się głównie na klasycznym swingowym nurcie, sięgając po kompozycje ojców założycieli epoki swingu. Gramy rozpoznawalne tematy dobrze znane słuchaczom. Oczywiście Frank Sinatra jest tutaj w pewnym sensie naszą wizytówką. Nie stronimy jednak od nowoczesnych kompozycji i polskich utworów nawiązujących stylistycznie do klasycznej szkoły.

Jaki więc repertuar jest przez Was najchętniej grany?

Ciężko wskazać, które utwory gramy najchętniej. Każdy utwór niesie ze sobą określony bagaż emocji, który determinuje również muzyka wykonującego dany utwór. Ponadto każdy słuchacz reaguje zupełnie inaczej na konkretną melodię i wyśpiewane słowa. Natomiast prawdą jest, że nie stronimy zarówno od repertuaru światowej muzyki rozrywkowej, jak i polskich standardów. Fakt, że znamy je z radia czy telewizji, jeszcze bardziej potęguje nasze uczucie przyjemności i satysfakcji z ich wykonywania. 

Ile osób liczy obecnie Happy Jazz Band?

Skład osobowy zmieniał się na przestrzeni lat. Aktualnie Happy Jazz Band liczy 13 muzyków w większości absolwentów poznańskiej Akademii Muzycznej. W zależności od sytuacji i potrzeb poszerzamy również nasz skład o wyjątkowego solistę instrumentalnego tak, aby koncert był jeszcze bardziej ciekawy dla słuchaczy. Wielokrotnie dane nam było koncertować z uznanym saksofonistą Janem Adamczewskim, a historycznie patrząc, cieszę się niezmiernie z faktu, że współpracowaliśmy z niesamowicie charyzmatycznym trębaczem Patrycjuszem Gruszeckim, klarnecistą Dixie Company Rafałem Kubale, saksofonistą Maciejem Sokołowskim oraz z pianistką Katarzyną Stroińską-Sierant.

Agnieszka Różańska, aktorka Teatru Nowego w Poznaniu i współpracująca z Teatrem Muzycznym w Poznaniu, dołączyła w ub. roku do Waszego zespołu. Czy to znaczy, że nabór nowych członków wciąż trwa?

Obecnie nie prowadzimy naboru do zespołu. Aktualny skład w zasadzie spełnia nasze oczekiwania. Myślę, że większość muzyków – członków zespołu podziela moją opinię. A fakt, że Agnieszka Różańska, z olbrzymim doświadczeniem aktorskim i scenicznym, zdecydowała się do nas dołączyć, pozwala nam śmiało patrzeć w przyszłość i rozwijać się w kierunkach, o których wcześniej nie myśleliśmy. Aktorski kunszt Agnieszki daje nam możliwość nowego spojrzenia na dotychczas wykonywane utwory oraz ich nowe, aktorskie interpretacje. Wszyscy się wzajemnie od siebie uczymy oraz wzajemnie inspirujemy i to jest bardzo duża wartość dodana w tym zespole.

Jakie osoby stanowią filar zespołu?

Agnieszka Różańska i Sebastian Stieler to nasi wspaniali wokaliści, którzy dzięki swojemu zaangażowaniu, radosnemu usposobieniu nadają zespołowi wyjątkowości. O potencjale artystycznym Agnieszki Różańskiej już nieco wspomniałem, natomiast drugim silnym filarem zespołu jest wokalista, kontrabasista z wykształcenia oraz producent muzyczny Sebastian Stieler. Charyzmatyczny i charakterystyczny głos Sebastiana, szerokie muzyczne doświadczanie zdobyte również w kraju, z którego jazz i swing pochodzi, pozwalają nam sięgać po wymagający repertuar klasyki swingu, choćby Franka Sinatry czy Cole Portera.

Muzycy grający na jakich instrumentach tworzą muzyczne tło i piękne dźwięki oprawy Happy Jazz Band?

Oprawa dźwiękowa to kooperacja instrumentalistów – sekcji saksofonowej, sekcji dętej blaszanej i sekcji rytmicznej, wśród których warto zwrócić uwagę na niezwykle doświadczonych muzyków: pianistę – Wiesława Stielera, perkusistę Marka Surdyka oraz basistę Józefa Matuszewskiego, którzy na każdym kroku dzielą się z nami „młodymi” swoją wiedzą, wspomnianym doświadczeniem i obyciem scenicznym.

Gdzie spotykacie się na próby? Macie swoje stałe miejsce spotkań?

W przeszłości bywało bardzo różnie. Zdarzało się, że grywaliśmy w piwnicach, korzystając z uprzejmości osób prywatnych i przeróżnych instytucji, a do dnia próby nie wiedzieliśmy gdzie ona się odbędzie. W salach bywało niesamowicie zimno albo nie było na czym siedzieć. Jednak te trudności udawało się jakoś wspólnym entuzjazmem do muzykowania zagłuszyć, zepchnąć na drugi plan. Obecnie ćwiczymy w komfortowych warunkach profesjonalnej sali w jednym z domów kultury niedaleko Poznania.

Podróżujecie po Wielkopolsce, jesteście zapraszani na różne eventy, w rozmaite miejsca. Gdzie chętnie wracacie, gdzie chętnie gracie?

Mamy to szczęście, że wszędzie gdzie się pojawimy, jesteśmy witani entuzjastycznie i z sympatią. Wracamy chętnie tam, gdzie muzyka swingowa ma szansę się przebić i jest doceniana, a na tym nam najbardziej zależy. Niezależnie od tego, czy będzie to niewielka scena na wolnym powietrzu czy profesjonalna – w dużym ośrodku kultury. Naszym celem jest niesienie radości i dobrej energii swingu oraz propagowanie tzw. kultury wysokiej, do jakiej bez wątpienia należy zaliczyć swing.  

Happy Jazz Band
IMG 0213 2

Za rok będziecie obchodzić 10 jubileusz powstania zespołu. Co przed Wami? Jakie plany, jakie muzyczne marzenia?

Obecnie największym naszym przedsięwzięciem muzycznym jest nagranie płyty. Do tego zadania podchodzimy poważnie, a nie jest to proste przy tak dużym składzie. Pierwsze kroki – a raczej nagrania są już za nami, ale to oczywiście za mało, aby już mówić o płycie. Ponadto wszyscy artyści mają w sobie taką przypadłość, że mogą w nieskończoność poprawiać to, co stworzyli. (śmiech) Teraz staram się utrzymać determinację i zapał wśród muzyków do dalszej wytężonej pracy nad płytą. Dzięki uprzejmości Stielerstudios możemy to marzenie realizować, za co jestem bardzo wdzięczny.

Kogo – jako zespół – chcielibyście zaprosić do współpracy?

Na chwilę obecną jesteśmy zadowoleni ze współpracy, jaka zawiązała się między nami a szeroko pojętym poznańskim środowiskiem muzycznym. Staramy się promować i wspierać nawzajem, co skutkuje olbrzymią synergią działania. Osobiście mam jeszcze w głowie kilku wyśmienitych muzyków, z którymi chciałbym nawiązać bliższą współpracę, ale czas to zweryfikuje i zobaczę, co wyjdzie z moich planów. Niech pozostanie to na razie tajemnicą, o jakich nazwiskach myślę. (śmiech) Mam nadzieję, że będzie to miłe zaskoczenie dla naszych wiernych fanów, których serdecznie pozdrawiam i zapraszam na nasze koncerty.

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
Happy Jazz BAnd
REKLAMA
REKLAMA

Balkonowy zawrót głowy

Artykuł przeczytasz w: 7 min.
Trendy Balkonowe 2024 Ewelina Matyjasik - Lewandowska

Wiosna w tym roku przyszła zaskakująco szybko, a my z radością wybiegliśmy na dwór. Natychmiast postanowiliśmy uporządkować balkony i tarasy, które w cieplejszych miesiącach stają się naturalnym przedłużeniem naszych domów. To właśnie tam, przy kawie, wciągając się w lekturę książki lub po prostu odpoczywając, odnajdujemy spokój i przyjemność.

Tekst: Ewelina Matyjasik-Lewandowska, Chasing the sun | Zdjęcia: Tomasz Kazaniecki i Kuba Troszczyński, Adobe Stock

Dlatego zatem tak ważne jest, aby odpowiednio balkon przygotować. Ale co to właściwie znaczy? Jak go właściwie zaaranżować?

Planując aranżację balkonu, potraktuj go jako dodatkowe pomieszczenie.

Jeśli zależy ci na estetyce i chcesz, aby balkon był przede wszystkim dekoracyjny, możesz zdecydować się na obsadzenie go roślinami, kwiatami i innymi ozdobnymi elementami. Możesz także dodać meble ogrodowe lub dodatki dekoracyjne, które nadadzą mu wyjątkowy charakter i będą zachwycać oko. Jeśli natomiast oczekujesz od balkonu funkcjonalności i chcesz, aby był miejscem do relaksu i wypoczynku, możesz zainwestować w wygodne meble, jak leżaki, fotele bujane czy hamaki. Dodatkowo, możesz rozważyć stworzenie strefy do czytania, medytacji lub picia kawy, by móc cieszyć się spokojem i uciec od miejskiego zgiełku.

AdobeStock 178386169 2


Co warto wziąć pod uwagę, ustalając plan aranżacji balkonu?

Przy ocenie skali prac, które będą konieczne do aranżacji marzeń na balkonie, warto rozważyć kilka czynników, takich jak aktualny stan balkonu, dostępność budżetu oraz czas, który jesteś w stanie poświęcić na remont. Może się okazać, że wystarczy odświeżenie powierzchni, pomalowanie ścian lub podłogi, a także dodanie kilku nowych elementów dekoracyjnych, aby osiągnąć pożądany efekt. W niektórych przypadkach jednak, zwłaszcza gdy balkon wymaga poważniejszych napraw lub zmian strukturalnych, może być konieczne zatrudnienie ekipy remontowej.
Niezależnie od tego, jakie masz oczekiwania względem balkonu, ważne jest, aby dostosować jego aranżację do swoich potrzeb i preferencji, tworząc przyjemne i funkcjonalne miejsce, które będzie cieszyć zarówno ciało, jak i duszę.

Trendy Balkonowe 2024 Ewelina Matyjasik - Lewandowska

Urządzanie balkonu na wiosnę może być wyzwaniem, szczególnie gdy mamy do dyspozycji ograniczoną przestrzeń. Warto sięgnąć po elementy, takie jak drewno, meble balkonowe, balustrady czy nawet sztuczną trawę, aby nadać naszemu balkonowi nie tylko przytulności, ale także świeżości. Korzystanie z różnych rozwiązań sprawi, że stanie się on bardziej przyjemnym miejscem do spędzania czasu. Warto zatem poświęcić trochę czasu na planowanie i dobór elementów, aby stworzyć ulubione miejsce w okresie wiosenno-letnim!

Od czego zacząć urządzanie balkonu?

Gdy minie czas przymrozków, możemy zacząć od wystawienia na balkon roślin pokojowych, które lubią duże nasłonecznienie, takich jak sukulenty, palmy czy paprocie. Dzięki nim nasz balkon zyska piękną, zieloną oprawę, która stworzy przyjemną atmosferę i będzie stanowiła doskonałe tło dla dalszych aranżacji. Następnie, aby uzupełnić tę przestrzeń kolorami, warto sięgnąć po jednoroczne kwiaty balkonowe. Możemy wybrać różnorodne gatunki, takie jak petunie, pelargonie, lobelie czy begonie, które dostępne są w wielu kolorach i odmianach. Dobrze jest również zwrócić uwagę na wysokość roślin i ich potrzeby względem światła i wilgoci, aby stworzyć harmonijną kompozycję.
Po wyborze roślin, możemy przystąpić do wyboru odpowiednich donic oraz pojemników, które będą pasowały do naszego stylu i pomogą stworzyć spójną aranżację. Ważne jest również zadbanie o odpowiedni drenaż oraz podłoże dla naszych roślin, aby zapewnić im odpowiednie warunki wzrostu i rozwoju. Na koniec, warto dodać elementy dekoracyjne, takie jak lampiony, girlandy świetlne czy poduszki dekoracyjne, które nadadzą naszemu balkonowi dodatkowego uroku i stworzą przytulną atmosferę, idealną do relaksu i spędzania czasu na świeżym powietrzu.

Trendy Balkonowe 2024 Ewelina Matyjasik - Lewandowska

Na co zwrócić szczególną uwagę, wybierając rośliny?

Na małym balkonie warto wybrać rośliny, które nie tylko pięknie wyglądają, ale także nie zajmują zbyt dużo miejsca. Kwiaty balkonowe można hodować w skrzynkach balkonowych zawieszonych na balustradzie lub ustawionych na podłodze, w donicach i pojemnikach. Zieleń na balkonie nie tylko dodaje uroku, ale również tworzy relaksujący klimat, który sprzyja odpoczynkowi na świeżym powietrzu.
Jednymi z najpopularniejszych kwiatów na balkon są pelargonie. W sklepach ogrodniczych czy supermarketach można znaleźć ogromny wybór różnych odmian i kolorów. Pelargonie są niezwykle wszechstronne – są odporne na suszę i podmuchy wiatru, co sprawia, że są idealnym wyborem dla balkonów. Ponadto, są łatwe w uprawie, co czyni je doskonałymi roślinami dla początkujących ogrodników. Jeśli pragniemy stworzyć kaskadę kwiatów na balkonie, warto wybrać rośliny o zwisających pędach, takie jak: surfinie, lobelie, petunie, bakopę, fuksje. Te rośliny doskonale sprawdzą się w skrzynkach balkonowych lub doniczkach wiszących, tworząc efektowne kaskady kwiatów, które będą urozmaicały nasz balkon.

AdobeStock 60001495 2

Podczas wyboru roślin balkonowych, należy dopasować je do warunków panujących na naszym balkonie. Jeśli balkon jest wietrzny, unikajmy roślin o wiotkich łodygach i pnączy. Dla balkonów z ekspozycją na południe, doskonale nadadzą się petunie, pelargonie, nagietki i lobelie, które będą obficie kwitnąć i cieszyć nas pięknem swoich kolorowych kwiatów. Natomiast na północną stronę balkonu lepiej wybrać rośliny takie jak bratki, werbeny czy niecierpki, które będą dobrze radzić sobie w cieniu.

Aby nasz balkon był atrakcyjny przez cały sezon, warto planować zmianę roślin, tak aby zastępować te, które przekwitły, nowymi kwiatami lub sadzić od razu takie gatunki, które po zakończonym kwitnieniu zachowają efektowne liście, co pozwoli nam cieszyć się pięknem naszego balkonu przez cały czas.

Trendy balkonowe 2024

W nadchodzącym sezonie wiosna/lato 2024 nie należy spodziewać się spektakularnych zmian, a raczej kontynuacji trendów, które królowały pod chmurką w poprzednich latach. Nadal będziemy świadkami silnego trendu wykorzystywania naturalnych materiałów w aranżacji tarasów i balkonów. Przeważać będą przede wszystkim drewno, rattan, wiklina i kamień, otoczone soczystą i bujną zielenią roślin. Te naturalne materiały mogą być wykorzystane jako deski tarasowe lub płytki tarasowe, meble outdoorowe (np. drewniane, rattanowe lub wiklinowe) oraz donice i skrzynie. W aranżacji tarasu lub balkonu należy unikać plastiku, także pod postacią skrzynek i osłonek. Taki wybór materiałów wykończeniowych może być inspiracją do urządzenia tarasu w stylu boho.

Trendy Balkonowe 2024 Ewelina Matyjasik - Lewandowska

W aranżacji tarasów i balkonów w 2024 roku główny nacisk zostanie położony na przytulność i komfort. Wykorzystywane będą miękkie tekstylia, takie jak dywany, poduszki i koce, które dodadzą wnętrzarskiego ciepła i zapewnią wygodę podczas relaksu na świeżym powietrzu. Istotną rolę odegra również odpowiednie oświetlenie, które stworzy nastrojową atmosferę i umożliwi korzystanie z tarasu lub balkonu również wieczorem. Dzięki temu stworzymy przyjemne miejsce do odpoczynku i spędzania czasu na świeżym powietrzu, które będzie zachęcało do relaksu i odprężenia.
Jeśli chodzi o dywany, to w sprzedaży znajdziemy ich ogromny wybór. Mają różne kolory, rozmiary i wzory, tak że bardzo łatwo będzie nam dopasować właściwy do stylu i wymiarów naszej przestrzeni zewnętrznej, którą planujemy zagospodarować. Dywany zewnętrzne wykonane są z materiałów odpornych na wilgoć i promieniowanie UV, takich jak: poliester, polipropylen, akryl i nylon. Na zewnątrz lepiej unikać bawełny i wełny, które chłoną wilgoć i pleśnieją.

Ewelina Matyjasik - Lewandowska

Ewelina Matyjasik- Lewandowska

Nagradzana i certyfikowana Home stagerka, stylistka, dekoratorka, projektantka, inwestorka, pośredniczka w obrocie nieruchomościami i członek EAHSP. Mówi o sobie „Zamieniam przeciętne mieszkania w ponadprzeciętny zysk”.  Działa na rynku nieruchomości od 2017 roku, współpracując zarówno z inwestorami, jak i osobami prywatnymi. Stylizuje, projektuje wnętrza prywatne, a także przygotowuje kompleksowe strategie marketingowe sprzedaży nieruchomości, tworząc markę Chasing the sun.
REKLAMA
REKLAMA
Trendy Balkonowe 2024 Ewelina Matyjasik - Lewandowska
REKLAMA
REKLAMA

Ksenia Shaushyshvili | Nie umiem znosić z pokorą stagnacji

Artykuł przeczytasz w: 14 min.
Ksenia Shaushyshvili


Artystyczna dusza, która po latach treningu sztuk walki Wushu, z mocnym akcentem weszła w świat dźwięków, melodii i zdjęć. Podczas wakacji nad morzem tworzy przepiękne rzeźby z piasku – jej syrenki mogłyby startować w konkursie piękności i rywalizować z Disneyowską Ariel. Ksenia Shaushyshvili zachwyca swoją urodą, wielkim talentem, niespożytą energią, uśmiechem i optymizmem, który z niej promieniuje. Ma mnóstwo pomysłów i planów na przyszłość, a wszystko związane z samorozwojem jako wokalistki, fotografki i mamy 8-letniego Tristana.


Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: Marlena Kańduła, archiwum prywatne

Jak to się stało, że Twoja życiowa droga przywiodła Cię do Poznania?

KSENIA SHAUSHYSHVILI: To czysty przypadek. (śmiech) Spędziłam parę lat dzieciństwa w przepięknej Gruzji, a wychowałam na Białorusi, w Brześciu. Już jako nastolatka wiedziałam, że nie chcę zostawać w kraju rządzonym przez reżim Łukaszenki. Miałam też krótki epizod edukacji wokalnej w Moskwie, ale kompletnie mnie to miasto przerosło… Polska była dla mnie zawsze oknem na świat, na Europę, dlatego gdy zdałam maturę, w wieku 16 lat, dostałam się na warsztaty wokalne do Kutna, nie umiejąc śpiewać klasycznie, choć bardzo chciałam. (śmiech) Jestem z wykształcenia śpiewaczką operową. Stwierdziłam jednak, że nie szukam łatwych rozwiązań, lubię wyzwania. (śmiech) Rozpoczęłam więc przygotowania do egzaminów wstępnych na Wydział Wokalno-Aktorski w Białymstoku na filii Uniwersytetu Muzycznego im. Fryderyka Chopina. Następnie moja pani profesor przenosiła się do Poznania i pamiętam jak oznajmiła mi „Kseniu, teraz będziesz zdawać do Poznania na Akademię Muzyczną”, a ja do niej „dobrze, ale gdzie jest ten Poznań?”(śmiech). 14 lat temu przyjechałam do Poznania, rozpoczęłam studia na Akademii Muzycznej im. I. J. Paderewskiego na Wydziale Wokalno-Aktorskim i już tak zostałam. (śmiech) Mam ogromne szczęście spotykać na swojej drodze ludzi wyjątkowych, ciepłych, inspirujących, ludzi, którzy dają mi wiarę w siebie i motywują do spełnienia marzeń.

Wschód w Tobie nadal drzemie?

Czerwona szminka przez długi czas była moja nieodzowną towarzyszką, a jak szłam wyrzucić przysłowiowe śmieci, to musiałam zrobić się na bóstwo. (śmiech) Do tego przewędrowałam kilometry w szpilkach, bo przecież buty na wysokim obcasie uważane są za oznakę kobiecości i seksapilu. Z czasem pobyt w Poznaniu uspokoił mnie, jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny. (śmiech)

Ksenia Shaushyshvili

W Twojej krwi płynie mieszanka białorusko-gruzińska, zatem wnętrze masz temperamentne.

Tak, moja mama jest Białorusinką, a tata – Gruzinem. Coraz bardziej utożsamiam się z Gruzją, jej mieszkańcami, tradycją, muzyką itp. Kocham tę gruzińską otwartość, serdeczność, czuję ten klimat. Obecnie mam kilka projektów powiązanych z gruzińską kulturą. Jestem więc mieszanką słowiańskiej Białorusi i temperamentnej Gruzji. (śmiech) Jak ostatnio spotkałam się z rodzicami na neutralnym terenie, w Gruzji – bo na Białoruś nie mogę wjeżdżać ze względów politycznych – to nocowaliśmy w pensjonacie. Jego właścicielka była tak zachwycona naszą obecnością, naszymi śpiewami, że w dzień wyjazdu powiedziała „zapraszam Was kolejny raz do mnie, ale już za darmo. Przyjeżdżajcie, kiedy tylko chcecie!”. To jest właśnie w Gruzinach urocze, ich gościnność i otwartość na drugiego człowieka, co bardzo cenię. Mam same pozytywne emocje, jeśli chodzi o Gruzję – to jest moje miejsce na Ziemi.

Dzięki tym gruzińskim korzeniom masz talent muzyczny?

Odkąd pamiętam tata zawsze grał na gitarze i przepięknie śpiewał. Naprawdę przepięknie – i to nie jest tylko moja opinia. Nawet teraz jak ktoś z moich znajomych muzyków słyszy zupełnie amatorskie nagrania głosu mojego taty, jest pod wielkim wrażeniem jego talentu i umiejętności jako samouka. Jacek Skowroński, pianista, kompozytor i aranżer o słuchu doskonałym, nie mógł uwierzyć, że mój tata nigdzie nie kształcił się muzycznie, a tak emocjonalnie śpiewa. Ponadto moja mama skończyła szkołę muzyczną, w klasie akordeonu, grała też na fortepianie. Moi rodzice to są umysły ścisłe, techniczne, to ludzie pracujący w leśnictwie, ale wrażliwi na muzykę, na szeroko pojętą sztukę. Pamiętam za dzieciństwa wyjazdy nad jezioro, gdzie tata zawsze spontanicznie grał na gitarze i pięknie śpiewał, to było dla nas czymś naturalnym. Wywodzę się więc z dynastii leśników, nie muzyków. (śmiech) Muzyka to rodzinna pasja, która nie kończy się wraz z granicami Gruzji. Wspólnota gruzińska jest i w Brześciu, jest i w Poznaniu.

Ksenia Shaushyshvili

Przyjechałaś do Poznania na studia, znając język polski?

Absolutnie nie! Zostałam rzucona na głęboką wodę, to jest według mnie najlepsza metoda nauki języka obcego, native speaker i otoczenie. Wtedy jeszcze na uczelni było to rzadkością, aby osoba mówiła w języku białoruskim, rosyjskim i gruzińskim. Dodatkowo dzięki oglądaniu telewizji ukraińskiej, jeszcze będąc na Białorusi, nauczyłam się tego języka. Rozumiem więc rodzinę słowiańskich języków: język białoruski, rosyjski, ukraiński, polski. Nawet jestem w stanie zrozumieć język słoweński i chorwacki, bo to taki zbitek lingwistyczny.

Nie od dziś wiadomo, że muzyka pomaga w nauce języków obcych…

Muzyka daje szerokie pole manewru, aby doskonalić się i rozwijać. Muzyka pomaga kształcić się, nabywać nowych umiejętności. Rozwija wyobraźnię, wspomaga pracę mózgu, układu oddechowego. I zapewnia endorfiny!

Ksenia Shaushyshvili

Oprócz artystki związanej z muzyką jesteś też artystką fotografem. Kiedy odkryłaś w sobie powołanie, aby stanąć za obiektywem i próbować uchwycić ludzkie emocje?

Spotykam wspaniałych muzyków artystów, których twórczość jest dla mnie impulsem do stawiania kolejnych scenicznych kroków. Oni też dają mi wiatr w skrzydła. Sama w stosunku do siebie aż boję się używać słowa „artystka”, wciąż nie mam takiej pewności siebie i widzę swoje niedociągnięcia. Wiem, co mogłabym zrobić lepiej, lepiej zaśpiewać, to jest takie dążenie do perfekcjonizmu, profesjonalizmu.
Pierwszym moim aparatem – a miałam wtedy 12 lat – była Smiena na klisze. Znalazłam ten sprzęt fotograficzny u dziadka i zaczęłam uczyć się sama go obsługiwać. Potem dostałam od mojego nauczyciela informatyki aparat Zenit, bardziej zaawansowany. Od tego momentu zaczęła się moja pasja, aby robić zdjęcia z aparatów analogowych. Przewinęły się przez moje ręce takie marki jak: Fed, Zenit, Smiena, Iskra, Lomo itd. Dużo sprzętu zostało na Białorusi, ale z Zenitem – tym, od którego wszystko się zaczęło, nigdy się nie rozstaję. Od zawsze miałam chęć do fotografowania, w szczególności ludzi, ich zachowań i emocji. Robiłam zdjęcia koleżankom, nie znając wówczas Photoshopa, nie miałam pojęcia jak go obsługiwać. (śmiech) Po czasie trafiła w moje ręce pierwsza lustrzanka cyfrowa i wtedy przyszedł czas na zaznajomienie się w temacie Photoshopa – byłam wówczas na 3 roku studiów na Akademii Muzycznej. Zaczęłam dostawać zlecenia, stać mnie więc było na zakup nowego sprzętu fotograficznego. Preferuję Nikony i poszerzam wciąż zestaw „szkiełek”, czyli obiektywów. Połowa moich uczelnianych koleżanek i kolegów ma w swoim albumie zdjęcia mojego autorstwa, chociażby Basia Szelągiewicz, Gosia Musidlak, Anna Malesza, Natalia Świerczyńska, Krzysztof Bączyk i inne. Robiłam też sesje zdjęciowe Sopranissimo czy chłopakom z Tre Voci.

Wiem, że do sesji zdjęciowych przygotowujesz również kreacje, piękne długie suknie. Czy to Twój kolejny talent?

(śmiech) Krawiectwo – to za dużo powiedziane. Ja po prostu kupuję dużo materiałów w pasmanteriach i improwizuję podczas sesji zdjęciowych, jestem fanką agrafek, mam ich całe mnóstwo. Tu coś upnę, tu coś przymarszczę, tak na szybko, a efekt zdjęć jest często – mówiąc nieskromnie – zniewalający. Ale to zasługa moich pięknych modelek! Długie suknie są dla mnie magiczne, bajkowe. Lubię na zdjęciach jak jest uchwycony ruch, dynamika, statyczności jest u mnie mało. Dlatego wybieram materiały lekkie, które pięknie unoszą się na wietrze czy podrzucone do góry na potrzeby zdjęć. Oprócz fantazyjnych zdjęć, w plenerach, robię też studyjne, biznesowe sesje. Mam marzenie, aby do muzyki gruzińskiej uszyć typowy strój gruziński, z szerokimi rękawami, taki piękny, czarny. Mam nawet na kartce naszkicowany wstępny projekt.

Ksenia Shaushyshvili

Jakiej muzyki słuchasz w wolnych chwilach?

Jestem maniakiem muzycznym pod kątem różnorodności, słucham wszystkiego – oprócz disco polo, oczywiście. (śmiech) Od lat jestem fanką ciężkich brzmień, słucham więc i rocka, i ciężkiego metalu.
Polubiłam bardziej skomplikowaną muzykę, jak zaczęłam szukać informacji o muzyce gruzińskiej. Odkryłam wtedy, że bardzo wielu jazzowych wykonawców pochodzi właśnie z Gruzji, bo czują rytm, klimat. Jazz daje doskonałe pole do improwizacji, a do jazzu, moim zdaniem, trzeba dojrzeć.
Nieraz np. siedzę w ciszy lub słucham zamiast muzyki interesujących mnie podcastów, wykładów o tematyce kryminalnej czy psychologicznej.

Ksenia Shaushyshvili

Jakie utwory można znaleźć w Twoim repertuarze?

W ramach np. „Koncertu Muzyka Świata” wstawiłam tam wszystkie utwory, jakie tylko chciałam. Choć ludzie kojarzą mnie z uśmiechem, energią, to ja uwielbiam liryczną muzykę. Bardzo zwracam uwagę na tekst. Znajomi twierdzą, że ja w tym projekcie odpowiadam za depresję (śmiech), bo drugi muzyk ma repertuar radosny i taki słoneczny, bez przygnębienia. Nie ukrywam, że też słucham takiej lirycznej, mądrej muzyki, bo ona wywołuje u mnie przeróżne emocje, gdy przychodzi wzruszenie, smutek, melancholia. „Jaka róża, taki cierń”, „Don’t cry for me Argentina”, kawałki dramatyczne, a nawet mistyczne. Wplątałam do „Koncertu Muzyka Świata” również muzykę gruzińską. Natomiast w innym projekcie śpiewam – dzięki Darkowi Tarczewskimu – piosenki Edith Piaf, koncerty cykliczne z muzyką francuską.

Masz talent muzyczny, fotograficzny, ale nie tylko… Współpracujesz również z Teatrem Cortiqué Anny Niedźwiedź w Poznaniu, obecnie grasz w „Alicji w Krainie Czarów”. Aktorstwo również Cię pociąga?

Skończyłam szkołę aktorską w Brześciu, uwielbiam przebywać na scenie i jako aktorka, i jako wokalistka. Zaczęłam aktorstwo już w szkole podstawowej, tj. od 1 do 4 klasy, a od 5 do 11 w szkole średniej. 11 lat razem z tymi samymi osobami uczyłam się sztuki teatralnej, wyjeżdżałam z nimi na liczne przedstawienia, koncerty, a nawet na balet do Mińska. O taką klasę o profilu aktorskim dbał Teatr w Brześciu, kształcono nas ścieżką aktorską, ale i muzyczną. Z Teatrem Cortiqué w Poznaniu zaczęłam współpracować w 2017 roku, a zaczęło się od przygotowania sesji zdjęciowej. Następnie zostałam powiadomiona i zaproszona na casting, raz, drugi raz – nie poszłam, przeżywałam wówczas kryzys egzystencjalny i miałam taki etap niewiary w swoje możliwości muzyczne. Za trzecim razem dałam sobie szansę i stawiłam się na castingu, właśnie do „Alicji w Krainie Czarów”, zaśpiewałam arię pazia, koloraturową, bo wymagano wysoki wokal. Ku mojemu zaskoczeniu pani dyrektor Anna Niedźwiedź i kompozytor Gabriel Kaczmarek z entuzjazmem podjęli pozytywną decyzję o moim udziale w przedstawieniu i od razu dostałam propozycję współpracy. Potem zmieniliśmy trochę rodzaj śpiewania, bo pani Ania dowiedziała się, że ja śpiewam również jazzowo, estradowo, że potrafię łączyć gatunki. Z nią pracuje mi się wspaniale, odbieramy na tych samych falach. Mówi, że ja przyjmę każdy jej szalony pomysł, (śmiech) choćby udział lalki na scenie w „Pięknej i Bestii”, który nie był oczywisty.
Świętujemy 10 już lat „Alicji w Krainie Czarów” na deskach Teatru Cortiqué. W „Ach, te koty” zdarzyło mi się śpiewać kilka spektakli, obstawiając naraz trzy role. (śmiech) Miałam po 3 minuty na przebranie ze zmianami peruk. Uwielbiam takie nieobliczalne sytuacje i kiedy obsady były już kompletne i miałam do zagrania tylko jedną postać, to już czułam się nieswojo. Scena to po prostu mój żywioł!

Ksenia Shaushyshvili

Czy pamiętasz taki moment, który wywarł duży wpływ na Twoje wybory sceniczne?

Jeszcze na początku studiów trafiłam do Teatru Nowego w Poznaniu. Zagrałam tam małą rolę w spektaklu „Obsługiwałem angielskiego króla” i to była moja pierwsza styczność z profesjonalistami, ludźmi, którzy dali mi ogromny impuls do działania. Po premierze tego spektaklu podeszła do mnie Edyta Łukaszewska, aktorka Teatru Nowego, i powiedziała „Ksenia, masz piękną duszę”. To jest dla mnie wciąż najpiękniejszy komplement Śpiewałam tam również ukraińską pieśń, wraz z Oksaną Hamerską, na dwa głosy, co było bardzo prawdziwe i wzruszające. Dostałam cenne rady od Michała Grudzińskiego, aktorów i jednocześnie wykładowców akademickich prof. Zbigniewa Grochala i prof. Pawła Hadyńskiego. Ten, wydawałoby się krótki epizod współpracy z Teatrem Nowym, dla mnie, nieopierzonej młodej dziewczyny był momentem zwrotnym.

Jakie plany przed Tobą do urzeczywistnienia, jakie marzenia?

Współorganizuję projekt wraz z pianistą Jackiem Skowrońskim zatytułowany „SuliFolk”, a „suli” w języku gruzińskim oznacza „duszę”. To będzie muzyka ludowa, orientalna, nie tylko stricte gruzińska, dostosowana do współczesnych standardów. Będą tam i polskie folkowe utwory, gruzińskie, ukraińskie, bałkańskie. Podkreślam, że oprócz melodii bardzo ważne są dla mnie: warstwa słowna, treść, przekaz utworu, jego ekspresja, ładunek emocjonalny. W czerwcu już będzie można usłyszeć nasze nowe aranżacje. Cały czas pracuję też nad „Koncertami Muzyki Świata”, to projekt o szerszej formacji, przedstawiający kalejdoskop gatunków muzycznych i krajów. Aktualnie pracuję nad wspólnym projektem z Gosią Musidlak. Z Basią Szelągiewicz działamy wspólnie już od dawna, dzieląc scenę przy różnych wydarzeniach muzycznych, a aktualnie pracujemy nad duetem skrzypcowo-wokalnym, ale również rozwijamy projekty angażujące większą ilość wspaniałych muzyków, a osobiście naszych serdecznych przyjaciół. W maju i czerwcu mam występy w Teatrze Cortiqué. 8 czerwca będę śpiewała muzykę francuską w towarzystwie akordeonisty Andrij Melnyka i pianisty Jacka Skowrońskiego. Rozwijam i współtworzę też z Julią Ziembińską i Agnieszką „Kova” Kowalczyk projekt „Midnight Mystique”. To ekscytujące trio, konkretnej blondynki uosabiającej Ziemię, eterycznej i mistycznej rudej – żywiołu powietrza i brunetki-ognia (śmiech). Łączymy tu harfę, wiolonczelę i śpiew, niczym trzy żywioły. Naszym założeniem jest tworzyć muzykę taką, jaką znamy, współczesną, popową, ale w sposób nieklasyczny. Gramy już w maju pierwsze koncerty. Repertuar opiera się na utworach współczesnych, będzie i Metallica, Sam Smith, i Billie Eilish… Mam również w planach współpracę z Fundacją PWFN pod dyrekcją Macieja Motylewskiego, która zajmuje się organizacją wydarzeń muzycznych m.in. w takich miejscach jak: domy dziecka, hospicja, oddziały szpitalne, ale również daje szansę na rozwój artystyczny dla młodych muzyków.

Ty wciąż jesteś w biegu, mając tyle różnych zajęć…

Nie umiem znosić z pokorą stagnacji, muszę cały czas pędzić. (śmiech) Jak mam dużo zajęć, to jestem bardziej poukładana, zorganizowana. Spokój i wegetacja to kompletnie nie dla mnie. Nie umiem odpoczywać, odpoczynek zawsze musi być aktywny. Jak coś się wokół mnie dzieje, to wiem, że żyję.

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
Ksenia Shaushyshvili
REKLAMA
REKLAMA

Wieczór z Potęgą Ulgi

Artykuł przeczytasz w: 3 min.
Potega Ulgi Agnieszka Maruda, spotkanie w Business Well

W czerwcu koniecznie wybierz się z nami Wieczór z Potęgą Ulgi. Zapraszamy na spotkanie z Agnieszką Maruda, autorką bestsellerowej i jedynej takiej na świecie książki „Potęga Ulgi. Od ulegania do uwolnienia”

Juz 7. czerwca w biznesowych przestrzeniach BusinessWell odbędzie się spotkanie z autorką bestsellerowej i jedynej takiej na świecie książki „Potęga Ulgi. Od ulegania do uwolnienia”

Za jej powstanie wiele osób dziękuje mówiąc/pisząc: 

– „Nawet nie wiesz ile mi tą książką dałaś…”

– „Wrzuciłaś tam jakieś zaklęcia, bo po paru stronach czytania jestem czuję wzruszenie, dziękuję!”

– „Jestem Ci bardzo wdzięczna za tą książkę. Bardzo dobrze się ją czytało, masz w sobie dużo logiki. Coś jak Joe Dispenza, pewnie znasz:)”

– „Kobieto! Uratowałaś mi życie!”

– Już pierwsze 3 rozdziały rozwiązały to, co mnie dręczyło od roku” 

– „Dziękuję, pierwszy raz przeczytałam to, czego nie umiałam nazwać i wytłumaczyć. Popłakałam się, bo wszystko się zgadza”

Dlatego chcemy byś i Ty mogła/mógł wziąć dla siebie to czego teraz najbardziej potrzebujesz. Jeśli tylko potrzebujesz w życiu ulgi i spokoju bądź z nami tego dnia. Zabierz przyjaciółkę, przyjaciół i razem cieszcie się wiedzą o  naszym ludzkim dążeniu do poczucia ulgi, mądrym i zdrowym regulowaniu napięć w swoim życiu, a także o pułapkach, w które wpadamy z powodu dążenia do ulgi i jak je umiejętnie omijać. 

Co Cię czeka?

0. Czas na kuluarowe rozmowy i networking 

1. Power Speech, w którym porozmawiamy o tym:

  • co dzieje się z nami pomiędzy wielkim napięciem, a ulgą
  • dlaczego tak bardzo potrzebujemy i pragniemy ulgi, że dla jej uzyskania zrobimy znacznie więcej złego niż dobrego dla siebie
  • w czym ulga nas „trzyma”, a do czego nas „uwalnia”

2. Ćwiczenie na natychmiastowe uwolnienie
3. Rozmowa z Agnieszką Maruda oraz Agnieszką Kardas (autorką i bohaterką rozdziału Uwalnianie bywa trudne)
4. Sesja Q&A – okazja do zadania pytań nie tylko o książkę 🙂
5. Osobiste dedykacje i zdjęcia z autorką

Opinie o ksiązce znajdziesz TUTAJ i TUTAJ

Podczas spotkania będzie można nabyć książkę. Polecamy zakupić ją razem z wejściówką – to najbardziej korzystna opcja. 

Bilety do nabycia TUTAJ

A wywiad z autorką książki już niebawem w czerwcowym wydaniu Poznańskiego prestiżu

Poznański prestiż

REKLAMA
REKLAMA
Potega Ulgi Agnieszka Maruda, spotkanie w Business Well
REKLAMA
REKLAMA

Biblioteka Raczyńskich w Poznaniu. Od romantycznej idei do nowoczesnego centrum kultury.

Artykuł przeczytasz w: 11 min.
Biblioteka Raczyńskich

Biblioteka Raczyńskich jest nie tylko jednym z najstarszych, ale i najbardziej znaczących ośrodków kulturalnych w Polsce. Przez prawie dwa wieki istnienia biblioteka stała się miejscem, które nie tylko przechowuje książki, ale również aktywnie uczestniczy w życiu społecznym i kulturalnym, adaptując się do zmieniających się potrzeb i oczekiwań poznaniaków. Poznajmy więc bliżej historię tego miejsca, w którym rządzi kultura i sprawdźmy, co kryje się w zakamarkach placówki, dzięki rozmowie z Katarzyną Wojtaszak, rzeczniczką biblioteki.

Rozmawia: Zuzanna Kozłowska| Zdjęcia: Materiały prasowe Bilblioteki Raczyńskich w Poznaniu

Jakie były główne motywacje Edwarda Raczyńskiego do założenia Biblioteki Raczyńskich w Poznaniu?

KATARZYNA WOJTASZAK: Powstanie Biblioteki Raczyńskich, otwartej w maju 1829 roku, było wynikiem bardzo szerokiego, patriotycznego myślenia Edwarda Raczyńskiego, który już w czasach romantyzmu analizował pozytywistyczną pracę u podstaw. Biblioteka miała być częścią pomysłu przekształcenia Poznania w Nowe Ateny zakładającego, że obok biblioteki i Teatru Miejskiego powstanie też muzeum ze zbiorami sztuki brata Edwarda, Atanazego, a nawet szkoła sztuk pięknych. Do realizacji idei Nowych Aten nie doszło, natomiast Biblioteka Raczyńskich stała się miejscem udostępniania zbiorów i przechowywania ich dla kolejnych pokoleń. Początkowo księgozbiór stanowiły zbiory rodzinne, następnie wzbogaciły go cenne rękopisy, stare druki i obiekty kartograficzne m.in. z kolekcji Juliana Ursyna Niemcewicza. Budynek Biblioteki Raczyńskich, wzorowany na wschodniej fasadzie paryskiego Luwru, był pierwszym na ziemiach polskich wzniesionym na cele biblioteczne. Co warto podkreślić, Biblioteka Raczyńskich jest najstarszą do dziś istniejącą biblioteką publiczną w Polsce.

Biblioteka Raczyńskich
Rok 1833

Jak wyglądały początkowe lata działalności biblioteki i jakie wyzwania stanęły przed nią w XIX wieku?

Korzystanie z Biblioteki Raczyńskich u jej początków wyglądało inaczej niż dziś. Nie można było wypożyczać książek do domu, a zbiory były udostępniane tylko na miejscu. W Statucie Biblioteki Edward Raczyński podkreślał publiczny charakter miejsca: „Przeznaczeniem Biblioteki Raczyńskich jest, aby w czytelni, która w tejże będzie urządzoną, każdy bez różnicy osób w dniach i godzinach oznaczonych miał prawo z niej korzystać”. 

Dzięki polskim zbiorom i polskiemu personelowi biblioteka przez cały XIX wiek była ostoją polskiej kultury w Poznaniu pod zaborem pruskim. Z biblioteki korzystali polscy uczeni, działacze społeczni, młodzież gimnazjalna, prawdopodobnie podczas pobytu w Poznaniu odwiedził ją także sam Adam Mickiewicz.

Jakie znaczące wydarzenia historyczne miały wpływ na rozwój i działalność biblioteki?

W 1924 roku miasto Poznań przejęło bibliotekę na swoje utrzymanie. W okresie międzywojennym księgozbiór powiększał się o książki z wszystkich dziedzin wiedzy, podręczniki szkolne i czasopisma. Pozyskano wówczas również kolejne cenne zbiory specjalne. Rozwój biblioteki zahamował wybuch II wojny światowej. W czasie okupacji była ona dostępna wyłącznie dla Niemców. Na początku 1945 r. podczas walk o Poznań biblioteka została zniszczona, a ponad 90% księgozbioru spłonęło. Ocalało jedynie około 17 tysięcy jednostek zbiorów specjalnych wywiezionych dwa lata wcześniej przez kierownika Józefa Raczyńskiego do podpoznańskiego majątku Obrzycko, dzięki czemu zachowana została ciągłość zbiorów bibliotecznych.

Biblioteka Raczyńskich
Biblioteka Raczyńskich – zniszczenia wojenne

Po wojnie biblioteka działała w budynku po dawnej szkole przy ul. Św. Marcin, a odbudowę zabytkowego gmachu przy placu Wolności zapoczątkowano w 1953 r. według projektu Janiny Czarneckiej, trzy lata później oddano go do użytku, udostępniając w nim m.in. zbiory specjalne.

Od 1949 r. rozpoczęto tworzenie sieci filii bibliotecznych, dzięki czemu większy dostęp do książek mieli mieszkańcy różnych dzielnic Poznania. W 2013 r. oddano tzw. nowe skrzydło biblioteki przy Al. Marcinkowskiego, w którym mieszczą się czytelnie, wypożyczalnia, biblioteka dla dzieci oraz zbiory specjalne. W kwietniu 2022 r. otwarto dla czytelników zabytkowy budynek biblioteki po modernizacji. Jej efektem było przywrócenie gmachowi pierwotnej funkcji bibliotecznej (na pierwszym piętrze mieści się Filia Sztuki) i dostosowanie go do potrzeb osób z niepełnosprawnościami. Także w 2022 r. uruchomiono największą w Polsce sieć 11 książkomatów, dzięki którym czytelnicy mogą zamawiać książki i odbierać je ze specjalnych urządzeń 24 godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu. Książkomaty ulokowane są w miejscach, w których nie ma filii i stanowią uzupełnienie oferty bibliotecznej w Poznaniu.

Biblioteka Raczyńskich

Jakie są najcenniejsze, najstarsze lub najbardziej unikatowe pozycje w zbiorach Biblioteki Raczyńskich?

Unikatowym obiektem w zbiorach jest tzw. kancjonał husycki („Piesne chval Bożskych…”), wydany w Pradze przez Jana Roha w 1541 r., którego cały nakład został zniszczony w okresie kontrreformacji (to jedyny egzemplarz tego wydania zachowany na świecie). Szczególną wartość ma tzw. „Białoruski Tristan”, najstarszy zabytek białoruskiej literatury świeckiej, a także jedyna zachowana słowiańska wersja legendy o Tristanie napisana prozą. Zabytkowy kodeks z „Białoruskim Tristanem” pochodzący z XVI-XVII wieku został w 2014 r. wpisany na Polską Listę

Krajową Programu UNESCO Pamięć Świata. W Zbiorach Specjalnych Biblioteki Raczyńskich znajdują się też pierwsze wydanie „De revolutionibus” Mikołaja Kopernika z 1543 r., trzynastowieczny rękopis pergaminowy „Liber Beate Marie Virginis”, pięknie ilustrowane atlasy świata i nieba, autografy z XVI, XVII i XVIII wieku oraz rękopisy słynnych artystów: Mickiewicza, Norwida, Chopina, Modrzejewskiej, Kraszewskiego, Przybyszewskiego, Kasprowicza.

Czy Biblioteka posiada jakieś szczególne kolekcje tematyczne, które wyróżniają ją na tle innych instytucji kulturalnych w Polsce?

Jednym z najbarwniejszych księgozbiorów w Bibliotece Raczyńskich jest Archiwum Dziecięce, które powstało w 1963 r. i od tego momentu gromadzi książki oraz czasopisma dla dzieci. Obecnie składa się z prawie 40 tysięcy książek oraz ponad 100 tytułów czasopism. Wśród nich znajduje się unikat na skalę kraju – „Przygody Alinki w Krainie Cudów” z 1910 r., czyli pierwsze polskie wydanie słynnej „Alicji w Krainie Czarów” Lewisa Carrolla. W księgozbiorze znajdują się też książki dla dzieci z pierwszej połowy XIX wieku oraz klasyka polskich mistrzów ilustracji – tych z przeszłości i współczesnych.

Biblioteka Raczyńskich

Szczególną kolekcją jest także kolekcja Jerzego Pertka jednego z najważniejszych polskich pisarzy-marynistów. Pertek napisał ponad 2 tysiące artykułów oraz 60 książek. Współpracował z wieloma czasopismami oraz redakcją „Polskiego Słownika Biograficznego”. Najwięcej publikacji poświęcił historii polskiej marynarki w czasach II wojny światowej, do najbardziej znanych należą: „Wielkie dni małej floty”, „Druga mała flota” i „Pod obcymi banderami”. Po śmierci pisarza rodzina przekazała jego dzieła Bibliotece Raczyńskich. Najciekawszą część spuścizny stanowi korespondencja pisarza oraz kilka tysięcy fotografii, przedstawiających ludzi morza i okręty Polskiej Marynarki Wojennej w okresie II wojny światowej.

Jakie inicjatywy i programy edukacyjne obecnie prowadzi biblioteka?

Biblioteka Raczyńskich prowadzi bardzo szeroką działalność edukacyjną i kulturalną. Dla dzieci i młodzieży przeprowadzane są lekcje biblioteczne m.in. o historii biblioteki i pisma, baśniowych postaciach, zajęcia z korzystania z katalogu, baz danych oraz weryfikowania informacji dostępnych w Internecie. Swoje wydarzenia, spotkania z ekspertami, treningi pamięci, kursy komputerowe mają także seniorzy. W bibliotece działają kluby książki dla dorosłych i młodzieży, odbywają się spotkania z pisarzami, ludźmi sztuki, podróżnikami, a także warsztaty, wykłady, koncerty, pokazy filmowe i wystawy. Pracownicy biblioteki dowożą też książki do domów czytelników starszych i z niepełnosprawnościami w ramach akcji „Książka dla seniora” oraz „Czytanie bez barier”.

Biblioteka Raczyńskich

Co poza książkami można znaleźć w Bibliotece Raczyńskich?

Poza książkami z bardzo wielu dziedzin, w bibliotece można także wypożyczać audiobooki, płyty z filmami i muzyką, a także korzystać z czasopism (również z numerów archiwalnych). W zbiorach biblioteki są też książki z dużą czcionką i książki brajlowskie. Można też znaleźć coś, czego dziś coraz częściej poszukujemy – ciszę. W czytelni można nie tylko korzystać z księgozbioru, ale także usiąść z własnym laptopem. To miejsce szczególnie cenią studenci, którzy w samym centrum miasta znajdują enklawę spokoju do nauki, pracy i wyciszenia.

Czy są jakieś plany na przyszłe projekty lub plany rozszerzenia oferty kulturalnej?

W 2025 r. planowane jest otwarcie filii bibliotecznej na Strzeszynie. Trwają też rozmowy o filii na Krzesinach. W połowie maja rusza cykl „Wiosna dla seniora”, podczas którego w kilku filiach seniorzy będą brali udział m.in. w spotkaniach o genealogii, warsztatach teatralnych, spotkaniach o historii rodu Raczyńskich i Poznania. Na początku czerwca odbędzie się trzecia edycja Festiwalu Ludzie Książki, podczas którego zaprosimy m.in. na rozmowę o sztucznej inteligencji w świecie książki oraz spotkanie z Jackiem Dehnelem o pisaniu i tłumaczeniu.

Latem w filiach dla dzieci jak zwykle odbędą się warsztaty literackie i plastyczne, a w soboty od czerwca do października biblioteka zaprasza dzieci z rodzicami do udziału w spotkaniach cyklu CZYTATY w 8 dni dookoła świata. Jesienią rusza nowy cykl Spotkania bez fikcji poświęcony reportażom. A jesień w bibliotece to jak zawsze także Noc Bibliotek, Dni kultury czeskiej oraz ciekawe spotkania z autorami i tłumaczami książek.

Jakie zmiany biblioteki były najbardziej znaczące w ostatnich dekadach, które wywarły wpływ na społeczność lokalną w Poznaniu?

Od lat mówi się o bibliotekach jako miejscu trzecim, czyli takim, gdzie poza domem i pracą lub szkołą, spędza się czas. Dlatego biblioteki poszerzają ofertę, zapraszają na różnorodne wydarzenia kulturalne i edukacyjne kierowane do różnych grup wiekowych. W placówkach Biblioteki Raczyńskich można brać udział w lekcjach bibliotecznych dla uczniów i studentów, warsztatach dla seniorów, spotkaniach autorskich, wystawach sztuki, warsztatach kaligrafii, zajęciach plastycznych i literackich dla dzieci, spotkaniach klubu książki.

Ważna w rozwoju miasta jest współpraca między różnymi instytucjami i organizacjami. Filie biblioteczne stanowią często centrum kultury w swojej dzielnicy, współpracują z różnymi stowarzyszeniami lokalnymi. Biblioteka jest naturalnym partnerem dla wydawców i ludzi książki, ale współpracujemy także z poznańskimi uczelniami, teatrami i organizacjami działającymi w sferze literatury i sztuki. Biblioteka nie jest już tylko miejscem spotkania z książką, ale także spotkania z drugim człowiekiem.

W związku ze zbliżającą się 195. rocznicą założenia Biblioteki Raczyńskich, jakie wydarzenia lub inicjatywy są planowane, aby uczcić to ważne wydarzenie?

Wszystkie wydarzenia w maju będą miały szczególny charakter, bo chcemy zaprosić czytelników do wspólnego świętowania przy okazji bardzo różnych form spotkań. W maju w gmachu głównym i filiach będzie można wziąć udział w spotkaniach autorskich m.in. z Magdaleną Witkiewicz i Agatą Widzowską, w spektaklach teatralnych, warsztatach dla różnych grup wiekowych. Swoje zbiory zaprezentują też podczas Nocy Muzeów trzy oddziały muzealne: Muzeum Literackie Henryka Sienkiewicza, Mieszkanie-Pracownia Kazimiery Iłłakowiczówny, Pracownia-Muzeum Józefa Ignacego Kraszewskiego.

Biblioteka Raczyńskich

Wyjątkowym wydarzeniem związanym ze 195-leciem Biblioteki będzie wystawa „Chopin, Matejko, dawne mapy. Skarby Latanowicza w Bibliotece Raczyńskich” prezentująca część tzw. skarbu Stanisława Latanowicza, czyli największej mieszczańskiej kolekcji, którą w 1938 r. miasto Poznań zakupiło od spadkobierców dla Biblioteki Raczyńskich. Na wystawie będzie można zobaczyć m.in. kilkanaście map z lat 1572-1762; przywileje królów i królowych polskich (Jana III Sobieskiego, Marii Kazimiery Sobieskiej; Stefana Batorego, Zygmunta Augusta), autografy (m.in.: F. Chopina, J. Matejki, J. Kasprowicza, A. Gołuchowskiego, abp. F. Stablewskiego, T. Kościuszki, W. Reymonta, H. Sienkiewicza) oraz rękopiśmienny rejestr monet i medali antycznych autorstwa J. Lelewela.

Biblioteka Raczyńskich w Poznaniu, choć zakorzeniona w historii i tradycji, nieustannie rozwija się, oferując swoim użytkownikom dostęp do bogatych zasobów i nowoczesnych usług. Stając się miejscem, które jest o wiele więcej niż tylko biblioteką, przyczynia się do kształtowania tożsamości kulturalnej Poznania i całej Polski. Współcześnie, w dobie cyfryzacji i globalnej wymiany informacji, Biblioteka Raczyńskich pozostaje ważnym punktem na mapie kulturalnej kraju, świadcząc o sile wizji jej założyciela i o tym, jak długotrwały wpływ może mieć pasja.

Zuzanna Kozłowska

Zuzanna Kozłowska

REKLAMA
REKLAMA
Biblioteka Raczyńskich
REKLAMA
REKLAMA

Diuna, czyli immersja

Artykuł przeczytasz w: 4 min.
Diuna | Paul MuadDib | książe Paul Atryda | Kwisatz Haderach


Nie należę do wyznawców prozy Herberta, nie jestem przesadnym fanem starego filmu Davida Lyncha, nie interesowałem się Arrakis zanim to było modne. A jednak pójdę na „Diunę. Część drugą” po raz drugi, a może nawet trzeci i czwarty, bo jest to film, który zabiera nas w takie miejsca w naszej własnej głowie, do których podróż jest niemal tak samo fascynująca jak Fremeni dla Paula Atrydy

Tekst: Radek Tomasik | Ferment Kolektiv, zdjęcia: mat. pras. Warner Bros.

Zanurzyć się w filmowej opowieści, zatracić w historii, zapomnieć o świecie na zewnątrz sali kinowej. Któż nie marzy o takim doświadczeniu. Twórcy chcieliby taki rezultat wywoływać, widzowie chcieliby to przeżywać, kiniarze i dystrybutorzy nie narzekaliby, gdyby taki właśnie produkt mogli z przekonaniem sprzedawać.

Jednak stosunkowo rzadko pojawia się film lub seria filmów, która zabiera nas w podróże tak dalekie, tak angażujące, tak wciągające w wir wydarzeń jak dwa ostatnie filmy Denisa Villeneuve.
To zresztą reżyser o wyjątkowych umiejętnościach wzbudzania w widzach ponadprzeciętnego zaangażowania. Niezależnie czy opowiada mroczną sagę rodzinną („Pogorzelisko”), historię zrozpaczonego ojca poszukującego córki („Labirynt”), wnika w meandry międzykontynentalnego przemytu narkotyków („Sicario”), z semiotycznym zacięciem deliberuje o kosmitach i językoznawstwie („Nowy początek”) czy w końcu ekranizuje kultową prozę i mierzy się zarazem z misją niemożliwą – reżyser ten niemal zawsze wychodzi z tarczą z pojedynku z rozpraszaczami. Jak niewielu we współczesnym kinie swym nazwiskiem gwarantuje uczestnictwo w prawdziwej, nieprzereklamowanej i niezdewaluowanej „magii kina” – w jej najlepszym wydaniu i rozumieniu, wysyła nam zaproszenie na pokład „wehikułu magicznego”.

Diuna | Paul Atryda i Chani

Ten sam Villeneuve – o czym dowiedziałem się od wybitnego polskiego dialogisty i tłumacza, Bartka Fukieta, odpowiedzialnego też za polską wersję językową „Diuny. Części drugiej” – przyznał w jednym z wywiadów, że kiedy po raz pierwszy czytał w dzieciństwie „Diunę”, przyśnił mu się Paul ujeżdżający czerwia. Po wielu, wielu latach, już jako wybitny reżyser i jeden z największych wizjonerów współczesnego kina, zekranizował ten sen, przeniósł na wielki ekran dziecięce fantazje. Magia w czystej postaci.

Diuna 2 | lady Jessica jako Matka Wielebna

Druga część, podobnie zresztą jak pierwszy film sprzed dwóch lat, jest dziełem totalnym. Pieczołowicie odtworzone uniwersum Attrydów, Harkoneneów, Fremenów i innych mieszkańców tej części kosmosu, w której najwyższą władzę sprawuje Imperator, jest tłem dla wydarzeń o biblijnym ciężarze, przypowieściowej trafności i flow narracyjnym najlepszego blockbustera. Wojna miesza się tu z polityką, polityka z religią, religia z umocowaniami rodzinnymi oraz słabo ukrywanym cynizmem – i jest jeszcze w tych wszystkich zależnościach miejsce na poruszającą love story: historię miłosną naznaczoną fatalizmem i uwikłaną w historię wielkich rodów, wielkich, niepogodzonych ze sobą idei oraz konfliktu pokoleń.

Diuna 2 | Czerw pustyni (Szej Hulud)

Villeneuve wykorzystuje do zilustrowania swojej gargantuicznie obezwładniającej wizji wszelkich dostępnych możliwości dwudziestopierwszowiecznych technologii. Przypuszczam, że po jego „Diunie” już nigdy nie wrócicie do filmu Lyncha, chyba że w podobnych celach, w jakich dziś ogląda się „Wilczycę” Marka Piestraka. Ponieważ jest to film angażujący, poruszający, rozrywający emocjonalnie na tak wielu poziomach odbioru, że trudno sobie wyobrazić, by cokolwiek mogło w najbliższym czasie dorównać temu, jak bardzo i jak głęboko, na poziomie świadomości i zmysłów, wchodzimy w tę opowieść.

Diuna | Feyd Rutha Harkonnen

Opowieść piękną i przerażającą, opowieść niepokojącą i konsolidującą, opowieść fantastycznie egzotyczną, ale też zaskakująco współczesną i bliską naszym czasom, naszym problemom i naszym wyzwaniom. Cytując przywoływanego już Bartka: „Z takimi twórcami jak Villeneuve kino nigdy nie odda pola streamingowi. Long live the Cinema! Long live the Cinephiles!”.

Radek Tomasik

Radek Tomasik

filmoznawca
Z wykształcenia filmoznawca, z wyboru przedsiębiorca. Edukator filmowy, marketingowiec. Współwłaściciel Ferment Kolektiv - firmy specjalizującej się w działaniach na styku kultury filmowej, biznesu i edukacji oraz Kina Ferment. Autor wielu programów dotyczących wykorzystania filmu w komunikacji marketingowej, realizowanych dla takich marek jak: Orange, Mastercard, Multikino, Renault, ING, Disney, Santander Bank,…
REKLAMA
REKLAMA
Diuna | Paul MuadDib | książe Paul Atryda | Kwisatz Haderach
REKLAMA
REKLAMA

Rola oświetlenia we wnętrzu

Artykuł przeczytasz w: 3 min.

Wnętrza naszego domu to nie tylko miejsce do codziennego życia, ale także przestrzeń, w której odpoczywamy i możemy wyrazić swój charakter, styl i kreatywność. Oświetlenie odgrywa kluczową rolę w kształtowaniu atmosfery naszego domowego wnętrza, tworząc niepowtarzalny nastrój i podkreślając jego charakter. Od funkcjonalnych opraw po dekoracyjne lampy, sposób, w jaki oświetlamy nasz dom, znacząco wpływa na nasze samopoczucie i sposób, w jaki postrzegamy przestrzeń wokół nas.

Funkcjonalność i wygoda 

Podstawową rolą oświetlenia w domu jest zapewnienie odpowiedniej funkcjonalności i wygody. Odpowiednio rozmieszczone światła umożliwiają wykonywanie codziennych czynności, takich jak czytanie, gotowanie czy sprzątanie, bez konieczności naprężania wzroku. Warto zwrócić uwagę na różnorodność źródeł światła w poszczególnych pomieszczeniach, aby móc dostosować je do różnych potrzeb i sytuacji. 

Nastrój  i atmosfera

Oświetlenie ma kluczowy wpływ na nastrój i atmosferę w naszym domu. Ciepłe światło tworzy przytulną i relaksującą atmosferę w salonie lub sypialni, podczas gdy jasne światło dodaje energii i ożywia przestrzeń, na przykład w kuchni. Warto eksperymentować z różnymi rodzajami oświetlenia, aby znaleźć te, które najlepiej pasują do naszego stylu życia i preferencji estetycznych. 

pexels heyho 7545784

Akcentowanie detali i dekoracji 

Oświetlenie może również pełnić rolę akcentu, podkreślając ważne detale architektoniczne lub dekoracyjne w naszym domu. Zastosowanie kierowanych reflektorów lub świateł punktowych pozwala nam eksponować ulubione elementy wystroju, takie jak obrazy, rzeźby czy kolekcje książek. Dzięki odpowiednio zaprojektowanemu oświetleniu możemy stworzyć wrażenie przestrzeni, która jest nie tylko funkcjonalna, ale także pełna charakteru i osobowości. 

Zintegrowanie z estetyką wnętrza

Kluczowym elementem w planowaniu oświetlenia domowego jest jego zintegrowanie z ogólną estetyką wnętrza. Odpowiednio dobrana lampa czy kinkiet powinna komplementować styl naszych mebli i dekoracji, dodając im dodatkowego uroku i elegancji. Warto również zwrócić uwagę na kolory i materiały użyte w oprawach oświetleniowych, aby harmonijnie współgrały z resztą wystroju pomieszczenia. 

pexels heyho 7511702

Oświetlenie domu to nie tylko kwestia funkcjonalności, ale także sztuki tworzenia wyjątkowej atmosfery i nastroju. Poprzez odpowiedni dobór i rozmieszczenie świateł możemy stworzyć przestrzeń, która odzwierciedla nasz styl życia i osobowość, zapewniając jednocześnie wygodę i funkcjonalność. Warto eksperymentować z różnymi rodzajami oświetlenia, aby odkryć te, które najlepiej podkreślają charakter naszego wnętrza i sprawiają, że czujemy się w nim dobrze. W salonie LUXMAN, znajdującym się w Galeria Polskie Meble w Poznaniu znajdziesz szeroką ofertę lamp sufitowych, kinkietów czy lamp dekoracyjnych. Produkty dostępne w tym salonie wykonane są z najwyższej jakości materiałów, dbając o szczegóły i detale.

*artykuł przygotowany we współpracy z Galerią Polskie Meble

Poznański prestiż

REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Głośny spektakl „IRENA”  w Berlinie

Artykuł przeczytasz w: 5 min.
Irena, Teatr Muzyczny w Poznaniu

Czy o niełatwej polsko-niemieckiej historii można opowiadać za pomocą piosenek? Czy Irena Sendlerowa była bohaterką dla wszystkich? Co wspólnego z historią Sprawiedliwej wśród Narodów Świata mają laureaci Grammy? Odpowiedzi na te pytania otrzymają widzowie spektaklu „Irena”. Berlińska premiera polsko-amerykańskiej produkcji odbędzie się 5 maja w Admiralspalast. Weźmie w niej udział Elżbieta Ficowska – najmłodsze dziecko uratowane przez Irenę Sendlerową z warszawskiego getta. 

Po ogromnym sukcesie frekwencyjnym w poznańskim Teatrze Muzycznym i Teatrze Polskim w Warszawie oraz wielu przychylnych recenzjach dramat muzyczny „Irena” pokazany zostanie w Admiralspalast Berlin. Wydarzenie odbędzie się 5 maja o godzinie 17:00.

Nasz spektakl został wspaniale przyjęty przez widownię w Poznaniu, a także w Warszawie w przededniu 80. rocznicy wybuchu powstania w getcie warszawskim. Razem z Elżbietą Ficowską wręczyliśmy prezydentowi Niemiec Frankowi-Walterowi Steinmeierowi obraz Ireny Sendler namalowany przez Andrzeja Okińczyca i prezydent bardzo się ucieszył, że zagramy ten spektakl w Berlinie. Zależy nam na tym, by z tą niezwykłą historią o bohaterkach i bohaterach ratujących życie dzieci docierać jak najszerzej. Wierzymy, że forma dramatu muzycznego sprawia, że ta historia jest bardziej przystępna i zrozumiała, szczególnie dla młodych widzów. Bo choć stawia trudne pytania i zmusza widzów do refleksji, jest to uniwersalna opowieść o najważniejszej wartości, jaką jest ludzkie życie – mówi dyrektor Teatru Muzycznego w Poznaniu Przemysław Kieliszewski.

Irena, Teatr Muzyczny w Poznaniu

Duża część tej opowieści rozgrywa się w głowie, w pamięci Ireny Sendlerowej i dzieci, które uratowała. Muzyka pomaga nam się tam dostać. Przedstawiając te wydarzenia w formie dramatu muzycznego, nie tylko opowiadamy historię znaną ze szkolnych lekcji czy książek, ale wnikamy w myśli Ireny i pokazujemy jej emocje, a także dajemy je odczuć naszej publiczności – mówi reżyser spektaklu Brian Kite z Uniwersytetu Kalifornijskiego („Spring Awakening”, „Les Misérables”, „American Idiot”).

Gdy rozpętało się piekło II wojny światowej, Irena Sendlerowa działała na rzecz najsłabszych, pielęgnując wartości, które przekazał jej ojciec. Wiedziała, że nie może pozostać bezczynną, że musi działać, niosąc pomoc dzieciom w getcie. Organizowała im fałszywe metryki, dbała o stałą pomoc materialną i lekarską, umieszczała je u zaufanych polskich rodzin, w klasztorach i zakładach opiekuńczych. Według szacunków, wraz z grupą innych łączniczek umożliwiła ucieczkę z getta pięciuset dzieciom. Została za to uhonorowana tytułem Sprawiedliwej wśród Narodów Świata.

Irena, Teatr Muzyczny w Poznaniu

Ja mieszkam w tym spektaklu. Podobno jestem najmłodszym dzieckiem uratowanym przez Irenę. Gdyby nie ona, nie stałabym tu dzisiaj przed Państwem – mówiła ze sceny Elżbieta Ficowska podczas warszawskiej premiery spektaklu w Teatrze Polskim im. Arnolda Szyfmana w Warszawie.

Autorzy libretta – Mary Skinner i Piotr Piwowarczyk – poznali Irenę Sendler, tworząc o niej film dokumentalny „In The Name Of Their Mothers”. Sama bohaterka zmarła przed jego premierą, film jednak zobaczyło ponad 7 milionów ludzi na całym świecie. Wówczas zrodził się pomysł na spektakl muzyczny, który pierwotnie miał trafić na Broadway, by dotrzeć z historią do jeszcze szerszej publiczności. Pandemia pokrzyżowała jednak te plany.

Irena, Teatr Muzyczny w Poznaniu

Piosenki do„Ireny” napisał Mark Campbell, nowojorski librecista i autor tekstów, którego opery otrzymały zarówno Nagrodę Pulitzera w dziedzinie muzyki, jak i nagrodę Grammy. Muzykę skomponował Włodek Pawlik, laureat Grammy w kategorii jazzu.

Pracując nad tym materiałem, postanowiłem wykorzystać różnorodny arsenał współczesnych środków muzycznych, mając przede wszystkim na uwadze pokorę wobec niesamowitej, heroicznej historii życia Ireny Sendlerowej, zapisanej w scenariuszu. Nasza muzyczna opowieść o dramatycznych losach bohaterki wykracza w moim odczuciu daleko poza schematyzm myślenia o musicalu jako o gatunku, którego geneza tkwi w konwencji operetki czy burleski. Jestem jednocześnie przekonany, że dzisiejszy świat potrzebuje dzieł sztuki odpowiadających na wyzwania naszej skomplikowanej współczesnej rzeczywistości. Ale jestem dumny również z tego, że dramat muzyczny „Irena” wpisuje się w nurt twórczości mówiącej o sprawach fundamentalnych, poruszając najbardziej osobiste struny ludzkiej wrażliwości na krzywdę i cierpienie – wyjaśnia Włodek Pawlik.

Recenzenci docenili w „Irenie” nie tylko sposób opowiedzenia tej niełatwej historii, ale także niezwykłą warstwę wizualną: scenografię Damiana Styrny, projekcje Eliasza i Damiana Styrny oraz kostiumy Anny Chadaj.

Irena, Teatr Muzyczny w Poznaniu

Za choreografię odpowiada Dana Solimando, która ma na swoim koncie wiele znakomitych broadwayowskich produkcji.

Na deskach Admiralspalast w głównej roli zobaczymy Oksanę Hamerską, pochodzącą z Ukrainy solistkę Teatru Muzycznego w Poznaniu. U boku Ireny Sendlerowej pojawią się jej narzeczony Adam oraz przyjaciółki: Magda i Jaga. Wśród bohaterów wzorowanych na autentycznych postaciach są też Jan Dobraczyński– szef Ireny i Jagi, a także Janusz Korczak. W dramacie muzycznym jedną z ważniejszych ról odegra młoda Żydówka, Pani Grinberg, matka siedmioletniego Icka. 

Organizatorem berlińskiej premiery spektaklu „Irena” jest Teatr Muzyczny w Poznaniu, a współorganizatorami są Ambasada Polska w Niemczech, Instytut Polski w Berlinie oraz Niemiecki Instytut Spraw Polskich w Darmstadt. Wydarzenie dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. 

Spektakl „Irena” pokazany w Berlinie ma silną wymowę społeczną. Może stanowić doskonałą okazję do komunikowania wielu tematów i budowania mostów, w szczególności polsko – niemieckich.

Bilety dostępne są na stronie: www.irenasendler.eu

Poznański prestiż

REKLAMA
REKLAMA
Irena, Teatr Muzyczny w Poznaniu
REKLAMA
REKLAMA

Cecylia Matysik – Ignyś | Zdeterminowana, aby grać na… harfie

Artykuł przeczytasz w: 15 min.
Współpracowała z wybitnymi artystami polskiej sceny muzycznej, takimi jak: Zbigniew Wodecki, Edyta Górniak, Leszek Możdżer, Grażyna Brodzińska, Beata Rybotycka etc. Cecylia Matysik-Ignyś, poznańska harfistka, z uporem i konsekwencją wyznaczała swoją zawodową ścieżkę, dokonując niełatwych wyborów. Każda historia jej życia wybrzmiewa jak love story – miłość do muzyki, rodziny i harfy


Współpracowała z wybitnymi artystami polskiej sceny muzycznej, takimi jak: Zbigniew Wodecki, Edyta Górniak, Leszek Możdżer, Grażyna Brodzińska, Beata Rybotycka etc. Cecylia Matysik-Ignyś, poznańska harfistka, z uporem i konsekwencją wyznaczała swoją zawodową ścieżkę, dokonując niełatwych wyborów. Każda historia jej życia wybrzmiewa jak love story – miłość do muzyki, rodziny i harfy – podczas słuchania której można się powzruszać.. Kobieta-skarb z mnóstwem zalet i talentów.

Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: Zdjęcia: La Petite-Photo – Joanna Muszyńska

Cecylio, czy Ty znasz powód, dlaczego Twoi rodzice wybrali takie imię dla swojego dziecka?

CECYLIA MATYSIK-IGNYŚ: Wybór mojego imienia to jest cały ciąg przyczynowo-skutkowy i muzyka z love story w tle. (śmiech) Odgórnie zostałam zaprojektowana i – w pozytywnym tego słowa znaczeniu – skazana na muzykę. Moi rodzice nie byli wykształconymi muzykami, pracowali w kompletnie innych branżach. Brali ślub jeszcze przed soborem watykańskim II, w 1961 roku, w małej miejscowości Sulechów. Oczekiwano potomstwa, a tu wystąpił problem. Diagnostyka medyczna w zakresie ginekologii była wówczas w powijakach, ale żeby zgłębić temat i trafić na specjalistów rodzice przeprowadzili się do Poznania. Pracowali od 8 do 16 i popołudnia mieli wolne, a że obydwoje kochali muzykę zapisali się do chóru parafialnego „Don Bosco” u salezjanów na Winogradach; to był 1978 rok. Salezjanin, który ten chór prowadził, zaproponował wyjazd do Rzymu w 1980 roku i występ przed papieżem Janem Pawłem II. Jednym z punktów programu, oprócz zwiedzania Paryża, była wizyta w katakumbach świętego Kaliksta w Rzymie, tam gdzie jest grób świętej Cecylii, patronki muzyki, organistów, kompozytorów i chórów. Ksiądz Bronek, założyciel poznańskiego chóru „Don Bosco”, zainicjował śpiew przy miejscu znalezienia ciała świętej Cecylii. Po odśpiewaniu pieśni moja mama zapytała taty „o czym sobie pomyślałeś?”. A on na to: „szkoda, że nie mamy córki, bo dalibyśmy jej na imię Cecylia.” I wyobraź sobie, że rok od tego wyjazdu, moja mama zaczęła mnie rodzić 22 listopada 1981 roku, w dzień świętej Cecylii. Po 20 latach małżeństwa moi rodzice doczekali się potomstwa. Była wielka euforia i szczęście. Więc jak mogłabym nie otrzymać tego imienia? Rodzice śpiewali również w radio watykańskim, a także w 1979 roku w Krakowie, podczas pamiętnych odwiedzin papieża Polaka. Moja mama zawsze uważała, że zarówno wstawiennictwo św. Cecylii, jak i działanie Jana Pawła II pomogły jej cieszyć się macierzyństwem. To był naprawdę cud. Taka kooperacja dwóch świętych. (śmiech)

W świat muzyki naturalnie wciągnęli Cię rodzice?

Tak, zaczęłam z nimi chodzić na próby chóru, przesiąkałam muzyką od najmłodszych lat. Moi rodzice nie szykowali mi przyszłości muzycznej, absolutnie nie. Po prostu pragnęli zaszczepić we mnie pasję do muzyki i to im się znakomicie udało. (śmiech)

Współpracowała z wybitnymi artystami polskiej sceny muzycznej, takimi jak: Zbigniew Wodecki, Edyta Górniak, Leszek Możdżer, Grażyna Brodzińska, Beata Rybotycka etc. Cecylia Matysik-Ignyś, poznańska harfistka, z uporem i konsekwencją wyznaczała swoją zawodową ścieżkę, dokonując niełatwych wyborów. Każda historia jej życia wybrzmiewa jak love story – miłość do muzyki, rodziny i harfy

Czyli nie byłaś zmuszana do gry na instrumencie jak to obecnie ma miejsce – gdy dzieci spełniają ambicje i marzenia rodziców?

Od samego początku to ja chciałam iść do szkoły muzycznej I stopnia, a mama widziała mnie w klasie sportowej naszej osiedlowej podstawówki. (śmiech) Pokochałam muzykę, zaangażowałam się w lekcje prowadzone w CK Zamek. Rodzice nie pokładali wielkich nadziei, że dostanę się do prestiżowej szkoły podstawowej przy ul. Solnej, aby kształcić się muzycznie. Oni nie znali nut, nie wspierali mnie technicznie ani merytorycznie, mogli jedynie ze mną pośpiewać jak to w chórze amatorskim. A jednak moje nazwisko było jednym z pierwszych na liście przyjętych, w co nie dowierzali. (śmiech) Dostałam się na fortepian, choć czułam już jako małe dziecko, że to nie będzie mój instrument. Męczyłam się, ćwicząc na fortepianie. Gdy kończyła się szkoła podstawowa, w 8 klasie nastąpił przełom w moim życiu – to jest jak z zakochaniem (śmiech), po prostu nie da się tego wytłumaczyć. Wpadła mi na myśl harfa, której nie było w ówczesnej podstawówce. Skierowano mnie na rozmowę do profesor Katarzyny Staniewicz-Wasiółki, która dojeżdżała raz w tygodniu z Warszawy do jednej dziewczyny w Poznaniu, aby ją uczyć gry na harfie. Jako nastolatka byłam bardzo zdeterminowana i uparta (śmiech), a ona widziała moje podejście i zaproponowała mi lekcje półroczne w drugim semestrze 8 klasy. Mówiąc nieskromnie (śmiech), profesor była zachwycona moim zaangażowaniem. Widziała jak kocham grę na harfie, jak szybko robię postępy. Szybciej też realizowałam program nauczania, co finalnie zaprocentowało i znalazłam się w 1 klasie liceum, grając już na wymarzonym instrumencie – na harfie. Przez 4 lata zrobiłam standardowe 6 lat, z moim uporem już przed 7 rano byłam w szkole, od godz. 7 do 8 ćwiczyłam, potem od 8 do 14 szłam na lekcje, następnie jechałam do domu na obiad i wracałam do szkoły popołudniem, żeby od godz. 16 do 20 ponownie ćwiczyć. Byłam kompletnie zakręcona na punkcie muzyki, gry na harfie, doskonalenia swoich umiejętności.

Poza dwoma cechami charakteru, o których wspomniałaś, czyli poza uporem i determinacją, co Ci jeszcze w życiu pomaga? Jakie zalety Twego usposobienia?

Pomimo artystycznej duszy jestem osobą poukładaną, konkretną, punktualną. Dotrzymuję i pilnuję terminów i nie rzucam słów na przysłowiowy wiatr. To przydaje mi się i w świecie muzyki, ale też w biznesie prowadzonym wraz z mężem. Osoby, które mnie znają, wiedzą, że przed jakimkolwiek występem jestem dużo wcześniej – chociażby, aby ustawić moją ukochaną harfę, która jest instrumentem chimerycznym. Ponadto gra na harfie wymaga systematyczności, dokładności i zaangażowania.

Chimeryczna harfa? Cóż to znaczy?

Bardzo szybko reaguje na zmianę temperatury, wilgotności, to jest przecież drewno, a struny ma w większości flaczane, które reagują na zmiany ciśnienia. Nie lubi przeciągów.
Lewa ręka to w harfie zazwyczaj akompaniament, a prawa ręka prowadzi melodię – co jest bardzo mylące dla niektórych kompozytorów, którzy traktują pisanie na harfę w sposób fortepianowy. Często mamy przez takie podejście do instrumentu nie lada wyzwania – trudności. Harfiści oprócz strun mają jeszcze na dole siedem pedałów, którymi zmieniają wysokość dźwięków. Grający na fortepianie mają białe i czarne klawisze, a dla nas białymi klawiszami są właśnie struny, a czarnymi klawiszami są pedały, gramy więc i rękoma, i nogami.

Aktualnie na jakiej grasz?

Na harfie włoskiej marki SALVI. W szkole miałam do dyspozycji złej jakości harfę, rosyjskiej produkcji. Ona była do użytku innych osób, stąd jej stan. Moja profesor zawsze powtarzała „jak nauczysz się grać na gorszej jakości instrumencie, to w przyszłości będzie ci dużo łatwiej”.

Czy po latach spędzonych w liceum nastąpił dalszy ciąg edukacji gry na harfie?

Celująco zdałam egzamin kończący liceum i dostałam się na Akademię Muzyczną w Poznaniu. Od samego początku wiedziałam, że chcę tu zostać. Nawet nie aplikowałam na inne wyższe uczelnie. Poznań to moje miasto, tu jest moje serce. Ponadto miałam wspaniałą nauczycielkę prof. Katarzynę Staniewicz-Wasiółkę, która poza lekcjami udzielanymi mi w liceum, prowadziła również zajęcia na poznańskiej uczelni wyższej. Nie musiałam więc kogoś innego szukać. To zupełnie co innego jeździć na warsztaty doszkalające do profesorów, aby sprawdzić swoje umiejętności, a co innego mieć jedną prowadzącą osobę, od której możesz się wielu rzeczy nauczyć. Choć ja miałam to szczęście, mając nauczyciela prowadzącego, który mnie nie ograniczał i nie zamykał na siebie, wprost przeciwnie – pozwalał korzystać z doświadczeń innych znakomitych artystów muzyków. Dlatego jeździłam np.: do pani Elżbiety Szmyt, Polki, która wykłada w Bloomington, w Stanach Zjednoczonych. Ona przylatywała do Warszawy i tam przy ul. Miodowej uczestniczyłam w licznych kursach przez nią prowadzonych. Nierzadko prowadziła te kursy wraz z amerykańską harfistką – Susann McDonald, spotkania zatem były międzynarodowe.

1D6A8702

Początki studiów to ciężki okres w życiu, zaczyna się wówczas nowy etap. Ale dla Ciebie to był bardzo ciężki czas, wręcz traumatyczny…

Tak, to prawda. Będąc na pierwszym roku studiów na Akademii Muzycznej im. Ignacego Jana Paderewskiego, mnie i moją mamę potrącił autobus, w Poznaniu, na przejściu dla pieszych. Kierowcy nie chciało się czekać i zaczął wyprzedzać na ciągłej linii. Zdarzyło się to tuż przed moim pierwszym egzaminem półrocznym. Ja miałam złamaną rękę, złamany nos, zdartą skórę z twarzy oraz tak bardzo opuchnięte lewe oko, że widziałam tylko prawym – ale to nie wszystko. Najgorsze, co mnie spotkało to to, że moja mama zmarła po tygodniu walki o życie w szpitalu… Tak brzemienny w skutkach wypadek spowodował u mnie lawinę myśli – zadręczałam się czy dam radę na studiach, czy może lepiej będzie się poddać…Na szczęście złamanie ręki nie miałam w nadgarstku, tylko ciut przed. Jeśli byłby to nadgarstek, mogłabym już pożegnać się z moimi marzeniami gry na harfie i wszystkie lata nauki zostałyby przekreślone. To był 2001 rok. Zanim doszłam do siebie, minęło sporo czasu… Jestem ogromnie wdzięczna mojej profesor Katarzynie Staniewicz-Wasiółce, od której miałam ogromne wsparcie. Uruchomiła całą Akademię Muzyczną, zorganizowała zebranie na mój temat. Wykładowcy – w ramach regulaminu uczelni – zaliczyli mi jeden egzamin bez grania, to ma zasadność, gdy zdarzają się sytuacje losowe, a mnie to w pełni dotyczyło. Wtedy jeszcze żył profesor Jarosław Mianowski, miał z moją grupą historię muzyki, niesamowity człowiek, niesamowity wykładowca, muzykolog. Wspierał mnie, dał mi możliwość nieuczestniczenia w zajęciach. Powiedział, abym brała od studentów notatki i przyszła tylko na egzamin końcowy. Tak mnie ujął swoją postawą, dobrocią i zrozumieniem, że uczęszczałam do niego na wszystkie zajęcia! Jako jedna z dwóch dziewczyn miałam 5 na zakończenie.
Trauma po śmierci mamy, a z drugiej strony egzaminy kończące pierwszy rok studiów. To było naprawdę bardzo trudne, wręcz tragiczne. Jednak moja profesor dobrała mi taki repertuar, który odciążył lewą rękę. W ten sposób szybko odzyskałam sprawność manualną. Te właściwie dopasowane kompozycje pomogły mi zdać egzamin wieńczący pierwszy rok studiów. Gra była dla mnie pewnego rodzaju terapią.

Wspomniałaś o utworach. Jakie można wykonywać na harfie? I jakie najbardziej lubisz grać?

Jeszcze przed wypadkiem grałam zarówno w operze, jak i w filharmonii jako harfistka. Ponadto mam też za sobą dużo koncertów jako muzyk sesyjny – dzięki temu mój repertuar aktualnie jest bardzo bogaty i urozmaicony. Uwielbiam Bacha, gdy wykonuję go na harfie, ale jak przed laty grałam jego utwory na fortepianie, nie przepadałam za nimi. Odkryłam więc Bacha na harfie. (śmiech) Bardzo też lubię występować w duecie z fletem czy skrzypcami. Według mnie duet harfa i flet jest najpiękniejszy.
W instytucjach kultury niewątpliwie przeważa muzyka klasyczna, natomiast gdy jestem zapraszana na eventy, konferencje czy sympozja, aby graniem uświetnić wieczór – wówczas wybieram lżejszy repertuar, chociażby muzykę filmową, którą bardzo cenię i lubię wykonywać. Gdy uczestniczę w rodzinnych uroczystościach, typu śluby, urodziny, jubileusze, chrzciny, również dostosowuję utwory do okoliczności i zawsze staram się, aby dobór kompozycji był przeróżny. Bardzo sobie cenię współpracę z poznańskim, wybitnym dyrygentem, pedagogiem Akademii Muzycznej w Poznaniu, profesorem Marcinem Sompolińskim, którego darzę wielkim szacunkiem i sympatią. Dzięki niemu miałam przyjemność grać wiele koncertów z Orkiestrą Collegium F. W tym wyjątkowy i bardzo przejmujący projekt „Music in Death Camps” prezentowany w Polsce, Niemczech oraz Izraelu w 2012 r.

Masz mnóstwo propozycji współpracy, zarówno koncertów od znakomitych artystów czy instytucji, jak również zaprzyjaźnionych osób. Jak to wszystko organizujesz?

Po prostu dokonuję wyboru, zwyczajnej selekcji, w czym chcę i mogę uczestniczyć. Nie da się idealnie, na 100% połączyć wszystkiego: życia rodzinnego, biznesowego oraz pasji muzycznej. Trzeba z rozmysłem z czegoś rezygnować. Aktualnie wybieram dla siebie uroczystości bardziej kameralne. Preferuję mniejsze grono, bo widzę wówczas jak słuchacze przeżywają koncert. Choć gram też podczas większych imprez, stricte firmowych, np. na sympozjach, konferencjach, na które przychodzą ludzie z branży medycznej, farmaceutycznej. Cyklicznie zapraszana byłam na eventy aranżowane przez jedną z firm kosmetycznych – wtedy na tego rodzaju spotkania staram się dobrać repertuar bardziej współczesny, muzykę filmową czy musicalową.

Czy na harfie można zagrać wszystko?

Jeśli jest to dobrze opracowane, przygotowane – to myślę że tak. Również sama staram się aranżować utwory, które goście chcą usłyszeć, bo znam specyfikę tego instrumentu. Nie w ilości nut, tylko w jakości ich podania jest wartość. Nie lubię hałasu w muzyce. Uwielbiam subtelność wykonań, kiedy utwór jest zaprezentowany w wysublimowany, elegancki i delikatny sposób, aby zachęcić do refleksji – takie są przecież cudowne kompozycje np.: Wojciecha Kilara czy Henryka Góreckiego. Minimum dźwięków, ale one są tak doskonale słyszalne, przebijają się przez orkiestrę i mają kompletnie inny wymiar.

Cecylia Matysik - Ignyś

Harfa to niemały instrument, a musisz go przewozić w różne miejsca…

Uwielbiam to, bo wówczas spędzam czas z moim mężem. On mi towarzyszy, pakuje harfę do dużego samochodu i jeździ ze mną po Polsce (Kraków, Warszawa, Gdańsk), ale i dalej… Francja, Niemcy, Włochy… Jest moim nosicielem harfy. (śmiech) W zeszłym roku otrzymałam np. zaproszenie aby uświetnić muzyką na harfie ślub w Berlinie – takie podróże najbardziej lubię, gdy łączę moją pracę ze zwiedzaniem ciekawych miejsc, delektowaniem się pysznym jedzeniem i widokami oraz gdy mogę z mężem wybrać się do kawiarenki czy na kolację we dwoje.

Oprócz sztuki, muzyki, wzniosłej formy życia, stąpasz twardo po ziemi, będąc wraz z mężem wspólniczką firmy ARCO Development, która rozbudowuje pobliskie miejscowości, nieopodal Poznania. Czy w biznesie przydaje Ci się talent artystyczny?

Uwielbiam przenikanie się sztuki i biznesu, może to śmiało zabrzmi, ale dla mnie jedno bez drugiego nie istnieje. Patrząc na rozwój sztuki w różnych epokach i dziejach, wtedy też przecież byli mecenasi kultury, ci wszyscy, którzy wspierali talenty. Teraz też takie osoby są niezbędne…
Stworzyliśmy z mężem firmę, właśnie jako połączenie tych dwóch sfer naszego życia, biznesu i sztuki. Nawet jest wytłumaczenie słowa „arco”, które w języku włoskim oznacza łuk. Dla nas to łuk będący spoiwem pomiędzy muzyką a branżą budowlaną. ARCO łączy nas obydwoje, my jesteśmy jednością i dzięki tym dwóm światom przenikają się nasze uczucia, pasje i doświadczenia.
Pomimo duszy artystycznej i mojej nadwrażliwości, jestem osobą bardzo poukładaną, trzymającą się terminów – o czy już wspomniałam. Szkoła muzyczna nauczyła mnie dyscypliny, której obecnie ludziom bardzo brakuje. Spełniam się i realizuję na wielu płaszczyznach, jako: aktywna harfistka, matka trójki synów, żona, ale i bizneswomen. Prowadzę marketing w firmie ARCO Development. U mnie to wszystko wychodzi jakoś naturalnie…

Poza wspólnymi wyjazdami z mężem, gdy łączysz pracę harfistki z odpoczynkiem, jakie momenty cenisz najbardziej?

Fantastyczne i wyczekiwane są dla mnie niedziele, wtedy celebrujemy wspólny rodzinny czas. Powoli, bez biegania. W soboty często pracujemy – za mną właśnie koncerty i projekty przygotowane wspólnie z Teatrem Muzycznym w Poznaniu. Zatem niedzielne śniadania, gdy nasz najstarszy syn przygotowuje jajecznicę na boczku, i długie chodzenie w piżamach są takim czasem wytchnienia po całym tygodniu obowiązków, dopinania terminów. Pęd tygodnia staramy się więc wyważyć niedzielnym nieśpiesznym czasem. Naprawdę kocham moją pracę, daje mi ona mnóstwo satysfakcji. Ale najbardziej kocham moich najbliższych i wspólny czas z nimi. Z mężem znamy się ponad 20 lat, zawsze mnie wspierał i motywował we wszystkich działaniach muzycznych i nowych projektach – i to jest niezmienne po dziś dzień. Co ogromnie doceniam i szanuję w tym szalonym tempie życia…

Zaczynając muzyką, zakończymy muzycznym marzeniem… Gdzie chciałabyś zagrać koncert na harfie?

Ostatnio dzieje się tak wiele wspaniałych rzeczy, spotkań, których kompletnie nie planowałam i nawet o nich nie marzyłam. W sumie jest jeszcze kilka takich miejsc… ale tak najbardziej to chciałabym zagrać koncert w Rzymie dla Polonii. Może kiedyś się spełni…

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
Współpracowała z wybitnymi artystami polskiej sceny muzycznej, takimi jak: Zbigniew Wodecki, Edyta Górniak, Leszek Możdżer, Grażyna Brodzińska, Beata Rybotycka etc. Cecylia Matysik-Ignyś, poznańska harfistka, z uporem i konsekwencją wyznaczała swoją zawodową ścieżkę, dokonując niełatwych wyborów. Każda historia jej życia wybrzmiewa jak love story – miłość do muzyki, rodziny i harfy
REKLAMA
REKLAMA

Kolory we wnętrzach

Artykuł przeczytasz w: 7 min.
Kolor we wnętrzach, Ewelina Matyjasik Lewandowska


Co roku projektanci wnętrz ujawniają nowe propozycje w palecie barw na nadchodzący sezon.
Po czasach panującej wszędzie szarości – niczym powiew wiosny nastała nowa era.
Spragnieni kolorów we wnętrzu doczekaliśmy się!

Tekst: Ewelina Matyjasik-Lewandowska, Chasing the sun
Zdjęcia: Tomasz Kazaniecki – Spacer 3D, Piotr Wujtko – Piotr Wujtko Photography oraz Daria Olzacka – Daria Olzacka Photography, Michał Płachetka – Spacer Web

Rozpocznij od neutralnej bazy

Pierwszym krokiem do uniknięcia kiczu przy wprowadzaniu kolorów do wnętrza jest stworzenie solidnej, neutralnej bazy. Odcienie szarości, beżu czy białe ściany stanowią idealną płaszczyznę dla kolorowych akcentów. Dają one przestrzeni harmonijną podstawę, która umożliwia kolorom zabłysnąć.

Wybierz subtelne i wysokiej jakości materiały

Wprowadzając kolory, warto wybierać subtelne, dobrze skomponowane odcienie. Unikaj jaskrawych i przesadnych kolorów na rzecz stonowanych, które wprowadzą do wnętrza delikatny urok. Ponadto, warto inwestować w wysokiej jakości materiały, które będą wyglądać elegancko i trwać dłużej, przyczyniając się do ogólnej estetyki przestrzeni.

Stawiaj na akcenty i proporcje

Kiedy już wybierzesz kolory, zdecyduj się na umiarkowaną ilość akcentów. Zamiast zalewać przestrzeń kolorami, wybierz kilka kluczowych elementów, które będą przyciągać wzrok i nadawać charakteru pomieszczeniu. Pamiętaj również o zachowaniu proporcji – równomiernie rozłożone akcenty będą wyglądać o wiele bardziej elegancko niż skupione w jednym miejscu. Poduszki, pledy, dywany czy dekoracyjne obrazy to doskonałe narzędzia do wprowadzenia koloru. Stawiaj na elementy, które można łatwo wymienić w razie zmiany preferencji.

Zachowaj harmonię i balans

Kluczowym elementem udanej aranżacji z kolorami jest zachowanie harmonii i balansu. Dobierz kolory, które wzajemnie się komplementują i współgrają ze sobą. Unikaj przesadnego nagromadzenia kolorów w jednym miejscu – lepiej rozłożyć je równomiernie po całej przestrzeni. Pamiętaj także o równoważeniu jasnych i ciemnych tonów, aby utrzymać harmonię.

Unikaj przesadnego dekorowania, ale bądź odważny

Choć warto stawiać na stonowane kolory, nie bój się odrobiny odwagi w wyborze detali. Ożyw przestrzeń za pomocą intensywnych akcentów, takich jak złote dodatki czy intensywne odcienie niebieskiego. Pamiętaj jednak, aby zachować umiar i nie przesadzać.
Kicz często wynika z nadmiernego dekorowania i zbytniej ekstrawagancji. Zamiast tego, postaw na minimalizm z delikatnymi akcentami kolorystycznymi. Pozwól przestrzeni „oddychać”, unikając zatłoczenia jej zbyt wieloma dekoracjami i kolorami.

Pamiętaj o świetle i proporcjach

Odpowiednie oświetlenie odgrywa kluczową rolę w prezentacji kolorów w najlepszym świetle. Upewnij się, że przestrzeń jest odpowiednio oświetlona, aby kolory mogły wyglądać naturalnie i pięknie. Ponadto, bądź świadomy proporcji – pomieszczenia o mniejszych rozmiarach mogą wymagać bardziej stonowanych kolorów, podczas gdy w większych przestrzeniach można eksperymentować z intensywniejszymi odcieniami.

Wprowadzanie kolorów do wnętrza, unikając przy tym efektu kiczu, wymaga wyczucia i umiejętności zachowania balansu. Kluczowe jest wybranie subtelnych, dobrze skomponowanych kolorów oraz umiarkowane użycie akcentów, zachowując harmonię i równowagę w całej przestrzeni.

Jakie jest znaczenie koloru we wnętrzu?

Mimo że świadomość roli koloru we wnętrzach stopniowo wzrasta, wciąż nie jest ona powszechna. Jednakże warto zauważyć, że kolory odgrywają niezwykle istotną rolę w naszym codziennym funkcjonowaniu, mając wpływ nie tylko na nasze samopoczucie, ale także na efektywność i komfort. Dlatego bagatelizowanie ich znaczenia stanowi poważny błąd i niedopatrzenie.
Kolory stanowią bogaty zbiór emocji i oddziałują zarówno na otoczenie, jak i na samopoczucie mieszkańców domu. Posiadają swoje właściwe temperatury i charakterystyczne cechy. Jednak warto zauważyć, że znaczenie kolorów może się znacznie różnić w różnych krajach. Na przykład, biel, która u nas kojarzona jest z niewinnością i czystością, w Japonii może symbolizować żałobę i smutek. Choć ten aspekt może wydawać się nieistotny, warto zdawać sobie sprawę, że kolory zachowują się i wyglądają inaczej w zależności od warunków otoczenia. Jasne, przestronne pomieszczenia z dużą ilością naturalnego światła prezentują kolory w zupełnie inny sposób niż ciemne, np. zlokalizowane od północy. Również przeznaczenie pomieszczenia ma istotne znaczenie przy wyborze kolorów i ich aranżacji.

Trendy wnętrzarskie na 2024 rok

W roku 2024 trendy w kolorystyce wnętrz otwierają przed nami szerokie spektrum możliwości, wykraczając poza dotychczasowe schematy. Subtelne, a zarazem odważne odcienie nie tylko wprowadzają nową estetykę, lecz także odzwierciedlają nasze pragnienie harmonii, spokoju i naturalności. Nowy rok przynosi ze sobą erę ciepłych i przytulnych kolorów! Wnętrza zanurzą się w delikatnych brązach, pastelowych odcieniach żółtego, przybrudzonym różu oraz łagodnych tonacjach zieleni. Na popularności zyskają również energetyczne barwy, takie jak morela, kobalt czy indygo. Niemniej jednak, nasze ulubione, neutralne odcienie nadal pozostają w modzie. Biele, beże i szarości nieustannie będą królować we wnętrzach, zwłaszcza w harmonijnych, tonalnych połączeniach. Gra różnymi odcieniami jednego koloru stanie się sztuką, umożliwiając utrzymanie wizualnej spójności przy jednoczesnym wprowadzaniu dynamiki i spokoju.

Kolor roku

Rok 2024 przywitał nas kolorystycznym fenomenem – Peach Fuzz, wybranym przez Pantone jako kolor roku! Ten delikatny odcień brzoskwini obiecuje wnosić wszechogarniającą subtelność, bogacąc umysł, ciało i duszę. Niezależnie od dziedziny – mody, designu czy aranżacji wnętrz – Peach Fuzz zagości jako znak wyrafinowanego uroku. Szczęśliwie, aranżacje od zawsze przyjęły brzoskwiniowy odcień z otwartymi ramionami, doceniając jego zdolność do wprowadzenia przytulnego charakteru i serdecznej atmosfery do pomieszczeń. W roku 2024, kolor Peach Fuzz szczególnie będzie gościć w naszych wnętrzach poprzez dodatki i akcenty kolorystyczne: od tapet ściennych i tekstyliów po pojedyncze meble. Doskonale współgra zarówno z naturalnymi materiałami, takimi jak drewno czy kamień, jak i z nowoczesnymi, minimalistycznymi formami. Peach Fuzz staje się idealnym tłem dla roślin, wprowadzając do wnętrza nutę przyrody, a jego wszechstronność czyni go doskonałym wyborem dla każdego stylu.

Kolory odgrywają kluczową rolę w tworzeniu atmosfery i charakteru przestrzeni, wpływając nie tylko na nasze samopoczucie, ale również na funkcjonalność pomieszczeń. Trendy na rok 2024 przynoszą bogactwo możliwości, od subtelnych pasteli po odważne, wyraziste barwy.
Niezależnie od panujących trendów, warto pamiętać o osobistym guście i preferencjach. Nie ma lepszego sposobu na stworzenie przytulnego i harmonijnego otoczenia niż otoczenie się kolorami, które kochamy. Nie bójmy się eksperymentować z kolorami, mieszając różne odcienie i tworząc unikatowe kompozycje. W końcu, nasze domy powinny być wyrazem naszej osobowości i indywidualności, a kolor ma kluczowe znaczenie w wyrażaniu naszej kreatywności i stylu życia.

Ewelina Matyjasik - Lewandowska

Ewelina Matyjasik- Lewandowska

Nagradzana i certyfikowana Home stagerka, stylistka, dekoratorka, projektantka, inwestorka, pośredniczka w obrocie nieruchomościami i członek EAHSP. Mówi o sobie „Zamieniam przeciętne mieszkania w ponadprzeciętny zysk”.  Działa na rynku nieruchomości od 2017 roku, współpracując zarówno z inwestorami, jak i osobami prywatnymi. Stylizuje, projektuje wnętrza prywatne, a także przygotowuje kompleksowe strategie marketingowe sprzedaży nieruchomości, tworząc markę Chasing the sun.
REKLAMA
REKLAMA
Kolor we wnętrzach, Ewelina Matyjasik Lewandowska
REKLAMA
REKLAMA

Speaking Concert | Mesjasz

Artykuł przeczytasz w: 2 min.
Mesjasz - Speaking Concert

Najsłynniejsza muzyczna opowieść o życiu, śmierci i zmartwychwstaniu Chrystusa, skomponowana w zaledwie dwa tygodnie, wystawiona po raz pierwszy 1742 roku w Dublinie – to właśnie Oratorium „Mesjasz” Georga Friedricha Haendla. Dokładnie tydzień i… 282 lata po premierze tego arcydzieła, w poznańskiej Auli UAM wybrzmi najbardziej znane „Alleluja” w historii!

Speaking Concert to niepowtarzalny koncert muzyki klasycznej połączony z fascynującym wykładem. To flagowy projekt Fundacji Fabryka Sztuki, wychodzący naprzeciw nawet najbardziej wybrednym gustom. Każdy z programów poświęcony jest konkretnemu zagadnieniu, ukazując zarówno omawiane dzieło, jak i jego kompozytora w kontekście historycznym i kulturowym.

Speaking Concert to muzyka połączona z niezwykle błyskotliwymi komentarzami charyzmatycznego dyrygenta oraz autorskimi filmami i prezentacjami. Jak wyglądają Speaking Concerts? Jak najprawdziwsze… śledztwo!

Maestro Marcin Sompoliński, dyrygent i prelegent w jednej osobie, z wnikliwością godną detektywa odkrywa tajemnice historii muzyki, dekonspirując pilnie strzeżone sekrety kompozytorów i melomanów zdzierając maskę powagi z muzyki, która poważną wcale nie jest.

Podczas sobotniego koncertu dowiecie się Państwo jak wiele klęsk i niepowodzeń swoich przedsięwzięć teatralnych poniósł Haendel, jak bardzo angielski był ten niemiecki kompozytor, a także co łączy Haendla i Guliwera?

Wspaniali soliści, niesamowita muzyka i fascynujący komentarz prof. Marcina Sompolińskiego gwarantują niezapomniany wieczór. Doświadcz fuzji muzyki, sztuki, nowoczesnych multimediów, tradycji i szczypty dobrego humoru.

Kiedy? Sobota 20.04 godzina 16:30, sobota 20.04. godzina 19:30

Gdzie: Aula UAM

Link do biletów

WYKONAWCY

Marzena Michałowska – sopran

Dawid Biwo – bas

Poznański Chór Chłopięcy (przygotowanie Jacek Sykulski)

Orkiestra Collegium F

prof. Marcin Sompoliński – dyrygent, prowadzenie koncertu

Poznański prestiż

REKLAMA
REKLAMA
Mesjasz - Speaking Concert
REKLAMA
REKLAMA

ETER | Zobacz obrazy inspirowane Perfumiarnią

Artykuł przeczytasz w: 2 min.
Jacek Damięcki wystawa Eter Perfumiarnia

Wybitna osobowość polskiej architektury, Jacek Damięcki otwiera wystawę w Poznaniu. Zobacz jego obrazy kipiące energią i barwami, zainspirowane architekturą Perfumiarni.

Wystawa odbędzie się w Perfumiarni, której architekturą Jacek Damięcki zachwycił się rok temu.
– Byliśmy oczarowani. Wywołało w nas szok, że można uzyskać wyraz architektury zestrojony z przeszłością i promujący przyszłe rozwiązania, w którym element formalny nie jest trywialny, a przemyślany i wychodzi naprzeciw oczekiwaniom przyszłych mieszkańców.

Malarstwo jest jedną z form wyrazu prac Jacka Damięckiego, którego można nazwać wizjonerem architektury. W swoich badaniach zajmuje się doświadczaniem przestrzeni. Na wystawie „Eter” pokazuje perspektywę jej postrzegania. Z niemal gładkich obrazów bije energia człowieka, który wyrwał się chorobie.

Jacek Damięcki wystawa Eter Perfumiarnia
Jacek-Damięcki, Nieboskłon I, olej na płótnie

Fragment krytyki prof. dr hab. Marii Poprzęckiej w katalogu wystawy: Patrząc w niebo, Jacek Damięcki chce dosięgnąć wzrokiem eteru – z greki wziętego pojęcia oznaczającego górne, czyste powietrze, wyższe rejony niebieskie. Za Arystotelesa uważanego za piąty żywioł. Malarz wpatrując się w świty i zachody, w pierwszy brzask jutrzenki i gasnące czerwone pasma schyłku dnia, przebija wzrokiem ponadziemskie przestrzenie, by dotrzeć do najczystszej dali. I w swych obrazach dzieli się z nami tym przeżyciem.

Jacek Damięcki wystawa Eter Perfumiarnia
Jacek-Damięcki, Eter I, olej na płótnie

Kuratorem wystawy jest syn artysty, Jan Damięcki, architekt pracowni JEMS Architekci, współtworzący projekt Perfumiarni. Obrazy zostaną pokazane w jej pomieszczeniach.

Jacek Damięcki, „Eter” 19-28 kwietnia 2024

Perfumiarnia, ul. Śniadeckich 10C/8
Kurator: Jan Damięcki

>> Wystawa czynna
19-21 kwietnia 2024, 11:00-19:00
26-28 kwietnia 2024, 11:00-19:00

Partnerem wystawy jest Fundacja Polskiej Sztuki Nowoczesnej, a patronami: Akademia Sztuk Pięknych w Warszawie; Koło Krytyki, Oddział Warszawski SARP; MadWhite; Notes Na 6 Tygodni; Poznański prestiż; Rzut; SARP Oddział Poznań; Sekcja Architektury Krajobrazu, Oddział Warszawski SARP.
Współpraca GK Elektro, Hamptons by Hania

‍Zobacz obrazy Jacka Damięckiego inspirowane architekturą Perfumiarni. Wystawa Eter 19-28 kwietnia, Perfumiarnia

Więcej informacji znajdziesz TUTAJ

Poznański prestiż

REKLAMA
REKLAMA
Jacek Damięcki wystawa Eter Perfumiarnia
REKLAMA
REKLAMA

Moniuszko w Berlinie po raz trzeci!

Artykuł przeczytasz w: 3 min.

„Halka”, „Paria, a teraz „Straszny dwór” – przed nami trzecie, koncertowe wykonanie opery patrona Teatru Wielkiego w Poznaniu w słynnej Filharmonii Berlińskiej. Jedno z najsłynniejszych dzieł operowych Moniuszki zabrzmi w stolicy Niemiec w poniedziałek, 22 kwietnia 2024 roku, o godz. 19:00.

Powrót do Berlina z kolejną koncertową odsłoną opery Moniuszki wpisuje się w strategię promocji za granicą dorobku patrona Teatru Wielkiego w Poznaniu i ma w sobie niezwykłą symbolikę: Moniuszko spędził w mieście nad Sprewą trzy lata (1837-1840), rozwijając kompozytorski kunszt w słynnej Singakademie. Lata tam spędzone pozwoliły mu nawiązać relacje z zagranicznymi twórcami, dzięki czemu doskonale czuł puls zachodzących zmian w muzycznej Europie, co słychać w jego dziełach. Twórczość Moniuszki ma unikalną jakość artystyczną, której siłą są interpretacje na najwyższym poziomie – a ten, niezmiennie, gwarantują artyści Sceny pod Pegazem, co dostrzegają polskie i zagraniczne media.

Konsekwentna promocja Moniuszkowskiej spuścizny poza granicami kraju, prowadzona przez Teatr Wielki w Poznaniu od kilkunastu lat, przynosi widoczne efekty, które przekładają się na ważne muzyczne nagrody, jak International Opera Awards w kategorii „dzieło odkryte na nowo” dla inscenizacji „Parii” (2021) oraz „Jawnuty” (2023), czy uznanie krytyków dla nagrań dokonanych przez wytwórnię Naxos („Halka” – 2021, „Paria” – 2023).

Koncerty w Filharmonii Berlińskiej Teatr Wielki w Poznaniu realizuje przy wsparciu i w ścisłej współpracy z Ministerstwem Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Urzędem Marszałkowskim Województwa Wielkopolskiego, Instytutem Adama Mickiewicza, Instytutem Polskim w Berlinie, Fundacją Współpracy Polsko-Niemieckiej, Konzertdirektion Prof. Victor Hohenfels, Orlen Deutschland, Von Zanthier & Dachowski, Toyota Bońkowscy. Wsparcie instytucji państwowych oraz relacje na styku biznesu i sztuki to przykład świadomego umacniania wizerunku polskiej kultury za granicą.         

„Straszny dwór”, który tym razem wybrzmi w Filharmonii Berlińskiej, przez lata niósł pocieszenie i nadzieję na pokonanie zaborców, a także był muzycznym zapisem niełatwej polskiej historii. Koncertową wersję opery zaprezentują cenieni soliści, m.in: Ruslana Koval (Hanna), Gosha Kowalinska (Jadwiga), Piotr Kalina (Stefan) i Stanislav Kuflyuk (Miecznik). Za pulpitem dyrygenckim stanie Marco Guidarini, włoski dyrygent, wielki admirator twórczości Moniuszki, który właśnie od „Strasznego dworu” zaczął przygodę z muzyką polską.



Nie mamy wątpliwości, że koncertowe wykonanie „Strasznego dworu” w Filharmonii Berlińskiej, tak, jak i wcześniej „Halki” oraz „Parii”, poruszy publiczność i ukaże ponadczasowe piękno muzyki Moniuszki, bo ta – niezależnie od miejsca i szerokości geograficznej, gdzie jest prezentowana – zachwyca. Wierzymy, że kwietniowa prezentacja stanie się jednym z najważniejszych wydarzeń promujących kulturę polską za granicą w 2024 roku.

Bilety dostępne w kasie Filharmonii Berlińskiej oraz na stronie Eventim

Poznański prestiż

REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Trójkąt roboczy w kuchni – dlaczego jest tak ważny?

Artykuł przeczytasz w: 3 min.
Galeria Polskie meble Kuchnie

Kuchnia to nie tylko zwykłe miejsce do przygotowywania posiłków, to miejsce gdzie zacieśniają się relacje i tworzą wspomnienia przy wspólnym gotowaniu. Przy wyborze kuchni warto pamiętać o zachowaniu trójkąta roboczego, aby zapewnić właściwą ergonomię i funkcjonalność w kuchni, tak aby wspólne przygotowywanie posiłków było proste i przyjemne.

Trójkąt roboczy – co to jest?

Koncepcja projektowania kuchni, która określa w jakim miejscu należy umieścić trzy podstawowe elementy kuchni, takie jak zlew, kuchenka i lodówka, tak aby tworzyć ergonomiczną i efektywną strefę pracy. Powinny być ustawione w odpowiedniej kolejności (lodówka – zlew – kuchenka) i oddzielone pewnym odstępem w postaci blatu roboczego.

Prawidłowe odległości w trójkącie roboczym:

  • odległość pomiędzy lodówką a zlewozmywakiem, to 120 – 210 cm,
  • odległość pomiędzy lodówką a płytą grzewczą z piekarnikiem, to 120 – 270 cm,
  • odległość pomiędzy płytą grzewczą a zlewozmywakiem, to 120 – 210 cm,
Galeria Polskie meble Kuchnie

Jakie korzyści nam daje?

  • Większa wydajność i minimalizacja ruchów – odpowiednio zaprojektowany trójkąt roboczy pozwala na szybkie i wydajne przygotowywanie posiłków. Umożliwia płynne przechodzenie między poszczególnymi strefami kuchni, minimalizując niepotrzebne ruchy w poszukiwaniu potrzebnych produktów czy narzędzi kuchennych, co zwiększa wygodę podczas gotowania
  • Ergonomia – odpowiednio zaplanowany trójkąt roboczy uwzględnia ergonomiczne aspekty pracy w kuchni, takie jak odpowiednia wysokość blatów roboczych czy umiejscowienie gniazdek elektrycznych, co przyczynia się do komfortu użytkowania.
  • Wydzielenie stref kuchennych – trójkąt roboczy to nie tylko umiejscowienie sprzętu AGD w odpowiednim miejscu, ale również wydzielenie stref kuchennych. Oto kolejność stref kuchennych zgodnie z zasadami aranżacji wnętrz:
    -strefa zapasów
    -strefa przechowywania
    -strefa zmywania
    -strefa przygotowania
    -strefa gotowania
  • Przyjazne środowisko – dzięki zastosowaniu trójkąta roboczego kuchnia staje się bardziej przyjazna i funkcjonalna. Co zachęca do spędzania czasu w tym pomieszczeniu i wspólnego gotowania oraz jedzenia w gronie rodziny i przyjaciół.
Galeria Polskie meble Kuchnie

Trójkąt roboczy to kluczowy element efektywnego projektowania kuchni, przyczynia się do zwiększenia wydajności, minimalizacji niepotrzebnych ruchów oraz tworzenia ergonomicznego i przyjaznego środowiska pracy. Odpowiednie zastosowanie tej koncepcji pozwala stworzyć kuchnię, która nie tylko ułatwia codzienne czynności, ale także staje się centralnym punktem domowego życia i spotkań rodzinnych. Jeśli szukasz funkcjonalnej kuchni przyjdź do Galeria Polskie Meble w Poznaniu i odwiedź salony, takie jak: KLER, HAST HOME, MEBLE MERDA, HALUPCZOK, RUST czy KAMPRA MEBLE.

Profesjonalna obsługa doradzi Ci w wyborze kuchni i zaprojektuje ergonomiczne wnętrze z zastosowaniem trójkąta roboczego, tak aby korzystanie z niej było tylko łatwe i przyjemnością.

Artykuł przygotowany we współpracy z Galerią Polskie Meble

Poznański prestiż

REKLAMA
REKLAMA
Galeria Polskie meble Kuchnie
REKLAMA
REKLAMA

„Apetyt na czereśnie” – ROMANS Z ŻYCIA SFER NORMALNYCH w Teatrze Muzycznym w Poznaniu i na scenach w powiecie

Artykuł przeczytasz w: 4 min.
Apetyt na czereśnie

zdjęcie: Dawid Stube

Po dwóch broadwayowskich hitach – „Pięknej i Bestii” i „Deszczowej piosence” – Teatr Muzyczny w Poznaniu stawia na twórczość Agnieszki Osieckiej. W piątek 5 kwietnia premierę będzie miał kameralny spektakl muzyczny „Apetyt na czereśnie” w reżyserii Grzegorza Chrapkiewicza.

Sięgamy po twórczość Osieckiej, która przeżywa kolejny renesans. I nic dziwnego, jej niezwykle kobiece spojrzenie na świat i geniusz uchwycenia w dialogach złożonych relacji damsko-męskich sprawia, że w „Apetycie na czereśnie” każdy może znaleźć jakąś cząstkę własnej historii – mówi dyrektor Przemysław Kieliszewski. – Ta premiera ma dla nas wymiar metropolitalny, wychodząc naprzeciw widzom, zaraz po tym, jak zagramy go na naszej scenie, pokażemy go w miejscowościach powiatu poznańskiego, m.in. w Komornikach, Koziegłowach, Buku i Rokietnicy. 

Na scenie wystąpią znakomici artyści Teatru Muzycznego w Poznaniu. W roli Kobiety zobaczymy Katarzynę Tapek, znaną poznańskim widzom między innymi z ról w spektaklach „Pippin” (Katarzyna), „Virtuoso” (Helene Bibesco) czy „Kombinat” (Lala). W roli Mężczyzny wystąpi Radosław Elis, który w ostatnim czasie grał m.in. Władysława Górskiego i Józefa Piłsudskiego w „Virtuoso”, Roscoe Dextera w „Deszczowej piosence” czy Adama w dramacie muzycznym „Irena”.

To jest przede wszystkim historia o miłości. Nasi bohaterowie, w momencie w którym się spotykają, po raz pierwszy rozmawiają ze sobą naprawdę szczerze – mówi Radosław Elis.– Osiecka pisała bardzo prosto, a jednak jak się weźmie każdy jej tekst, to jest on wyższą formą, taki miała dar.

Myślę, że ogromną wartością tego tekstu jest to, że każdy, kto jest lub był w związku, znajdzie jakiś element, który dotyczy też jego relacji z drugim człowiekiem – dodaje Katarzyna Tapek.

Spektakl wyreżyserował Grzegorz Chrapkiewicz, który na scenie Teatru Muzycznego w Poznaniu zrealizował także takie tytuły jak „Księżniczka Czardasza”, „Mayday” czy „Akompaniator”.

Akcja spektaklu rozgrywa się na dworcu, gdzie główni bohaterowie spotykają się przypadkiem. 

To miejsce symbolizuje podróż, drogę, również w sensie metaforycznym, obrazując stan wewnętrzny bohaterów – tłumaczy scenografka i kostiumografka Anna Chadaj. – Nasz dworzec jest w trakcie remontu. Jest lekko zniszczony. Znajdują się w nim rusztowania, elementy dawnych napisów dworcowych, a także porzucone, przypadkowe, abstrakcyjne przedmioty dopełniające akcję sceniczną.

Kostiumy bohaterów są uniwersalne, klasyczne, trochę w stylu retro. Tak by para, którą zobaczymy na scenie, mogła być odbierana zarówno jako bohaterowie z czasów młodości Agnieszki Osieckiej, jak i taka, która żyje współcześnie. 

Wizualnej całości dopełnią projekcje Macieja Białka i reżyseria świateł Rolanda Łysowa.

Muzykę do „Apetytu na czereśnie” skomponował Maciej Małecki. Na scenie usłyszymy ją dzięki dwóm pianistom, którzy będą towarzyszyć głównym bohaterom: Jakubowi Kraszewskiemu i Radosławowi Matei. 

„Apetyt na czereśnie” to cykl błyskotliwie napisanych miniatur muzycznych. Każdy z utworów przenosi nas w inny krajobraz dźwiękowy. Znajdziemy tutaj nawiązania do baroku, styl bossa novy, trochę delikatności Fryderyka Chopina i trochę porządku właściwego klasykom wiedeńskim. A jednocześnie dzięki kompozytorowi Maciejowi Małeckiemu wszystkie te miniatury tworzą spójną całość, podkreślając wyjątkowy przekaz tekstów Agnieszki Osieckiej – opowiada kierownik muzyczny Jakub Kraszewski.

Po premierze 5 i 6 kwietnia w Teatrze Muzycznym w Poznaniu spektakl pokazany zostanie w kolejnych miejscowościach powiatu poznańskiego, a także poza nim. 7 kwietnia „Apetyt na czereśnie” zobaczyć będzie można w Komornikach (Gminny Ośrodek Kultury w Komornikach), 8 kwietnia w Nowym Tomyślu (Nowotomyski Ośrodek Kultury), 9 kwietnia w Czerwonaku (Centrum Kultury i Rekreacji w Koziegłowach), 11 kwietnia w Buku (Kino Wielkopolanin), 12 kwietnia w Skrzynkach (Dwór Skrzynki), a 13 kwietnia w Rokietnicy (Szkoła Podstawowa im. Jana Brzechwy w Rokietnicy). Trwają rozmowy na temat kolejnych lokalizacji. W planach jest także zagranie „Apetytu na czereśnie” w nowych terminach dla mieszkańców Poznania w czerwcu i wrześniu.

Informacje o spektaklu i zakup biletów na stronie internetowej, a także w ośrodkach, w których realizowane są spektakle wyjazdowe.

Partnerem premiery jest Metropolia Poznań.

Poznański prestiż

REKLAMA
REKLAMA
Apetyt na czereśnie
REKLAMA
REKLAMA

MASZ TYLKO 7 SEKUND, aby zdobyć klienta i sprzedać nieruchomość

Artykuł przeczytasz w: 5 min.
Home Staging Ewelina Matyjasik - Lewandowska

Pamiętasz te emocje, kiedy kupowałeś swoje pierwsze auto? Pamiętasz zapach tapicerki i błysk kołpaków? ACH! Te emocje pozostają z nami na dłużej. Zaskakujące jest zatem dlaczego nie myślimy o tym, aby właściwie przygotować na sprzedaż mieszkanie. Właściwie to znaczy tak, aby potencjalny kupujący był w stanie wyobrazić sobie swoje nowe, lepsze życie w tej właśnie przestrzeni. Bo nic innego nie jest aż tak ważne jak właśnie emocje. To one kierują zachowaniem i decyzjami ludzi. Zatem jeśli nie chcesz stracić pieniędzy – nie należy ich lekceważyć!

Tekst: Ewelina Matyjasik-Lewandowska, Chasing the sun
Zdjęcia: Tomasz Kazaniecki – Spacer 3D, Piotr Wujtko – Piotr Wujtko Photography oraz Kuba Troszczyński – In Out Photo 

Wielkim błędem jest myśleć – „ja chcę sprzedać, a nie inwestować. Każdy zrobi mieszkanie pod siebie!” Takie myślenie powoduje bowiem, że już na starcie tracimy mnóstwo pieniędzy. Poważnie? TAK!

A gdybym powiedziała Ci, że niewielkim nakładem finansowym możesz odczarować wnętrze i sprawić, że sprzedasz je nie tylko drożej, ale i o wiele szybciej? Uwierzyłbyś?
Home staging – bo właśnie o nim mówimy – to sztuka przygotowania nieruchomości do szybkiej i skutecznej sprzedaży lub wynajmu. To nie tylko modne hasło związane z designem, ale klucz do uwolnienia pełnego potencjału nieruchomości. Powstał 53 lata temu, kiedy pośredniczka nieruchomości i miłośniczka teatru, Barb Schwarz, potraktowała dom – który od dłuższego czasu nie chciał się sprzedać – jako scenę. Poukładała w nim przedmioty, posprzątała, poprzekładała meble i sprzedała go w bardzo krótkim czasie. I tak narodził się home staging. Dziś jedno z najskuteczniejszych narzędzi marketingowych w obrocie nieruchomościami.

Dlaczego zatem wciąż tak niewiele osób docenia home staging?

Problem polega na tym, iż niewiele osób wie, czym on tak naprawdę jest i jaka jest jego wartość.
A gdybym powiedziała Ci, że pierwsze wrażenie robi się tylko raz i jest ono absolutnie kluczowe, uwierzyłbyś? Jestem przekonana, że podobnie jak przy sprzedaży pojazdu, szorowałbyś i pucowałbyś mieszkanie. I właśnie o to chodzi! Aby często niewielkim nakładem finansowym odczarować wnętrze. Do tego stopnia, aby Twoje działania doprowadziły do sytuacji, kiedy jak najwięcej potencjalnych kupujących zechce je odwiedzić. Warto jest przekształcić puste ściany i podłogi w ciepły, przytulny dom. Dom, w którym każdy chce zamieszkać.

Właściwe przygotowanie nieruchomości pozwala sprzedać ją aż o 40 % szybciej i o co najmniej 17 % więcej. I co warto podkreślić Home staging to inwestycja, która zawsze kosztuje mniej niż pierwsza obniżka ceny! Głównym jej celem jest pokazanie potencjału mieszkania poprzez naprawienie usterek i uwidocznienie atutów, optyczne powiększenie przestrzeni oraz wpływ na wytworzenie się emocjonalnej więzi z potencjalnymi klientami. Trzeba pamiętać, że sprzedajemy nie nieruchomość, ale marzenia – o nowym, lepszym życiu.

001

Czy home staging jest zatem potrzebny? Jakie są jego najważniejsze zasady?

Gdybyś poświęcił chwilę i spojrzał na oferty sprzedaży mieszkań na portalach ogłoszeniowych – od razu zauważyłbyś jak wiele spośród wystawionych tam nieruchomości jest antyreklamą samych siebie.
Większość nabywców nieruchomości zanim w ogóle postawi stopę w jakimś mieszkaniu, spędza godziny, przeglądając oferty w Internecie. Gdy już zdecydują się obejrzeć nieruchomość dobrze, aby była to przestrzeń czysta, neutralna, ciepła i świeża. Sprzedaż mieszkania to bowiem nie sprzedaż bułeczek, ale sprzedaż emocji i nowego życia. Kluczowym jest, aby potencjalny klient rozkochał się w danym wnętrzu. Poleganie zatem na ludzkiej wyobraźni i przestrzennym widzeniu w zagraconym, nieuporządkowanym domu nie wystarczy, aby uzyskać efekt wow i najwyższą cenę na rynku!
Dlatego staging nie jest już pytaniem, ale nową rzeczywistością. Jednak, aby zabrać się do tego profesjonalnie – warto znać jego podstawowe zasady:

  • Depersonalizacja i uporządkowanie przestrzeni
  • Podkreślenie wszystkich atutów nieruchomości
  • Właściwe oświetlenie i wpuszczenie do wnętrza naturalnego światła
  • Neutralna paleta barw
  • Naprawa usterek
  • Właściwa aranżacja i stylizacja wnętrza
  • Profesjonalna sesja zdjęciowa

Dlaczego warto przygotować dom do sprzedaży?

Przygotowanie nieruchomości jest kluczowe. W niektórych miejscach już od momentu wejścia czujesz się jak w domu. Taka więź emocjonalna często przypieczętowuje transakcję dużo szybciej!
Czy zatem warto skupić się na procesie przygotowania nieruchomości do sprzedaży?
Definitywnie tak. Czas i praca zainwestowane w home staging zwracają się bowiem wielokrotnie. Działając na rynku nieruchomości, z przyjemnością obserwuję, jak właściwie przygotowane nieruchomości znajdują swoich nabywców w kilka dni.

Jeśli posiadasz nieruchomość na sprzedaż/wynajem – bardzo chętnie Ci pomogę profesjonalnie ją przygotować i sprzedać!

Ewelina Matyjasik - Lewandowska

Ewelina Matyjasik- Lewandowska

Nagradzana i certyfikowana Home stagerka, stylistka, dekoratorka, projektantka, inwestorka, pośredniczka w obrocie nieruchomościami i członek EAHSP. Mówi o sobie „Zamieniam przeciętne mieszkania w ponadprzeciętny zysk”.  Działa na rynku nieruchomości od 2017 roku, współpracując zarówno z inwestorami, jak i osobami prywatnymi. Stylizuje, projektuje wnętrza prywatne, a także przygotowuje kompleksowe strategie marketingowe sprzedaży nieruchomości, tworząc markę Chasing the sun.
REKLAMA
REKLAMA
Home Staging Ewelina Matyjasik - Lewandowska
REKLAMA
REKLAMA

KATARZYNA HOŁYSZ | Jestem kobietą spełnioną

Artykuł przeczytasz w: 19 min.
Katarzyna Hołysz

W swoim repertuarze ma pieśni i dzieła operowe, muzykę dawną i muzykę sakralną. Na scenie wcieliła się w najznakomitsze role, grając Toskę Pucciniego, Wenus Wagnera, Halkę Moniuszki czy Lady Makbet Verdiego. Kocha muzykę, ludzi i książki. Oprócz artystycznej duszy posiada matematyczny umysł. Bliskie są jej logiczne zagadki, ale i tematy związane z fitoterapią. Włada sześcioma językami, produkuje własne kremy, wierzy w zbawienną moc ziół – w dawnych czasach mogłaby być uznana za czarownicę. Katarzyna Hołysz – kobieta barwna, pełna pasji, emanująca pozytywną energią, po prostu wulkan emocji.

Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: MAD Photography, Magda Hueckel

Jesteś absolwentką Akademii Muzycznej im. I. J. Paderewskiego, również Uniwersytetu Ekonomicznego w Poznaniu, a niedawno zaskoczyłaś swoich najbliższych i znajomych, bo skończyłaś studia podyplomowe na Uniwersytecie Medycznym. Dlaczego wymyślasz sobie wciąż nowe wyzwania, nawet niezwiązane z muzyką?

KATARZYNA HOŁYSZ: Nie wiem, czy ja sobie wynajduję wyzwania, czy jednak te wyzwania wynajdują mnie. (śmiech) Poszłam na studia ekonomiczne trochę z lenistwa (śmiech). Wcześniej chciałam zostać lekarzem i w pewnym sensie to zrealizowałam, patrząc na to, co dzisiaj robię. W liceum byłam na profilu biologiczno-chemicznym i zobaczyłam, ile jest pracy, wkuwania i siedzenia nad książkami. Moim pewnym przekleństwem było to, że ja ze wszystkich przedmiotów byłam dobra. I za cokolwiek bym się nie zabrała, to z dużym prawdopodobieństwem wyszłoby mi to dobrze, ale wolałam zostać hedonistką, zamiast spędzać życie na uczeniu się na pamięć ogromu materiału, co tak właśnie wyglądało w przypadku biologii i szybko skonstatowałam, że chyba szkoda mi na to jednak mojej młodości. (śmiech) Natomiast uwielbiałam matematykę – od czasu gdy dostałam od moich rodziców książkę Szczepana Jeleńskiego „Lilavati”, w której matematyka tłumaczona jest za pomocą baśni, anegdot, gier i ciekawostek. Zakochałam się w matematyce, która w logiczny sposób tłumaczyła świat, a przede wszystkim nie musiałam uczyć się na pamięć, jak chociażby biologii, historii czy chemii. Matematykę trzeba tylko zrozumieć i wtedy bez problemu można podjąć się każdego wyzwania, jakie tylko królowa nauk przed nami postawi. Postanowiłam kontynuować moją miłość do tego przedmiotu i zdałam egzaminy na ówczesną Akademię Ekonomiczną, dzisiaj Uniwersytet Ekonomiczny, właśnie z matematyki oraz z języka angielskiego.

Do języków Ty masz smykałkę. Oprócz polskiego, władasz biegle aż pięcioma językami…

Łatwość nauki i przyswajania nowych języków jest zapewne powiązana z moimi zdolnościami muzycznymi. To często idzie w parze – predyspozycje językowe i muzyczne. Płynnie mówię po angielsku, niemiecku, w języku włoskim, hiszpańskim oraz rosyjskim. Na studiach ekonomicznych miałam angielski i hiszpański, którym wcześniej w ogóle nie mówiłam, a którego poziom zaawansowany podyktowany był wymogami kierunku, więc musiałam rzucić się na tę lingwistyczną, głęboką wodę i w pewnym momencie lepiej mówiłam o podatkach w języku hiszpańskim niż o pogodzie. (śmiech) Natomiast jak poszłam na Akademię Muzyczną, miałam język niemiecki i język włoski. Z początkowych, szkolnych lat pozostał mi język rosyjski, choć żałuję, że zamiast wtedy bojkotować lekcje rosyjskiego, nie czerpaliśmy garściami z tych zajęć i wyjątkowego piękna, jakie ten język ze sobą niesie. Muszę przyznać, że znajomość języków obcych, a w szczególności cyrylicy, przydaje mi się teraz, gdy czytam w oryginale konkretne dzieła rosyjskich kompozytorów, które mam do zaśpiewania. Bo nie należę do tych artystek, które teksty zapiszą sobie fonetycznie i wykują na pamięć, nie rozumiejąc treści tego, o czym dokładnie śpiewają. Ja zrozumieć muszę wszystko, każde pojedyncze słowo. Mogę wówczas lepiej oddać moje emocje, wcielić się w daną postać.

Katarzyna Hołysz

Jak to się stało, że trafiłaś na Akademię Muzyczną w Poznaniu?

Znowu trochę mi się nudziło (śmiech) i postanowiłam spróbować czegoś nowego. Nie wierzę w przypadek, wierzę natomiast w odgórny plan, który rządzi życiem ludzkim… Przechodziłam kiedyś ulicą Głogowską – a tam była Szkoła Talentów i Studium Piosenkarskie. Pomyślałam „może sobie pośpiewam?” Jedni łowią ryby, inni chodzą na grzyby, a ja zobaczę jak mi pójdzie w śpiewaniu. Poszłam do portierni z zapytaniem, kto tu uczy śpiewać. I w zasadzie co roku powinnam chodzić do tej pani z portierni z bukietem kwiatów w podziękowaniu. Bo ona nie skierowała mnie do Studium Piosenkarskiego, tylko do sekcji wokalnej, gdzie po kolejnym „ma,me,mi,mo,mu” i katując jeszcze wtedy pieśni Moniuszki (śmiech), zdałam sobie sprawę, że Maryla Rodowicz to ze mnie tutaj nie będzie.

Okazało się, że jednak mam talent i zdecydowałam się zdać egzaminy i uczestniczyć we wszystkich zajęciach w tej szkole, co było dość trudne, bo miałam wówczas prawie 22 lata, a za sobą choćby cienia muzycznej edukacji. Musiałam wszystko nadrobić. Moją ukochaną do dziś panią profesor i wielkim autorytetem muzycznym została Krystyna Pakulska, która szła ze mną potem przez całe moje muzyczne życie. Nie miałam innego nauczyciela śpiewu, jak tylko wspomnianą panią prof. Pakulską. Wychodzę z takiego założenia: „pokaż mi, co potrafisz, a ja zdecyduję, czy chcę się u Ciebie uczyć”. Obecnie wielu jest takich nauczycieli śpiewu, którzy sami nigdy nie śpiewali, nogi na scenie nie postawili, a nauczają śpiewu. W nielicznych wypadkach to się sprawdza, ale śpiew to jest rzemiosło i jeśli nauczyciel nie jest mistrzem w swoim fachu, czy tym mistrzem zostać nie zdołał, to i czeladnika nie wychowa.
Moja pani profesor była sopranem koloraturowym, czyli tym najwyższym operowym głosem kobiecym, a ja na początku byłam prowadzona jako mezzosopran. Nie byłam w stanie naśladować głosu prof. Pakulskiej, mogłam tylko naśladować sposób prowadzenia głosu, jej sposób oddychania itp. Śpiewałam więc swoim głosem, co jest niezwykle w śpiewaniu istotne, a na co zawsze baczną uwagę zwracała moja pani profesor. Po skończonej edukacji w tej szkole zdałam egzaminy na Akademię Muzyczną w Poznaniu. Trochę za moją przyczyną Pani Profesor Pakulskiej, która wcześniej nie była wykładowcą akademickim, zaproponowano nauczanie na poznańskiej uczelni i znowu miałam swoją mistrzynię obok siebie. Na przedostatnim roku studiów na Akademii Muzycznej debiutowałam już na deskach poznańskiego teatru w operze zatytułowanej „Norma” V. Belliniego. I przez wiele lat uprawiałam ten muzyczny zawód… aż nadeszła pandemia, a wraz z nią odwołane produkcje, przedstawienia, koncerty, trasy koncertowe. Miałam już syndrom kołatającego serca, gdy widziałam, że dzwonią z jakiś instytucji muzycznych.

Katarzyna Hołysz

Stagnacja i czekanie nie leży w Twojej naturze, wpadłaś więc na kolejny genialny pomysł… Fitoterapia – dlaczego właśnie to?

Zawsze interesowałam się ziołolecznictwem, zapobieganiem chorobom czy wręcz profilaktyką zdrowotną. Zatem studia podyplomowe na Uniwersytecie Medycznym były kolejnym krokiem. Dodatkowo – aby nie zwariować w okresie wzmożonych lockdownów – zajęłam się renowacją mebli i nawet niektóre z moich dzieł, przyznam, że całkiem udane, sprzedałam. (śmiech)
Czas na Uniwersytecie Medycznym wspominam bardzo dobrze, dużo się nauczyłam, miałam wspaniałych wykładowców, jak choćby tuzy polskiej fitoterapii: profesor Wiesławę Bylkę oraz profesor Irenę Matławską. Wielkie autorytety, z którymi miałam styczność. Cieszyłam się, że otrzymuję informację z najlepszego źródła. Z profesor Bylką mamy do teraz kontakt mailowy. Dodatkowo miałam bardzo zgraną grupę i nieustannie przez naszą grupę na Messengerze kontaktujemy się ze sobą li to towarzysko, li też wymieniając się doświadczeniami, czy szukając porady, bo każdy z nas w czym innym zaczął się specjalizować. Jedna z moich koleżanek zajęła się pasożytami w organizmie człowieka, czyli parazytologią, inna – medycyną chińską i akupunkturą.

A Ty zajęłaś się ziołolecznictwem, przetwarzaniem ziół i wyrabianiem z nich kremów…

I nie tylko kremów, gdyż z ziół wytwarzać można rzeczy najróżniejsze i najcudowniejsze. Ja uważam i głęboko w to wierzę, że zioła działają. I medycyna niekonwencjonalna może iść w parze z konwencjonalną. One się wzajemnie nie wykluczają. Życie nie jest tylko czarne i białe, korzystamy przecież i z „wiary i czucia” i ze „szkiełka i oka”. Trzeba jednak pamiętać, że zioła potrzebują czasu, aby zadziałać… Nie wystarczą 2-3 dni, aby zobaczyć czy poczuć efekty. Potrzeba zaufania w ich moc i cierpliwości. Natomiast moje kremy, które ku mojej wielkiej satysfakcji, znajdują uznanie wśród tych, którzy je stosują, a niektóre z nich mają nawet swoich „psychofanów” (śmiech), są ukoronowaniem mojej ziołowej pasji. Moje najnowsze kremowe dziecko to krem o genialnej nazwie antyPESEL. Nazwę wymyśliła moja błyskotliwa koleżanka Kamila i uważam, że piękniejszej, ale też i bardziej adekwatnej do jego mocy nazwy nie mógłby on dostać. Przyrządzam autorskie receptury, decyduję o ich komponentach, ale i proporcjach. I jestem z siebie bardzo dumna.
Prowadzę też kanał na YouTubie. Uczę na nim rozpoznawania roślin, co jest bardzo ważne, gdyż wiele osób nie zbiera ziół właśnie dlatego, że nie wie, jak one wyglądają i boi się pomylić je z być może niebezpiecznymi roślinami. Mówię o właściwościach poszczególnych ziół, o tym, kiedy i na jakie dolegliwości mogą one nam pomóc. Nie udzielam porad medycznych, bo nie jestem lekarzem, ale doradzam i polecam mieszanki ziół, np. dziką różę z hakoroślą, która to mieszanka jest przełomem w medycynie naturalnej, ma silne działanie przeciwzapalne i przeciwbólowe w chorobach stawów, mięśni. Na świecie odbywają się już sympozja poświęcone dzikiej róży i jej zbawiennemu wpływowi na choroby o podłożu zapalnym. Obalam też niektóre mity, jak ten o cyjanowodorze zawartym w pestkach, który może nas w mgnieniu oka pozbawić życia. (śmiech) To jest nieprawda, a nawet kłamstwo. Tam przecież znajduje się niezwykła substancja – amigdalina. Ja mielę różę z pestkami, nie boję się amigdaliny. Przecież już nasze babcie miały w kredensach nalewkę z wiśni, robioną wraz z pestkami, dla zdrowotności. Moja babcia nigdy nie wydrążyłaby żadnej wiśni. (śmiech) Zioła wspierają procesy odnowy naszego organizmu, również naszej skóry. Zioła potrafią wyleczyć nas z wielu chorób, nawet tych najpoważniejszych.

Katarzyna Hołysz

Czytałam Twój artykuł o różeńcu górskim. Ciekawe informacje poparte międzynarodowymi źródłami. Co zafascynowało Cię w tej roślinie o łacińskiej nazwie Rhodiola rosea?

Adaptogeny to mój konik! To cudowne rośliny, które pomagają organizmowi odzyskać równowagę. Ich głównym zadaniem, najkrócej mówiąc, jest niwelowanie wszechobecnego stresu, który leży u podstaw wielu chorób. Adaptogeny wywodzą się z ajurwedy i medycyny chińskiej, mogłabym o tym mówić i mówić. (śmiech) Codziennie piję zioła, co rano staję z imbryczkiem przed ziołową półką i pytam swego organizmu, na co dzisiaj się skusimy, robię napary ziołowe – i od sześciu lat nie byłam w ogóle chora, nie miałam nawet kataru. Odpukać. Ważne jest, aby zmieniać zioła, mieszać, nie przyzwyczajać organizmu tylko do jednego, np. ulubionej pokrzywy. A różeniec górski ma wiele właściwości prozdrowotnych: zwiększa odporność, pobudza i wzmacnia sprawność organizmu, pozwala zwalczać stres. Trwają badania nad jego zastosowaniem w leczeniu depresji oraz chorób nowotworowych. Ale zioła to nie dropsy, należy uważać jak się je bierze, w jakich proporcjach. Bo jeżeli mają nas one wyleczyć z najcięższych chorób, to mogą nam także zaszkodzić, kiedy stosujemy je nieumiejętnie. Trzeba też sprawdzić, czy nie zachodzi interakcja ziół z innymi lekami. Dlatego nie udzielam, zwłaszcza na odległość, porad lekarskich, nie ordynuję określonych ziół i ziołowych mieszanek w ciemno. Nie mam kuli i czarnego kota, nie jestem jasnowidzem i czarownicą, choć wiedźmą jestem i owszem (śmiech), zawsze zatem zalecam wizytę u dobrego naturopaty.

Wystąpiłaś w wielu rolach sopranowych, zaliczanych do repertuaru dramatycznego. Odgrywałaś zarówno Toscę Pucciniego, Wenus Wagnera, Halkę Moniuszki czy Lady Makbet Verdiego. A przede wszystkim rolę Salome w operze Straussa, za którą otrzymałaś Teatralną Nagrodę Muzyczną im. Jana Kiepury dla najlepszej śpiewaczki operowej w Polsce. Którą z tych ról cenisz najbardziej czy darzysz pewnym sentymentem?

Jestem szczęśliwa, bo czuję się artystką spełnioną. Miałam ogromne szczęście, że spotkałam na swojej drodze dyrektora Marka Weissa i mogłam występować w Operze Bałtyckiej w wyreżyserowanych przez niego operach. Dzięki niemu zaśpiewałam w zasadzie wszystkie role, o jakich marzyłam.
Chyba nie ma wielu takich śpiewaczek, które, tak jak ja, co tylko sobie muzycznie wyśniły, to im się spełniło. Odhaczałam z listy wokalnych marzeń po kolei każde z nich. Może została mi jeszcze tylko Izolda, ale na nią mam jeszcze czas, bo przecież jestem jeszcze taaaka młoda. (śmiech)
Dlatego łatwiej mi było zająć się kolejną pasją, kremami. Bo nie mam niedostatków w moim życiu muzycznym, które cały czas funkcjonuje. Jestem zapraszana na koncerty, do filharmonii, podróżuję, śpiewam. U mnie jest tak, że gdy pracuję nad jakąś rolą, wcielam się w nią – to ta jest aktualnie moją ukochaną. Wszystkie te role to moje muzyczno-wokalne dzieci, którym oddałam dużo emocji, stresu, łez, ale i wielkiej miłości. Wszystkie one są naznaczone jakimś bagażem emocjonalnym. Ale jeśli miałabym wybrać najukochańszą, to wskażę Fidelio Beethovena, gdzie wielu patrzy na mnie jak na wariatkę, gdy to mówię. (śmiech) Bo Beethoven napisał tylko jedną operę, dwuaktową „Fidelio”, która przez wielu artystów czy wręcz melomanów jest nielubiana, trudna, ciężka w odbiorze. Cóż, nikt nie powiedział, że w życiu ma być łatwo. (śmiech)

Katarzyna Hołysz

Czyli „Fidelio” wzięłabyś na bezludną wyspę?

Oczywiście! (śmiech) I słuchałabym do końca życia…

Występujesz na międzynarodowych scenach, spotykasz wielu wybitnych artystów, muzyków. Jaka osoba zapadła w Twojej pamięci?

Są dwie osoby, które naznaczyły moje życie artystyczne i będę to powtarzać. To moja pani profesor Krystyna Pakulska, która nauczyła mnie wszystkiego, co ja potrafię. Ona ulepiła mój głos – nie osobowość, bo we mnie jest dużo przekory, uporu, samostanowienia o sobie. Jestem wnuczką partyzanta i lubię płynąć często pod prąd… Prof. Pakulska dała mi najlepsze narzędzia, dzięki którym to ja wykreowałam moją osobowość i dołączyłam do niej technikę wokalną. Drugą osobą – o której zawsze będę miło pamiętać – był Marek Weiss, który dokładnie zrobił to samo, co prof. Pakulska. Zauroczyłam się nim już przy pierwszych naszych produkcjach, kiedy on nie próbował mi narzucać „idź w te stronę”, „stań tam”. Nakreślał jedynie ramy charakterologiczne postaci i warstwę dramaturgiczną, które ja wypełniałam swoimi uczuciami, emocjami i aktorskim wyczuciem. Cenię ludzi, którzy dają mi wolną rękę, ale lubię też konstruktywnie się posprzeczać. Kiedyś mówiono o mnie, że jestem dobrą śpiewaczką, ale taką sobie aktorką, a Marek Weiss zrobił ze mnie pełną artystkę. Zaczęłam wtedy otrzymywać nagrody za bycie aktorką na scenie, nie tylko za kreacje wokalne, ale i za pełne kreacje sceniczne. Pierwszą moją poważną nagrodą za całokształt artystyczny była nagroda w Teatrze Wielkim w Łodzi za Agatę w „Wolnym strzelcu”.

Po kim odziedziczyłaś talent muzyczny?

Po moim dziadku, który był multiinstrumentalistą, choć samoukiem. Potrafił grać na skrzypcach, gitarze, akordeonie, który jest przecież niezwykle trudnym instrumentem. A na dodatek jak śpiewał podczas grania, to płakał, takie jakieś sprzężenie zwrotnie, że tak na niego działała muzyka. Ja mam dokładnie to samo! Oczywiście, nie jak jestem na scenie, bo wtedy działa mój pokładowy komputer i 100-procentowa mobilizacja, bo nie ma nic gorszego, kiedy śpiewak płacze na scenie tknięty swym własnym, bezbrzeżnym wzruszeniem, a publiczność się śmieje. Scena to jest jednak teatr, czyli trochę oszustwo. Piękne, niezastąpione, ale jednak…

Po dziadku partyzancie masz słuch, wrażliwość muzyczną i umiejętności muzyczne, ale przejęłaś też od dziadka pewną dewizę życiową. Cóż ona oznacza?

„U mnie honor droższy od pieniędzy” to słowa, które dziadek często powtarzał i one wryły się w moją pamięć. I służą mi jako drogowskaz w życiu. A drugą cenną radę otrzymałam od babci – „jak nie będziesz szła w życiu po trupach, to będziesz miała szczęście do żywych ludzi” – i tego też się trzymam w życiu. Parę razy zdarzyły mi się takie sytuacje, że dostałam intratną propozycję, z której nie skorzystałam, bo już wcześniej obiecałam coś innym osobom. Jestem naprawdę lojalna i honorowa, choć czasem może głupia, bo nie wszyscy ludzie potrafią to docenić i uszanować. Jestem typowym Koziorożcem, który daje słowo i tego słowa się trzyma. Mogłabym być jak Zawisza Czarny, tylko w spódnicy. (śmiech) Dane komuś słowo jest moją wartością, moją wizytówką, stanowi o mojej godności. Takie poczucie jest – niestety – w konflikcie z tym dzisiejszym światem, w którym wszystko jest na sprzedaż…

Katarzyna Hołysz

Od 2020 roku jesteś członkiem Kapituły przyznającej muzyczne nagrody Fryderyk. Jak według Ciebie wygląda nasza rodzima scena muzyczna?

Mam swoich faworytów na polskiej scenie, oceniam wykonawców, ale z biegiem czasu nauczyłam się to robić delikatniej. Nie uzewnętrzniam swoich opinii względem koleżanek i kolegów z branży, bo wiem, że nikt nie jest doskonały, również technicznie, a artyści są szczególnie wrażliwymi ludźmi, których łatwo jest zranić, a czasami nawet i zniszczyć. Natomiast wśród melomanów zasiadają przecież osoby, które nie wychwycą wszystkich błędów czy niedociągnięć, a kochają konkretnego artystę, jego charyzmę, emocjonalność, jego prawdę. Bywa, że czasem i niedoskonałą. Jeśli mielibyśmy rozliczać cudowną Marię Callas z tego, ile zrobiła błędów na swojej drodze muzycznej, to jest spora szansa, że lista wpadek byłaby dość długa, a tak została przecież wielką primadonną wszechczasów i ukochaną przez wielu śpiewaczką operową. Bo miała to coś, ten błysk, ten magnetyzm, za co ludzie ją kochali i tłumnie podążali na jej spektakle i koncerty. Perfekcjonizm nie jest do końca dobry w sztuce, bo sztuka jest odzwierciedleniem życia. Niezwykłą umiejętnością jest łączenie perfekcji technicznej z emocjami, które dochodzą w konkretnej roli – i tu może się wdać niedoskonałość, aby uczynić ten przekaz prawdziwym. Taka była Callas, prawdziwa i dzięki temu bliska ludziom.
Twoje spectrum zainteresowań jest bardzo szerokie i różnorodne. A w tym wszystkim znajdujesz jeszcze czas na swój autorski kanał, produkujesz własne zdrowe kremy. Jak Ty na to wszystko znajdujesz czas?

Masz pakt z diabłem?Jako prawdziwa wiedźma po trochu chyba mam ten pakt. (śmiech) Lubię jak się wokół mnie coś dzieje, wtedy mam energię i dużą satysfakcję. Wykładam jeszcze w Polskiej Akademii Medycyny Naturalnej i Fitoterapii, dzięki temu sama się dokształcam, przygotowując do wykładów, rozwijam się i wciąż uczę. Pogłębiam wiedzę i bardzo to kocham. Jestem od parunastu lat fanką, żeby nie powiedzieć, fanatyczką nauki. Kiedyś aż tak nie było. Myślisz, że to starość? (śmiech) Ostatnio prowadziłam wykłady z gospodarki hormonalnej czy z ziołolecznictwa u dzieci i ogrom wiedzy, którą dzięki temu pozyskałam, jest bezcenny. Cieszy mnie fakt, że studenci dopytują się o zajęcia ze mną, chcą, abym ja je prowadziła. Prowadzę też różne webinary i prelekcje. Ostatnio nawet zaraziłam ziołolecznictwem adeptów Tai Chi. Jakoś radzę sobie z czasem…

W marcu obchodziliśmy Dzień Kobiet, kobiet, które są coraz silniejsze, coraz bardziej odważne w dochodzeniu swoich racji i praw w różnych dziedzinach życia. Czego z okazji tego święta życzysz sobie i czego życzyłabyś innym kobietom?

Uważam, że polityka jest kobietą, a wciąż jest zbyt mało kobiet w polityce. One rządzą inaczej niż mężczyźni, patrzą i myślą perspektywicznie, co przyniesie przyszłość. Pewnie też dlatego, aby zapewnić spokojny byt swojemu potomstwu, świat spokojny i dobry. Pragnęłabym, żeby więcej było kobiet w polityce, bo one umieją konstruktywnie dyskutować, przekonywać do swoich racji i poglądów. Kobiety w polityce dają większe poczucie bezpieczeństwa, bo dążą do konsensusu, a nie ciągłych sporów czy konfrontacji.

Jako kobieta spełniona masz jeszcze jakieś marzenie? Idziesz za głosem serca?

U mnie krystalizuje się kolejny cel, gdy zakończę to, co aktualnie robię. Jak spowszednieją mi ziołowe tematy, może i zacznie błyskać mi kolejny życiowy pomysł, czym chcę się zająć. A może wrócę do renowacji starych mebli, bo dobrze mi to szło… Jestem fanatyczką książek, kocham biblioteki. Mam wciąż niedosyt czytania, kupuję nowe książki, które czekają na mój wolny czas.
Życzę zatem, aby urzeczywistniły się kolejne Twoje plany i spełniły marzenia, nawet te jeszcze niezdefiniowane…

Dziękuję Ci za to spotkanie. Cudownie mi się z Tobą rozmawiało.

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
Katarzyna Hołysz
REKLAMA
REKLAMA

Minimalizm we wnętrzu – jak stworzyć przestrzeń pełną spokoju i harmonii?

Artykuł przeczytasz w: 3 min.

Co raz więcej osób decyduje się wprowadzić minimalizm zarówno do swojego życia, jak i wnętrza. Dlaczego? Żyjemy w zabieganym świecie pełnym hałasów i bodźców dobiegających z każdej strony. Decyzja o wprowadzeniu minimalizmu do wnętrza to nie tylko styl aranżacyjny, ale również filozofia i styl życia, która wprowadza balans, spokój i harmonie. Zatem o czym musisz pamiętać urządzając wnętrze w stylu minimalistycznym? Oto kilka kluczowych aspektów harmonijnej przestrzeni:

Czyste linie i proste formy

Wybieraj meble o prostych, geometrycznych kształtach, które emanują spokojem i elegancją. Unikaj nadmiaru ozdobników i detali, stawiaj na minimalistyczną estetykę. W salonach- PUSZMAN, IWC HOME, ARIS CONCEPT, BIZZARTO, BEFAME oraz DION dostępnych w Galeria Polskie Meble, znajdziesz szeroki wybór jakościowych mebli oraz dodatków o czystych i prostych formach, które doskonale wpisują się w minimalistyczny styl.

406062922 847520007376320 6211762785595312326 n

Otwarta przestrzeń i światło

W minimalistycznym designie ważne są przestronne przestrzenie. Unikaj zatłoczonych i przeładowanych wnętrz, które uniemożliwiają przepływ naturalnego światła. Postaw na ciepłe i naturalne światło, które stworzy przytulną i harmonijną przestrzeń. W salonie LUXMAN znajdziesz szereg lamp i kloszy do Twojego minimalistycznego wnętrza.

433685597 746097697639577 6604802533888295803 n

Subtelne kolory

Wybierz stonowane i naturalne kolory, takie jak biel, odcienie beżu, szarość, pastele czy czerń, które tworzą spokojną i harmonijną atmosferę. Unikaj mocnych i jaskrawych kolorów, które mogą przytłoczyć wnętrze.

432294392 743209714595042 4959837645185440676 n

Funkcjonalność 

Minimalizm to nie tylko proste i ładne meble, ale również praktyczne i funkcjonalne. Urządzając swoje wnętrze wykorzystaj szafki z ukrytymi schowkami, łóżko z pojemnikiem na pościel czy sofę z funkcją spania. Wybierając meble możesz zdecydować się na meble robione na wymiar, tworząc produkt idealnie dopasowany do Ciebie. Meble kuchenne szyte na wymiar to idealny pomysł, aby stworzyć funkcjonalną przestrzeń. Wykorzystaj rozwiązania, takie jak – szafki cargo, szuflady, obrotowe kosze  itp. Po więcej inspiracji mebli kuchennych zapraszamy do salonów – RUST, HAST HOME oraz HALUPCZOK.

169665341 3800404713330093 2555242104379169639 n

Ograniczenie ilości rzeczy

Minimalizm nie lubi bałaganu, zbieractwa i nagromadzonych rzeczy, ponieważ zaburza to harmonie we wnętrzu oraz życiu. Zrób selekcje i oczyść swoją przestrzeń ze zbędnych przedmiotów. Minimalizm to świadome wybieranie elementów, które są istotne i naprawdę potrzebne.

W minimalistycznym wnętrzu unikaj zbędnych rzeczy i zdobień. Wybieraj proste, praktyczne i jakościowe przedmioty. Więcej nie zawsze znaczy lepiej, postaw na jakość! W Galerii Polskie Meble w Poznaniu znajdziesz luksusowe i jakościowe produkty, wykonane przez renomowanych polskich oraz włoskich producentów. Eksperci salonów pomogą Tobie wybrać idealne meble zgodnie z Twoją wizją. Przyjdź i sprawdź bogatą ofertę salonów w Galerii Polskie Meble.

*artykuł przygotowany we współpracy z Galerią Polskie Meble

Poznański prestiż

REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

DIONIZY WINCENTY PŁACZKOWSKI | Musimy ufać naszej intuicji

Artykuł przeczytasz w: 16 min.
Dionizy Wincenty Płaczkowski

Utalentowany, tajemniczy, chwytający szczególne okazje w życiu, zgodnie z maksymą „żyje się tylko raz”. Nieposkromiony a zarazem wrażliwy. Występował na międzynarodowych scenach muzycznych, choć w życiu próbował różnych dróg, które poszerzyły jego krąg przyjaciół i znajomych. Dionizy Wincenty Płaczkowski – tenor, kolekcjoner sztuki, z poznańską żyłką do przedsiębiorczości.

Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: Robby Cyron

Dionizy, czy talent muzyczny da się oszukać i wybrać inny zawód?

DIONIZY WINCENTY PŁACZKOWSKI: Każdy kto zasmakuje euforii performatywnej – zwłaszcza w świecie muzyki poważnej jako wokalista dysponujący głosem o wolumenie wypełniającym całą salę – widząc jak to steruje ludzkimi emocjami, nie odnajdzie nigdy tego samego uczucia poza sceną. Tego nie da się niczym zastąpić. (śmiech)

Wiesz, dlaczego zadałam to pierwsze pytanie… Nie wiązałeś przyszłości z muzyką. Straciłeś głos, wybrałeś studia na stosunkach międzynarodowych, a jednak życie napisało kolejny zaskakujący scenariusz…

Gdy miałem 15 i nadeszła mutacja, która zabrała bezpowrotnie mój sopran dyszkantowy – po blisko 800 koncertach – postanowiłem, że spróbuję pożyć inaczej. Nie poszedłem do liceum muzycznego, a potem zacząłem studia, które nie prognozowały mojego powrotu na scenę. Był to czas mi potrzebny, na refleksję, rozważenie dotychczasowych osiągnięć. Mogłem wówczas skonfrontować siebie z życiem, które na pewno nie generowało tyle presji i stresu. Pracowałem też kilka lat w marketingu prężnie rozwijającej się marki Red Bull. Tu pojawiły się pierwsze stresogenne sytuacje w energicznej i drapieżnej stolicy, w której finalnie zamieszkałem, studiując na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina. 

Do 15. roku życia grałeś już ponad 100 koncertów rocznie w Europie i Azji oraz nagrałeś wówczas 7 płyt. To ogromne osiągnięcie i wyróżnienie dla tak młodej osoby. Jakie wspomnienia zachowałeś z tego okresu? Do jakiego występu najczęściej powracasz w myślach?

Dzieciństwa właściwie nie miałem. Była to nieustanna praca nad rozczytywaniem coraz trudniejszego repertuaru, a następnie nad przygotowywaniem go na możliwie najwyższym poziomie wykonawczym. Muzyka od zawsze była – i jest – moją miłością! Natomiast szkoła była na drugim planie, co później dało się we znaki w liceum, zwłaszcza jeśli chodzi o przedmioty ścisłe. (śmiech) Okres kariery przed mutacją był dla mnie czasem intensywnej i wzmożonej pracy indywidualnej. Często śpiewałem w kwartetach solowych takich oratoriów jak: Pasja Janowa i Mateuszowa J.S. Bacha, Msza Koronacyjna, Nieszpory czy Requiem W.A. Mozarta, a także Mesjasz Haendla i wiele innych dzieł baroku oraz klasycyzmu. Dostawałem nuty od dyrygenta i miałem się po prostu nauczyć partii. Potem pierwsza próba, a ja byłem już przygotowany. (śmiech) Z perspektywy czasu patrzę na małego Dionizego i zadaję sobie pytanie, skąd tyle determinacji i oddania w tak młodym wieku, skoro to okres, gdy beztroska jest raczej naturalna i właściwa dynamice życia. Dlaczego to było dla mnie tak ważne? Chyba urodziłem się po to, by to robić. (śmiech) Może dlatego też lata później poprosiłem o te chwile odpoczynku od sceny…
Jeśli zaś chodzi o wspomnienia sceniczne, na pewno nie zapomnę koncertu z Chichester Psalmami Bernsteina w Termę di Caracalla. To miejsce, gdzie 7 lat wcześniej odbywał się sławny koncert Trzech Tenorów. Rozpoznałem wtedy, że koncertmistrz Orchestra Opera di Roma to ta sama osoba. Koncert transmitowany był przez Rai Uno oraz Duo. Nigdy nie zapomnę tego ciepłego rzymskiego wieczoru w otoczeniu ogromu muzyki Bernsteina pod batutą Daniela Orena! Monumentalny chór i potężny skład symfoniczny, by móc zaśpiewać delikatne frazy w duecie z harfą „Adonai ro’i lo echsar”. Miałem wtedy tylko 11 lat! To kompozycja zamykająca piękny film Maestro, który niedawno pojawił się na Netflix.

Dionizy Wincenty Płaczkowski

Miałeś przyjemność śpiewać u boku Roberta Alagni i jego żony, Aleksandry Kurzak, w słynnej inscenizacji Madame Butterfly Giacoma Pucciniego. Alagna to Twój autorytet muzyczny. Za co cenisz tego artystę?

Traktuję Roberto Alagne jako ostatniego reprezentanta tej przepięknej ery wybitnych głosów pokroju Di Stefano, Corelliego, Carrerasa, Pavarottiego czy Mario del Monaco. To nie chodzi o to, że dziś nie ma tej jakości głosów. Zmieniają się trendy i dynamika rynku operowego. Pewien archaizm wychodzącego śpiewaka, aby dał popis czystej wirtuozerii wokalnej, czasem spada na drugi plan w stosunku do teatralnej strony sceny operowej. Od głosu wymaga się obecnie większej elastyczności. Teatry zaczynają być dogłaśniane nowoczesną technologią, a przecież to te same sceny, na których niegdyś śpiewał Enrico Caruso i głos jego intensywnie dzwonił po ostatnie rzędy. 

Poznałeś również wybitnego tenora Angelo Loforese, który zadziwiał wszystkich, gdy wykonywał najtrudniejsze arie tenorowe w wieku 90 lat. Rozumiem, że on też dla Ciebie jest wielkim wzorem do naśladowania. A inne Twoje autorytety muzyczne?

Spotkanie Maestro Loforese to było dla mnie coś bardzo wyjątkowego, pamiętam też, że brał za lekcję 40 euro, gdy ceny u szanowanych pedagogów sięgały nawet 150 euro w Mediolanie. W tej profesji owe konsultacje często bierze się stricte networkingowo i nie oczekuje się nawet od nich eurek wokalnych. Trudno też na kilku lekcjach zrobić konkretne korekty techniki wokalnej. Natomiast te godziny spędzone z Maestro były dla mnie czymś niezwykle ważnym. Wracam do nich często i inaczej rozumiem uwagi, które wtedy nie były dla mnie aż tak klarowne. Przed laty nie znałem tak dobrze siebie jako wokalisty, a co za tym idzie swojego głosu i jego możliwości. Nierzadko odbiegam w inne nurty muzyczne, aby nakarmić się po prostu dobrą muzyką. W świecie klasyki archiwalne nagrania są wzorem wykonań wielu dzieł muzycznych. Koncerty fortepianowe Rachminova z Horowitzem, koncerty skrzypcowe 17-letniej Anne Sophie Mutter pod Karajanem, pierwsze recitale z fortepianem młodego Luciano Pavarottiego z Salzburga czy Los Angeles. Boska Maria Callas czy Birgit Nilsson. Mamy dziś ogromną bibliotekę legendarnych, wzorowych nagrań najwybitniejszych kompozycji, a do tego powstaje nowa fascynującą muzyka, którą ciężko śledzić, aby być na bieżąco.

Bardzo cenię Thoma Yorke’a i Jonny’ego Greenwooda niezależnie czy to Radiohead czy The Smile. Dla mnie to są muzycy tak ze sobą rezonujący, tak siebie rozumiejący performatywnie i brzmieniowo. Moja wrażliwość muzyczna ucieka też w stronę elektroniki, od James Blake’a po Maxa Coopera czy Solomuna. Wracam do wczesnych nagrań Tony Bennetta z The Ed Sullivan Show, gdzie tak samo występowali śpiewacy operowi. Tom Jones to w ogóle ewenement wokalistyki, nie ma do dziś w rozrywce męskiego głosu, który w całej szerokiej skali śpiewa tak otwartym, dużym i pięknym dźwiękiem. Niewątpliwie ważnym dla mnie gatunkiem jest jazz, rap i r&b. Regularnie słucham Wu-Tang Clanu czy Notoriousa BIG. Amerykańską wokalistkę Robertę Flack, niezastąpioną czy niezrównaną Ninę Simone, powalającą Janis Joplin. Długo by wymieniać jak wielu artystów mnie unosi muzycznie, zwłaszcza, że mamy dziś dostęp do każdego nagrania tych szalenie zdolnych postaci. Moim ukochanym śpiewakiem jest niewątpliwie Franco Corelli, który na zawsze pozostanie dla mnie wzorem prawdziwego tenora.

Dionizy Wincenty Płaczkowski

Wspominamy tu międzynarodowe nazwiska, wielkie sławy. A z jakimi wybitnymi wokalistami i artystami polskiej sceny muzycznej, teatralnej miałeś przyjemność współpracować?

Miałem wielki zaszczyt śpiewać główną rolę tenorową w Hrabinie Stanisława Moniuszki w reżyserii legendarnej Krystyny Jandy. Myślę, że było to trochę wcześnie jak na moje ówczesne doświadczenie sceniczne, ale na pewno mnie rozwinęło na wielu płaszczyznach i nauczyło pokory wobec tej bardzo oceniającej profesji. Dziś na pewno zdecydowana większość moich występów to koncerty czy recitale. Małymi krokami do celu, aby śpiewać swoje wymarzone, dramatyczne partie na takim poziomie, jakiego od siebie oczekuję. Autokrytyka mam silnego, (śmiech) więc pomaga mi to w determinacji i wyznaczeniu sobie realnych celów. Miałem też miłą współpracę z Sylwią Grzeszczak, którą bardzo cenię za jej piękny głos. Nasz sylwestrowy występ zobaczyło pod katowickim Spodkiem ok. 150 tysięcy ludzi i blisko 4 miliony przed telewizorami telewizji Polsat. Wielką radość odczuwałem również, mogąc wykonać po raz pierwszy kompozycje genialnego polskiego kompozytora Stefana Wesołowskiego. Był to Mesjasz do słów Bruna Szulca, który wykonaliśmy na warszawskim festiwalu Eufonie. 

Jakie cechy charakteru są potrzebne, aby funkcjonować w międzynarodowym środowisku muzycznym?

Przede wszystkim pewność siebie, ale taką głęboką poprzedzoną wielką dedykacją wobec sztuki wokalnej, do tego dochodzi ogromna świadomość swojego instrumentu głosowego i jego możliwości. Dalej można wymieniać: pracowitość, profesjonalizm muzyczny, bardzo dobrą pamięć, silne zdrowie, również psychiczne (śmiech), bo wciąż jest się ocenianym… Na pewno osoby, które sięgają rynku międzynarodowego, muszą być gotowe na różne blaski i cienie, pochwały i zarzuty skierowane w ich stronę od ludzi zarządzających najważniejszymi instytucjami w tej branży. Umieć znieść tę presję i w każdym sezonie śpiewać coraz lepiej, umiejętnie planując repertuar – to już sport wyczynowy na najwyższym poziomie. 

Często mówimy, że w życiu trzeba mieć intuicję, kierować się emocjami, sercem, nie tylko racjonalizmem. Jaką zatem rolę w muzyce odgrywa intuicja?

Najważniejszą! Trzeba umieć ocenić samego siebie, na jakim się jest etapie i w jakie projekty aktualnie można się angażować. Co jest dobre dla naszego głosu i co go rozwinie, a co – wręcz na odwrót. To samo z doborem nauczyciela czy korepetytora. Musimy ufać naszej intuicji i umieć ocenić, na co w danym momencie nas stać. Również psychicznie. Głos to nie wszystko. 

Talent i umiejętności wokalne, nieustanny rozwój to jedno, ale kontakt z publicznością, wyjście na scenę to kolejny aspekt Twojego zawodu. Czy Ty na scenie czujesz się jak przysłowiowa „ryba w wodzie”? Czy obycie sceniczne ma się w genach, czy jednak stale się trzeba tego uczyć?

Czuję się jak ryba w wodzie w repertuarze, który jest predestynowany na mój głos i na który jestem obecnie gotowy. Każda konfrontacja z publicznością, w innej akustyce i innych warunkach to zawsze sprawdzian naszych możliwości technicznych. Pokazujemy to, co wypracowaliśmy i nie ukrywając, chcemy zrobić to jak najlepiej. A głos to instrument organiczny i wiele zależy od naszego stanu psychicznego, od naszego nastroju konkretnego dnia i nie zawsze mamy na to wpływ… Niezmiennie daję z siebie wszystko, niezależnie gdzie śpiewam, w jakim miejscu, na większej czy mniejszej sali.

Ubiegły rok miałeś wypełniony koncertami, ale i ten 2024 zapowiada się imponująco. Gdzie występowałeś, w jakie role się wcielałeś? I co aktualnie przed Tobą?

Końcówka roku była intensywna! Miałem swój solowy recital z pieśniami Karłowicza i Moniuszko w Centrum Kultury Kielce, występ otwierał ich festiwal, na którym Teatr Wielki z Łodzi kilka dni później pięknie wykonał Straszny Dwór. Wykonywałem też pisane dla mnie pieśni Artura Banaszkiewicza do słów poety Dominika Górnego. Rok 2024 rozpocząłem intensywnie z nagranym występem do TVP Kultura, który był eksponowany w sylwestra i pierwszy dzień nowego roku. Skończyłem właśnie wielkie tournée 24 koncertów noworocznych. Niezwykle wytężony i emocjonujący czas – koncerty m.in. w Filharmonii Krakowskiej, Filharmonii Poznańskiej, Rzeszowskiej, Łódzkiej czy w Operze i Filharmonii Podlaskiej. Odwiedziłem również piękne sale jak Polskie Radio Wrocław czy Miasto Ogrodów w Katowicach, poprzednia siedziba NOSPR. Pierwszy raz od czasów kariery dziecięcej miałem taki ogrom codziennych występów z zaledwie jednym dniem przerwy. (śmiech) Był to sprawdzian czy temu podołam, okazało się, że mnie to bardzo rozwinęło, a każdy następny występ miałem pewniejszy. Zaraz rozpoczynam kolejne tournée 10 koncertów organizowane przez dyrektorkę Warszawskiej Opery Kameralnej Alicję Węgorzewską. Mam dosłownie 4 dni na regenerację. (śmiech) Cieszy mnie bardzo solowa partia w cudnym oratorium Francka „Ostatnie słowa Chrystusa na Krzyżu”, którą wykonam w kwietniu. Dostałem też propozycję debiutu w czerwcu w partii Edwina w Księżniczce Czardasza Lehara w Krakowie. W tym samym miesiącu zaśpiewam dla Fundacji Beksińskiego Requiem Alfreda Schnittke w zjawiskowej sali koncertowej Cavatina Hall w Bielsku. 

Dionizy Wincenty Płaczkowski

Oprócz Warszawy, z którą wiele Cię wiąże, Poznań jest Twoim rodzinnym miastem. Jakie masz wspomnienia związane ze stolicą Wielkopolski? Czy masz swoje ulubione miejsca w Poznaniu?

Zawsze chętnie wracam do wszystkich odsłon poznańskiej Werandy, zaprzyjaźnionych i bliskich mi Ponińskich. Uwielbiam spędzać czas w Weranda Home choć to już kawałek od centrum Poznania. Doceniam chwile relaksu w City Parku w otoczeniu wybitnej sztuki z kolekcji Wojciecha Fibaka, który zaraził mnie kolekcjonowaniem. Ostatnio zajrzałem do Blue Note na wybitny koncert jazzowy. Lubię spacery w Parku Sołackim czy na Cytadeli, lubię odwiedzać piękny dom mojej byłej partnerki Karoliny Pytlakowskiej, z którą założyliśmy markę DECOLOVE. Sentymentem darzę Starą Drukarnię, czyli Concordia Design, projekt finezyjnie prowadzony przez Ewę Voelkel, już z drugą odsłoną we Wrocławiu. Zawsze gdy jestem w Poznaniu, muszę zjeść sushi w ulubionym Kyokai. (śmiech) Zachwyciła mnie ostatnio odsłona kolekcji sztuki współczesnej Muzeum Narodowego w Poznaniu, zawsze tam wracałem dla Malczewskiego, ale ostatnio podziwiałem świetne prace Fangora, Dobkowskiego, Kantora, Nowosielskiego i wielu innych. Lubię wpaść do skateshopu Miniramp przy ulicy Długiej, który zawsze kreował poznańską społeczność sceny skejtowej. Tak więc miejsc w Poznaniu mamy wiele, do których powracam, ale nie ma nic lepszego niż obiad czy śniadanie u Mamy. (śmiech)
Nie ma już, niestety, moich ukochanych klubów SQ czy Kukabara, ale za to świetnym miejscem spotkań jest dla mnie winiarnia Czarny Kot – choć nie piję już 1,5 roku, to lubię tam spotkać znajomych i zjeść coś dobrego. 

Oprócz koncertów i muzycznego życia masz w zanadrzu również talent biznesowy, można rzec żyłkę poznańskiej przedsiębiorczości. Wypromowałeś markę akcesoriów, czyli działałeś również w branży fashion. Nawiązałeś współpracę z marką biżuteryjną. Tenor a z drugiej strony biznesmen – jak to można sprawnie połączyć?

Gdy poznałem Karolinę Pytlakowską, która dziś jest też fotografem, nie umiałem stać obojętnie obok jej rękodzielniczego talentu, który pokochałem, tak jak i ją. Talent to coś, co mi zawsze najbardziej imponowało u ludzi, zwłaszcza kobiet. Myślę, że ona potrzebowała tego, aby ktoś ją zmotywował, by w ogóle powstało DECOLOVE. Czasem talent trzeba pchnąć. Marka istnieje do dziś, to na pewno nasze dziecko, z którego jesteśmy dumni. Wiele się nauczyłem, dostrzegłem zarówno swoje silne, jak i słabsze strony funkcjonowania w biznesie. Te silne strony dostrzegł ówczesny prezes YES Mateusz Madelski, a że był to dla mnie też czas poszukiwania siebie, to pracę na scenie połączyłem z lobbowaniem marki YES. Robiłem to aż 10 lat, doprowadzając do bardzo silnej ekspozycji wzorów marki wśród znacznej części socjety warszawskiej. Poznawałem wtedy wiele fascynujących aktorek, artystek czy innych postaci świata mediów, literatury i blogosfery. Z częścią z nich zawiązały się wspaniałe przyjaźnie trwające do dziś. YES pojawiał się na najważniejszych eventach w Polsce i za granicą jak Oscary czy Cannes. Bardzo znane osoby brały śluby z silną ekspozycją biżuterii na social media i w prasie. Przychodziło mi to łatwo, docierałem do ciekawych postaci, które nie zawsze były powszechnie znane z nadużywania swoich zasięgów w połączeniu z markami, zwłaszcza sieciowymi. Zawsze ceniłem sobie jakość. Bardzo kocham ludzi, więc lubię z nimi spędzać czas, zwłaszcza jeśli możemy się inspirować intelektualnie i artystycznie. Nie byłem gotowy jeszcze w pełni oddać się tylko scenie, a chciałem też sobie udowodnić, że mogę robić inne rzeczy w życiu.

Dionizy Wincenty Płaczkowski

Kolekcjonujesz dzieła sztuki. Pochwal się swoimi zdobyczami.

Zarobione pieniądze skromnie inwestowałem w sztukę, dzięki czemu mam dziś płótna Radka Szlagi czy prace na papierze Berdyszaka, Ziemskiego, Lebensteina, Beksińskiego, Tarasina, Dobkowskiego, który ostatnio narysował dla mnie dedykowane prace w prezencie po swojej wystawie w Krakowie – co jest dla mnie ogromnym wyróżnieniem. Mam również prace Agaty Kus, która mnie bardzo zachwyciła, gdy ujrzałem jej prace po raz pierwszy w krakowskim MOCAK-u. Posiadam również przykłady twórczości Janka Możdżyńskiego czy Lery Dubitskaya, Misha Waks, Gossi Zielaskowskiej, fotografie operatora Wojtka Zielińskiego, Macieja Jędrzejewskiego i innych młodych artystów. Bardzo cenię naszą poznańską artystkę Alicję Białą, której prace są mi bliskie i mam ich sporo w kolekcji.
Ponadto kolekcjonuję retro zabawki Star Wars, He-Man, GI-JOE, Transformers i mam sporą kolekcję retrogamingową.

Jak wypełniasz swój wolny czas?

W ostatnich dwóch latach gram w fenomenalną i uważaną za najbardziej skomplikowaną na świecie grę karcianą Magic The Gathering. Nie wstydzę się tej mojej strony tzw. nerda (śmiech). Tak po ludzku po prostu potrzebuję się czasem odciąć, aby za bardzo nie myśleć o kolejnych zobowiązaniach. Trochę pobyć tu i teraz. To też świetny trening umysłowy, zwłaszcza że gra łączy ze sobą elementy szachów, pokera i gier rpg. 

Przed nami walentynki, dzień zakochanych, dzień, w którym można miło zaskoczyć wybrankę swego serca. Co Ty najczęściej śpiewasz z repertuaru pieśni miłosnych?

Uwielbiam wykonywać emocjonujące pieśni neapolitańskie, również pieśni francuskie czy niemieckie. Ostatnio mogłem zaśpiewać w TVP Kultura duet „Z tobą chcę oglądać świat” śp. Zbigniewa Wodeckiego pod batutą wybitnego Zygmunta Kukli z jego bandem – i też sprawiło mi to wiele radości. To naprawdę wyjątkowy utwór. Dziś bym z chęcią zaśpiewał „Mów do mnie jeszcze” Karłowicza, piękną kompozycję miłosną do słów Tetmajera. Jestem bardzo melancholijny. W repertuarze, który dobieram, jest tyle samo cierpienia co ekstazy. To mój ulubiony duet skrajnych, często ponętnie razem tańczących emocji.

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
Dionizy Wincenty Płaczkowski
REKLAMA
REKLAMA

KOMBINAT wraca na deski Teatru Muzycznego

Artykuł przeczytasz w: 3 min.
Kombinat Teatr Muzyczny

Już w ten weekend „Kombinat” w reżyserii Wojciecha Kościelniaka powraca na deski Teatru Muzycznego w Poznaniu. Wyjątkowy dramat muzyczny zbudowany na piosenkach Republiki i Grzegorza Ciechowskiego zobaczyć będzie można dziewięć razy od 23 lutego do 2 marca.

zdjęcia: Dawid Stube

Spektakl „Kombinat” pokazuje surrealistyczną i pełną metafor wizję rzeczywistości, inspirowaną tekstami Kafki, Orwella i Huxleya. W świecie, w którym władzę sprawuje bezwzględna Agrawa (Barbara Melzer, Anna Lasota ), nie ma miejsca na indywidualizm, każdy ma być takim samym, szarym człowiekiem i podporządkować się panującym zasadom. Główni bohaterowie to Jan (Jakub Brucheiser, Marcin Januszkiewicz) i Suku (Joanna Rybka-Sołtysiak, Dagmara Rybak), którzy zostają skierowani na reedukację i muszą zdobywać pieczątki za prawidłowo wykonane zadania. Śledząc ich losy, sami stajemy przed ważnymi pytaniami o rzeczywistość, w której na co dzień funkcjonujemy. Bo to spektakl o każdym z nas.

Od premiery 19 czerwcu 2021 roku „Kombinat” zbiera znakomite recenzje.

Nie trzeba być fanem Grzegorza Ciechowskiego i Republiki, by dać się zahipnotyzować najnowszej premierze Teatru Muzycznego w Poznaniu. »Kombinat«, czyli autorski musical Wojciecha Kościelniaka to rarytas i najlepsze przedstawienie muzyczne w historii Poznania.” – Jakub Panek  | dziennikarz Wp.pl

Ze wspaniałym przyjęciem spotkała się piosenka „Będzie plan”, którą podczas Top of the Top Sopot Festival w 2022 roku wykonała Barbara Melzer wraz z zespołem Teatru Muzycznego w Poznaniu. Występ obejrzało na żywo ponad pół miliona widzów.

W 2022 roku Teatr Muzyczny w Poznaniu wydał album z muzyką z „Kombinatu”, a rok później ukazał się on na płycie winylowej.

„Tak się składa, że różni wykonawcy w poszukiwaniu aplauzu szukają wsparcia w muzyce czy piosenkach już wylansowanych i lubianych. I tu zaczyna się problem. Ścigać się z oryginałem i go udziwnić czy stworzyć kopię? Problem tym poważniejszy, że większość naszych „gwiazdorów” zapomina o jeszcze jednym elemencie ważnym w przygotowywaniu się do wykonania czyjegoś utworu. Trzeba go ZROZUMIEĆ. Aż tu nagle pojawia się znienacka Teatr Muzyczny w Poznaniu. Ludzie tworzący spektakl Kombinat, oparty na utworach Republiki i Grzegorza Ciechowskiego, a także świetni wokalnie i instrumentalnie wykonawcy, zbudowali dystopijne widowisko, które wskazuje na zagrożenia wiszące nad każdym autorytarnie rządzonym krajem.” – Wojciech Mann / dziennikarz muzyczny

W sprzedaży dostępne są jeszcze ostatnie bilety na poszczególne spektakle. Więcej informacji na stronie internetowej Teatru.

Poznański prestiż

REKLAMA
REKLAMA
Kombinat Teatr Muzyczny
REKLAMA
REKLAMA

NATASZA SOCHA | O miłości na kartach powieści słów kilka…

Artykuł przeczytasz w: 6 min.
Natasza Socha


W świecie literatury miłość stanowi odwieczne źródło inspiracji, otwierając przed czytelnikami drzwi do najbardziej intymnych zakątków ludzkiego serca. Jedną z autorek, która doskonale operuje tematyką miłości w swoich powieściach, jest – pochodząca z Poznania – Natasza Socha. Odkryjmy więc, jak autorka kreuje pełne emocji opowieści, i poznajmy jej refleksje na temat miłości w literaturze.

Rozmawia: Zuzanna Kozłowska | Zdjęcia: prywatne archiwum N.S.

Dlaczego tak wiele osób lubi sięgać po romanse?

NATASZA SOCHA: Wydaje mi się, że najważniejsza jest tutaj ucieczka od rzeczywistości. Romanse to sposób na oderwanie się od codziennego życia i własnych problemów. To również jakieś podświadome pragnienie emocji, których prawdopodobnie sami już nie przeżywamy. Historie miłosne opisane na kartkach książek budzą uczucie ekscytacji, radości, smutku, wzruszeń, jednym słowem mamy tu cały wachlarz odczuć, które chcemy przeżywać razem z bohaterami. To także poszukiwanie nadziei i optymizmu. W większości romansów mamy pozytywne zakończenia, a ludzie chcą właśnie w takie wierzyć, zwłaszcza kiedy ich własne życie nie układa się tak, jakby tego chcieli. Wiele kobiet identyfikuje się z bohaterami książek, lubi przenosić do ich świata, przeżywać to, co oni, wciągać w ich historie, z niepokojem oczekiwać, co będzie dalej.

Skąd czerpie Pani inspirację do swoich powieści romantycznych? Są to osoby, pary, historie z życia czy w stu procentach wytwory wyobraźni?

Moje książki to nie do końca historie romantyczne, raczej unikam typowych love story, gdzie ona i on ślubują sobie miłość do grobowej deski. To powieści obyczajowe, z wątkami psychologicznymi. Poruszam różne tematy, wśród których miłość jest tylko dodatkiem do głównego problemu. Piszę o kobietach samotnych, takich, które zaczynają swoje życie od nowa, takich, które odnajdują siebie, piszę o menopauzie, o problemach małżeńskich, o starzeniu się, o zdradach, jednym słowem o wszystkim, co spotyka większość z nas. Oczywiście jest w tym również miejsce na miłość, ale to nie ona jest myślą przewodnią moich powieści. Inspiracji szukam tak naprawdę w życiu. Często są to historie zasłyszane lub specjalnie mi opowiedziane. Dostaję dużo listów od czytelniczek, które czasem nawet proszą, żebym opisała ich historię, bo dzięki temu będą mogły poradzić sobie z własnymi problemami. Oczywiście to nigdy nie są historie jeden do jeden, to zlepek różnych opowieści, którymi obdarowuję swoją bohaterkę czy bohatera. Chyba po raz pierwszy w życiu napisałam prawdziwą historię miłosną, która ukaże się w marcu. To będzie książka pt. „Symfonia ciszy”, w której wątek romantyczny jest kluczowy dla całej historii. Nie będzie on jednak wyłącznie cukierkowy i miły.

Natasza Socha

Co jest największym wyzwaniem w tworzeniu wątków romantycznych?

Unikanie stereotypów i umiejętność tworzenia oryginalnych postaci oraz wątków romantycznych, które nie byłyby kalką innych książek. Ważne jest, aby unikać pewnych przewidywalnych wzorców oraz tworzenia sztampowych bohaterów. Dobrze jest zrównoważyć dramat i realizm. Zbyt duża ilość tragedii może sprawić, że historia staje się nieprawdziwa lub przesadzona, a z kolei nadmiar realizmu powoduje, że czytelnik traci zainteresowanie, bo jednak oczekuje czegoś innego, niż tylko opisu szarej rzeczywistości. Bohaterowie muszą przechodzić ewolucję, zarówno indywidualnie, jak i w kontekście ich związku. Istotna jest również kontrola tempa narracji, żeby czytelnik nie stracił zainteresowania. Cały czas musi się coś dziać, a autor powinien podkręcać atmosferę, żeby chciało się czytać kolejny rozdział i odczuwać niepewność co do tego, co się wydarzy.

Czy powieść romantyczna to gatunek literacki tylko dla kobiet?

To pytanie należałoby raczej zadać panom, osobiście uważam, że nie ma czegoś takiego jak literatura skierowana wyłącznie do kobiet. Książki powinno się dzielić na dobre i złe, a nie męskie i żeńskie. Uważam też, że mężczyźni często się nie przyznają do tego, że sięgają po powieści obyczajowe czy romantyczne. Gdyby przeprowadzić ankietę, to pewnie większość panów wskazałaby na kryminały lub sensację jako gatunek, po który sięgają najczęściej. Współczesną literaturę romantyczną obejmuje tak szeroka gama tematów i stylów, a także podgatunków (romans historyczny, fantasy czy science fiction), że tak naprawdę może on przyciągać czytelników o różnych zainteresowaniach. Gust czytelniczy chyba nie zależy od płci, tylko od tego czego szukamy w książkach. Możliwe jednak, że panowie z założenia nie czytają powieści z wątkiem miłosnym, z góry zakładając, że to kiczowate love story, w którym niewiele się dzieje.

Natasza Socha

Jaki rodzaj miłości lubi Pani najbardziej opisywać?

Lubię historie skomplikowane, w których nie wszystko jest od samego początku oczywiste. Lubię, kiedy między bohaterami zachodzą specyficzne interakcje i nie wiadomo, jak dalej potoczą się ich losy. Lubię, kiedy ta ich miłość rozwija się powoli, kiedy uczą się siebie nawzajem, przechodzą przez różne doświadczenia – dobre i złe, by na końcu dojść do wniosku, że jednak chcą być razem. Lubię, kiedy ta miłość jest czymś więcej niż tylko trzymaniem się za ręce.

Woli Pani zakończenia tragiczne, słodko-gorzkie, czy „i żyli długo i szczęśliwie”?

Zdecydowanie nie preferuję zakończeń „i żyli długo i szczęśliwie”, nawet jeżeli czytelnik tego oczekuje. Tragizm i dramat też nie są najlepszym rozwiązaniem, bo mogą zniechęcić i spowodować, że ktoś po przeczytaniu takiej książki poczuje się jeszcze gorzej, a przecież nie o to chodzi. Chyba faktycznie najbardziej lubię zakończenia słodko-gorzkie. Myślę, że sporo czytelników preferuje zakończenia odzwierciedlające bardziej rzeczywistość niż idealizm. Nikt nie lubi przewidywalności i jednostronności, zwłaszcza kiedy mamy bardziej skomplikowane portrety bohaterów.
Doceniam w powieściach happy end, ale niekoniecznie skąpany w lukrze i wacie cukrowej, tylko z domieszką goryczy. Bo takie właśnie jest życie. Gdybyśmy cały czas jedli słodki tort, to choćby nie wiem, jak bardzo byłby niebiański, w końcu by nas zemdliło.

…Zakończmy naszą podróż przez świat literackiej miłości z Nataszą Sochą, podkreślając, że miłość to nie tylko motyw literacki, ale także lustro odzwierciedlające bogactwo ludzkiego doświadczenia. Zapraszamy do lektury powieści autorki, gdzie każda strona jest pełna niespodzianek i głębokich refleksji.

Zuzanna Kozłowska

Zuzanna Kozłowska

REKLAMA
REKLAMA
Natasza Socha
REKLAMA
REKLAMA

Mój ty Walenty…

Artykuł przeczytasz w: 6 min.

Nie ma piękniejszego standardu zakochanych niż kultowy „My Funny Valentine”. Kompozycja Richarda Rodgersa do lirycznego tekstu Lorenza Harta została po raz pierwszy wykonana w 1937 roku przez 17-letnią wówczas Mitzi Green, później słynną aktorkę amerykańską. Od tej pory piosenkę w swoim repertuarze ma kilkuset najwybitniejszych wokalistów, a samo nagranie pojawia się – jak podaje portal Discogs – na ponad trzech tysiącach albumów.

tekst: Dionizy Piątkowski | fot. Marek Lapis

Walentynkowa piosenka od pierwszych prezentacji wzbudzała wiele emocji, ale dopiero na początku lat 40-tych uwielbienie dla tej pogodnej, romantycznej kompozycji nabrało znamion komercyjnego sukcesu. Hitem stała się orkiestrowa interpretacja (z 1944 roku) big bandu Hala McIntyre, ale – co ciekawe – dopiero w 1945 roku „My Funny Valentine” zaśpiewany przez Ruth Gaylor, wokalistkę tej orkiestry został zarejestrowany na płycie. Największą popularność ckliwa ballada zyskała dzięki interpretacjom trębacza Milesa Davisa, wokalistki Sarah Vaughan, swingowego piosenkarza Franka Sinatry czy charyzmatycznego wokalisty i trębacza Cheta Bakera, dla którego „My Funny Valentine” stał się „znakiem rozpoznawczym”. Muzyk kochał tę piosenkę i nigdy nie wykonywał jej w ten sam sposób. Za każdym razem prezentował nową interpretację tego utworu. „My Funny Valentine” fascynowała nie tylko Cheta Bakera, bowiem wielu muzyków włączyło ją do swojego podstawowego repertuaru: Matt Dusk, Ron Carter, Patricia Barber, Michael Bubble, Bill Evans, Diana Krall, Chris Botti, Stanisław Soyka, Sting, Billy Porter i Sam Smith.

Chet Baker – jeden z najbardziej lirycznych trębaczy jazzowych, subtelny wokalista, który  brzmieniem swojego jazzu zjednał tej muzyce miliony entuzjastów na całym świecie. To jego wielki przebój „My Funny Valentine” stał się najlepszą rekomendacją dla nowoczesnego jazzu i na stałe wszedł do kanonu muzyki rozrywkowej. Brzmieniem trąbki oraz  sugestywnym śpiewem Baker ukazał całą ideę cool-jazzu Zachodniego Wybrzeża, artystycznego trendu, który zdominował amerykańską scenę jazzową Ameryki w latach pięćdziesiątych. Wielką sławę przyniosła mu współpraca z Gerry’m Mulliganem w jego słynnym kwartecie oraz lata spędzone w zespołach Charliego Parkera i Jima Halla. W okresie największych osiągnięć  jego srebrzyście brzmiące, delikatne frazy, emocjonalnie rozbudowane improwizacje oraz subtelny dobór dźwięków, nadały wielu nagraniom wyraźne i charakterystyczne  piętno. Chet Baker wraz ze swoim „My Funny Valentine” pozostał najbardziej lirycznym śpiewającym trębaczem i wielkim piewcą jazzowej ballady.

chet baker

Zafascynowany amerykańskim trębaczem jest kanadyjski wokalista Matt DusK, którego album „My Funny Valentine: The Chet Baker Songbook” to subtelna interpretacja jazzowych standardów. Jego łagodny i pełen romantyzmu głos w połączeniu ze swingowymi standardami stał się charakterystycznym elementem wspaniałego, subtelnego brzmienia, w  którym jest miejsce i na zgrabne improwizacje, i na przebojowy refren. Swingująca interpretacja jazzowych standardów utrzymana jest najczęściej w stylistyce  jakby prosto wziętej z klimatu nagrań genialnego trębacza i wokalisty Cheta Bakera, z estradowego manieryzmu Franka Sinatry czy charyzmy piosenek Tony’ego Bennetta. Dla kanadyjskiego wokalisty każde z tych porównań jest nie tylko autentycznym komplementem, ale przede wszystkim najwspanialszą rekomendacją.

matt dusk

W rozległej dyskografii Stinga nie mogło zabraknąć pięknej ballady „My Funy Valentine”, którą zaśpiewał z zespołem Herbiego Hancocka. Artysta – chętny do współpracy z  plejadą popowych i jazzowych gwiazd – zrealizował projekt  „Duets” z takimi gwiazdami, jak: Mary J. Blige, Herbie Hancock, Eric Clapton, Annie Lennox, Charles Aznavour, Melody Gardot. To zgrabna, wręcz przebojowa składanka (z premierową piosenką „September” zaśpiewaną przez Stinga z legendą włoskiej muzyki, Zucchero), ale także jazzowy standard  „My Funny Valentine” z Herbie’m Hancock’em oraz „In The Wee Small Hours Of The Morning” z udziałem trębacza Ch. Botti’ego. Chris Botti jest jednym z najpopularniejszych instrumentalistów, który współpracował z największymi gwiazdami muzyki: od Stinga i Paula Simona, po Lady Gagę i Tony’go Bennetta. Teraz zrealizował album „Vol.1” z kolekcją jazzowych standardów ( od „Someday My Prince Will Come” po „My Funny Valentine”).

sting
chris botti10

Ella Fitzgerald – królowa wokalistyki jazzowej i Pierwsza Dama Jazzu już w 1954 roku miała na koncie 22 miliony sprzedanych płyt i była niekwestionowaną gwiazdą światowej muzyki rozrywkowej. W 1958 roku – gdy po raz pierwszy przyznawano nagrody Grammy –  Ella Fitzgerald otrzymała  dwa prestiżowe trofea: za najlepsze wykonanie wokalne i w kategorii najlepszej interpretacji jazzowej. Przez kolejne lata zdobyła trzynaście nagród Grammy. Nagrała ponad dwieście pięćdziesiąt płyt, które rozeszły się w łącznym nakładzie czterdziestu milionów egzemplarzy. Jej wielkie przeboje („Cheeck To Cheeck”, „My Funny Valentine” , „I Love Paris in The Springtime ”, „Oh, Lady Be Good” ) stanowią klasykę jazzowej wokalistyki.

Ella

Frank Sinatra jest uosobieniem amerykańskiej muzyki rozrywkowej. Największą popularność zdobył  już w  latach  czterdziestych i jako  wokalista  orkiestry Tommy’ego Dorsey’a zdominował  swoimi piosenkami wszystkie amerykańskie listy przebojów, a swingowe ballady Sinatry  śpiewała cała Ameryka. Wielkimi  przebojami  stały się piosenki „Strangers In  The  Night”, „Granada” oraz standard Paula Anki „My Way”. Rozległa dyskografia Franka Sinatry obejmuje kilkadziesiąt albumów: od  ckliwych, banalnych szlagierów z orkiestrami Harry’ego Jamesa, po balladowe standardy i komercyjne przeboje: od „Chicago”, „Imagination”, „Moonlight In Vermont” po „My Funny Valentine”, „Night  &  Day” oraz „I’ve Got You Under My  Skin”. 

sinatra Valentine

Być może jedynym, niezwykle ważnym i zdecydowanie najbardziej jazzowym jest album „My Funny Valentine: Miles Davis In Concert” nagrany przez kultowy kwintet Milesa Davisa, podczas gali w nowojorskiej filharmonii w Walentynki 1964 roku. Na estradzie pojawili się trębacz Miles Davis, saksofonista George Coleman, Herbie Hancock, Tony Williams oraz kontrabasista Ron Carter (bohater gali Ery Jazzu w 2017 roku). Balladowy album stał się jedną z najwybitniejszych płyt jazzu i stanowi dotąd matrycę dla wielu koncepcji nowoczesnego cool-jazzu. Miles Davis  –  wybitny trębacz, kompozytor, innowator i twórca nowoczesnego jazzu, artysta dla którego idom „ jazz ” przestał istnieć jako forma i koncepcja – swoją wersją „My Funny Valentine” wyrwał kompozycję Rodgersa i Harta z banalnej, ckliwej i miłosnej ballady i usadowił ją w kanonie wielkich standardów jazzu.

miles Davis valentine

Dionizy Piątkowski

dziennikarz i krytyk muzyczny, promotor jazzu; absolwent UAM (etnografia, dziennikarstwo), kursu Jazz & Black Music (UCLA); autor kilku tysięcy artykułów w prasie krajowej i zagranicznej; producent płyt i koncertów, autor programów telewizyjnych oraz radiowych. Autor pierwszej polskiej „Encyklopedii Muzyki Rozrywkowej – JAZZ ”, monografii „Czas Komedy ”, dyskografii „Komeda on records” oraz wielu książek.…
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Moje życie z Muuto

Artykuł przeczytasz w: 5 min.

W świecie, gdzie design często kojarzy się z powagą, firma Muuto w swym skandynawskich podejściu do wzornictwa wyróżnia się podejściem, które łączy funkcjonalność z odrobiną zabawy. Założona w Danii w 2006 roku przez duet Peter Bonnen i Kristian Byrge, Muuto – pochodząca od fińskiego słowa „muutos”, oznaczającego „nowa perspektywa” – wprawia w ruch designerski świat odważnymi i jasnymi kolorami oraz nieoczekiwanymi formami.

Tekst: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: MUUTO

Wśród projektantów współpracujących z Muuto są zarówno uznane gwiazdy, jak i wschodzące talenty. Warto wspomnieć o Harri Koskinen, którego lampy przypominają rzeźby, czy Cecile Mantz, której krzesła wydają się opowiadać historie. A Anderssen & Voll? Ich sofa IN SITU to nie tylko mebel, ale przestrzeń do odpoczynku i snucia marzeń. A jak to jest żyć z produktami Muuto? No cóż, to trochę jak mieszkanie w galerii sztuki, gdzie każdy mebel szepcze: „jestem więcej niż tylko funkcjonalny, jestem piękny!”. A ja, zadowolony użytkownik kilku perełek z szerokiej kolekcji MUUTO, chętnie podzielę się moimi wrażeniami.

Sofa IN SITU

Zacznijmy od wspomnianej sofy IN SITU. Tę wyjątkową modułową konstrukcję o rzeźbiarskich liniach, można dopasować do indywidualnej przestrzeni i gustu. Seria złożona jest z 11 elementów, które można dowolnie zestawiać i łączyć w mniejsze i większe całości. IN SITU pozwala na stworzenie wymarzonego, dopasowanego do każdych potrzeb kompletu. Subtelne detale wydobywające się ze spodu sofy nadają jej charakter trwałości i stabilności, a miękkie siedziska zapraszają do komfortowego siedzenia. Jak zapewniają jej projektanci: Sofa modułowa In Situ łączy w sobie okazałość tradycyjnych włoskich sof z wyrafinowaną prostotą skandynawskiego designu, stając się sercem każdej przestrzeni.

INSITU
Sofa IN SITU

Oświetlenie

Tutaj króluje THE STRAND. To nowa kolekcja nowoczesnych lamp o miękkich, nieco figlarnych sylwetkach. W moim domu znalazła się ta stojąca, przypominająca balon, który lada chwila ma wznieść się do nieba. Na jej stalowy szkielet naniesiona została warstwa półtransparentnego materiału w kolorze złamanej bieli, z widocznymi drobnymi włóknami dającymi efekt złożonej, intrygującej struktury. Połączenie z komodą z lat 50-tych, powoduje, że nikt kto odwiedza mój dom, nie jest w stanie przejść obok niej obojętnie. W kolekcji THE STRAND znajdują się także lampy wiszące i to jest plan na 2024… Nad jadalnianym stołem wisi Muuto UNDER THE BELL. Ta niezwykła lampa, stworzona przez duet projektantów ISKOS-BERLIN to jeden z najbardziej ikonicznych projektów tej marki. Oprócz pełnienia klasycznej funkcji, jaką jest doświetlanie wnętrza, kształt lampy oraz materiał, z którego został wykonany klosz, polepszają akustykę pomieszczenia. Niemożliwe? Ja też nie wierzyłam, jednak już po kilku spotkaniach towarzyskich dało się zauważyć, że UNDER THE BELL zawieszona nad stołem skupia dźwięk, tworzy osobną przestrzeń, która swoiście okala siedzące przy nim osoby, pozwalając na bardziej intymne, prawdziwe celebrowanie wspólnych chwil. Tworzywo, z którego została wykonana lampa to pochodząca z recyklingu, formowana na gorąco mieszanka plastiku i filcu. Delikatnie pofalowana, przypominająca czaszę kopuły forma momentalnie przykuwa wzrok, stanowiąc prawdziwą ozdobę i punkt centralny każdego wnętrza. UNDER THE BELL to przykład typowo skandynawskiego podejścia do projektowania, w którym ceni się innowacyjność i współczesną formę, ale także i wyższe wartości, przede wszystkim szacunek do środowiska naturalnego oraz troskę o dobre samopoczucie każdego użytkownika. 

The Strand Muuto
The Strand
UNDER_THE_BELL MUUTO
Under The Bell

Stacked Storage System

Mój prawdziwy skarb. To nie tylko mebel. To modułowy system, który staje się interaktywną przestrzenią do wyrażania swojej kreatywności. Jak magiczne klocki, można go układać, mieszać i dostosowywać do zmieniających się potrzeb i gustów. W połączeniu z różnymi kolorami i rozmiarami, Stacked staje się rzeźbą przestrzeni, gdzie codzienność przenika się z estetyką. Jego funkcjonalność jest jak niewidoczna magia, umożliwiająca dostosowywanie formy do potrzeb, gdzie każdy użytkownik jest projektantem własnego wnętrza.

STACKED STORAGE SYSTEM MUUTO
Stacked Storage System

Wymarzone ikony designu

Na mojej liście marzeń, znajdują się także inne produkty Muuto, które zyskały miano kultowych. Lampa E27 – reinterpretacja klasycznej żarówki, która staje się samodzielnym elementem dekoracyjnym. Prosta, a jednocześnie efektowna, zdobyła uznanie za swój minimalizm. Fiber Chair – krzesło, które łączy innowacyjne materiały z ergonomicznym designem. Wykonane z tworzywa powstałego z mieszanki polipropylenu pochodzącego z recyklingu oraz drewna z certyfikatem FSC, z daleka wygląda na wykonane z gładkiego tworzywa sztucznego. Jednak przy bliższym jego poznaniu zauważyć można drewniane włókna, które nadają mu niepowtarzalnego charakteru. Wygodne i stylowe, stało się jednym z symboli nowoczesnego podejścia do meblarstwa. The Dots – haczyki ścienne, które nie tylko służą jako praktyczne rozwiązanie do zawieszania ubrań czy akcesoriów, ale także pełnią funkcję dekoracyjną. Każdy kształt jest jak małe dzieło sztuki, które można dowolnie zestawiać.

E27 MUUTO
Lampa E27
Fiber chair MUUTO
Fiber Chair
THE DOTS MUUTO
The Dots

Nowa perspektywa wzornictwa

Muuto to nie tylko marka mebli i dodatków, to manifest nowoczesności w skandynawskim designie. Jego historia, kreatywni projektanci i unikalne produkty tworzą dziedzictwo, które stale ewoluuje. Nowoczesność i funkcjonalność, połączone z dbałością o estetykę, sprawiają, że Muuto wyróżnia się na tle innych marek. Dla tych, którzy poszukują nie tylko mebli, ale również inspiracji, Muuto staje się ikoną współczesnego podejścia do aranżacji wnętrz.

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Biuro projektowe Artpin | Jesteśmy poszukiwaczami

Artykuł przeczytasz w: 16 min.

Mówią, że idealne wnętrze to wyzwanie, a schematy są nudne. Specjalizują się w projektowaniu luksusowych wnętrz i architektury przestrzeni prywatnych, ale też tych komercyjnych. Jak sami o sobie mówią, spełniają rolę inwestora zastępczego, wyręczając tego faktycznego na każdym etapie realizacji. Jak na co dzień wygląda ich praca? Gdzie szukają inspiracji? A my, czy myśląc o swoim wnętrzu, powinniśmy poddawać się trendom? O tym opowiadają Aleksandra Ambrożek oraz Tymon Kupczyk
z pracowni architektonicznej Artpin.

Rozmawia: Alicja Kulbicka | Zdjęcia: Jakub Wittchen , Artpin

rozmowca OLA 3
Aleksandra Ambrożek
Rozmowca TYMON 3
Tymon Kupczyk

Idealne wnętrze z Waszej perspektywy to…?

ALEKSANDRA AMBROŻEK: Dobre wnętrze to wyzwanie. Lubimy projektować przestrzenie skomplikowane. Takie, które są nieoczywiste w swojej bryle. Wnętrza wpisane w prostokąt aż proszą się o powielanie schematów. A my unikamy schematów. Uwielbiamy wnętrza, które są charakterne, w pewien sposób kontrowersyjne. Takie, do których zrozumienia potrzebny jest pewien klucz. Bo tylko takie nie są nudne. Pracujemy w tej chwili nad 180 metrowym, prywatnym apartamentem w Poznaniu, który jest tak skomplikowany w swej formie, że developer nie mógł go sprzedać. (śmiech) Ale kiedy go skończymy, będzie to najlepsze miejsce w Poznaniu. Zaaranżowanie oryginalnej przestrzeni pobudza do myślenia, wyzwala kreatywność. Nie ma w naszej pracowni miejsca na przysłowiowe „kopiuj, wklej”. Lubimy się zastanawiać, analizować, rysować, przygotowywać różne koncepcje. To absolutna konieczność do powstania wyjątkowego projektu.

Architekt wnętrz to zawód o dużej odpowiedzialności. W końcu to my w zaprojektowanym przez niego mieszkaniu czy domu będziemy mieszkać. Jakimi cechami powinien się charakteryzować dobry projektant? 

TYMON KUPCZYK: Postawiłbym na kreatywność, ale przede wszystkim dobry architekt powinien patrzeć na świat szeroko i być poszukiwaczem. Bo jeśli nim jest, to wszędzie dostrzeże inspirację. Fascynuje się kinem, muzyką, literaturą, historią, technologią. Docenia tradycję, ale nie unika nowości. Spójrzmy chociażby na projekty Zahy Hadid, jednej z najbardziej wpływowych architektek swojego pokolenia. Czerpała ona inspiracje do swoich projektów dosłownie zewsząd. Z matematyki i geometrii, natury, sztuki, a nawet ruchu, bo dynamika i ruch były ważnymi aspektami jej prac. Charakterystyczny dla jej koncepcji futuryzm nieustająco zachwycał i wzbudzał podziw, jednocześnie stanowił też niekiedy przeszkodę do realizacji. Kreatywność, szerokie spektrum zainteresowań i bezkresna wyobraźnia. Taki powinien być dobry architekt.

FOT. KSZTALTY.COM NORBERT BANASZYK 0449

Wspomnieliście o nowych technologiach. Dziś nowością jest sztuczna inteligencja, która zaczyna odgrywać coraz większą rolę w wielu dziedzinach biznesu. Jak jest w architekturze?

A.A.: To temat na osobny artykuł. (śmiech) Podchodzimy do sztucznej inteligencji jako do narzędzia. Powoli się jej uczymy, ale bezsprzecznie AI może przynieść wiele korzyści w naszej branży, wprowadzając innowacyjne podejścia do projektowania, optymalizacji procesów oraz tworzenia bardziej efektywnych i zrównoważonych rozwiązań. AI na pewno pozwala skrócić czas poszukiwania inspiracji, pozwala zamienić szkice na bardzo realistycznie wyglądające rendery. Natomiast wychodzimy z założenia, że człowiek w architekturze nadal jest i będzie potrzebny, bo abstrakcyjne procesy zachodzące w naszych głowach nadal będą kluczowe.

Od czego powinnam jako klient rozpocząć współpracę z Wami? Czy powinnam na takie spotkanie przyjść przygotowana, z naręczem katalogów i własną wizją?

T.K.: Każda informacja od klienta, zwerbalizowane potrzeby, poznanie przyzwyczajeń są dla nas bardzo cenne. Jeżeli klient ma ulubiony kolor, krzesło, lampę, którą darzy sentymentem, to wszystko to, co dla niego cenne znajdzie swoje nowe miejsce w naszym projekcie. Bo nie sztuką jest podpatrzeć u sąsiada lub w katalogach piękne przestrzenie, które w zamyśle mają podnieść nasz prestiż. Wnętrze i architektura powinna być jak dobrze skrojony, szyty na miarę garnitur. Garnitur sąsiada niekoniecznie będzie na nas dobrze wyglądał i niekoniecznie będziemy czuli się w nim komfortowo. Z naszymi projektami jest podobnie. Muszą stanowić odzwierciedlenie zwyczajów, gustu, codziennych rytuałów. Ale jeśli klient, który do nas trafia nie ma sprecyzowanej wizji swojego domu, jesteśmy po to, aby poprzez poznanie go, taką wizję dla niego przygotować.

FOT. KSZTALTY.COM NORBERT BANASZYK 2456 2

Jak daleko może sięgać ta personalizacja?

T.K.: Dotyczy ona tak naprawdę każdego aspektu zarówno wnętrza, jak i architektury zewnętrznej. Bardzo szczegółowo pytamy o aspekty codziennego życia, o przyzwyczajenia, o to czy ktoś lubi czytać przed snem, a może woli oglądać telewizję, leżąc w łóżku? A może lubi leżeć w wannie i jednocześnie słuchać muzyki? Te pytania pomagają nam narysować dom, który będzie jednocześnie funkcjonalny, ale też przyjemny i zgodny z codziennym trybem życia jego domowników. Jeśli czytasz w łóżku, musimy pomyśleć o dedykowanym oświetleniu, jeśli lubisz słuchać muzyki w łazience, może warto pomyśleć o zainstalowaniu tam głośników? Jeśli masz małe dzieci, stwórzmy dla nich plac zabaw w ogrodzie. Już na etapie projektu, aby całość była spójna. Kiedy projektujemy mieszkania na wynajem, bierzemy pod uwagę aspekt uniwersalności. Przypominamy klientowi, że to nie on będzie mieszkał w tym mieszkaniu i powinno ono podobać się maksymalnie dużej liczbie potencjalnych najemców. O takich rzeczach myślimy na etapie projektowania. Stąd pogłębiony wywiad z klientem jest niezbędnym elementem naszej pracy.

Dzisiaj internet jest naszpikowany inspiracjami, firmy prześcigają się w kreowaniu trendów, zatem o nich porozmawiajmy. Czy powinniśmy na ślepo podążać za tym, co modne w danym sezonie, czy raczej podchodzić do trendów z dystansem?

A.A.: Bacznie śledzimy trendy oraz pojawiające się na rynku nowości. Ale nie oznacza to, że ślepo się im poddajemy. Naszym zadaniem jest doradzić klientowi takie rozwiązania, które pozostaną z nim na lata i zachowają swoją uniwersalność i ponadczasowość, a niekoniecznie takie, jakie chcą w danym sezonie sprzedać producenci. Trendy mogą stanowić inspirację, ale traktujemy je raczej jako dodatkową warstwę, a nie fundament naszej pracy.  W naszej praktyce stawiamy na rozwiązania, które odzwierciedlają indywidualne potrzeby i styl klienta. Oczywiście, jeśli chodzi o sezonowe dodatki, takie jak świąteczne ozdoby czy świeże kwiaty, które uwielbiamy, to są one dla nas doskonałą formą wyrażenia świeżości, obecności i eksperymentowania. Te elementy stanowią jednak dodatek, który można łatwo zmieniać i dostosowywać, nie tylko do trendów, ale także do bieżących upodobań i potrzeb. W ten sposób tworzymy przestrzenie, które są trwałe, funkcjonalne i jednocześnie pełne osobistego charakteru.

SUSHI

Projektujecie, realizujecie wnętrza i architekturę przestrzeni zarówno prywatnych, jak i komercyjnych. Które z nich stanowią większe wyzwanie lub które są bliższe Waszemu sercu?

A.A.: Wnętrza prywatne angażują nas w głęboką psychologię projektowania, ponieważ musimy uwzględniać preferencje i potrzeby wielu mieszkańców jednego domu. Tworzenie przestrzeni dla wielu osób wymaga równowagi między funkcjonalnością i estetyką, a naszym celem jest stworzenie miejsca, które spełni oczekiwania każdego domownika. Proces projektowy w przypadku wnętrz prywatnych jest niepoliczalny w czasie, ponieważ w trakcie kolejnych etapów projektu pojawiają się liczne zmiany, wynikające zarówno z prezentacji materiałów, kosztów, jak i gotowych rozwiązań. Inwestorzy, skoncentrowani na swoim domu, zaczynają coraz więcej dostrzegać i ingerować w projekt, co wprowadza dodatkowe wyzwania i wydłuża proces. Wnętrza komercyjne, restauracje, hotele, sklepy w centrach handlowych są przestrzeniami biznesowymi. W przeciwieństwie do projektów prywatnych, są one bardziej policzalne w czasie, z uwagi na co musimy dostosować się do ściśle określonych terminów, zależnych często od planów biznesowych inwestora. Ta precyzja i dyscyplina w projektowaniu oraz realizacji projektów komercyjnych wpływa na naszą zdolność do efektywnego działania, co z kolei przekłada się na naukę i doskonalenie procesów projektowych w przypadku wnętrz prywatnych.
T.K.: Oddaliśmy do użytku wiele przestrzeni komercyjnych. Istnieje wyraźna różnica między pracą nad przestrzeniami prywatnymi a komercyjnymi. W przypadku projektów komercyjnych, ważne jest zrozumienie przekazu klienta, ponieważ przestrzenie te są przeznaczone dla konkretnego użytkownika, czy to restauracji, hotelu czy sklepu. Każda z tych przestrzeni cechuje się unikalnymi zasadami projektowymi. W tej roli także czujemy się doskonale, a nasze doświadczenie z lat pracy nad projektami komercyjnymi pozwala nam efektywnie sprostać wszelkim wyzwaniom i stworzyć przestrzenie, które nie tylko reprezentują funkcję, ale także spełniają wszystkie wymogi i oczekiwania klientów.

Specjalizujecie się w projektowaniu przestrzeni luksusowych. Zatem zakładam, że to wymagający klient, który wie, czego chce. Na ile taki klient cechuje się elastycznością, czyli czy łatwo poddaje się Waszej wizji?

T.K.: Nasze doświadczenie w obszarze luksusowych projektów pozwala nam skutecznie współpracować z klientami o wysokich oczekiwaniach. Choć taki klient zazwyczaj jest świadomy swoich upodobań, nasze dopasowanie polega na umiejętności słuchania, zrozumienia jego wizji oraz dostosowania naszej wiedzy do jego konkretnych potrzeb. Ze wszystkimi klientami pracujemy jako partnerzy, opierając się na wzajemnym zaufaniu. Chociaż mogą oni wyraźnie określić swoje oczekiwania co do funkcji czy stylu. Nasza rola polega na wprowadzaniu naszej wizji i doświadczenia, aby stworzyć projekt, który nie tylko spełni ich oczekiwania, ale również przekroczy je. Nasze podejście opiera się na uporządkowaniu pomysłów i dostosowaniu oferty rynkowej do wartości, takich jak styl, funkcjonalność i przede wszystkim ponadczasowość.
AA.: Nasze projekty są niepowtarzalne i „szyte na miarę”, ponieważ przekładamy styl i osobowość każdego inwestora na wnętrze, w którym będą się czuli najlepiej. Zapraszamy naszych klientów w podróż, której celem jest sprawienie przyjemności, a nie przysparzanie kłopotów. Chcemy, aby odkrywali, co świat ma do zaoferowania, jakie możliwości się przed nimi otwierają. Wprowadzamy ich w fascynujący świat sztuki, designu i architektury. Nawet ci, którzy są przekonani, że wiedzą już dużo na ten temat, często odkrywają nowe materiały i rozwiązania, gdy wspólnie z nami tworzą przestrzeń dla siebie.

Artpin to projektowanie, ale także realizacja. Na co może liczyć klient, który do Was trafia?

A.A.: Jeśli klient decyduje się na pełną współpracę z naszym biurem, to jego rola może ograniczyć się tylko do podejmowania decyzji. Co za tym idzie? Oszczędność jego czasu! Jesteśmy obecni na wszystkich etapach budowy – od uzyskania pozwoleń, poprzez współpracę z wykonawcami aż po zamawianie poszczególnych elementów wyposażenia wnętrza. Spełniamy rolę inwestora zastępczego. Klient na końcu dostaje klucze, kwiaty, w pełni umeblowane i wyposażone w akcesoria mieszkanie. Łącznie z pełną lodówką, bo i takie zlecenia realizowaliśmy. (śmiech) Dodatkowo, w ciągu miesiąca po odbiorze mieszkania, jeśli pojawią się ze strony inwestora pytania o działanie poszczególnych urządzeń, funkcjonowanie systemów typu smart, systemu kamer czy choćby nowego ekspresu do kawy, zapewniamy serwis i instruujemy jak poruszać się po nowej przestrzeni.

Nowoczesne technologie, automatyzacja, trend smart home, zdalne sterowanie drzwiami i oknami, inteligentne sprzęty gospodarstwa domowego. W ostatnich latach te nowinki coraz częściej pojawiają się w nowo projektowanych domach. Jak stworzyć równowagę między luksusem a funkcjonalnością w projektowaniu ekskluzywnych przestrzeni?

T.K.: Osiągnięcie funkcjonalności jest już luksusem samym w sobie. Coś może być piękne, ale kompletnie niefunkcjonalne. Funkcjonalność nie przekreśla jednak niestandardowych rozwiązań. Indywidualne postrzeganie luksusu sprawia, że pewne rozwiązania mogą być dla jednych abstrakcyjne, dla innych oczywiste, a dla jeszcze innych fascynujące w swym nietypowym podejściu. Przykładem może być szafa otwierana w inny niż przyjęty sposób, sprytnie schowany sejf czy unikatowa konstrukcja mebla. Te muszą być jednak dokładnie przemyślane, dopasowane do potrzeb klienta i na końcu wykonane z najlepszych materiałów. Tutaj ważne jest balansowanie pomiędzy osiągnięciami techniki a tradycyjnymi rozwiązaniami. 
A.A.: Zauważmy, że w natłoku nowych trendów, reklam znane i stosowane metody odchodzą w zapomnienie, aby powrócić po czasie ze zdwojoną mocą. Obserwowaliśmy już np. fascynację panelami podłogowymi, drewnopodobnymi płytkami czy żywicznymi podłogami imitującymi drewno. Wszystko po to, aby znów powrócić do przepięknych, drewnianych podłóg, układanych starymi metodami… Podobnie jest z powrotem do klasycznego deskowania dachu – takich przykładów jest mnóstwo! Jesteśmy biurem, które zna tradycyjne metody wykonawcze i jest na bieżąco z nowymi technologiami. Każdy nowy projekt to nowe kreatywne podejście i nowe wyzwanie. Nigdy jednak nie traktujemy swoich realizacji jak poligonów – stosujemy przetestowane przez nas rozwiązania i tylko te przedstawiamy naszym klientom.

Restauracja Sarbinowska, Drzewo Wiśni, salony CARRY, kultowy Van Diesel na Starym Rynku czy wnętrza biurowca Pixel – to tylko kilka Waszych realizacji architektonicznych i każda inna, ale cechuje je ponadczasowość oraz funkcjonalność, a forma podąża za funkcją. To generalne założenia szkoły Bauhausu. Czy to właśnie ta filozofia jest Wam najbliższa?

T.K.: Nawet nie tyle funkcjonalność, a inny element szkoły Bauhausu jest nam najbliższy. Walter Gropius założyciel szkoły Bauhausu w swoich założeniach dążył do zintegrowania sztuki i rzemiosła. I ta filozofia działania jest nam bardzo bliska. Nie tworzymy w oderwaniu od wykonawców. Nie wychodzimy z poziomu siły. Podwykonawcy stanowią bardzo istotny element procesu twórczego, są naszymi konsultantami, korzystamy z ich wiedzy. Przez przeszło 20 lat naszego funkcjonowania na rynku, wypracowaliśmy sobie już ścieżki współpracy z firmami, których jesteśmy pewni, do których mamy pełne zaufanie. To firmy z bardzo wielu branż, od tych zajmujących się hydrauliką czy elektryką, po takie, które wdrażają systemy Smart Home, montują klimatyzacje czy systemowe oświetlenie. To bardzo starannie wyselekcjonowane przez nas podmioty, z którymi wspólnie wypracowujemy rozwiązania najbardziej korzystne dla naszego klienta. To partnerzy, którzy nie boją się niestandardowych realizacji. To nieoceniony zasób. Szkoła Bauhausu uczy, że artysta i rzemieślnik są równoważnymi partnerami w procesie tworzenia wnętrza. I tak podchodzimy do współpracy z podwykonawcami. W tej relacji nikt nie jest „silniejszy”.

Ważnym elementem Waszych realizacji jest sztuka. Dlaczego?

A.A.: Projektowanie architektury i sztuka to filary, które wspólnie tworzą niepowtarzalne dzieło. To jak malowanie obrazu w trzech wymiarach, gdzie każdy element ma swoje znaczenie. Podobieństwo do malarstwa polega na tym, że zarówno malując obraz, jak i projektując przestrzeń, trzeba uwzględnić kilka planów, warstw i detali, aby stworzyć coś naprawdę wyjątkowego. Wnętrze jest dla nas jak obraz, gdzie plan, kolory i cała kompozycja muszą być starannie ułożone, aby intrygować, zaskakiwać i wprowadzać wyjątkowość. Architektura zewnętrzna jest jak rzeźba, która zaskakuje swoją wielowymiarowością. Podobnie jak w rzeźbie, gdzie dzieło można oglądać z różnych stron, architektura prezentuje się intrygująco z każdej perspektywy.  To trójwymiarowe podejście do przestrzeni, gdzie bryła budowli jest jak rzeźbiona forma, dostarczając wrażeń zarówno z bliska, jak i z daleka. Oglądanie architektury jest jak eksplorowanie dzieła rzeźby, gdzie każdy detal, linia i proporcja mają znaczenie, tworząc unikalne doświadczenie estetyczne z każdego punktu widzenia. Poeta wyraża swoje myśli poprzez tekst, malarz interpretuje widoki poprzez technikę malarską i warsztat, muzyk tworzy dźwięki, a architekt kształtuje przestrzeń poprzez funkcjonalność bryły. Natomiast architekt wnętrz stanowi fascynujący miks tych wszystkich elementów, łącząc funkcjonalność, estetykę i wyrafinowany warsztat, by stworzyć harmonijną i jednocześnie oryginalną przestrzeń życiową. Nie ma więc takiej możliwości, aby w przestrzeni, która powstała z kreatywności nie pojawiła się sztuka powszechnie nazywana dziełami sztuki. To dopasowane stylem i charakterem obrazy, rzeźby czy detale w postaci wazonu lub misy nadają wnętrzu wyrazu. Wnoszą do przestrzeni coś, co idzie poza zwykłe elementy użytkowe, tworząc miejsce pełne inspiracji. To tak, jak biżuteria zdobiąca szyję kobiety – kwintesencja piękna! 

Ile osób tworzy Artpin? I jak dzielicie obowiązki?

T.K.: Artpin tworzy dziś 12 osób. Składamy się z działu projektowego, kreatywnego, handlowego i realizacyjnego. Każda komórka jest jak trybik w zegarze – samodzielna, ale niezbędna do sprawnego działania całości. To właśnie ta synergia pozwala nam efektywnie zarządzać projektami. Razem tworzymy kompleksową strukturę, która umożliwia nam skuteczne projektowanie, wdrażanie i nadzorowanie każdego zadania.

Wasze działania obejmują nie tylko Polskę?

T.K.: Tak, rzeczywiście nasze projekty obejmują także Europę, a ostatnio poszerzyliśmy działania poza granice kontynentu. Od lat jesteśmy przedstawicielami hiszpańskich fabryk, co powoduje , że doskonale radzimy sobie z organizacją logistyki i transportu na całym świecie. Prowadzimy kompleksowe realizacje, projektując i produkując we współpracy z naszymi wykonawcami, aby ostatecznie dostarczyć wszelkie elementy we wskazane miejsce na świecie. Otwartość na różne lokalne kultury, trendy i wyzwania stwarza dla nas fascynujące możliwości, które zawsze traktujemy jako szansę do rozwoju. Dlatego też, jeśli sytuacja daje taką możliwość, wsiadamy w samolot i lecimy na inwentaryzację!

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Redaktor naczelna
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Michał Kaczmarczyk Trio – „Let’s Take A Ride”

Artykuł przeczytasz w: 2 min.
Michał Kaczmarczyk Trio - "Let's Take A Ride"

„Let’s Take A Ride” to debiutancka płyta Michała Kaczmarczyka – gitarzysty, kompozytora, muzyka sesyjnego, absolwenta gitary jazzowej na Akademii Muzycznej w Katowicach i w Poznaniu, laureata licznych nagród na prestiżowych konkursach jazzowych w Polsce. W nagraniach materiału wzięli udział wybitni przedstawiciele polskiej sceny jazzowej – Patryk Dobosz na perkusji oraz Mateusz Szewczyk na kontrabasie. Płyta została zarejestrowana w sierpniu 2023 roku w warszawskim studiu WerMik. Autorką okładki jest Marta Kaczmarczyk – żona artysty.

„Let’s Take A Ride” to album będący owocem wielu muzycznych doświadczeń gitarzysty, odzwierciedleniem jego fascynacji nowojorską scena jazzową, szacunku do tradycji i mistrzów jazzowego gatunku. To również wyraz muzycznej otwartości i wrażliwości, stawiającej śpiewność melodii, przestrzeń, emocjonalność, elegancję i subtelność w doborze środków na piedestale muzycznych wartości. Młodzieniec na okładce, to Michał Kaczmarczyk we własnej osobie, który
w nienachalny sposób zaprasza do wspólnej przejażdżki po jego świecie – „Let’s Take A Ride”.

Płyta będzie dostępna w sprzedaży oraz we wszystkich portalach streamingowych od 9 lutego. Ale już dziś w serwisach Spotify, Apple Music oraz Tidal dostępne trzy single z nowej płyty

Poznański prestiż

REKLAMA
REKLAMA
Michał Kaczmarczyk Trio - "Let's Take A Ride"
REKLAMA
REKLAMA

BOOKOWSKI PRZEWODNIK

Artykuł przeczytasz w: 4 min.
Bookowski - Księgarnia w Zamku

Zastanawialiście się kiedyś, jak w kilku zdaniach można opisać Polskę przełomu tysiącleci? Wyczyn to o tyle karkołomny, że temat potrzebował kilkunastu tekstów ujmujących tę część naszej historii z wielu różnych aspektów. Cofnijmy się jednak odrobinę do burzliwego czasu transformacji lat dziewięćdziesiątych, którymi zachłysnęli się spragnieni sentymentalnych wspomnień millenialsi.

tekst: Monika Wójtowicz | czytelniczka, doradca z księgarni Bookowski w poznańskim CK ZAMEK

I tak jak z rozrzewnieniem wspominaliśmy gumę turbo i kreskówki z Polonii 1, tak w dużej mierze umykało nam to, jak bardzo mroczne i ciężkie to były czasy. Mit lat dziewięćdziesiątych sprawnie i z humorem rozbrajają Bartek Przybyszewski i Mateusz Witkowski w swoim podcaście Podcastex. To samo robią z przełomem tysiącleci, ale już w formie słowa pisanego. Wymienieni wyżej panowie mają również swój wkład w powstanie jeszcze jednej publikacji, tym razem o tym, co doskonale znany i lubiany serial „Świat według Kiepskich” mówi o nas, o Polakach.

Kto z nas nie pamięta „Big Brothera” czy „Idola”, nie denerwował się w weekendowe poranki na graczy programu „Hugo” i nie podśpiewywał pod nosem hip-hopowych kawałków Meza, ten albo urodził się za późno, albo spędził przełom tysiącleci poza granicami naszego kraju. Wszystkie te tematy biorą na tapet Przybyszewski i Witkowski i opisują w krótkich, acz wypełnionych faktografią tekstach, a do tego bardzo zabawnych. Czytanie „Polskiego millenium” jest jak wehikuł czasu, który przenosi nas w przeszłość, tylko teraz oglądamy ją z dystansu, z nutą zażenowania, ale za to bez grama sentymentalizmu, który bardzo często pojawia się w narracjach dotyczących czasów transformacji. A choć nie jest to podręcznik do przedmiotu Historia i teraźniejszość, to jednak od chłopaków z Podcastexu możemy się sporo dowiedzieć o historii najnowszej, a przy okazji świetnie się bawić. Czy można chcieć więcej?

Polskie millenium
Bartek Przybyszewski i Mateusz Witkowski
Wydawnictwo W.A.B

EB9B6D0F E11A 4BE6 9C3D 2AA777E8F4F5 2

Niewiele jest wytworów polskiej kultury, które równie mocno odcisnęłyby się na języku, którym posługujemy się na co dzień, niż ma to miejsce w przypadku kultowego już „Świata według Kiepskich”. I tak powiedzonka w stylu „w tym kraju nie ma pracy dla ludzi z moim wykształceniem” czy “ty jełopie” znają chyba wszyscy i do tego nie trzeba być bądź nie być fanem serialu. „Świat według Kiepskich” towarzyszył w jakiś sposób nam wszystkim przez ponad dwadzieścia lat, pojawiał się czy to w trakcie obiadu u dziadków w niedzielę, czy w trakcie bezsennych nocy, kiedy to był transmitowany na przemian z „Rodziną zastępczą”, czy choćby w anegdotach, którymi wymieniamy się w czasie spotkań ze znajomymi. Przez te ponad dwie dekady mogliśmy przeglądać się w Kiepskich jak w krzywym zwierciadle i nie możemy odmówić im wpływu na kulturę. O tym wpływie i nie tylko jest właśnie książka „Nikt nikomu nie tłumaczy”, w której autorzy tekstów poruszają takie wątki, o których nie śniło się filozofom. Najważniejsze jest jednak to, że nie ważne czy Kiepskich lubimy czy nie, czytanie o nich sprawia równie dużo frajdy, co niektórym oglądanie serialu.

Nikt nikomu nie tłumaczy
red. Olga Drenda, Michał Gliński, Karolina Graczyk, Jacek Paśnik, Marta Płaza
Wydawnictwo Brak Przypisu

6270BA19 A5B1 44E5 852C 803408D54A7D

Poznański prestiż

REKLAMA
REKLAMA
Bookowski - Księgarnia w Zamku
REKLAMA
REKLAMA

Sztuka w Erze Cyfrowej | wykorzystanie możliwości sztucznej inteligencji (AI) i NFT w Web 3

Artykuł przeczytasz w: 4 min.
Sztuka generowana przez AISztuka generowana przez AI

W miarę postępu technologii, sztuka weszła w nową erę, zwaną erą cyfrową. To otwiera nieograniczone możliwości eksploracji, tworzenia i interakcji. Jednym z najbardziej fascynujących aspektów tej rewolucji jest zastosowanie Sztucznej Inteligencji (AI) i technologii Web3 w dziedzinie sztuki.

Tekst i zdjęcia: Magda Judejko, Metamixer.pl


Sztuczna Inteligencja, dzięki zdolności do uczenia maszynowego, staje się narzędziem kreatywnym dla artystów cyfrowych. Programy oparte na AI mogą generować unikalne dzieła sztuki, inspirowane stylem różnych artystów historycznych lub nawet tworzyć zupełnie nowe, nieziemskie kompozycje. To nowatorskie podejście otwiera drzwi do niekończących się możliwości ekspresji artystycznej. Istnieje obawa i wiele osób pyta o to, czy AI zabierze pracę, odbierze moc kreatywną artyście?

Artysta i sztuczna inteligencja (AI) we współpracy, to kreatywność na nowym poziomie

AI rozwija się w niesamowitym tempie, dlatego nie można na to pytanie odpowiedzieć jednoznacznie. Nie wiemy, co się wydarzy za kilka lat. Na ten moment, nie powinniśmy się obawiać, a AI wykorzystywać jako narzędzie. W listopadzie 2023 miałam okazję wziąć udział w finisażu wystawy pt. „Wobec Innego” Dominika Jałowińskiego. Artysta wykonał obrazy, a następnie na ich podstawie wraz z AI wygenerował kolejne prace. Kolejne obrazy, wydrukował na płótnach, oprawił i farbami olejnymi dodał do nich kolejną warstwę.

Zdjecie nr 1 Artysta we wspolpracy z AI

Sam artysta o współpracy z AI mówi: „Generatywne algorytmy uczenia maszynowego oferują nie tylko narzędzie, ale także partnera do współpracy, zachęcając artystów do przekraczania granic, kwestionowania konwencji i ponownego wyobrażania sobie, czym może być współczesne malarstwo w erze rozszerzonej przy pomocy cyfrowych technologii”

NFT w WEB 3 to możliwość uwierzytelnienia i interakcji przy własności dzieła sztuki w erze AI

Technologia Web3, oparta na blockchainie, przynosi rewolucję w dziedzinie sztuki cyfrowej. Należy wyraźnie rozgraniczyć „projekty NFT” od sztuki NFT i tokenizacji sztuki i biznesów. NFT to cyfrowe aktywa i technologia, która może służyć certyfikacji, uwierzytelnianiu i śledzeniu własności sztuki i przedmiotów cyfrowych, jak i sztuki tradycyjnej. Ponadto rejestr blockchain jest niezmienialny i zapis sztuki tradycyjnej i cyfrowej w tym rejestrze jako NFT może służyć jako certyfikat własności i jednocześnie dowód wykonania dzieła, a przez to chronić twórców oraz inwestorów w razie wykorzystania dzieła przez innego twórcę lub AI.

Czy połączenie świata wirtualnego z realnym jest nową formą sztuki?

Sztuczna Inteligencja i Web3 umożliwiają również powstanie nowych form sztuki, które łączą świat wirtualny z rzeczywistym. Rozszerzona rzeczywistość tzw. AR i Wirtualna rzeczywistości (VR) stają się coraz bardziej dostępne, tworząc przestrzeń dla interaktywnych instalacji i eksploatacji sztuki trójwymiarowej.
Artystyczne doświadczenia w rozszerzoną rzeczywistością (AR) tzn. obserwowanie sztuki tradycyjnej, która ukazuje nam nowy wymiar dzieła poprzez wyświetlenie animacji, filmu, muzyki na smartphone lub w okularach itp.
Rozwija się Phygital, który może łączyć światy. W jaki sposób? W figurce, obrazie, desce snowboardowej, bluzie lub książce umieszcza się tag NFC, który jest przypisany do NFT. Dzięki temu można sprawdzić autentyczność dzieła, przykładając smartfon lub inne urządzenie obsługujące NFC do tagu.

Jakie są wyzwania i perspektywy przyszłości?

Mimo że Sztuczna Inteligencja i Web3 otwierają fascynujące perspektywy dla sztuki cyfrowej, pojawiają się również pewne wyzwania. Jednym z nich jest równowaga między automatyzacją a ludzką kreatywnością oraz kwestie związane z prawami autorskimi czy też bezpieczeństwem i prywatnością, bo przecież AI opiera się o dane.

Podsumowując, sztuka w erze cyfrowej przechodzi rewolucję. AI czy NFT to nie tylko nowe narzędzia dla artystów, ale także zmiana sposobu, w jaki odbieramy i nabywamy dzieła sztuki. Zbliżający się rozwój tych technologii obiecuje jeszcze bardziej ekscytującą przyszłość dla świata sztuki cyfrowej.

Magda Judejko

MetaMixer.pl
REKLAMA
REKLAMA
Sztuka generowana przez AISztuka generowana przez AI
REKLAMA
REKLAMA

Teatr Muzyczny w Poznaniu – pełen musicalowych przeżyć rok 2023 i plany na 2024!

Artykuł przeczytasz w: 4 min.
Deszczowa Piosenka fot. Dawid Stube Teatr Muzyczny w Poznaniu

Blisko 75 tysięcy widzów, 173 zagrane spektakle, dwie premiery w Poznaniu i warszawska premiera „Ireny” z okazji 80. rocznicy powstania w getcie warszawskim, 12-dniowy festiwal CZAS NA TEATR oraz przetarg na nową siedzibę. Rok 2023 był wyjątkowo pracowity dla Teatru Muzycznego w Poznaniu. Co przyniesie nowy, 2024?

Najpierw w lutym „Piękna i Bestia” na licencji Disneya, następnie we wrześniu „Deszczowa piosenka” na podstawie kultowego filmu z 1952 roku. Te dwie głośne premiery przyciągnęły w 2023 roku do Teatru Muzycznego w Poznaniu najwięcej widzów. Oba tytuły cieszą się ogromnym powodzeniem, bilety wyprzedają się z wielomiesięcznym wyprzedzeniem, a widownia wypełniona jest za każdym razem po brzegi.

W ciągu minionego roku spektakle Teatru Muzycznego w Poznaniu obejrzało blisko 75 tysięcy osób. Najwięcej widzów zgromadziły „Piękna i Bestia” (72 spektakli), „Deszczowa Piosenka” (30) i „Irena” (20 spektakli w Poznaniu). Na scenie publiczność mogła też zobaczyć „Kombinat” (18), „Skrzypka na dachu” (14), „Rodzinę Addamsów” (8), „Vitruoso” (4) i „Pippina” (4).

Pippin_fot_Piotr_Nykowski Teatr Muzyczny w Poznaniu
Pippin fot. Piotr Nykowski

Teatr zorganizował też wydarzenia poza swoją siedzibą. W lutym w Auli Artis odbył się pokaz monodramu „Zapamiętaj. Świadectwo Jana Karskiego” z udziałem znakomitego amerykańskiego aktora Davida Strathairna. Z kolei w marcu odbyła się warszawska premiera „Ireny” w Teatrze Polskim (ponad 1800 widzów).
Na przełomie września i października Teatr Muzyczny w Poznaniu zorganizował po raz drugi festiwal CZAS NA TEATR, a wydarzenie trwało aż 12 dni. Oprócz znakomitych spektakli teatralnych („1989”, „Chciałem być”, „Wyspa”, „5:00. UA”, „Marlene und die Dietrich”, „Sztafeta pokoleń”, „Deszczowa piosenka”) w programie znalazły się też koncerty, Gala Musicalowa z wręczeniem nagród i spotkania z artystami.

To niejedyny festiwal, w którym Teatr brał czynny udział, w kwietniu był partnerem strategicznym Next Fest, a w listopadzie partnerem II Paderewski Festiwal, w ramach którego m.in. zagrał spektakl „Virtuoso”.

Paderewski Festiwal

Po raz pierwszy w minionym roku Teatr miał swoją strefę podczas Festiwalu Fantastyki Pyrkon. Zagrał koncert piosenek z „Kombinatu”, zorganizował wielką wyprzedaż kostiumów teatralnych, a artyści brali udział w różnych panelach dyskusyjnych i warsztatach.

W ramach Salonów Poezji w Teatrze gościli znakomici aktorzy teatralni i filmowi, m.in. Mariusz Bonaszewski, Adam Ferency oraz Grażyna Barszczewska. Z okazji II edycji Paderewski Festiwal odbyła się także specjalna odsłona, w trakcie której Aleksander Machalica odczytał najsłynniejsze przemówienia Ignacego Jana Paderewskiego. W sumie wydarzenie miało w minionym roku jedenaście odsłon, które zgromadziły blisko 3600 widzów.

Z kolei w ramach nowego projektu „Kobiety z Kórnika” zorganizowanego z Fundacją Zakłady Kórnickie, Teatr promował twórczość Wisławy Szymborskiej i Jadwigi Zamoyskiej. Wydarzenie odbyło się 11 razy, m.in. w Warszawie, Wrocławiu, Kaliszu, Bydgoszczy czy Koninie.
W Teatrze i poza jego siedzibą odbyły się także koncerty, w tym charytatywny zespołu Café Majonez, koncert muzyki klasycznej ze stowarzyszeniem Bona Fide „Muzyka polskich katedr”, koncert zaduszkowy połączony z premierą płyty muzyków orkiestry Teatru Gosi i Kuby Marciniaków i wiele innych wydarzeń.

Spory krok do przodu Teatr postawił w związku z budową nowej siedziby, ogłaszając pod koniec maja przetarg na generalnego wykonawcę. Rozstrzygnięcie przetargu i podpisanie umowy planowane jest w pierwszym kwartale nowego roku, by jak najszybciej rozpocząć w końcu tak długo wyczekiwaną budowę.

Teatr Muzyczny w Poznaniu

Na nowy rok Teatr ma znów bardzo wiele planów. Z tych największych, widzów na pewno ucieszą dwie premiery. Pierwsza w kwietniu – komedia muzyczna Agnieszki Osieckiej „Apetyt na czereśnie”, a druga jesienią. Tytuł zostanie ogłoszony niebawem. W kalendarium znajdzie się też miejsce dla III edycji festiwalu CZAS NA TEATR w drugiej połowie listopada, z Galą Musicalową z nagrodami. Planów jest znacznie więcej, ale na szczegóły widzowie muszą jeszcze chwilę zaczekać…

Poznański prestiż

REKLAMA
REKLAMA
Deszczowa Piosenka fot. Dawid Stube Teatr Muzyczny w Poznaniu
REKLAMA
REKLAMA

Dał nam przykład Bonaparte

Artykuł przeczytasz w: 4 min.
"Napoleon" - Film

Geniusz i szaleniec, tyran i imperator, mizogin i wielbiony przez żołnierzy przywódca. Napoleon miał wiele twarzy. W swym brutalnym fresku odmalowuje je mistrz epickiego kina, Ridley Scott.

Tekst: Radek Tomasik | Ferment Kolektiv

Niewiele przeszkód potrafi powstrzymać Napoleona Bonaparte, brutala z Korsyki, jak nazywali go po cichu (bo odważnych było mało) polityczni przeciwnicy. Nawet, gdy zastrzelą pod nim konia kulą armatnią, nawet gdy wobec obywateli zastosować trzeba „podmuch kartaczy” (salwę armatnią roznoszącą ludzi na strzępki), nawet gdy samemu przyjdzie na własną skroń założyć cesarską koronę – nie ma dla niego rzeczy niemożliwych. Czy oznacza to jednak, że Napoleon był figurą pre-hitlerowską, jak sugerują niektórzy (ponoć zwłaszcza brytyjscy) historycy? Nigdy tego jednoznacznie nie rozstrzygniemy. Nie są to też na szczęście aspiracje reżyserskie Scotta.

Warto uprzedzić lojalnie, że jeśli ktoś oczekuje opowieści epickiej i emocjonującej jak „Gladiator”, srogo się zawiedzie. Tak, jak postać grana przez Russela Crowe’a była bohaterem godnym najwyższych zaszczytów i niemalże parenetycznym wzorcem do naśladowania, tak Napoleon czasem przypomina Kommodusa, odgrywanego – a jakże – przez tego samego Joaquina Pheonixa, który wciela się w postać Napoleona. Scena koronacji cesarskiej zakrawa wręcz na autoplagiat z filmu starszego o 23 lata.

ee311753ab01210c2003 webp 1600w

Podobieństwo ekranowe do Kommodusa, pomijając fizjonomię odtwórcy tych ról, jest dość paradoksalne. Pierwszy był niemal całkowicie niezdolny do sprawstwa i jednocześnie rozdygotany od skrajnych emocji, drugi – równie emocjonalny, ale dalece bardziej opanowany (a może zblazowany?) – jest kwintesencją skuteczności w czynie: jego woli poddają się ludzie, narody, całe kontynenty. Jego największym i wiekopomnym dziełem jest sama jego biografia – czy raczej mit tej biografii, o czym pisze w zajmującym tekście na łamach „Gazet Wyborczej” Katarzyna Wężyk (25-26.02.2023).
Trzymając się tych analogii, można powiedzieć, że ekranowa wizja Napoleona to takie 50% Kommodusa pod względem czucia i 250% Kommodusa pod względem szkiełka i oka. O ile rzymski cesarz w obiektywie Scotta był godnym pożałowania kabotynem, tak Napoleon jest człowiekiem śmiertelnie i bezlitośnie skutecznym. Obaj byli też patologicznie przywiązani do autorytetu swoich rodziców, choć przejawiało to się w zupełnie inny sposób.
Reżysera ciekawi w Napoleonie ludzki wymiar władzy. Co stoi za decyzjami podejmowanymi na najwyższym szczeblu, zwłaszcza gdy nie towarzyszy temu żadna instancja kontrolna? Do czego mogą doprowadzić rządy jednego, wielkiego władzą człowieka? Dlaczego los milionów ludzi zależy od namiętności jednej osoby stojącej na czele narodu?

Napoleon Photo 01011 Easy Resize.com 1 800x533 1

Choć na przełomie XVIII i XIX wieku nikogo to nie dziwiło, nawet dziś – gdy już dziwi – nie jest to zjawisko odosobnione. Czy można mieć nad tym autorytaryzmem kontrolę? Tylko, jeśli całe społeczeństwo do tego dojrzeje.
Recenzenci nie są szczególnie przychylni temu filmowi. Przyznaję, że i ja spodziewałem się innej amplitudy emocji, szerszego i bardziej epickiego spojrzenia, a nawet oczyszczającego katharsis. Jednak to nie jest danie, jakie serwuje nam reżyser. Pyta raczej: jaki przykład dał nam Bonaparte? Jak kochać ojczyznę? Jak kochać bliźniego? Jak kochać kobietę swego życia? I jak miłować samego siebie, miłością akceptującą i hojną, bez pasywno-agresywnych wycieczek w kierunku innych? A może – jakim być obywatelem, liderem, władcą?
Nie wiem, jak dobrze Scott zna hymn Polski, ale wydaje się, że dając mu w nim zaszczytne miejsce, aż nadto szczodrze obdarzyliśmy Bonapartego pewnymi PR-owymi korzyściami.

Radek Tomasik

Radek Tomasik

filmoznawca
Z wykształcenia filmoznawca, z wyboru przedsiębiorca. Edukator filmowy, marketingowiec. Współwłaściciel Ferment Kolektiv - firmy specjalizującej się w działaniach na styku kultury filmowej, biznesu i edukacji oraz Kina Ferment. Autor wielu programów dotyczących wykorzystania filmu w komunikacji marketingowej, realizowanych dla takich marek jak: Orange, Mastercard, Multikino, Renault, ING, Disney, Santander Bank,…
REKLAMA
REKLAMA
"Napoleon" - Film
REKLAMA
REKLAMA

DAMIAN KOSTKA | Laureat Ery Jazzu 2023

Artykuł przeczytasz w: 13 min.

Nie gwiazdorzy – a mógłby. Jest skromnym, utalentowanym człowiekiem, dla którego tradycja i edukacja muzyczna stanowią niezaprzeczalne źródło, z jakiego można czerpać według własnych upodobań i preferencji. Damian Kostka – muzyk z zasadami, dystansem do siebie i z poczuciem humoru, choć sam mówi o sobie, iż należy do introwertyków.

Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: Agata Ożarowska, Era Jazzu/Kasia Rainka

Jaka była Twoja pierwsza myśl, gdy dowiedziałeś się, iż zostałeś laureatem Ery Jazzu 2023?

DAMIAN KOSTKA: Dla mnie to pewnego rodzaju podsumowanie i uhonorowanie wielu lat pracy, współpracy z festiwalem Ery Jazzu, z Dionizym Piątkowskim. Wiele lat przewijałem się na scenie Ery Jazzu i widocznie Dionizy uznał to za wartość dodaną. (śmiech) Być może moją nagrodą chciał zamknąć jubileusz 25-lecia Ery Jazzu? Może jestem kimś w rodzaju spoiwa łączącego twórców, artystów z zagranicy i z rodzimej sceny muzycznej? (śmiech) Tak na serio – nagroda Ery Jazzu przyznawana jest muzykom, którzy nie tylko osiągnęli znaczące sukcesy na poznańskim czy ogólnopolskim rynku, ale również poza granicami kraju. Bardzo cieszę się z tego wyróżnienia, jest to dla mnie bardzo miłe. Dodatkowo, bycie laureatem Ery Jazzu dało mi szansę na zaprezentowanie mojej muzyki poznańskiej publiczności.

Od ilu lat grasz na koncertach Ery?

Jeśli dobrze liczę, to 7 lat.

FKR 1298

Jak wspominasz współpracę z artystami Ery Jazzu?

Zawsze występowałem z zaproszonym artystą z zagranicy lub z laureatem nagrody Ery Jazzu. Czy to w przypadku naszych rodzimych muzyków, czy tych ze scen międzynarodowych (Stanley Jordan, Jean-Luc Ponty i inni) zawsze obowiązuje ta sama zasada – trzeba być dobrze przygotowanym i potrafić dać z siebie wszystko podczas występu. Nie można narzucać swojej wizji, aczkolwiek w jazzie wszyscy muzycy oddają cząstkę siebie na scenie, natomiast to leader wieczoru dyktuje warunki, jak chce, aby jego muzyka brzmiała. Jestem po to, aby każdemu artyście dawać pole do własnych muzycznych decyzji i indywidualnych interpretacji. Jednocześnie trzeba być uśmiechniętym i pozytywnie nastawionym – tak jak i w życiu, bo taka postawa otwiera na drugiego człowieka. Praca z różnorodnymi osobowościami sceny muzycznej to dla mnie niezwykle ważna lekcja, bo ja z natury jestem introwertykiem. Każdy nowy artysta, zawiązywanie nowych relacji, poznawanie się itp. były dla mnie pewnym sprawdzianem. Człowiek nieustannie się uczy, nabywa nowych umiejętności, scenicznego obycia – i to wszystko sprawia, że zauważamy ukryte cechy naszej osobowości. To jest po prostu fantastyczne!

Wśród szerokiego grona wybitnych artystów, jak np. saksofonista Chico Freeman, gitarzysta Stanley Jordan, wokalistka Sarah McKenzie, z kim złapałeś dobre relacje?

Na pewno z australijską jazzmanką Sarah McKenzie. Ona była bardzo pozytywnie nastawiona do współpracy, do gry z nami, choć ta decyzja przyszła nieoczekiwanie i dość spontanicznie. Nie znaliśmy się wcześniej. Nie wiedziałem, jaki efekt przyniesie nasze wspólne granie. Jej reakcja na nową sytuację była pełna wiary i uśmiechu, że będzie dobrze…

Cóż takiego się wydarzyło, że akompaniowałeś jej podczas koncertu?

Pamiętam, że zespół Sarah McKenzie nie dojechał, utknął na lotnisku ze względu na opóźnienia lotów. I my dowiedzieliśmy się o tym o godzinie 15 w dzień występu. Według mnie takie newralgiczne sytuacje zacieśniają relacje organizatora, w tym wypadku Dionizego, z muzykami lokalnymi. Ale i dają szansę, choć w bardzo ekstremalnych warunkach, na poznanie nowego artysty, z którym można wspólnie zagrać. Co warte podkreślenia, nasza próba trwała godzinę, a koncert prawie dwie godziny. (śmiech) Wszystko jednak przebiegło bez zakłóceń i finalnie czułem, jakbyśmy grali już razem od dawna.

FKR 1289

Kto jeszcze z zaproszonych artystów na Erę Jazzu zapadł Tobie w pamięć?

Niestandardowo było chociażby z saksofonistą Chico Freeman, ponad 70-letnim muzykiem, który na co dzień gra z o wiele starszymi artystami ode mnie, głównie z Afroamerykaninami. Więc już na wstępie ta różnica wieku powinna nas zdeklasować, ale tak się nie stało… Ponadto dla Freemana to była kompletnie inna „planeta muzyczna”. (śmiech) Pomimo że my, Europejczycy, dużo czerpiemy z amerykańskiej tradycji grania, to jednak pewne nasze naleciałości kulturowe, rodzaj wrażliwości, jaką Europejczycy posiadają, różnią nas od Amerykanów. Dlatego takie inicjatywy, jakie Dionizy Piątkowski zapoczątkował, dają ogromną szansę łączenia na scenie muzyków z różnych stron świata. Co naprawdę nie jest normą. Wręcz jest rzadkością. I dla nas, i dla zagranicznych artystów to pewnego rodzaju eksperyment muzyczny! Z Chico Freemanem bardzo szybko się dogadaliśmy muzycznie i personalnie. Zaczęliśmy naszą znajomość od wspólnego obiadu (śmiech), czyli po polsku „przez żołądek do serca”.

Wzrastałeś w domu wypełnionym muzyką?

Na pewno zamiłowanie do muzyki wyniosłem z domu rodzinnego, za sprawą ojca, który jest wielkim fanem muzyki po dziś dzień. Jeździ wciąż na koncerty, nieustannie pasjonuje się muzyką. Ojciec był klarnecistą, ale nie wiązał z tym przyszłości. Wtedy było to jeszcze większym ryzykiem niż w dzisiejszych czasach… Muzyka była w naszym domu od zawsze, jak sięgnę pamięcią, i co ważne była to rozmaita muzyka, nie tylko zaszufladkowane i ulubione style mojego ojca. Pasjonował się różnymi odłamami muzyki z całego świata, można więc było tym nasiąknąć.

On Cię ukierunkował muzycznie?

Skończyłem szkołę muzyczną przy ulicy Solnej – tę samą, co ojciec. Muszę przyznać, że za jego sprawą podążyłem w kierunku edukacji muzycznej, która jest według mnie bardzo istotna. A w ostatnich czasach, niestety, edukacja muzyczna jest niesłusznie deprecjonowana, poddawana nieretorycznym dyskusjom. Drzewo ma swoje korzenie, każdy muzyk też takie fundamenty, takie korzenie muzyczne powinien mieć. Ludzie mylą edukację z uprawianiem sztuki, a to są kompletnie dwie różne rzeczy. Edukujemy się, uczymy, poznajemy zasady, tajniki, aby móc lepiej uprawiać własną indywidualną sztukę. I w lepszy sposób, aby móc przekazać to, co chcemy za pomocą instrumentu muzycznego. Edukacja powinna być – moim zdaniem – kompletnie pozbawiona sztuki. Powinna być czystą nauką rzemiosła. W szkole nie ma miejsca na emocje, ale uczymy się jak najlepiej przekazywać je na scenie.

Spotykasz się z bratem, Dawidem, podczas muzycznych projektów, nie tylko na poznańskim rynku. Jak to jest grać rodzinnie? Sprzeczacie się?

Oczywiście! (śmiech) Nie ma co ukrywać, w rodzinie jest trudniej, bo rodzina powie sobie dwa słowa więcej, często za dużo niż w przypadku znajomości. Do tego dochodzą nasze charaktery, czyli mój i brata – bardzo dominujące. Każdy ma mentalność przywódcy, leadera, jest profesjonalistą w tym, co robi. Chce, aby jego zdanie było ostatnie (śmiech) i pragnie urzeczywistniać swoje wizje w zespole. Połączyć oba te bieguny nie jest prostą sprawą. Wiele rzeczy nas upodabnia i wiele nas różni…Zawsze są pomiędzy nami spięcia i muzyczne, i personalne, ale to jest nieuniknione. To jest naturalna rzecz, z czym potrafimy sobie radzić.

Podczas koncertu Ery Jazzu, 5 listopada w Auli UAM, zaprezentowałeś wybrane utwory ze swojej debiutanckiej płyty „Rules for Being Human”. Zaprosiłeś do tego projektu wybitnych poznańskich muzyków. Opowiedz, co skłoniło Cię do takiej decyzji i zaprezentowania się melomanom w nowej odsłonie?

Sam pomysł napisania muzyki już długo mi towarzyszył, ale proces nie był dla mnie prosty, bo nie należę do muzyków, którzy szybko, na przysłowiowym kolanie, skomponują jakiś utwór. Sporo czasu mi to zajęło. Do tego doszedł okres pandemii, wtedy, kiedy miałem więcej czasu, aby usiąść, pomyśleć i we własnym tempie zająć się pisaniem muzyki. To był długi proces, z przerwami. Ten perfekcjonizm, o którym wspomniałem, to i zaleta, ale i ogromna wada. W przypadku muzyki to wada – bo oceniam bezustannie to, co napisałem. I nieraz zastanawiam się czy nie wyrzuciłem do przysłowiowego kosza dobrych pomysłów, i nie pozwoliłem im urosnąć samodzielnie, tylko z góry je oceniałem. Czułem, że mam wrażliwość artystyczną w sferze komponowania, która może spodobać się odbiorcom muzyki, a po drugie – bardzo chciałem sprawdzić, jak oni zareagują na to, co piszę, bo to był wielki eksperyment. Postawiłem sobie niełatwy cel, jakim stała się ta płyta. Zaprosiłem do współgrania moich kolegów: Jacka Szwaja, Kubę Marciniaka, Mateusza Brzostowskiego i Cypriana Baszyńskiego, z którymi wiele lat już gram, z niektórymi to już ponad 10-15 lat. Oni mnie doskonale rozumieją. Wiedziałem, że ta muzyka z ich i moim wkładem przyniesie dobry rezultat.

Dionizy Piątkowski określił Ciebie „wirtuozem nowoczesnego artyzmu”, a także tym, który nie zamyka się na tradycję jazzową. Czy w obecnej dobie trudno jest umiejętnie zespolić tradycję i nowoczesne brzmienie?

Żyjemy w takiej erze, że bycie dobrym muzykiem, to nie tylko zrobienie kariery, ale wzrastanie według indywidualnych preferencji i wartości, potrzeb i pragnień. Nie tylko chodzi tu o decyzje związane z budowaniem własnej kariery i własnej marki, tu chodzi o odnalezienie siebie. Dla mnie cała otoczka związana z edukacją, z poszanowaniem dla tradycji jest moim osobistym celem. Bez względu na to, jaki rodzaj muzyki wykonujemy, edukacja powinna wyglądać tak samo. Tu nie ma rozgraniczenia, że uczymy się grać muzykę popową, jazzową, rockową czy inną. Nuty są takie same, jest dwanaście dźwięków na klawiaturze. Edukację nie powinno się szufladkować bądź różnicować na style. To czysta wiedza, a proces nauczania powinien właśnie wynikać z tradycji.

Zagrałeś wraz z zespołem – podczas jubileuszowej edycji Ery Jazzu – utwór „First Step”. Co dla Ciebie było takim pierwszym krokiem w muzyczny świat?

Zaczynałem moją przygodę z muzyką jako pianista. Od pierwszej klasy szkoły podstawowej do prawie 18 lat. Jako nastolatek dzieliłem już ten czas – grałem i na pianinie, fortepianie, i na gitarze basowej. Bycie pianistą bardzo mnie rozwinęło i pomogło w kolejnych szczeblach edukacji – zacząłem bardzo dobrze czytać nuty, nauczyłem się podstawowej dyscypliny wynikającej z tego, że dużo czasu trzeba poświęcić, aby być wciąż lepszym i lepszym od siebie samego. Fortepian nie jest tak wyczerpującym instrumentem jak gitara basowa, o kontrabasie nawet nie wspomnę. (śmiech)

Życie pisze nam różny scenariusz… Ty zasugerowałeś, że nieraz tak bywa, gdy nam się nic nie chce, jesteśmy rozleniwieni nadmiarem obowiązków lub po prostu zmęczeni – może powstać utwór. I Ty taki skomponowałeś, nadając mu adekwatny tytuł. To taki żart losu?

Ważna jest świadomość, że takie dni lenia występują u każdego, nie ma co się oszukiwać. I nawet gdy staramy się być wówczas produktywni, to efekty tego będą różne. Co nie znaczy, że taki dzień rozleniwienia nie przyniesie nam sukcesu. (śmiech) To są nieprzewidziane często zdarzenia, sytuacje i efekty tych naszych działań. Kwestia podejścia do sprawy… Jak już zacznę się wgłębiać w temat, to klocki same mi się układają i tworzę budowlę – budowlę z nut. To pewien proces, aby przemóc się, przekroczyć wewnętrzną barierę i przekonać się, czy coś stworzyliśmy sensownego. A jeśli nie wyjdzie, lepiej nie oceniać siebie zbyt krytycznie i negatywnie. Bo to po prostu taki dzień nastał. Jutro będzie lepiej.

Kto Cię inspiruje?

Przygotowując się do pisania muzyki i komponowania autorskich utworów, słuchałem przeróżnych artystów, to chociażby: amerykański pianista jazzowy Brad Mehldau czy pianista i kompozytor Herbie Hancock, saksofonista Chris Potter, kompozytor i saksofonista Wayne Shorter. To wielu muzyków, którzy pisali różne kompozycje, czasem proste, innym razem bardzo rozbudowane. Chodziło mi bardziej o uchwycenie pewnego klimatu. Dlatego też zaproponowałem współpracę tym muzykom (Jackowi, Mateuszkowi, Jakubowi, Cyprianowi), bo wiedziałem, że muzyka na płycie jest kompilacyjna, wielobarwna. „Rules for Being Human” jest mozaiką, nie da się tej muzyki zamknąć w jednym tematycznym worku. Zespół nasz jest bezsprzecznie spoiwem łączącym wszystkie utwory znajdujące się na płycie.

Grasz w przeróżnych zespołach, współtworzysz rozmaite projekty, tego jest bardzo dużo. Dodatkowo jesteś wykładowcą na Akademii Muzycznej w Poznaniu. Powiedz, w co aktualnie jesteś najmocniej zaangażowany? Co pochłania Twój czas?

Cały czas staram się pisać muzykę, przygotowuję się na przyszłość. Pisanie i tworzenie muzyki sprawia mi największą frajdę! (śmiech) Pragnę, abym miał więcej możliwości do sprawdzenia siebie, do sprawdzenia jak wykreowane przeze mnie dźwięki brzmią, bo inaczej jest na papierze… Oprócz tego piszę doktorat, który jest na finiszu, u profesora Zbigniewa Wrombla. Skupiłem się na kreacji indywidualnego stylu jako muzyk, jako instrumentalista i jako kompozytor – jak można pokazać cząstkę siebie. Nagrałem również płytę związaną z tym doktoratem, w duecie z uzdolnioną wokalistką, Judyta Pisarczyk. Na stałe gram z Włodkiem Pawlikiem, z jego Trio i angażuję się w wiele innych muzycznych projektów, a także występuję w jazzowym duecie Skalpel stworzonym przez Marcina Cichego i Igora Pudło. To moje dwa stałe zespoły, z którymi koncertuję.

A jak odpoczywasz?

Sport i czytanie książek – to robię wyłącznie dla siebie, to mnie relaksuje. Dużo podróżuję, więc wymarzony odpoczynek je

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

ARTPIN – Tworzymy harmonijną przestrzeń

Artykuł przeczytasz w: 3 min.

W dzisiejszych czasach aranżacja wnętrz to nie tylko kwestia estetyki czy funkcjonalności, ale także zmysłowej harmonii, która sprawia, że nasze domy stają się prawdziwymi oazami spokoju i przyjemności. W projektowaniu wnętrz, kierujemy się nie tylko trendami, ale również filozofią życia, taką jak hygge, pochodzącą ze Skandynawii, oraz joie de vivre, znanej we Francji. Te dwie koncepcje, choć różniące się kulturowo, doskonale się łączą, tworząc przestrzenie, w których światło, dźwięk oraz zapach odgrywają wspólnie główną rolę.

Tekst: Michał Birosz | Zdjęcia: Artpin

Światło – Więcej niż tylko iluminacja

Tradycyjne oświetlenie centralne to już przeszłość. Dziś światło to nie tylko funkcja oświetlenia pomieszczenia, ale również narzędzie do kształtowania atmosfery. Kierunkowe światło na dzieła sztuki, rzeźby czy ulubione zakamarki pomieszczenia nadaje im nowy wymiar. Lampa na regale czy komodzie, pozornie niewidoczna, potrafi jednak subtelnie wpływać na nasze samopoczucie. To, co wychodzi poza tradycyjne podejście do oświetlenia, buduje światłocień, definiując specyficzny nastrój w każdym pomieszczeniu.

Dźwięk – Harmonia przestrzeni

W obliczu codziennego zgiełku, troska o jakość dźwięku staje się istotnym aspektem. Starannie zaplanowana aranżacja dźwiękowa wpływa na nasz komfort, umożliwiając swobodne prowadzenie rozmów, delektowanie się ulubioną muzyką czy po prostu relaks w ciszy. Poprzez stosowanie tkanin, materiałów dźwiękochłonnych czy panelowych rozwiązań, tworzymy harmonijną przestrzeń. Ważna jest dbałość nie tylko o to, by dźwięk właściwie docierał do naszych uszu, ale także byśmy mieli kontrolę nad tym, jak rozchodzi się po pomieszczeniu. Odpowiednie tłumienie dźwięków np. w sypialni, biurze czy łazience jest istotne, aby zapewnić prywatność i spokój w tych przestrzeniach.

FOT. KSZTALTY1

Zapach – Dodajmy aromatycznego akcentu

Zmysł węchu często jest niedoceniany, jednak zapach ma ogromny wpływ na nasze samopoczucie. Odpowiednia wentylacja i czyste powietrze to podstawa komfortowej przestrzeni, ale dodatkowy aromatyczny akcent, to szczypta luksusu w naszym codziennym życiu. Dyfuzory czy lampy zapachowe, obecnie bardziej popularne niż kiedykolwiek wcześniej, pełnią funkcję nie tylko ozdoby przestrzeni, ale również podkreślają unikalność wnętrza. Po erze pandemii, ich właściwości oczyszczające i odkażające powietrze są równie ważne, jak ich estetyka. W różnorodnym designie harmonijnie wpasowują się w każdy styl, nadając pomieszczeniom dodatkowy wymiar i piękny zapach.

FOT. KSZTALTY

Hygge i Joie de Vivre – Inspiracja do osiągnięcia harmonii

Zainspirowani filozofią skandynawskiego hygge i francuskiego joie de vivre tworzymy wnętrza, które stają się oazą spokoju i przytulności. Poprzez odpowiednie oświetlenie, dbałość o akustykę i dodanie zapachów kreujemy przestrzenie, w których chce się przebywać. Dla mieszkańców północy hygge to nieodłączny element ich codziennego funkcjonowania pozwalający cieszyć się przytulnością i ciepłem w surowych warunkach klimatycznych. Joie de vivre to francuskie określenie radości z życia i pełni doświadczeń. W kontekście wnętrz domowych oznacza to stworzenie przestrzeni, która promuje pozytywne emocje i sprawia, że mieszkańcy czują się naprawdę dobrze. Dlaczego więc nie przyswoić tych mądrości? Niech nasze wnętrza staną się miejscem, gdzie odnajdujemy spokój, a światło, dźwięk i zapach komponują się w harmonijną całość.

apartament prywatny 8 1

Poznański prestiż

REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA