Skip to content

Miłość (i zbrodnia) w Zakopanem

Tekst: Radek Tomasik

Niebezpieczni dżentelmeni
reż. i scen.: Maciej Kawalski
prod. Polska 2022, czas: 1h 47’
dystrybucja w Polsce: Kino Świat, w kinach od 20 stycznia

Odkąd Sławomir obwieścił światu, że wypił syćkie drinki aż do dna, a „sylwester marzeń” wygonił spod Wielkiej Krokwi śyckiego zwierza, legł inteligencki mit Zakopanego. Jednak legendę o geniusloci stolicy Tatr, która narodziła się ponad sto lat temu, a sczezła pod lakierkiem i ortalionem, udaje się odratować twórcom„Niebezpiecznych dżentelmenów”, zaskakującej komedii o Witkacym, Boyu-Żeleńskim, zbrodni, miłości życia i wolności w czasach zniewolenia.
W książce „Góry. Stan umysłu”, na podstawie której powstał doskonały filmowy esej „Mountain”, Robert MacFarlane pisze: „Góry były wolne od grzechu. Szczyt górski stał się powszechnym symbolem wyzwolenia uwięzionego w mieście ducha, konkretyzacją romantyczno-sielskiego pragnienia ucieczki (…); wchodząc na górę, człowiek mógł właściwie zawsze liczyć na oświecenie – duchową lub artystyczną epifanię”.
To i jeszcze kila innych walorów górskich przyciągało w Himalaje, Alpy i Tatry wielkie umysły i wielkich artystów. Wiemy o górskich fascynacjach Staszica, Żeromskiego, Chałubińskiego, Tetmajera, Witkiewiczów… słowem: cała sztuka i pół nauki młodopolskiej tatrzańskimi limbami stoi!

Niebezpieczni dżentelmeni

I w końcu zapewne obejrzelibyśmy te wszystkie górskie intelektualne wzniosłości na wielkim kinowym ekranie, gdyby nie fakt, że Witkacy, Boy-Żeleński, Conrad (tak, ten od „Jądra ciemności”) oraz Malinowski (antropolog), nie uwikłali się w tajemniczą zbrodnię. Skupiamy się więc nie na tym,co w chmurach, a na tym, co sześć stóp pod ziemią. A wszystkiemu winna… libacja. I to nie byle jaka. Przynależność do artystycznej bohemy zobowiązuje, stąd z onirycznych wizji pierwszego aktu filmu zapamiętamy nie tylko ponętne półnagie ciała gibające się w rytm wpadającej w ucho góralszczyzny, ale też opary opium, pijackie bajania i podkarmianie artystycznego ducha egzotycznym pejotlem. Tak się szlachta bawi! Gorzej, że z tej suto zakrapianej imprezy wspomniani panowie nie pamiętają zgoła nic. W tym powodów i przyczyn, które doprowadziły do odkrycia, iż w ich willi w stylu zakopiańskim leży świeży trup.
Jak powszechnie wiadomo, najbardziej niebezpieczni na świecie są artyści oraz ci, którzy w ogóle nie piją – wobec tego tutaj w pewnym sensie jedno niweluje drugie. Nie zmienia to faktu, że nasza czwórka wybitnych osobowości znajduje się nagle w zgoła rozpaczliwym położeniu. Zaczyna się więc śledztwo na własną rękę, by uchronić się od szubienicy…
Tak zaczyna się film, jakiego nie powstydziłby się Guy Ritchie: zabawna, brawurowa opowieść o gangsterach i literatach, o wielkiej władzy i małych umysłach, o ludzkich ambicjach i uwolnieniu się od nich, zwłaszcza wtedy, gdy okazują się ambicjami innych, oczekiwaniami otoczenia.
Ten film jest cudownie błahy, ostentacyjnie rozrywkowy, a jednak tak dużo mówi o ludzkiej naturze, że nazywanie go komercyjnym wydaje się grzechem. Ale jest takim w najlepszym tego słowa znaczeniu. Wyśmienite dialogi, wspaniałe kreacje, twisty fabularne, spektakularne strzelaniny, widoki Tatr i Podhala bez zakorkowanej Zakopianki, niewiarygodne acz prawdopodobne spotkania w Zakopanem, w którym na przełomie wieku bywał niemal każdy, z Piłsudskim i Leninem na czele – to wszystko jest jak filmowe fajerwerki, do których zapalnikiem był wielki talent Macieja Kawalskiego, debiutanta, który napisał, sfilmował i uczynił z tej historii perełkę, która zdobyła Nagrodę Publiczności na prestiżowym Warszawskim Festiwalu Filmowym.
Film mógłby być godną politowania ekranizacją mokrego snu polonistycznego nerda – a jest udaną komediowo-sensacyjną wariacją na temat świata i ludzi, których zna historia literatury i którzy istnieli, ale nie w tak zintensyfikowanym, skondensowanym i esencjonalnym wydaniu. Wyciągnięcie ich z kart opracowań Biblioteki Narodowej, tchnięcie w nich rumieńca życia, zdemaskowanie ich nie całkiem nobliwych przygód zapewne nie poskutkuje masowym zainteresowaniem maturzystów historią literatury polskiej. Ale być może spowoduje, że ktoś się szczerze zaśmieje, ubawi do rozpuku, doświadczy rozrywki, jakiej od dawna nie zaznał. I nie będzie to mieć nic wspólnego z rytmem na dwa i polewaniem się szampanem.

Niebezpieczni dżentelmeni
Radek Tomasik

Radek Tomasik

Z wykształcenia filmoznawca, z wyboru przedsiębiorca, edukator filmowy,
marketingowiec. Współwłaściciel Ferment Kolektiv - firmy specjalizującej
się w działaniach na styku kultury filmowej, biznesu i edukacji oraz
kina Ferment.
blank
blank

Może cię zainteresować:

Kategorie:

Miłość (i zbrodnia) w Zakopanem

Tekst: Radek Tomasik

Niebezpieczni dżentelmeni

REKLAMA

blank

REKLAMA

blank

GOSIA MUSIDLAK | Nieosiągalne zamienić w zrealizowane

rozmawia: Magdalena Ciesielska  |  zdjęcia: Ksenia S. Photography, Anna Piasecka

Profesjonalistka, uczuciowa i wrażliwa, kochająca muzykę i rodzinę ponad wszystko. Z doświadczenia wie, że warto marzyć i dążyć do realizacji nowych celów, bo wiara czyni cuda. Pasjonatka skrzypiec, mrożonej kawy, czarnego koloru, kotów, wyzwań i tzw. checklists. Gosia Musidlak osiedliła się w Poznaniu na stałe, ale wciąż przemierza tysiące kilometrów, współtworząc międzynarodowe orkiestry

Gosiu, jak rozpoczęła się Twoja przygoda z Poznaniem?

GOSIA MUSIDLAK: Urodziłam się w Wielkopolsce, w Turku, tam chodziłam do szkoły muzycznej pierwszego stopnia, następnie rozpoczęłam edukację w szkole muzycznej drugiego stopnia już w Kaliszu – były to czasy szkoły gimnazjalnej. Na tym etapie mojego dzieciństwa i gry na skrzypcach zawsze podkreślam wielką zasługę moich rodziców. Moja mama wszystko podporządkowała mojej nauce, szkole państwowej, którą miałam od godzin rannych, a następnie szkole muzycznej, do której uczęszczałam w godzinach popołudniowych. Tata zawoził mnie do Kalisza, gdzie miałam zajęcia od 16:30 do 20:30 i czekał za mną, poświęcając swój czas. Jeździł ze mną trzy razy w tygodniu. Teraz jak na to patrzę z perspektywy czasu, wiem, jakie to było niewiarygodne poświęcenie, zmiana organizacji życia, nowy harmonogram codziennych zajęć – dla osób kompletnie niezwiązanych zawodowo z muzyką, bo ja nie pochodzę z rodziny muzycznej. Rodzice zrozumieli w pełni moje wyrzeczenia, Tata zawsze mi szeptał, że „skrzypce to jest to!” i zawsze mi kibicował.

Przygodę z Poznaniem rozpoczęłam wcześnie za namową mojego profesora z Kalisza – Pawła Kulczyckiego. Było to nie lada wyzwanie. Miałam wówczas 14 lat, zamieszkałam w bursie, aby ciągle nie dojeżdżać, być na stałe w Poznaniu i móc dalej kształcić się muzycznie. W nowej szkole miałam możliwość ćwiczenia gry na skrzypcach do godz. 21, co dla moich sąsiadów w domu rodzinnym było nie do pomyślenia. (śmiech) Ponadto w tych czasach gimnazjum, następnie liceum, poznałam wiele ciekawych osób, zawarłam przyjaźnie, które nadal trwają. I to jest piękne! Tu w Poznaniu zderzyłam się ze światem kompletnie nastawionym na muzykę, poznałam artystów oraz wielu wartościowych ludzi. 

Kiedy przyszedł czas na wybór studiów, stanęłam przed ciężką decyzją, ponieważ brałam pod uwagę zarówno studia na Akademii Muzycznej w Poznaniu, jak i na Akademii Medycznej. Głosy w rodzinie rozkładały się różnie, byli ci, którzy „głosowali” za medycyną i moim gabinetem prywatnym w przyszłości, (śmiech) inni tłumaczyli, że muzyka to pasja, a nie zawód – jak się utrzymać z takiej profesji? Mając mętlik w głowie, pamiętam, że rozmawiałam długo z Tatą, mówiąc jakie emocje wywołuje we mnie muzyka, ile mi daje radości. A Tata odrzekł „Gosia, ja to wszystko rozumiem i jestem z Tobą! Tylko jak Ty chcesz iść na medycynę, skoro boisz się igieł i krwi”. (śmiech) To jest puenta, którą często sobie przywołuję w pamięci, która mnie po prostu rozbawia…Nigdy, nie żałowałam podjętej decyzji i drugi raz – jeśli byłoby mi dane – też wybrałabym studia na Akademii Muzycznej w Poznaniu. 

Gosia Musidlak

Co było impulsem do sięgnięcia po skrzypce?

To jest dość abstrakcyjna historia. (śmiech) Miałam wtedy 6 lat i oglądałam z moimi rodzicami Festiwal Polskiej Piosenki w Opolu. Występowała tam Orkiestra Polskiego Radia i ja wtedy, pokazując na skrzypce, rzekłam, że chciałabym to mieć, zobaczyć, dotknąć. Rodzice z lekkim niedowierzaniem, spełnili moją prośbę, wysyłając mnie do ogniska muzycznego. Na początku miałam dużo zajęć z rytmiki, zajęcia rozwojowe, umuzykalniające, mniej kontaktu z samym instrumentem. Wykazując predyspozycje zostałam wysłana na egzaminy wstępne do szkoły muzycznej i dostałam się. Nawet nie zawahałam się, czy kontynuować tę drogę, jako tak małe dziecko. To jakoś wypływało z mego serca, miłości do skrzypiec, dźwięków, melodii…

Jakie było Twoje pierwsze dziecięce wrażenie, gdy wzięłaś skrzypce do rąk?

Jak pierwszy raz zagrałam, pomyślałam „ale to jest głośne!” (śmiech) 

Oprócz samorealizacji pomagasz rozwijać się też dzieciom, uczniom szkół muzycznych. 

Bardzo lubię pracę z dziećmi, z najmłodszymi „wirtuozami” (śmiech), to niezwykle budujące doświadczenie. Spotykam się z ogromną dziecięcą radością, ale i szczerością. Od razu wyłapuję ciekawość najmłodszych i chęci muzyczne, a z drugiej strony widzę dzieci, które wysyłane są na zajęcia, aby spełnić ambicje i aspiracje rodziców. Uczę dzieci w szkole podstawowej, w klasach od 1 do 6, bardzo się w tym spełniam. Uwielbiam patrzeć na zadowolone i uśmiechnięte twarze.  Dodatkowo jest to bardzo odpowiedzialne zadanie, bo trzeba mieć do dzieci podejście. Każdy mały człowiek, którego uczę, ma inną wrażliwość, inaczej rozumie i wyłapuje moje uwagi. Trzeba być ostrożnym, aby nikogo nie urazić i nie wzniecić w dzieciach ziarenka niepewności. Wprost przeciwnie, zawsze staram się je mobilizować i tłumaczyć wszelkie muzyczne niuanse. Poznaję dzieci, chcę do nich dotrzeć – ważna jest tu autentyczność.

Gosia Musidlak

Skończyłaś Akademię Muzyczną im. I. J. Paderewskiego w Poznaniu oraz Akademię Muzyczną im. K. Lipińskiego we Wrocławiu. Dlaczego obie te placówki edukacyjne?

Jestem nieposkromioną złośnicą (śmiech). Ciągnie mnie zawsze ku nowemu, lubię wyzwania. We Wrocławiu uczyłam się pod okiem Małgorzaty Kogut-Ślandy, która zrobiła doktorat typowo z korekty aparatu skrzypcowego i przygotowania pod pracę orkiestrową. Nauczyła mnie, że odpowiednia postawa, pilnowanie rozłożenia ciężaru ciała może zapobiec jakimkolwiek problemom z kręgosłupem po wielogodzinnych próbach. Nauczyła mnie, że zawsze przed graniem, należy się rozciągać. Jesteśmy trochę jak sportowcy i musimy dbać nie tylko o nasze narzędzia pracy, w moim przypadku ręce, ale o całe ciało, każdy mięsień. Ten czas we Wrocławiu otworzył mi głowę na ten aspekt, niezwykle ważny dla muzyków. Zaczęłam zwracać większą uwagę na postawę i świadomość ciała.

Pracujesz w branży ślubnej już ponad dekadę, kreujesz zgodnie z oczekiwaniami nowożeńców piękną oprawę ślubu, a także przyjęcia weselnego. Jakie najczęściej utwory wybiera Młoda Para? Czy zaskakują Cię muzyczne wybory nowożeńców?

Na ślubach kościelnych Pary Młode nie zawsze mogą wybrać te utwory, które chciałyby usłyszeć podczas ceremonii, a wynika to z kanonu instytucji kościelnej i tego, co można wykonać podczas mszy świętej. Jest jednak bardzo dużo pięknych tytułów, na które zawsze otrzymujemy zgodę. To w większości muzyka klasyczna, np. Ave Maria Gounoda, Ave Maria Schuberta, Marsz weselny Wagnera, Marsz weselny Mendelssohna itp. A także różnorodne utwory sakralne, np. Ty tylko mnie poprowadź, Panie proszę przyjdź, Schowaj mnie, Prawo miłości, Barka, Abba Ojcze, Ofiaruje Tobie Panie Mój itp.

Jeśli zaś chodzi o śluby cywilne, to mamy tutaj większą dowolność, a nowożeńców w doborze odpowiedniej oprawy muzycznej ogranicza tylko wyobraźnia. Repertuar często tworzą piosenki związane z ich związkiem, tym jak się poznali. Z wielką chęcią aranżuję ulubione utwory Pary Młodej, które wybierają na swój wyjątkowy dzień. Czy mnie to zaskakuje? Teraz już nie. Wcześniej faktycznie tak – zaskakiwał mnie wybór utworów i zastanawiałam się, czy to wypada… Teraz traktuję to raczej jako pewnego rodzaju wyzwanie zawodowe. Każdy ślub to coś nowego, a ja nie lubię rutyny.

Reakcje Par Młodych i ich szczera radość, często wraz ze łzami wzruszenia, ich słowa pochwały – „lepiej nie mogliśmy sobie tego wymarzyć” – tylko upewniają mnie w przekonaniu, że „robię swoje”. Dla mnie największym sukcesem jest, gdy mam potwierdzenie, że wszystko przebiegło idealnie. Młodzi zapraszają mnie na swoją uroczystość za pośrednictwem portali ślubnych, na których jestem zarejestrowana lub po prostu dzięki zwykłemu poleceniu od rodziny, znajomych. Poczta pantoflowa, mówiąc kolokwialnie, jest według mnie najlepszą reklamą. Oprawą zaślubin zajmuję się zarówno indywidualnie, jak i z moim kwartetem smyczkowym Arco Quartet, z którym mamy na koncie podwójną platynową płytę za udział w nagraniach albumu Guziora (Mateusza Bluzy). Zawsze staramy się podchodzić indywidualnie do każdej Pary Młodej, a wieloletnie doświadczenie daje nam pewność, że spełnimy oczekiwania na najwyższym poziomie. 

Gosia Musidlak

Na co dzień jesteś rozchwytywana zawodowo, współpracujesz z Filharmonią Dowcipu, Orkiestrą Adama Sztaby, Santander Orchestra, Pawbeats Orchestra, Filharmonią Gorzowską. I na dodatek jesteś skrzypaczką oraz managerką kwartetu smyczkowego Arco Quartet. Kiedy znajdujesz czas dla siebie? 

Muszę się przyznać, że z tym odpoczynkiem i czasem dla siebie mam problem. (śmiech) Kocham grać i to mnie nie męczy. Muzyka jest moją wielką pasją i nie odczuwam tego jako ciężkiej pracy, wprost przeciwnie odbieram wiele pozytywów, a granie daje mi dużo satysfakcji, impulsów do nieustannego rozwoju, do mobilizacji. Ponadto bardzo lubię podróżować, więc jeżdżenie samemu lub zorganizowanym transportem koncertowym zapewnia mi ruch, brak nudy, poczucie ciągłego biegu – a ja to lubię.

Pracowałaś i nadal współpracujesz z niezwykłymi i utalentowanymi ludźmi, artystami, chociażby z Adamem Sztabą, Tomkiem Szymusiem, Kasią Moś, Kubą Badachem i innymi. Jak to jest w tym muzycznym świecie, czy jeden wokalista poleca Ciebie innemu, to działa trochę na zasadzie poczty, czy musisz uczestniczyć jak aktorzy w castingach? 

Różnie, choć najczęściej jest to poczta pantoflowa. Jeśli ktoś widzi, że jestem za każdym razem dobrze przygotowana, podchodzę profesjonalnie do powierzonych mi zadań, to mnie poleca dalej – tak to po prostu działa. Jednak do projektów stricte orkiestrowych bardzo często są przesłuchania. Pragnę tu wspomnieć o projekcie, który otworzył mi drzwi do kariery – to projekt Santander Orchestra, do którego dostać się nie było łatwo, a swoje umiejętności trzeba było zaprezentować podczas przesłuchań. Dzięki temu projektowi jako młody muzyk, wówczas 23-letni, mogłam zagrać we wszystkich największych obiektach koncertowych w Polsce takich jak NOSPR (przyp.red. Narodowa Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia w Katowicach), NFM (przyp.red. Narodowe Forum Muzyki im. Witolda Lutosławskiego we Wrocławiu), Filharmonia Szczecińska, Filharmonia Narodowa etc. Dla osoby, która dopiero co skończyła studia, było to cudowne i niezapomniane przeżycie, dające wiele możliwości. Granie pod batutą śp. Maestro Krzysztofa Pendereckiego to była rzecz, której ja się po prostu nie spodziewałam w moim życia, a jednak się wydarzyła. Podobnie współpraca z Jerzym Maksymiukiem, Lawrencem Fosterem, Johnem Axelrodem, Krzesimirem Dębskim, Januszem Stokłosą, nagranie płyty z Santander Orchestra, trasa z Leszkiem Możdżerem, warsztaty z muzykami z Filharmonii Berlińskiej czy z Sinfonii Varsovia – to moje doświadczenia muzyczne, moje przeżycia, których mi nikt nie odbierze… 

Współpraca z Adamem Sztabą zaczęła się od koncertu dla banku WBK, to było coś a’la połączenie sił (śmiech) muzyków z sekcji rytmicznej Adama z sekcją smyczkową z Santander Orchestra. Do realizacji tego wydarzenia wybierano tylko kilkanaście osób z całego projektu. Udało mi się być w tym gronie muzyków! Sukces koncertu pozwolił mi i mojemu koledze Olkowi Zwierzowi, który odpowiedzialny jest za angażowanie „smyczków”, na dalszą współpracę z orkiestrą Adama. 

Gosia Musidlak

Tak intensywna praca, w tak młodym wieku…

Szczerze mówiąc zaczęłam bardzo intensywnie pracować po śmierci mojego Taty. Koncerty, wyjazdy, występy stały się dla mnie pewnego rodzaju ucieczką od emocji z którymi ciężko było sobie poradzić… Postanowiłam wtedy, że nie mogę zmarnować jego poświęcenia, które włożył w moją edukację muzyczną. I wtedy powiedziałam sobie, że nie ma rzeczy niemożliwych, że ja swoją samodyscypliną i determinacją i poważnym podejściem do obowiązków, chcę nieosiągalne zamienić w zrealizowane. To jest moja maksyma życiowa.

W wieku 18 lat stworzyłam sobie tzw. checklistę, listę ważnych dla mnie spraw. Znalazłam ją podczas mojej ostatniej przeprowadzki. Zapisałam tam swoje marzenia: dostać się do profesjonalnego projektu orkiestrowego, nagrać płytę, wziąć udział w nagraniu ścieżki dźwiękowej do filmu, wyjechać w trasę koncertową za granicę itd. Następnie zaczęłam te podpunkty odhaczać i zobaczyłam, że to wszystko się spełniło! Wielokrotne występy telewizyjne, zagraniczna trasa „Star Wars in Concert”, udział w Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu, występ z Santander Orchestra na koncercie Gali otwarcia Ligii mistrzów w Madrycie, udział w koncercie z Leszkiem Możdżerem podczas festiwalu „Jazz nad Odrą” oraz liczne festiwale muzyczne z moim udziałem (Wodecki Twist, One Light, Malta Festival) to tylko kilka pozycji z listy. Postanowiłam więc iść za ciosem i dopisywać kolejne rzeczy i zaobserwowałam, że to działa. Wiara czyni cuda! Zagranie u Adama Sztaby też było na tej mojej checkliście – i również to marzenie się ziściło. Jest On dla mnie autorytetem muzycznym, człowiekiem z otwartą głową, niezwykle utalentowanym i kreatywnym, pogodnym z natury człowiekiem, stawiającym na oryginalne aranżacje, dającym szansę młodym. Jednak najważniejsze dla mnie jest to, że docenia artyzm, a nie ten cały blichtr i konsumpcjonizm życia.

Czy gwiazdorzą te wielkie gwiazdy, z którymi miałaś okazję współpracować? 

Szczerze mówiąc nie mam żadnych złych doświadczeń w pracy z artystami wielkiego formatu. Wręcz przeciwnie. Wydaje mi się, że zła opinia ciążąca na większości popularnych artystów związana jest z ogromnymi oczekiwaniami i presją na nich nakładaną. Opinia publiczna często zapomina, że Ci wykonawcy są też normalnymi ludźmi mającymi lepsze lub gorsze dni. Oni również mają prawo być niewyspani. (śmiech) Otrzymałam bardzo dużo ciepła i pozytywnych emocji właśnie podczas takich zakulisowych spotkań, od Kuby Badacha, Natalii Kukulskiej, Kasi Moś, Kayah, od których bije dobroć i ogromne ciepło. Oczekiwania w świecie muzycznym są bardzo trudne, często podcinające skrzydła. Trzeba pamiętać, żeby zawsze być sobą. Autentyczność procentuje najbardziej. 

Wzięłaś udział w nagraniu pięknej i bardzo osobistej płyty Andrzeja Piasecznego „50/50”. Jak doszło do tej współpracy?

Koncept tej płyty był taki, że każdy utwór był napisany przez innego aranżera, kompozytora. I jednym z nich był wspomniany przeze mnie Adam Sztaba. Dzięki niemu dostałam możliwość nagrania swoich dźwięków na płytę 50/50. Niezwykłe jest dla mnie to, kiedy odsłuchuję utwory z płyty Andrzeja i czuję, że dołożyłam do całości cząstkę siebie. Jest to ekscytujące i niezwykle satysfakcjonujące.

Gosia Musidlak

Nie sposób nie przywołać w tym miejscu Twojego udziału w nagraniu ścieżki dźwiękowej do Disneyowskiego przeboju, do bajki „Co w duszy gra”. 

Nagrałam – też dzięki współpracy z Adamem Sztabą – smyczki do utworu „Liczy się tylko to”, śpiewanego przez Kubę Badacha do bajki Disneya zatytułowanej „Co w duszy gra”. Ciekawostką jest, że tekst piosenki napisała Ola Kwaśniewska, żona Kuby. Gdy siedziałam w kinie i oglądałam tę bajkę, to poczułam ciarki ze wzruszenia. To naprawdę jest magia, niewyobrażalne uczucie móc usłyszeć siebie w tak wielkiej produkcji. Wzruszam się, gdy dociera do mnie fakt, jak wielkie są to osiągnięcia muzyczne. Wzruszam się, gdy pomyślę, w jakim miejscu w życiu jestem, co zrobiłam do tej pory, w czym uczestniczyłam. I nie wyobrażam sobie, że mogłabym być gdzieś indziej. Jestem tak po ludzku z siebie dumna, że miałam na tyle samozaparcia, „aby przenosić góry”, dokonywać rzeczy niemożliwych. Zawsze chciałam być muzykiem uniwersalnym grającym w projektach zarówno z muzyką klasyczną, jak i rozrywkową. 

Przeczytaj także:

logo Poznański prestiż

Nawiązując do tytułów Disneya, co Tobie w duszy gra i co dla Ciebie się liczy?

W duszy najbardziej gra mi muzyka filmowa. (śmiech) A co się najbardziej liczy? Może to zabrzmi trochę sztampowo, ale na pierwszym miejscu zawsze jest to rodzina i bliscy oraz samorealizacja, spełnianie siebie, zmienianie rzeczy niemożliwych w zrealizowane. Nie chcę mówić tu o karierze, bo to słowo jest często zbyt niepotrzebnie nadmuchane i ma złe konotacje.

Co przed Tobą?

Marzec szykuje się naprawdę bardzo pracowity, ale o pewnych nagraniach co i jak oraz z kim nie mogę na razie wspomnieć. (śmiech) Gwarantuję jednak, że są to kolejne rzeczy z mojej listy. Obecnie pracuję nad nowym kwartetem elektrycznym Euphoria Quartet. Niedawno z dziewczynami nagrałyśmy demo, a teraz będziemy nagrywać video. Jest to bardzo oryginalny projekt, który ma za zadanie łączyć muzykę klasyczną z szeroko pojętą muzyką rozrywkową, ponieważ gramy na instrumentach elektrycznych. W drugiej połowie marca będę również brała udział w projekcie Pan European Orchestra w Warszawie pod batutą greckiego dyrygenta Petera Tiborisa. I tu na razie muszę pozostawić nutkę tajemnicy oraz zaprosić do śledzenia moich przyszłych koncertów na moich social mediach. (śmiech) 

Są dwie rzeczy, które w niedalekiej przyszłości pragnę zrealizować. Po pierwsze chciałabym doskonalić się w roli managera i inspektora projektów orkiestrowych. Miałam już możliwość kompletowania składu orkiestry do projektów między innymi z Tomkiem Szymusiem, Marcinem Majerczykiem, a także Mateuszem Mickiem, np. do koncertu Andrea Bocellego. Po drugie – chciałabym nagrać płytę z muzyką autorską. Chcę do współpracy zaprosić różnych wykonawców i wspaniałych muzyków, stworzyć moją muzykę. Odgrywanie coverów to do końca nie moja bajka. (śmiech)

Tego Ci z serca życzę!

Bardzo dziękuję. Będę Cię informować o postępach. (śmiech)  

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

GOSIA MUSIDLAK | Nieosiągalne zamienić w zrealizowane

rozmawia: Magdalena Ciesielska  |  zdjęcia: Ksenia S. Photography, Anna Piasecka

Gosia Musidlak

REKLAMA

blank

REKLAMA

blank

Wystawa „ODCIEŃ KOBIETY” w Vinci Art Gallery                                                             

Witamy wiosnę z kobiecą energią, prezentując w Vinci Art Gallery podczas marcowej wystawy ODCIEŃ KOBIETY prace trzech współczesnych artystek: Moniki Wyrwickiej, Elżbiety Radzikowskiej i Agnieszki Potrzebnickiej. 

Z niecierpliwością wyczekiwaliśmy nowego cyklu obrazów, mieszkającej na co dzień w Szkocji Moniki Wyrwickiej, która w swoim malarstwie doskonale operuje kolorem, portretując kobiety zmysłowe oraz eksponując ich siłę i delikatność przy jednoczesnym zastosowaniu technik malarskich i grafiki. 

Agnieszka Potrzebnicka, absolwentka warszawskiej ASP, która swoją działalność skupia w dwóch obszarach, jakimi są twórczość artystyczna oraz konserwacja malarstwa i rzeźby drewnianej polichromowanej, zaprezentuje podczas wystawy serię obrazów olejnych na płycie przedstawiających kobiece akty oraz portrety w otoczeniu roślin, wręcz zatopione w zieleni. 

Kontrapunktem dla malarstwa olejnego będą wysmakowane miniatury graficzne autorstwa poznańskiej graficzki Elżbiety Radzikowskiej, w której pracach znajdziemy subtelność, jasność przekazu sytuacji, myśli, czasem tych intymnych, zawsze pięknych, bo zwyczajnie ludzkich. Atutem wystawy jest konfrontacja stylu i technik twórczych trzech artystek przedstawiających Kobiety w różnych odcieniach sztuki. 

Zapraszamy na wystawę od 10 marca do 7 kwietnia br., podczas której zaprezentowana zostanie także autorska biżuteria marki PARTSJewelry.

logo Poznański prestiż

Poznański prestiż

Wystawa „ODCIEŃ KOBIETY” w Vinci Art Gallery                                                             

Vinci Art Gallery_Plakat_ODCIEN_KOBIETY_60x100cm

REKLAMA

blank

REKLAMA

blank

Jak tu się odnaleźć

Fotograf Bartłomiej Śnierzyński, wyznający zasadę, że los prowadzi w dobrą stronę, pokazał nam właśnie, w jakim kierunku podążył tym razem… Swój ostatni projekt wykonał dla Fundacji Atiwar realizującej inicjatywę dotyczącą aktywizacji kobiet, które uciekły przed wojną z Ukrainy. Całe wydarzenie to 23 sesje wykreowane w poznańskim CK Zamek, zatytułowane „Jak tu się odnaleźć”.

„Po raz pierwszy od wybuchu wojny poczułam się kobietą” – to zdanie wypowiedziane przez jedną z uczestniczek jest kluczowe dla całego projektu.

„Chcieliśmy jednak nie tylko oderwać je od traumy wojennej, od wyobcowania emigracyjnego, ale przede wszystkim pokazać, że nie są to anonimowe osoby. Za każdą z nich stroi jakaś historia, jakaś przeszłość. To nie są uchodźczynie, to nie są uciekinierki, to są nasze sąsiadki. Z sąsiedniego kraju, sąsiedniego miasta, sąsiedniej ulicy, sąsiedniego mieszkania, zza ściany…”

Więcej nt. sesji na https://snierzynski.pl/jak-sie-tu-odnalezc/

logo Poznański prestiż

Poznański prestiż

Jak tu się odnaleźć

Sesja zdjęciowa Bartłomiej Śnieżyński "jak tu się odnaleźć"

REKLAMA

blank

REKLAMA

blank

Enter Enea Festival 2023

Uznawana za najlepszą współczesną wokalistkę dzisiejszej sceny jazzowej Cécile McLorin Salvant jest artystką wszechstronną. Komponuje, pisze teksty, śpiewa i wyraża się przez sztuki plastyczne. Wykształcona klasycznie, zanurzona w jazzie, bluesie i folku, czerpiąca z teatru muzycznego i wodewilu, oprócz fenomenalnego warsztatu muzycznego dysponuje też prawie teatralnymi środkami wyrazu, które czynią z jej koncertów niezapomniane wydarzenia. Jej głos określany jest jako „głos o stalowym rdzeniu owiniętym miękką watą” i porównywalny z głosem tak znakomitych śpiewaczek jak Billie Holiday, Sarah Vaughan, czy Elli Fitzgerald.

SALVANT_foto_Tom_Korkidis

Jak pisze Jazz Forum w recenzji jej ostatniej płyty, której koncertowe wykonanie oglądać możemy na platformie arte.tv „Cécile McLorin Salvant albumem Ghost Song przekracza granicę tego, co zwykliśmy nazywać „wokalistyką jazzową”. Już jej pierwszy album został nominowany do Grammy, a trzy kolejne zdobyły tę prestiżową statuetkę. W Poznaniu wystąpi ze swoim zespołem 5-go czerwca 2023 roku.

Enter Enea Festival to cztery dni muzycznego spotkania w plenerze Jeziora Strzeszyńskiego, w programie dobranym przez Leszka Możdżera, dyrektora artystycznego od pierwszej edycji.

Festiwal łączy w sobie bezpretensjonalność, niezależność i swobodę, związaną z atmosferą imprezy plenerowej, z ekskluzywnością wynikającą z ograniczonej liczby widzów, świetnego nagłośnienia i przede wszystkim z listy zaproszonych przez Leszka Możdżera artystów, którzy gwarantują publiczności najwyższy poziom muzycznych wrażeń. Enter jest miejscem wielu premier, inicjatorem nowym muzycznych konstelacji.

Enea Enter Festiwal

Liczne z projektów, które rozpoczęły się artystycznymi spotkaniami na Enter Enea Festival, zwieńczonymi premierami i wyjątkowymi wykonaniami nowego materiału miały swoje kontynuacje i trasy w Polsce i Europie. Przykładami mogą być: płyta „Komeda” Leszka Możdżera, której prawykonanie w czerwcu 2010 wyprzedziło płytę i jej trasę promocyjną, album „Polska” w wykonaniu trio Możdżer-Danielsson-Fresco, czy premiera duetu Leszek Możdżer-Gloria Campaner z 2017 roku oraz współpraca Leszka Możdżera z Orkiestrą Polskiego Radia Amadeus pod dyrekcją Agnieszki Duczmal.

Po ubiegłorocznym koncercie Adama Bałdycha z udziałem LeszkaMożdżera, artyści pracują właśnie nad wspólną płytą. I w tym roku w programie nie zabraknie premier i prawykonań przygotowywanych z myślą o Festiwalu. Kolejnych zapraszanych artystów przedstawiać będziemy w marcu i kwietniu, a karnety na Festiwal pojawią się w sprzedaży jeszcze w marcu. Kreację wizerunkową 13. edycji Enter Enea Festival, opartą na portrecie Leszka Możdżera zrobionym przez Jakuba Wittchena, w studiu zdjęciowym zaaranżowanym w garderobach poprzedniej edycji Festiwalu, przygotowało poznańskie studio Bękarty.

Tegoroczny Festiwal odbędzie się w dniach 4-7.06.2023, w Poznaniu nad Jeziorem Strzeszyńskim.

Organizatorem Festiwalu jest Fundacja „Europejskie Forum Sztuki”, której prezesem i fundatorem jest Jerzy Gumny. Sponsorem tytularnym Enter Enea Festival jest Enea. Festiwal realizowany jest dzięki wsparciu Urzędu Miasta Poznań oraz Marszałka Województwa Wielkopolskiego

logo Poznański prestiż

Poznański Prestiż

Enter Enea Festival 2023

PLAKATY-2023-3

REKLAMA

blank

REKLAMA

blank

Karolina Sydorowicz | Jestem wdzięczna za to, co mnie w życiu spotyka

Rozmawia: Magdalena Ciesielska

Zdjęcia: prywatne archiwum, materiał prasowy TVN, Łukasz Kedziora, GrandClub Rzeszów, Karolina Waścińska-Łukanowska, Delfin Łakatosz, Paulina Stanula

Traumatyczne przeżycia ugruntowały jej przekonanie jak ważne są zdrowie i równowaga. Temperamentna, niebojąca się wyzwań i non stop podnosząca sobie poprzeczkę intelektualnego rozwoju. Wulkan energii. Muzyka to jej wielka pasja i sposób na życie, począwszy od muzyki klasycznej, folkloru, poprzez muzykę rozrywkową, klubową, a kończąc na romskich klimatach.

Pociągają ją dźwięki i smaki orientu. Jaka jest Karolina Sydorowicz? Przekonajcie się sami. Polecam uwadze historię o żywiołowej a jednocześnie wrażliwej kobiecie mającej w sobie wiele odwagi.

Z jakimi wykonawcami, artystami współpracowałaś i z jakimi nadal ta współpraca trwa?


KAROLINA SYDOROWICZ: W swoim dorobku mam wiele różnorodnych tematycznie i repertuarowo projektów, zarówno związanych z muzyką klasyczną, jak i jazzową. Współpracuję z wieloma restauracjami oraz hotelami, wykonuję również koncerty z twórczością Mieczysława Fogga, Zbigniewa Wodeckiego. Współpracowałam z Krzesimirem Dębskim podczas przygotowań do benefisu Jego twórczości, wykonywałam solowe show arabskie, koncerty z tradycyjną muzyką meksykańską,Zdarza się również, że grywam z latynoskimi zespołami. Można mnie również usłyszeć w klubach w całej Polsce, kiedy gram tzw. live act z DJ -ami.Aktualnie na stałe związana jestem z zespołem . Jednocześnie pracujemy nad nowym projektem związanym z muzyką klubową z DJ VonDiego.Jestem również w trakcie realizacji projektu z arabskimi artystami. Na co dzień jednak zajmuję się solistycznymi występami w formie show, gdzie wykonuję zarówno covery, jak i swoje utwory. Już niedługo pojawi się pierwsze oficjalne nagranie utworu „Ara Malikian” którego fragment można było usłyszeć w pierwszym etapie przesłuchań programu „Mam Talent”. Naprawdę wiele mnie interesuje. Rozpoczęłam teraz współpracę z Teatrem Cortique i niesamowity tajemniczy świat otwiera się przede mną, bo ja mam w sobie dużo z dziecka. (śmiech) Jestem ogromnie podekscytowana, że zostałam zaproszona do współpracy jako solistka. Mam nadzieję że niebawem rozpocznę zajęcia z baletu i akrobatyki w Teatrze Cortique, ponieważ mam marzenie, aby rozwinąć swoje występy muzyczne w formę bardziej taneczno-akrobatyczną oraz teatralną. Dużo się dzieje, dotykam różnych stylów i wariacji muzycznych. Ponadto angażuję się w przeróżne przedsięwzięcia, chociażby planuję odwiedzać dzieci na oddziałach onkologicznych, będę wcielać się w bajkowe role, aby tym małym pacjentom rozświetlić pochmurny i trudny czas. Sama zaproponowałam, że chciałabym, aby to były wizyty cykliczne.

Karolina Sydorowicz

Co Tobie daje muzyka klasyczna?

Wychowywana byłam na muzyce klasycznej, ambitnej, a zderzenie z muzyką rozrywkową – w rozumieniu muzyki popularnej, pop kultury – było dla mnie w pierwszej chwili trochę rozczarowujące i ta rola kobiety w świecie rozrywkowym, gdzie w wielu wypadkach kobieta wcale nie musi umieć grać czy śpiewać, ważne aby wyglądała i oczarowywała publiczność swoim wyglądem. Nie lubię takiego przedmiotowego traktowania, ale musiałam dojrzeć do zrozumienia i pogodzenia się z niektórymi kwestiami i odnalezienia własnej drogi kompromisu „atrakcyjności scenicznej” oraz muzycznej jakości i satysfakcji. Wszystko za sprawą spokoju i równowagi, którą sobie stworzyłam. Równowagi życia, dystansu do pewnych spraw, które są ode mnie niezależne i nie mam na nie wpływu. Musiałam zrozumieć, aby niepotrzebnie się nie irytować. (śmiech)
Niedawno podjęłam się studiów Historycznych Praktyk Wykonawczych na specjalności skrzypce barokowe na poznańskiej Akademii Muzycznej. Wykonawstwo muzyki dawnej różni się stanowczo pod wieloma względami i samo opanowanie instrumentu o obniżonym stroju czy chociażby struny jelitowe, a nie metalowe, jak we współczesnych instrumentach, to jak gdyby nauka gry na innym instrumencie. W tej materii jeszcze daleka droga przede mną, jednak miewam już okazje do koncertowania właśnie w takiej „historycznej” odsłonie. I to jest jeden z elementów mojej wewnętrznej równowagi. Tutaj czuję, że muzyka staje się czymś więcej niż tylko rozrywką. Staje się dla mnie intelektualnym wyzwaniem, wymaga wiedzy, świadomości, szerokiego kontekstu, opanowania. I jest to muzyka dla wąskiego grona odbiorców. Może zabrzmi to dość egoistycznie (śmiech), ale mam potrzebę nieustannego intelektualnego rozwoju.

Karolina Sydorowicz

Od wielu lat grasz również z zespołem cygańskim…

Tak, współpracuję z zespołem cygańskim, wpisując się w ich barwną i energiczną aurę. Miklosz Deki Czureja – wirtuoz skrzypiec, aranżer, kompozytor – dał mi przestrzeń do pokazania swoich umiejętności, a dodatkowo zachęcił do podążania za rytmem, brzmieniem. Tu po prostu trzeba grać bez nut! Wszystko ze słuchu! U Romów jest ogromny luz w graniu, improwizowaniu, oni to mają we krwi. Zaprzyjaźniłam się też z Sarą, jedną z córek Miklosza. Ona jest wybitną cymbalistką, mistrzynią tego instrumentu, która zaczęła koncertować w nieco zmienionym składzie, po wyjeździe swego taty do Szwecji. Wówczas Sara zaproponowała mi granie wraz z nimi, a ja nie wiedziałam, na co się decyduję. (śmiech) Na początku musiałam poznać repertuar, a to jest potwornie trudne. Rodzinny zespół przyzwyczajony był do swego taty, wirtuoza skrzypiec, wcześniej z nikim innym nie grał. Muzyka cygańska jest jedną z gałęzi muzyki, jaką gram. Tu potrzebna jest natychmiastowa reakcja, łatwość w dopasowaniu się, elastyczność i kreatywność.
Czy muzyka klasyczna z improwizacją skrzypcową i folklorem muzycznym jest dla Ciebie ciekawsza?
Od zawsze kochałam i nadal kocham muzykę klasyczną. To moja baza, podstawa, wielka wartość; często do niej powracam. Jestem zodiakalnym Skorpionem, upartym, paskudnym, (śmiech) wciąż poszukującym nowych dróg, nowych rozwiązań. Zbuntowanym, niepokornym temperamentem. We mnie jest po prostu niespożyta energia i ciekawość świata, a co za tym idzie – ciekawość wielu form muzycznych, ich połączeń, zestawień. Lubię elastyczność w muzyce, możliwość wcielania się w różne role w zależności od kolorytu muzycznego.Czasem słyszę pozytywne opiniedotyczące właśnie tego, jak wczuwam się w klimat danego wydarzenia,stylu czy muzyki, jak emocjonalnie się angażuję, naturalnie wchodzę w różne sytuacje. Bawię się muzyką, mając w sobie beztroskę dziecka, a z drugiej strony – świadomość dorosłego człowieka. Moja natura pcha mnie w nieznane, robię wiele różnych – często odmiennych – rzeczy, wchodzę w kompletnie inne projekty muzyczne, to sprawia mi radość i daje wiele pozytywów.Czuję się nieprofesjonalna, kiedy nie daję z siebie 100 procent. Mam poczucie, że nie jestem dobrym „pracownikiem”, wówczas gdy nie jestem zaangażowana w przedsięwzięcie ponad przeciętność (śmiech). Nieustannie uczę się gospodarować swoimi zasobami, uczę się naginać czasoprzestrzeń, aby realizować jak najlepiej podjęte zadania.


Tak samo jest z obowiązkami domowymi?

Oczywiście, bo mam swój balans w życiu: praca i dom. W pracy jestem „stworzeniem”, często wykreowanym na potrzeby występu, a w domu zmywam makijaż i staję się mamą i Panią domu, co bardzo lubię. Sprzątam, gotuję, troszczę się i dbam o tych, których bardzo kocham, o mojego męża, 12-letniego synka i 3-letnią córeczkę. W domu jestem ciepła i opiekuńcza, a zawodowo ludzie mnie odbierają jako silną, stanowczą osobę. Dobrze jest być szczęśliwym w życiu osobistym.

Karolina Sydorowicz

Jak najchętniej odpoczywasz?

Przyroda jest dla mnie lekarstwem na wszystko. Dodatkowo staram się wykorzystywać czas z dziećmi, być blisko i rekompensować im moje wyjazdy i nieobecności.Ostatnio na przykład postanowiłam spróbować sił w capoeirze, chodząc na zajęcia z synem, który trenuje od kilku lat. W ten sposób chciałam być blisko mego dorastającego dziecka i podjęłam wyzwanie. (śmiech) Ponadto zabieram moją rodzinę jako słuchaczy na lokalne poznańskie wydarzenia, w których uczestniczę.


Jak określiłabyś LinViolin? Jaką tworzysz muzykę?

LinViolin bez wątpienia jest dla mnie rodzajem wolności i szczęścia. Jest synonimem walki o siebie, determinacji, wytrwałości i konsekwencji w działaniu. Ale mam tu na myśli determinację nie w walce o ekspozycję swojego „ego” czy swojego artyzmu, ale o uwolnienie swojego wnętrza i wyrażenie emocji – również tych trudnych.
Często podczas występów LinViolin sugeruję własny repertuar, i delikatny, i ten porywisty, charyzmatyczny, ale gram również utwory wskazane, wymagane pod konkretną uroczystość. Np. dla delegacji chińskiej grałam polski folklor w stroju ludowym. Nie odżegnuję się od polskich korzeni, od muzycznych źródeł, wprost przeciwnie… Spędziłam wiele lat w zespole ludowym o nazwie „Poligrodzianie” i ten czas też mnie ukształtował, otworzył na granie ze słuchu oraz umożliwił liczne podróże zagraniczne. Pomysłów na tworzenie i kreowanie muzyki zawsze jest mnóstwo, a ja jestem otwarta na nowości.Wiele przypadków i znajomości zadecydowało o moich decyzjach. Pielęgnuję wciąż swoją pasję i jestem wdzięczna za to, co mnie w życiu spotkało.A szczególnie ludzi, przyjaciół, rodzinę,którzy uwierzyli we mnie, dzięki czemu po wielu latach przerwy sięgnęłam znów po skrzypce. Oni są dla mnie wsparciem i motywacją. W mojej karierze muzycznej to właśnie ludzie są najważniejsi.

Karolina Sydorowicz

Mówisz o trudnych przeżyciach, o pokonywaniu swoich słabości. To ciężkie tematy i sytuacje, z jakimi przyszło się Tobie zmierzyć.

To, że aktualnie mogę cieszyć się życiem, to jest dla mnie ogromna wygrana! Bo przeszłam wiele złego… Wychowywałam sama mojego syna. Później nastąpił czas mojej choroby i brak diagnozy, bo przez prawie dwa lata kompletnie nie wiedzieli lekarze, co mi jest, podejrzewano guzy mózgu, stwardnienie rozsiane… Miałam niedowład lewej strony, brak czucia i w rękach, i w nogach; miałam problem z oddychaniem. Ostatecznie zdiagnozowano miastenię.Skumulowało się wiele różnych czynników natury neurologicznej i psychosomatycznej, efektów ubocznych złego leczenia,a ja jako osoba niezwykle wrażliwa i przeżywająca wiele spraw nad wyraz emocjonalnie zapadałam się w sobie…Miałam zdiagnozowaną depresję, z którą stopniowo starałam się uporać. Przez prawie siedem lat toczyłam walkę ze sobą, o siebie, o aktualną moją pozycję, o to, kim teraz jestem. I cieszę się, bo mogę powiedzieć, że wygrałam. Po wszystkich moich przeżyciach i antrakcie muzycznym trudno mi było powrócić na scenę, do świata muzyków. Miałam nawet takie poczucie wstydu, że moi znajomi, koledzy z Akademii Muzycznej są już o wiele szczebli wyżej. I do tej pory często mówię o sobie „grajek”, a nie muzyk(śmiech), choć staram się nadrobić stracony czas. Mam więcej odwagi i siły w sobie niż dawnej.


A propos odwagi… Jesteś uczestniczką 14. edycji „Mam Talent”, programu telewizyjnego o ogromnej popularności. Co Cię skłoniło, aby brać udział w tym przedsięwzięciu i pokazać się milionom widzów?

Nie szukałam poklasku w programie muzycznym, nie zgłosiłam się do niego sama. To mnie wyszukano i zaproponowano mi udział. Nie myślałam nigdy o sobie, że jestem doskonała, że bezbłędnie wykonuję muzykę – wprost przeciwnie. Dlatego na propozycję odpowiedziałam pozytywnie, bo stwierdziłam, iż nie mam nic do stracenia. Wyszłam z założenia, że ja nie jestem muzykiem o wypracowanej renomie,więc nie mam nic do stracenia.Byłam gotowa na krytykę. Moja odwaga okazała się moją wygraną! Jednak mój sukces nie zmienił mojego nastawienia i nadal wydaje mi się, że podchodzę do wszystkiego z ogromną pokorą.

Karolina Sydorowicz

Czy „Mam Talent” to są dobre wspomnienia, do których lubisz wracać?

Wiele przygód towarzyszyło mi podczas przygotowań i występów w programie. Wielokrotnie były to niezbyt pozytywne zwroty akcji.Widz przed telewizorem widzi tylko mały wycinek realiów programu, jednak myślę, że dzielnie poradziłam sobie z różnymi trudnościami i wyzwaniami, które tam napotkałam.Finalnie przecież mogło mnie tam nie być, a jednak poszłam i wystąpiłam – więc wszystko biorę za cenną monetę i pozytywny czas. Udział w „Mam Talent” wzmocnił zapewne moją wiarę w siebie i możliwość autoprezentacji. To moment, w którym stwierdziłam, że faktyczne ludzie są zainteresowani tym, co robię, co sobą reprezentuję.
Dzięki temu telewizyjnemu doświadczeniu, które było dla mnie wielkim wyzwaniem, zaczęłam produkować moją własną, autorską muzykę z Mikołajem Adamskim z TreVoci. Zrobiłam progres. Jestem z siebie po prostu dumna, odbiera to jako dobry etap rozwoju. Słowa Agnieszki Chylińskiej – że odnalazła w tym moim występie wszystko, że wcześniej czegoś takiego nie było – są dla mnie niezwykle ważne i budujące. Chodziło jej oczywiście i o osobowość, charyzmę, ale i o sam utwór oraz jego prezentację.

Patrząc na Twoje zdjęcia, video czy choćby występ w „Mam Talent” można zaobserwować, że ciągnie Cię w stronę kultury arabskiej, tureckiej. Pokazujesz to w stroju, akcesoriach, biżuterii. Uczysz się ponadto języka tureckiego i arabskiego. Dlaczego?

Tak, śmieję się, że w poprzednim życiu musiałam się urodzić w jakimś kraju arabskim. Ewidentnie ciągnie mnie w stronę ich bogato zdobionych strojów, muzyki i estetyki. O dziwo, większą łatwość sprawia mi nauka języka arabskiego niż francuskiego i włoskiego. To dla mnie jest naturalne…Nie umiem od tego uciec, tu nic nie jest prowokowane czy wytwarzane na siłę, na jakiś pokaz…Niewątpliwie zafascynowana jestem muzyką i kuchnią Bliskiego Wschodu.

Karolina Sydorowicz

Z jakim artystą, muzykiem, mulitinstrumentalistą bym nie rozmawiała, zawsze z podziwem i wielkim zainteresowaniem wysłuchuję historii o początkach przygody z muzyką, która to najczęściej narodziła się we wczesnych latach dzieciństwa. Pochodzisz z rodziny o muzykalnych tradycjach?

Muzyka zawsze była u mnie w rodzinie, mój dziadek grał na akordeonie, trąbce i na skrzypcach – był samoukiem. Mój tata również grał w ramach rozrywki na akordeonie, bardzo hobbystycznie. Jestem jedyną osobą z rodziny, która poszła w tym kierunku profesjonalnie, zawodowo, choć wielu członków rodziny ma ku temu predyspozycje.
Poszłam do szkoły muzycznej, później była Akademia Muzyczna im. Ignacego Jana Paderewskiego. Gram nie tylko na skrzypcach, zdarzało się również na lirze korbowej, prowadziłam muzycznie przez jakiś czas dziecięcy zespół folklorystyczny. Nagrywałam utwory np. na altówce, na wiolonczeli, kiedy była taka
potrzeba, a w pobliżu nie było wiolonczelisty, ale skrzypce są dla mnie najważniejszym instrumentem.

I jeszcze ważne są dla Ciebie…
Zdrowie, moja rodzina i równowaga życia. I tego się trzymam!

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

Karolina Sydorowicz | Jestem wdzięczna za to, co mnie w życiu spotyka

Rozmawia: Magdalena Ciesielska

Zdjęcia: prywatne archiwum, materiał prasowy TVN, Łukasz Kedziora, GrandClub Rzeszów, Karolina Waścińska-Łukanowska, Delfin Łakatosz, Paulina Stanula

Karolina Sydorowicz

REKLAMA

blank

REKLAMA

blank

Angela Y. Davis: „Kobiety, rasa, klasa”; Audre Lorde: „Dzienniki raka”

Są różne sposoby na wejście w Nowy Rok. Niektórzy lubią łagodnie, na spokojnie, inni z impetem, karnetem na siłownię i listą noworocznych postanowień. Można też wejść w 2023 z książką. I owszem można próbować z taką, która nas roztkliwi, ale ja proponuję jednak tytuły ze znacznie większą mocą, zwłaszcza taką do otwierania głowy i wietrzenia zatęchłych opinii. A nikt bardziej się do tego nie nadaje niż dwie ikony feminizmu. Audre Lorde i Angela Y. Davies wprowadzą nas w ten rok z siłą, energią, siostrzanym uczuciem i czułością, a tego na pewno przyda nam się dużo.

Dzienniki raka / Audre Lorde / FameArt

Do Audre Lorde pasuje wiele określeń – kobieta, matka, żona, feministka, aktywistka działająca na rzecz praw obywatelskich, lesbijka, partnerka – ale skupmy się na jednym, pisarka. I to pisarka z niezwykłą wrażliwością i siłą, aby mimo wszystko przeć do przodu, pomimo wykluczeń, pomimo choroby, pomimo wszystkiemu, co zatrzymywało ją przed spełnieniem swoich celów. O tej walce właśnie są Dzienniki raka, o codziennym zmaganiu się z bezsilnością, zmęczeniem, swego rodzaju samotnością w chorobie. Nic z tych rzeczy jednak nie stępiło jej bystrości umysłu i wrażliwości na niesprawiedliwość. Przemyślenia Lorde dotykają kwintesencji kobiecości, są świadome kryzysu klimatycznego i spustoszenia, jakie sieje w świecie kapitalizm i aż nie chce się wierzyć, że powstawały na przełomie lat 70. i 80., bo aż tak są aktualne. I chociaż wiem, że tytuł brzmi wręcz onieśmielająco i wielu może zniechęcić, bo przeprawa przez czyjąś walkę z tak paskudną chorobą, jaką jest rak piersi wymaga sporego nakładu emocji, to jednak słowa Lorde sięgają znacznie dalej, obejmują indywidualne przeżycie w globalnym kontekście. I trzeba jeszcze czasu i wielu starań, aby mogły przejść do historii, jako zapis pewnej epoki, a nie tekst, który się nie starzeje.

Kobiety, rasa, klasa / Angela Y. Davis / Wydawnictwo Karakter

Nie ma ani krzty przesady w nazywaniu Angeli Y. Davis ikoną czy legendą. Jej życie zdecydowanie bardziej przypomina trzymający w napięciu film niż ludzkie codzienne życie. Na kartach historii zapisała się jako zatwardziała działaczka na rzecz praw obywatelskich, członkini Czarnych Panter, komunistka, feministka. Swoimi głośno wygłaszanymi poglądami udało jej się zirytować wiele ważnych osób, które próbowały ją uciszyć więzieniem. To aż dziwne, że Davis w naszej świadomości dosyć długo była nieodkryta, a jej Kobiety, rasa, klasa dopiero w zeszłym roku zostały przetłumaczone na polski. Bo jest to książka ikoniczna, swoista biblia feminizmu. To historia Stanów Zjednoczonych opowiedziana na nowo, tym razem z perspektywy mniejszości, afroamerykanów, kobiet, robotników, osób nie heteronormatywnych. Davis śledzi ruchy abolicjonistyczne, feministyczne i robotnicze XIX i XX wieku, ich wzajemne sprzęganie się, wspólne cele i rozbieżne drogi. Opisuje historie czołowych działaczy i działaczek, jednocześnie poszerzając pole widzenia z jednostkowego na intersekcjonalne. To zdecydowanie taka historia, której nikt nas w szkole nie uczy. A szkoda, bo może dzięki temu byłoby w nas więcej empatii.

logo Poznański Prestiż

Poznański Prestiż

Angela Y. Davis: „Kobiety, rasa, klasa”; Audre Lorde: „Dzienniki raka”

Angela Y. Davis: "Kobiety, rasa, klasa"

REKLAMA

blank

REKLAMA

blank

Twórczość połączeń

Tekst: Marta Szostak

Czy może jest wśród Państwa ktoś, kto podobnie jak ja uważa, że początek roku wcale nie musi uginać się pod ciężarem presji noworocznych postanowień? Jeśli tak, cieszę się, że jest nas więcej. Jeśli nie,może pozwolą mi się Państwo dać przekonać do tego, że wedle natury, zima ma w sobie dużo więcej z Czasu Regeneracji aniżeli z Czasu Katorgi? Zimą drzemiemy nieco dłużej i bez wyrzutów sumienia oraz chętniej zatapiamy się w fotelu z dobrą książką, zimą rozkoszujemy się przyrządzonymi latem przetworami i nabieramy dystansu, zaszywając się najedzeni w przytulnych kątach przeróżnej, górsko-nadmorsko-leśnej maści. Sielankujemy, dumamy i odkrywamy to, co nowe, i czemu warto przyjrzeć się w uważnym zatrzymaniu. Oczywiście, jeśli komuś z nią (katorgą) i nimi (postanowieniami) po drodze – nie widzę przeszkód. Chciałam jednak rzucić na ten niezbyt lubiany, noworoczny czas nieco inne światło. Ciut jakby cieplejsze, bardziej miękkie i czułe.
A skoro już przywołałam odkrywanie, by dać Państwu kolejną zachętę do spojrzenia na początek roku trochę inaczej, oto Jazz z MACV, drugi już album Warszawskiej Opery Kameralnej powstały w ramach arcyciekawego cyklu wydawnictw płytowych, łączących w sobie elementy jazzu i muzykę dawną. Jego premiera odbyła się jesienią zeszłego roku, pod koniec stycznia 2023 natomiast ukaże się on w wersji winylowej – gratka dla smakoszy!Co w środku? W środku, drodzy Państwo, Orkiestra Musicae Antiquae Collegium Varsoviense wraz z Marcinem Maseckim prezentują trzy koncerty: Koncert E-dur BWV 1053 Jana Sebastiana Bacha, Koncert c-moll Wq 43/4 Carla Philippa Emanuela Bacha oraz Koncert C-dur nr 13 KV 415 Wolfganga Amadeusza Mozarta. Argumentując, dlaczego warto sięgnąć po ten album, mogłabym oczywiście oprzeć się na pomnikach kompozytorów oraz ich roli, bez której historia muzyki nie byłaby tą znaną nam dzisiaj, fascynującą opowieścią. Mogłabym też powołać się na renomę i warsztat Marcina Maseckiego, jednego z bardziej intrygujących i oryginalnych pianistów czasów obecnych oraz na Orkiestrę, której dokonania i misja budzą ogromny podziw. Ja jednak spróbuję zachęcić Państwa jakościami nieco bardziej… metafizycznymi? Takimi jak wolność.Oraz spojrzenie różniące się od tego, do którego przywykliśmy, myśląc nie tylko o muzyce dawnej, ale i o roli klasycznej orkiestry. Oraz satysfakcja, która wypełniając słuchaczowe uszy i dusze po brzegi, udowadnia, że w muzyce naprawdę nie ma granic, a i te dotychczas nam znane warto szturchać, sprawdzając, czy aby nie przyszedł czas na lekkie przesunięcie.
Przyszedł czas, a zaraz za nim – barok, klasycyzm i romantyzm w ujęciu jazzowym, traktującym repertuar z należytym uznaniem, ale i bez obaw i ograniczającego improwizacje strachu przed popełnieniem błędu. Zarówno orkiestra, wykonująca na co dzień repertuar klasyczny, jak i pianista, znany ze swoich (głównie, choć nie tylko) jazzowych zmagań, wnoszą do tego projektu unikalną jakość, uczą się od siebie nawzajem i otwierają się na nowe, dzięki czemu to, co powstaje, jest w istocie czymś, czego do tej pory nie było; czymś, co nie jest odtwórcze i co nie jest różniące się od poprzednich wykonań jedynie słyszalnymi dla nielicznych niuansami. Jest czymś, w co warto zanurkować. Z ciekawością i bez presji. Polecam tę wyprawę. Zwłaszcza zimą gwarantuje ona niesamowite przeżycia.

Jazz z MACV - Marcin Masecki & Musicae Antiquae Collegium Varsoviense
Jazz z MACV – Marcin Masecki & Musicae Antiquae Collegium Varsoviense
Marta Szostak

Marta Szostak

Twórczość połączeń

Tekst: Marta Szostak

Jazz z MACV - Marcin Masecki & Musicae Antiquae Collegium Varsoviense

REKLAMA

blank

REKLAMA

blank

Tomasz Stawiszyński: „Ucieczka od bezradności”

Tekst i zdjecia: Monika Wojtowicz

Koniec roku to dobry czas na podsumowania i zapewne na każdym kroku będą zalewać nas listy: „dziesięciu najważniejszych książek”, „wszystkie lektury, które musisz przeczytać do ostatniego dnia grudnia”, „książki, których nie możesz przegapić”. Tutaj takiej listy nie będzie. Za nami ciężki rok i nie ma się co rozliczać z tego, co się przeczytało bądź nie. Będzie za to o dwóch książkach jednego autora i jeśli mielibyście przeczytać w tym roku tylko dwie książki, to z ręką na sercu mogę powiedzieć, że powinny to być Ucieczka od bezradności i Reguły na czas chaosu. Autora zapewne przedstawiać nikomu nie trzeba, bo Tomasza Stawiszyńskiego można znać nie tylko jako pisarza, ale również felietonistę Tygodnika Powszechnego, a jego głos usłyszeć w audycjach radiowych i podcastach (nie tylko autorskich). Stawiszyński ma niezwykły dar opowiadania o skomplikowanych sprawach w prosty i przystępny sposób, co jak na filozofa nie jest często spotykane. W dodatku niewiele jest takich osób, które tak rozsądnie starają się tłumaczyć otaczający nas świat, jednocześnie nie popadając w skrajności i nie dając prostych odpowiedzi.

Tomasz Stawiszyński - Ucieczka od bezradności
Tomasz Stawiszyński – Ucieczka od bezradności

Ucieczka od bezradności / Tomasz Stawiszyński / Wydawnictwo Znak

Powiedzieć, że żyjemy w ciekawych czasach, to jak nic nie powiedzieć, a jakże ostatnio często parafrazowane powiedzenie, że „kiedyś to było” nabiera trochę innego znaczenia. I być może to świat staje się bardziej skomplikowany, a może my jesteśmy tego skomplikowania bardziej świadomi. Nie zmienia to jednak faktu, że wtrąca to nas w dosyć obezwładniający stan bezradności. I właśnie z ową bezradnością Stawiszyński stara się uporać w tej książce. A robi to oczywiście, jak filozofowi przystało, dosyć przewrotnie, bo oczywiście nie dowiemy się, jak z bezradnością sobie poradzić, jak jej sprostać i sprawić, aby przestała nas męczyć. Stawiszyński pisze przede wszystkim o tym, jak ją oswoić, nauczyć się z nią żyć, zaakceptować, jako część ludzkiego życia i doświadczania. Za sztandarowy przykład służy tutaj żałoba, którą niemal wyrugowaliśmy ze swojego życia, sprowadziliśmy do rangi choroby i przepisujemy na nią leki, aby tylko jej w pełni nie doświadczyć, a co gorsza wprowadzić nią innych w dyskomfort. Zatem nie ma co się bać bezradności, smutku czy lęku, bo to części składowe naszego człowieczeństwa, a zamiast wkładać tyle wysiłku w pozbycie się ich powinniśmy popracować nad ich oswajaniem, bo to na pewno pozwoli nam lepiej poznać samych siebie.

Tomasz Stawiszyński: "Reguły na czas chaosu", Wydawnictwo Znak
Tomasz Stawiszyński: „Reguły na czas chaosu”, Wydawnictwo Znak

Reguły na czas chaosu / Tomasz Stawiszyński / Wydawnictwo Znak

Uwaga, to nie jest poradnik. Żeby nie było, że nie ostrzegałam. Właściwie to jest swego rodzaju satyra na wszelkie poradniki, które próbują objaśnić nam świat, ale jakoś marnie im to wychodzi. Stawiszyński na pewno nie da nam prostych odpowiedzi na nurtujące nas pytania jak żyć? gdzie jesteśmy? kim jesteśmy? i dokąd zmierzamy? A żeby było bardziej przewrotnie, autor zostawi nas z jeszcze większą ilością pytań i wątpliwości, które długo kołaczą się w głowie jednocześnie przemodelowując nasze postrzeganie wielu rzeczy. Reguł Stawiszyński tworzy jedenaście i trzeba przyznać, że niektóre są dosyć wyzywające, stojące w poprzek bombardujących nas z każdej strony komunikatów. Zatem jeśli dążycie do życia w zgodzie ze sobą, już dawno przygotowaliście się na koniec świata lub poszukujecie swojej tożsamości – sięgnijcie po tę książkę. A czytając, na pewno nie raz przyklaśniecie autorowi, ale równie często (a może nawet częściej) będziecie wywracać oczami, a może nawet głośno wzdychać i pytać siebie i wszechświat „czy on oszalał?”. Warto wtedy usiąść na chwilę w kąciku i podumać, bo jak niektóre rzeczy poskładają nam się w głowie, to jednak powiemy „ma rację!” I może owszem, te reguły nie są szczególnie odkrywcze, ale trzeba przyznać, że mało kto ma taki talent do porządkowania i nazywania zjawisk jak Stawiszyński. Na koniec zdradzę, że jedną z reguł jest „czytaj książki” i chyba nie ma tu innej, z którą mogłabym się bardziej zgodzić.

Centrum Kultury Zamek logo

Monika Wojtowicz

Czytelniczka, doradca z księgarni Bookowski w Poznańskim Centrum Kultury Zamek

Tomasz Stawiszyński: „Ucieczka od bezradności”

Tekst i zdjecia: Monika Wojtowicz

Tomasz Stawiszyński - Ucieczka od bezradności

REKLAMA

blank

REKLAMA

blank

Buntownicy z wyboru

Tekst: Radek Tomasik

Netfliksowy portret arcyciekawego terapeuty Phila Stutza to propozycja, która może być traktowana jak interesujący dokument filmowy – ale jest też bardzo pożytecznym audiowizualnym podręcznikiem psychoedukacji.

Jonah Hill to wybitnie utalentowany aktor i reżyser młodego, a w zasadzie już średniego pokolenia. Dał się poznać jako genialny analityk sportowy w „Moneyball”, wkurzający polityk-maminsynek w „Nie patrz w górę” oraz nerd-everyman w całej serii wcieleń komediowych w filmach sygnowanych przez Judda Apatowa czy innego Setha Rogena.

Ale jest też wrażliwym reżyserem („Najlepsze lata”) i po prostu dzieciakiem po przejściach, który zaliczył w młodości koszmar wykluczenia rówieśniczego i bullyingu z powodu nadwagi. W filmie „Stutz” siada naprzeciw własnego terapeuty nie tylko po to, by przedstawić wybitną jego zdaniem osobowość współczesnej psychologii – ale przede wszystkim, by pomóc. By w sposób bezwstydnie utylitarny dać ludziom narzędzia do lepszego życia, do budowania dobrostanu w świecie, który goni własny ogon, w którym każdy udaje innego niż jest – i przede wszystkim szczęśliwszego niż jest.

„Stutz” to film zupełnie wyjątkowy, tak jak wyjątkowy jest jego bohater. Z jednej strony – obserwujemy niemal ekshibicjonistyczną postawę hollywoodzkiego gwiazdora, który niczym Prometeusz chce dostarczyć widzom coś, co jemu samemu pozwoliło wejść na inny poziom świadomości, zmienić diametralnie swoje życie. Hill jest w tej szczerości bezwzględny i bezlitosny: wobec siebie, wobec Stutza, wobec filmowej konwencji (lub chce, by tak to wyglądało). Gdy trzeba – pokazuje nam, co jest udawane. Gdy tego wymaga wiarygodność – ściąga do pokoju zwierzeń własną matkę. Gdy czuje, że naprawdę musi pokazać prawdę, odsłania wszelkie kulisy, dążąc do demistyfikacji z gruntu niemożliwej – przekreślenia konwencjonalności kina w kinie.

„Stutz”
Stutz, reż. Jonah Hill, prod. USA 2022, 96 min, dystrybucja w Polsce: Netflix

Czy kino i konwencja jest wrogiem ekranowej prawdy? Czy twórcy i bohaterowi udaje się wyjść z pułapki opowiadania obrazem? Czy możliwa jest ucieczka od trywialności planu filmowego determinowanego światłem, czasem, wydajnością i wydolnością twórców? Wszak chodzi o zarejestrowanie ważnej rzeczy, ważnego fenomenu, ukazanie metod pracy genialnego w swym pomocowym potencjale człowieka – w dodatku właśnie teraz, gdy jego czas się kończy.

Jego czas się kończy, bo Stutz jest dotknięty chorobą Parkinsona. Ma 74 lata… To rodzi kolejne pytania, bo przecież taki film jest też czymś w stylu artystycznego souveniru, jakkolwiek cynicznie by to nie zabrzmiało. To jedno z wielu trudnych etycznie pytań, na które zarówno Stutz, jak i Hill musieli sobie zapewne wielokrotnie odpowiadać.

Na szczęście my nie musimy. Otrzymujemy dziewięćdziesięciominutowy wgląd do wewnętrznego świata dwóch niezwykłych, w przeszłości strauamtyzowanych ludzi, którzy postanowili otworzyć się na świat niczym eksponaty „Body Worlds”.Najliczniej odwiedzana na świecie naukowa wystawa autorstwa prof. Gunthera von Hagensa, opowiadająca o cudzie, złożoności i kruchości ludzkiego ciała mogłaby być rewersem opowieści o złożoności, kruchości i cudach ludzkiej psychiki. Która – tak jak ciało – ma pewne określone zasady działania.

Stutz i Hill odkrywają karty i buntują się przeciwko terapeutycznym metodom skupionym na słuchaniu i ostrożnej refleksji. Mówią „rób tak” i „nie rób tak”, często dodając „kurwa”. Chcą niemal natychmiastowych efektów – chcą być jak psychoedukacyjna karetka pogotowia, która pędzi na sygnale, by pomóc człowiekowi w tragicznym psychicznym położeniu. Osobiście głęboko wierzę, że na pokładzie tego ambulansu są prawdziwi heroiczni ratownicy, dobry sprzęt i

Radek Tomasik

Tekst: Radek Tomasik

Z wykształcenia filmoznawca, z wyboru przedsiębiorca, edukator filmowy, marketingowiec. Współwłaściciel Ferment Kolektiv - firmy specjalizującej się w działaniach na styku kultury filmowej, biznesu i edukacji oraz kina Ferment.

Buntownicy z wyboru

Tekst: Radek Tomasik

„Stutz”

REKLAMA

blank

REKLAMA

blank

O miłości do słowa czyli uczty ciąg dalszy

Tekst: Marta Szostak

Premiera płyty sanah śpiewa Poezyje

Nie mogło być inaczej. Po majowym koncercie w Poznaniu, na którym wykonany został utwór z niepowstałej jeszcze wtedy płyty, wiedziałam, że kiedy już ujrzy ona światło dziennie, świat zamilknie. Najpierw zamilknie, a potem będzie śpiewał. I to nie byle co, a nawet – bardzo coś! Teksty Szymborskiej, Asnyka, Mickiewicza, Słowackiego… A to jeszcze nie wszyscy!

25 listopada (czyli w dniu, w którym uśmiecham się do redaktor Ciesielskiej, jak zawsze cierpliwie oczekującej kolejnego nocnego wysyłania recenzji) Zuzanna Irena Jurczak znana jako sanah wypuściła album sanah śpiewa Poezyje, swój czwarty studyjny krążek, będący niczym innym jak zrealizowaną obietnicą, złożoną podczas trasy „Uczta Tour ’22”. Artystka dotrzymała słowa w znamienny dla siebie sposób, prezentując nam najsłodszą z delicji, która, choć objętościowo niewielka (zawarty na albumie materiał trwa jedynie ledwo ponad pół godziny), ma w sobie wszystko, a nawet więcej.

Wszystko, czyli te ze składników, z którymi mieliśmy już do czynienia, spotykając się z twórczością sanah, a zatem – jej perfekcyjnie opanowany głos, czysty, lekki, dokładny oraz mieszankę wrażliwości ze skromnością i wdziękiem, która zwłaszcza po spotkaniu na żywo mocno zapada w pamięć. Do tego dołóżmy popową i indie-popową stylistykę, w którą wokalistka odważnie wplątuje elementy elektroniki, rocka i muzyki klasycznej oraz interesujące, nieprzekombinowane teksty.

Wspomnianym więcej, w przypadku najnowszego albumu, są dwie rzeczy – ukłon złożony poezji z najwyższej półki i oprawa wizualna – zarówno plakaty zapraszające na tour promujący płytę, jak i zdjęcia oraz znakomite (!) teledyski. Wszystko jest dopracowane do granic (zwróćcie uwagę nawet na stylizowany zapis słowa „poezja” w tytule!), a do tego tak urzekające swoją malarskością, że ciężko jest powstrzymać się od zapętlania. Przyjęta przez sanah narracja jest przemyślana, spójna z jej wizerunkiem, w którym próżno szukać cienia nieprawdy czy jakiejkolwiek maski, której kształt jest wynikiem zimnych, rynkowych kalkulacji. Jest w niej prawda, czułość i oddanie – muzyce, słuchaczom i samej sobie. Kiedy Zuzanna Irena zabiera się do komponowania, po kilku chwilach, jej teksty są na ustach wszystkich. Od bardzo młodego pokolenia, które (choć nigdy nie było jej głównym targetem) obecnie stanowi bardzo solidny filar jej publiczności, aż do przypadkowych słuchaczy, którzy raz usłyszawszy jej jasny, delikatny głos, zapragnęli dowiedzieć się, do kogo on należy, po czym przepadli… I ja im się wcale nie dziwię. Wspominam o tym dlatego, ponieważ dzięki doborowi repertuaru, poezja ma szansę nie tylko trafić w miejsca, w których jeszcze jej nie było, ale także zaskarbić sobie nowo nawróconych miłośników, dla których do tej pory była tworem raczej niezrozumiałym i niezbyt potrzebnym. „Nic dwa razy” Szymborskiej, „Hymn” Słowackiego, „Warszawa” Tuwima, „Bajka” Baczyńskiego, „Kamień” Asnyka – to tylko kilka smaków, składających się na doskonałą, deserową kompozycję. Warto się skusić!

Marta Szostak

Marta Szostak

O miłości do słowa czyli uczty ciąg dalszy

Tekst: Marta Szostak

Premiera płyty sanah śpiewa Poezyje

REKLAMA

blank

REKLAMA

blank

Wojciech Nentwig | Moja praca jest wielką przygodą

Rozmawia: Magdalena Ciesielska

Zdjęcia: Piotr Skórnicki, materiały prasowe Filharmonii Poznańskiej

Mówienie o problemach nie jest specjalnością dyrektora Filharmonii Poznańskiej, Wojciecha Nentwiga, woli skupić się na odkrywaniu talentów, spotkaniach z geniuszami i niekończących się poszukiwaniach… Podkreśla, za Ryszardem Kapuścińskim, iż „życie bez pasji jest wegetacją”.

Jest Pan absolwentem Poznańskiej Szkoły Chóralnej, animatorem życia muzycznego, a od 2006 roku dyrektorem Filharmonii Poznańskiej, która obchodzi jubileusz 75-lecia. Jak zaczęła się Pana przygoda z muzyką?

WOJCIECH NENTWIG: Rodzice wysłali mnie na naukę gry na skrzypcach i tylko przez jakiś czas – na szczęście dla ludzkości (śmiech) – grałem na tym instrumencie. Wystąpiłem jako skrzypek raz. Mój pierwszy występ, z programem kolędowym, był zarazem ostatnim.

Na egzamin do Poznańskiej Szkoły Chóralnej skierowała mnie moja nauczycielka skrzypiec, pani Maria Żuchelkowska. Śpiewałem w Poznańskim Chórze Chłopięcym Jerzego Kurczewskiego kilkanaście lat,objechałem z nim wówczas kilka europejskich krajów. Jako 13-latek śpiewałem między innymi „Stabat Mater”Krzysztofa Pendereckiego na festiwalu w Berlinie, w Komische Oper czy motety Jana Sebastiana Bacha w legendarnym kościele Świętego Tomasza w Lipsku. Muzyka mnie wciągnęła. Jako licealista byłem też wokalistą zespołu big-beatowego„Swobodni Chłopcy”, z którym występowałem podczas przeglądów muzycznych. Podczas jednego z nich poznałem Annę Jantar (wtedy jeszcze – Szmeterling) i zespół Szafiry (którego była solistką) z Piotrem Kuźniakiem, wychowankiem Chóru Stuligrosza, który gra i śpiewa do tej pory, między innymi w Trubadurach. Z jednej strony pokochałem chór i piękną muzykę klasyczną, a z drugiej – bardzo lubię dobrą muzykę rozrywkową, z Beatlesami na cele.

Moja rodzina jest też dość muzyczna – żona pracowała przez wiele lat w szkole muzycznej przy ul. Solnej w Poznaniu, a córka jest skrzypaczką. Zawdzięcza to po części Krystianowi Zimermanowi, który opowiedział mi kiedyś o dobrej formule na zaśnięcie, praktykowanej w jego domu. Zaczęliśmy więc„puszczać” córce cicho muzykę klasyczną do snu. Już jako małe dziecko nie pomyliła Mozarta z Bachem. Pokochała skrzypce, i w przeciwieństwie do mnie (śmiech), ten instrument stał się jej bardzo bliski. Grała też na fortepianie, śpiewała w szkolnym chórze dziecięcym. Muzyka w moim domu rodzinnym, a następnie w tym, który sam stworzyłem, zawsze była ważnym elementem życia. To wszystko zbiegło się też z pasją kolekcjonowania płyt; winylowych zebrałem około 2000. Muzyka była i jest bliska memu sercu…

Orkiestra Filharmonii Poznańskiej
Orkiestra Filharmonii Poznańskiej

Muzykę połączył Pan ze studiami na Wydziale Prawa Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Podobnie jak patron Filharmonii Poznańskiej, Tadeusz Szeligowski, jest Pan absolwentem i szkoły muzycznej, i studiów prawniczych. Wydawałoby się, iż obu zamiłowań nie da się scalić…

Śpiewając jeszcze w chórze, pisałem pracę magisterską u profesora Stanisława Sołtysińskiego, wybitnego cywilisty, eksperta w zakresie prawa autorskiego, prawa patentowego w wymiarze międzynarodowym, zatytułowaną „Problemy ochrony prawnej artystów-muzyków wykonawców”. Czy wykonawcy są traktowani w polskim prawie jako twórcy czy jednak nie? Na owe czasy był to temat dość pionierski, niewiele było literatury, z której mogłem korzystać. Pracę wysoko oceniono, uznano za oryginalną, dlatego mój promotor zaproponował mi rozważenie napisania  doktoratu na ten temat, ale ja byłem chyba zbyt niecierpliwy(śmiech), aby wysiadywać godzinami w bibliotekach i dalej drążyć tę kwestię. Skierowałem życie zawodowe na inne tory, na tory dziennikarskie. Wiele lat spędziłem w Głosie Wielkopolskim, w którym w latach 1992-2003 byłem zastępcą redaktora naczelnego. Współpracowałem też z innymi tytułami, głównie z czasopismami muzycznymi; przeprowadzałem wywiady z gwiazdami muzyki, od Claudia Abbado po Sir Georga Soltiego. Byłem także autorem audycji Bliżej gwiazd w Programie 2 Polskiego Radia i w ówczesnym Radiu Merkury.

Pracując jako dziennikarz, zajmował się Pan przez wiele lat tematyką kulturalną, głównie muzyczną, aż otrzymał Pan zgoła inną propozycję…

Po rozmowach z Marszałkiem Wielkopolski, w 2006 roku podjąłem się nowego wyzwania,obejmując funkcję dyrektora Filharmonii Poznańskiej; zresztą w nie najłatwiejszym dla tej instytucji czasie. I tak to trwa… Obecnie Filharmonia Poznańska, która obchodzi swoje 75. urodziny, jest jedną z najprężniej funkcjonujących instytucji artystycznych w Polsce, choć dysponuje stosunkowo małym zespołem poza artystycznym. W porównywalnych filharmoniach takie zespoły liczą sobie co najmniej 40 osób, a my–niewiele ponad 20. Każdy z nas(w całej instytucji) daje z siebie tyle, na ile go stać – to nasza dewiza, którą udaje się nam urzeczywistniać. Praca trwa u nas od rana, często do wieczora, a nierzadko mamy i tak poczucie, że przegrywamy wyścig z czasem. Mój przyjaciel–Ryszard Kapuściński, mawiał, iż „życie bez pasji jest wegetacją”. Pasja oraz kreatywność łączą zespół artystów i pozostałych pracowników Filharmonii Poznańskiej, który od lat wykonuje gigantyczną pracę.

Wojciech Nentwig - dyrektor Filharmonii Poznańskiej
Wojciech Nentwig – dyrektor Filharmonii Poznańskiej

Panie Dyrektorze, jakiej muzyki Pan słucha na co dzień?

Słucham muzyki klasycznej z różnych epok, choć najbliższa jest mi ta z doby romantyzmu i XX wieku. Ponadto, jestem fanem zespołu The Beatles; słucham często ich muzyki. A tak na marginesie: nie lubię podziału na muzykę „poważną” i „niepoważną”. Muzyka jest albo dobra, albo zła. Staram się słuchać muzyki dobrej lub takiej, której jeszcze nie znam, a którą – jak się nierzadko okazuje –warto poznać.

W pracy zawodowej również ukierunkował Pan swoje poszukiwania na nieznane do tej pory muzyczne rewiry. Dlaczego?

Te utwory są po prostu wspaniałe! Wspólnie z Łukaszem Borowiczem, naszym dyrygentem-szefem i dyrektorem muzycznym – mistrzem (i to w wymiarze międzynarodowym) znajdowania „muzycznych diamentów”, czyli utworów zapomnianych, często nieznanych oraz ich wykonywania i nagrywania – uczestniczę w fascynującej przygodzie. Przedstawianie ich na koncertach i utrwalanie na płytach stało się już od co najmniej dekady specjalnością Orkiestry Filharmonii Poznańskiej. Zainteresowałem się twórczością urodzonego w 1850 roku w Szamotułach Franza Xavera Scharwenki, niemiecko-polskiego pianisty i kompozytora, który założył konserwatoria muzyczne w Berlinie, a później i w Nowym Jorku.Notabene, uczył się w szkole przy ul. Strzeleckiej w Poznaniu, w tej samej, w której ja, ponad sto lat później, zdawałem maturę. Niektóre wspaniałe utwory Scharwenki, który skomponował między innymi cztery koncerty fortepianowe i symfonię, nagraliśmy dla wytwórni Naxos oraz dla CPO.

Regularnie sięgamy też po utwory kompozytorów pozornie znanych, na przykład Feliksa Nowowiejskiego, związanego z Poznaniem, którego twórczość – poza „Rotą” –nie jest powszechnie znana, nawet wytrawnym melomanom.Wykonywaliśmy i nagraliśmy – między innymi –nieznane, bo zapomniane, koncerty Nowowiejskiego: fortepianowy i wiolonczelowy z udziałem Jacka Kortusa i Bartosza Koziaka. Nagraliśmy też i wykonujemy dzieła Stefana Bolesława Poradowskiego, twórcy tak bardzo związanego z Poznaniem. Przywracamy też międzynarodowemu życiu muzycznemu takich kompozytorów jak Michał Bergson, który pochodził z bardzo zacnej polsko-żydowskiej rodziny filantropów z Warszawy.Jego syn, Henri Bergson, otrzymał w 1927 roku Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury. Odkryliśmy nieco z twórczości zapomnianego Michała Bergsona,młodszego o 10 lat od Fryderyka Chopina, w szczególności jego Koncert fortepianowy.Sięganie po tak bogaty, piękny, a nieznany wcześniej repertuar stało się naszą specjalnością. Tak sobie myślimy z Łukaszem Borowiczem, że jeśli nie my, to kto będzie się tym zajmował?

Orkiestra Filharmonii Poznańskiej w Auli Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu
Orkiestra Filharmonii Poznańskiej w Auli Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu

Państwa działalność czy wręcz specjalność została wielokrotnie zauważona w Polsce, a przede wszystkim za granicą. Proszę przybliżyć kilka faktów.

Nie oglądając się na różne trudności, Orkiestra Filharmonii Poznańskiej w każdym sezonie nagrywa przynajmniej jedną, a bywa i kilka płyt tych zapomnianych, a często znakomitych twórców.Jesteśmy doceniani i nagradzani na arenie międzynarodowej.Na przykład album z utworami Michała Bergsona otrzymał wspaniałe recenzje i tytuł „Płyty miesiąca” (w maju 2020) w najbardziej prestiżowym londyńskim magazynie „Gramophone”. Zdobyliśmy w Paryżu „Złotego Orfeusza” za płytę z koncertu live z Ewą Podleś, z cyklu „Gwiazdy światowych scen operowych”. Również nagranie live z dziełem życia Feliksa Nowowiejskiego– oratorium „Quo vadis”, wydane przez niemiecką wytwórnię CPO, zdobyło najpoważniejszą,obok Grammy, nagrodę płytową na świecie: ICMA, czyli International Classical Music Awardw 2018 roku.Mikrofon jest naszym najbardziej wymagającym, a więc i najdoskonalszym krytykiem muzycznym, a regularne nagrywanie płyt i koncertów bardzo służy rozwojowi orkiestry. Współpracujemy między innymi z największą ogólnoniemiecką rozgłośnią radiową – Deutschlandfunk Kultur, która regularnie, przynajmniej dwa razy w sezonie, nagrywa i retransmituje nasze koncerty, i wtedy mamy przeogromne międzynarodowe audytorium. To dla nas wielka satysfakcja.

Postawił Pan sobie za cel kontynuowanie dzieła zapoczątkowanego przez Stanisława Wisłockiego, pierwszego dyrygenta i dyrektoraartystycznego Orkiestry Filharmonii Poznańskiej?

Stanisław Wisłocki stworzył naszą orkiestrę i kierował nią przez pierwszą dekadę z wielkimi sukcesami. Rzadko się o tym mówi, ale w pierwszej powojennej edycji Konkursu Chopinowskiego w Warszawie w 1949 roku finalistom i laureatom towarzyszyła Orkiestra Filharmonii Poznańskiej. Ważnym ogniwem naszej historii są też Międzynarodowe Konkursy Skrzypcowe imienia Henryka Wieniawskiego. Od 1952 roku, Orkiestra Filharmonii Poznańskiej towarzyszy finalistom i laureatom kolejnych edycji tegoż konkursu. Pod batutą Stanisława Wisłockiego Orkiestra Filharmonii Poznańskiej święciła triumfy, należąc do czołówki polskich orkiestr symfonicznych. I nie ukrywam, że taki cel sobie postawiłem, obejmując tę instytucję w 2006 roku. Po tych kilkunastu latach, choć może zabrzmi to w moich ustach nieskromnie:Orkiestra Filharmonii Poznańskiej zaliczana jest znów do najlepszych polskich orkiestr symfonicznych.

Praca zespołów artystycznych, w szczególności muzycznych, to jest niesamowita przygoda, polegająca na tym, że wyznaczamy sobie szczyty, które chcielibyśmy osiągnąć.Wspinamy się po nich coraz wyżej i wyżej… Jednak artysta czy zespół, który powiedziałby, że osiągnął już ów szczyt, to… przestałby być artystą. Legendarny mistrz batuty, Herbert von Karajan, skonstatował kiedyś, że jeśli wydaje Ci się, że osiągnąłeś już postawiony sobie cel, to znaczy, że postawiłeś go sobie zbyt nisko. Artystyczne wspinanie się jest fascynującą przygodą, którą tworzy myku radości publiczności, ale także własnej satysfakcji, wiedząc, że te szczyty nigdy nie będą do końca osiągalne…

Orkiestra Filharmonii Poznańskiej w Auli Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu
Orkiestra Filharmonii Poznańskiej w Auli Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu

Spotkał Pan wiele interesujących osobowości twórczych. To uskrzydla…I ma Pan szczęście do wybitnych dyrygentów…

Gdy przyleciał do nas legendarny Sir Neville Marriner, brytyjski dyrygent oraz skrzypek(a graliśmy wtedy symfonię Wolfganga Amadeusa Mozarta, „Jowiszową” i II Symfonię Ludwiga van Beethovena), zapytał on koncertmistrzynię: czy gramy klasyków wiedeńskich z wibracją, czy bez?Wtedy usłyszał odpowiedź: „Maestro, jak Pan sobie życzy”. I zagraliśmy bez wibracji. Jesteśmy orkiestrą filharmoniczną, która potrafii tak grać. Jest to po części zasługą innego legendarnego Brytyjczyka –Christophera Hogwooda, który przez kilka lat, do końca swego życia w 2014 roku, był głównym dyrygentem gościnnym Orkiestry Filharmonii Poznańskiej. On interpretował dzieła muzyki barokowej i klasycznej w sposób, jak to się teraz mówi, historycznie poinformowany. Choć –z drugiej strony – ten wspaniały artysta sięgał po repertuar symfoniczny wielkich kompozytorów XX wieku. Na przykład po utwory Leoša Janáčka, Bohuslava Martinů czy Igora Strawińskiego.Praca z wybitnymi dyrygentami – wliczając tu i Marka Pijarowskiego, który obecnie jest honorowym dyrygentem Orkiestry Filharmonii Poznańskiej i Łukasza Borowicza, i wielu innych – przynosi oczekiwane rezultaty, z których możemy być dumni.

Posiada Pan przywilej obcowania z wielkimi osobowościaminie tylko na  koncertach, lecz i na niwie bardziej prywatnej. Którzy artyścipozostawili trwały ślad w Pana pamięci?

Traktuję swoją pracę jako nadzwyczajną dla mnie nagrodę: to możliwość obcowania z wybitnymi osobowościami światowej muzyki także poza estradą. Przykładem może być Stanisław Skrowaczewski, polski dyrygent i kompozytor, urodzony we Lwowie, który – mieszkając kilka dekad za Oceanem –pracował z czołowymi orkiestrami świata. Był jednym z najwybitniejszych dyrygentów drugiej połowy XX wieku. Pamiętam,gdy dotarł do Poznania po raz ostatni w kwietniu 2010 roku, co zbiegło się z katastrofą smoleńską.Koncert został odwołany, ale on w Poznaniu pozostał tydzień. A w mej pamięci pozostały codzienne, z reguły długie, spotkania z tym legendarnym mistrzem batuty i erudytą, liczącym wówczas 87 lat. Jego niezwykłe opowieści nie tylko o muzyce i muzykach. Obcowanie z tej miary osobowościami jest dla mnie nie lada przygodą, spełnieniem marzeń.Swoistą podróżą wypełnioną fascynującymi rozmowami i historiami. Na przykład Nikolaj Szeps-Znaider, fantastyczny duński skrzypek, kameralista i dyrygent, będąc artystą-rezydentem Filharmonii Poznańskiej, opowiadał mi o rodzinnych korzeniach polsko-żydowskich, o emigracji ojca, który(Włodzimierz Szeps) był w latach sześćdziesiątych XX wieku wokalistą zespołu rockowego Śliwki w Łodzi. Początkowo wyemigrował z Polski do Izraela, a potem przeniósł się do Danii, gdzie rodzina jego matki osiadła już przed II wojną światową. Rodzice Nikolaja przez lata nie chcieli odwiedzić Polski, ale za jego namową, przylecieli na jego koncert w Filharmonii Poznańskiej, byli zachwyceni i od tamtej pory bywają w naszym kraju. Albo charyzmatyczny pianista i dyrygent Christian Zacharias, który przed swoim kolejnym występem z Orkiestrą Filharmonii Poznańskiej wręczył mi klucz do jednej z dawnych bram Poznania. Ten klucz znajdował się w jego rodzinie od kilku pokoleń. I on – wraz z siostrą – postanowił sprezentować go poznaniakowi. Opowiadał mi też niezwykle głębokie i przejmujące historie rodzinne, wiążące się z Poznaniem. To niesamowite, że tak znakomity artysta, otworzył przede mną swoje rodzinne wspomnienia. A Sir Neville Marriner wraz z małżonką zaprosili mnie w 2014 roku do Londynu, na obchody jego 90. urodzin. Mógłbym opowiedzieć dużo jeszcze podobnych historii… (śmiech)

Wielu zapraszanych artystów czuje w Filharmonii Poznańskiej cudowną atmosferę, klimat tego miejsca, fascynującą publiczność, wspaniałą orkiestręz otwartymi twórczymi pomysłami, zgrany i życzliwy zespół pracowników. Czy to fenomen?

Być może nie wszędzie jest to normą. Ale staramy się trzymać taki standard. Kontakty gromadzone przeze mnie przez wiele lat owocują.Kiedy się spojrzy na artystów, którzy występowali i występują u nas,jawi się niezły gwiazdozbiór światowych estrad koncertowych i scen operowych. Jakże często wyjeżdżający od nas soliści i dyrygenci opowiadają o filharmonii swoim koleżankom i kolegom artystom, zachęcając ich do przyjazdu tutaj. Zresztą, zazwyczaj sami chcą do nas wracać.To niesie satysfakcję – zarówno publiczności, jak i nam, pracującym w Filharmonii Poznańskiej, instytucji dobrze już rozpoznawalnej w ważnych ośrodkach muzycznych nie tylko w Europie.

„Filia”mojego biura do czasów pandemii znajdowała się w kantynie Filharmonii Berlińskiej, w której występują wszyscy najwybitniejsi artyści świata. Mam przyjaciół wśród muzyków tej fantastycznej orkiestry i to oni niejednokrotnie przedstawiali mnie swoim znakomitym gościom, z którymi – mówiąc pół żartem, pół serio – nieraz na serwetkach podpisywaliśmy kontrakty. (śmiech)

Zaśpiewał u nas (i tylko u nas) na przykład legendarny bas amerykański Samuel Ramey czy –po raz pierwszy w Polsce– fantastyczna sopranistka Pretty Yende. Wielu międzynarodowej klasy solistów, którzy pierwszy raz występują w Polsce, pojawia się właśnie w Filharmonii Poznańskiej. To ogromna radość, że nasza praca i pasja są zauważane.

Oprócz wielkich zagranicznych nazwisk warto też wymienić polskie nazwiska, bo znakomici polscy wirtuozi wielokrotnie przecież wystąpili w Filharmonii Poznańskiej i nieustannie tu wracają.

Oczywiście, i to polskie gwiazdy światowego formatu! Piotr Beczała zaśpiewał swój pierwszy galowy koncert w Europie właśnie u nas, wtedy, gdy w 2007 roku wielu nie znało jeszcze jego nazwiska. Rafał Blechacz, międzynarodowej sławy pianista, zaprzyjaźniony jest z Filharmonią i wraca do Poznania jak do domu rodzinnego. Jesteśmy od lat jedyną polską orkiestrą, z którą Rafał gra regularnie, także na innych estradach Polski i Europy. Poznańskie korzenie ma Jan Lisiecki, urodzony w Kanadzie, który uznany został za „arystokratę fortepianu”, a jego udziałem jest teraz światowa kariera.Gdy miał bodaj 16 lat,mailowo zwrócił się do mnie z zapytaniem, czy mógłby kiedyś zagrać z Orkiestrą Filharmonii Poznańskiej, co byłoby dla niego zaszczytem. Zadebiutował jeszcze tego samego roku. Teraz Jan Lisiecki gra ponad 100 koncertów w każdym sezonie i jest bardzo rozpoznawalnym młodym pianistą na świecie. Innym przykładem może być Piotr Anderszewski, zaliczany do grona najwybitniejszych pianistów naszych czasów.  

Orkiestra Filharmonii Poznańskiej
Orkiestra Filharmonii Poznańskiej

Powiada się, iż młodzi są przyszłością narodu.Odnosząc to do przyszłości Filharmonii Poznańskiej –młode pokolenie artystów jest również bardzo ważne. Pojawiają się tu przecież nadzwyczajne młode talenty, prawda?

Przygotowujemy sezony: obsady i repertuar z dwu-, trzyletnim wyprzedzeniem i naprawdę fascynującym doświadczeniem jest dla mnie odkrywanie nowych talentów, młodych osobowości. To ogromna radość, gdy mogę na międzynarodowych konkursach wyszukiwać młodych,wybitnie utalentowanych muzyków. Obserwuję najważniejsze konkursy,na przykład finały Konkursu Królowej Elżbiety w Brukseli. Korzystamy też z podpowiedzi zaprzyjaźnionych muzyków z różnych krajów. Od lat gościmy więc na naszej estradzie zwycięzców międzynarodowych konkursów muzycznych. Odkrywamy również osoby, które nie wygrały konkursów, ale objawiły niezwykłą osobowość i stają się – zgodnie z tytułem jednego z naszych cykli: wirtuozami XXI wieku. Kimś takim są na przykład Daniił Trifonov czy Kate Liu, która chętnie do nas wraca;najbliższy koncert z jej udziałem odbędzie się w Filharmonii Poznańskiej 16 grudnia. Albo Bomsori Kim, która grała z nami także w kilku miejscach Europy: w Berlinie, Pradze, Mediolanie, Wiesbaden. Występowanie z młodymi, odkrywanie talentów nieustannie mnie napędza i motywuje do… kolejnych poszukiwań.

Ściągnął Pan też do Poznania wciąż młodego mistrza batuty, rodowitego warszawianina, Łukasza Borowicza, w którym zakorzenia Pan miłość do naszej małej ojczyzny. Odwiedził Pan z nim na przykład groby zasłużonych Wielkopolan. Wprowadza Pan dyrygenta-szefa Orkiestry Filharmonii Poznańskiej w kulturę, tradycję, a także i w historię Poznania oraz Wielkopolski. Występuje Pan tutaj w roli edukatora, przewodnika?

Łukasz jest nadzwyczajnym erudytą, ale też człowiekiem bardzo otwartym na poznawanie wszystkiego, co nowe, interesujące, niezwykłe. Prawdą jest, że on zakochał się w Poznaniu, uwielbia tu być, spacerować uliczkami, oglądać secesyjne kamienice (szczególnie na Jeżycach), choć jest profesorem Akademii Muzycznej w Krakowie, formalnie mieszkającym w Warszawie. Natomiast Poznań jest dla niego miastem niezmiennie fascynującym.

Wiele filharmonii chciałoby mieć takiego dyrektora muzycznego. Łukasz Borowicz, związany z naszą instytucją od 2006 roku,pozostaje jednak wierny Poznaniowi i naszej filharmonii, która go w jakiejś mierze odkryła. W stolicy jest oczywiście znany i regularnie tam występuje; podobnie jak w wielu miastach Polski, Europy, Ameryki czy Azji. Jednak czuje się naturalizowanym poznaniakiem, co odczuwamy jako wielkie szczęście.

Łukasz to niezwykła osobowość. Ci, którzy co piątek słuchają jego autorskiej audycji „Karnawał instrumentów” w Programie 2 Polskiego Radia o godzinie 22, są nim zachwyceni. Z Łukaszem można rozmawiać na każdy temat: historia, filozofia, sztuka, muzyka, malarstwo. Uczestniczy on w przeróżnych aukcjach, wyszukując niesamowite pamiątki, czego dowodem jest chociażby oryginalny prezent, jaki otrzymałem na 75-lecie Filharmonii Poznańskiej: oryginalny bilet na koncert do naszej filharmonii z 10 lutego 1956 roku. Na aukcji odnalazł też dawne programy koncertów Filharmonii Poznańskiej czy zdjęcia. Dostałem na przykład od niego program jednego z pierwszych koncertów Orkiestry Filharmonii Poznańskiej pod batutą Stanisława Wisłockiego w Filharmonii Warszawskiej (wtedy jeszcze nie Narodowej). On zawsze powtarza, że jego polski dom muzyczny znajduje się w Poznaniu, chociaż, oczywiście, dyryguje wieloma orkiestrami polskimi i zagranicznymi. Łukasz Borowicz jest dyrygentem rozpoznawalnym na świecie. Także z licznych nagrań płytowych –nagrał do tej pory około 120 albumów płytowych, mając niewiele ponad 40 lat. Uwielbia publiczność poznańską i z wzajemnością. On często jest przewodnikiem po koncertach, opowiada o ich programach i to w sposób zachwycający.

Przed nami grudniowy i noworoczny czas; czas nadziei. Czego Pan życzy sobie oraz Filharmonii Poznańskiej?

Odpowiedniej przestrzeni dla naszych artystycznych działań, i wszystkim nam –dużo zdrowia. Aula Uniwersytecka jest wspaniała i ogromnie jesteśmy wdzięczni władzom UAM, iż możemy z niej korzystać. Jednak nie ma zaplecza dostosowanego do potrzeb dużego zespołu artystów. Jest piękna i świetna akus

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

Wojciech Nentwig | Moja praca jest wielką przygodą

Rozmawia: Magdalena Ciesielska

Zdjęcia: Piotr Skórnicki, materiały prasowe Filharmonii Poznańskiej

Wojciech-Nentwig---dyrektor-Filharmonii-Poznańskiej 1

REKLAMA

blank

REKLAMA

blank

Anna Niedźwiedź | Teatr Cortiqué: atrakcje na wysokim poziomie

Rozmawia: Magdalena Ciesielska

Zdjęcia: Paulina Stanula

Uśmiechnięta i pełna pozytywnej energii, umiejąca przełożyć swoją pasję w czyn. Anna Niedźwiedź, rodowita poznanianka, kobieta z doświadczeniem w balecie skusiła się, aby zostać pedagogiem.Czym dla niej jest praca w Teatrze Cortique i zarządzanie wieloosobowym zespołem Szkoły Baletowej sygnowanej jej nazwiskiem? Jak zrodził się pomysł połączenia teatru, baletu oraz akrobatyki cyrkowej? Opowiedziała mi w pięknym stylowym wnętrzu swojego gabinetu, w którym można poczuć się jak w krainie czarów.

blank

Pani Aniu, jak rozpoczęła się Pani przygoda z baletem?

ANNA NIEDŹWIEDŹ: Jako 9-latka już wiedziałam, że chcę tańczyć w balecie, byłam nim zafascynowana. Nie miałam jednak warunków fizycznych, aby dostać się do Szkoły Baletowej w Poznaniu. Po wykonaniu ciężkiej pracy i po indywidualnych lekcjach udało mi się dostać do Szkoły Baletowej do Łodzi. Dla mnie nigdy nie było ważne osiągnięcie jakiś ról, tylko bycie w środowisku baletowo-teatralnym. Pracowałam w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Spełniłam swoje marzenie i przekonałam się, iż wyobrażenie a rzeczywistość często nie idą w parze; mijają się… Doszłam do wniosku, że zamykanie się na jednej instytucji ogranicza mój rozwój. Wydawało mi się, że nie jest to pomysł na życie i postanowiłam spróbować zmienić zawód.

Myślałam o zootechnice, poszłam nawet złożyć dokumenty na Uniwersytet Przyrodniczy, dawną Akademię Rolniczą,ale życie pokierowało inaczej…Rozpoczęłam edukację, uczenie innych i to mi najlepiej wychodzi. (śmiech) Musiałam do tego dojrzeć. Kiedy ówczesna dyrektorka Szkoły Baletowej w Poznaniu, Liliana Kowalska, zasugerowała mi inny taniec, nie balet, uznałam to przekornie za jeszcze większą motywację do pracy.I dzięki uporowi, własnej determinacji oraz wsparciu Ewy Wycichowskiej udało mi się ukończyć szkołę baletową i wejść w ten artystyczny świat, poczuć go i zasmakować.

Początki Szkoły Baletowej sygnowanej Pani nazwiskiem sięgają 1994 roku…

Tak, i przez 15 lat sama prowadziłam tę placówkę, potem zaczęłam zapraszać do współpracy nowe osoby, z którymi nieustannie rozwijam ideę szkoły.

W początkowym etapie działalności szkoły byłam przysłowiowym sterem, żeglarzem i okrętem. Chciałam mieć wszystko pod kontrolą, nad wszystkim nadzór, teraz się tego oduczyłam. Mam zaufane osoby wokół siebie, które mnie znakomicie zastępują. Bez tak znakomitych osób – umiejących się poświęcić, czujących sztukę, kochających dzieci i młodzież – szkoła, a przede wszystkim druga moja działalność, czyli teatr nie mogłyby funkcjonować.

Czy to prawda, że jest tu pewnego rodzaju azyl, ucieczka od trudów dnia codziennego?

Sama odnoszę takie wrażenie. (śmiech) W panującej atmosferze wyczuwa się rodzinne i przyjacielskie nuty, twórczy powiew, kreatywne myśli, cudowną energię. Atmosfera jest bardzo ciepła i serdeczna, pomagamy sobie jak tylko umiemy, wspieramy się wzajemnie i motywujemy w bardziej kryzysowych momentach, które również nam się zdarzają, gdyż mamy swoje radości i smutki. Każdy tu pracuje na rzecz zespołu, ale i dla siebie, pragnąc spełnić swoje plany, zamierzenia, móc się sprawdzić, pokazać w nowej roli, w zgoła innym zagadnieniu.

Naprawdę dzięki szkole żyję jak w przysłowiowej bajce, mogę przebywać w tak różnorodnym towarzystwie, kierując instytucją z moich dziecięcych wyobrażeń. Przekazujemy tu wiedzę i merytoryczną, i artystyczną – to wielkie wyzwanie, nie każdy to umie, bo np. nie każdy tancerz jest dobrym pedagogiem. Jednak mi udało się stworzyć wyjątkowy 20-osobowy zespół twórczych i pedagogicznych osobowości, indywidualności. Są w nim zarówno świetni soliści, artyści, jak i osoby z umiejętnościami cyrkowymi, którzy wiele w życiu osiągnęli i postanowili sprawdzić się w innej roli, bo mają dar przekazywania wiedzy kolejnym pokoleniom, począwszy już od 3-letnich dzieci, których edukacją też się zajmujemy. Szkoła to po prostu żywy organizm.

blank
Alicja w Krainie Czarów

W duecie ze szkołą od 2017 roku funkcjonuje Teatr Cortique. Jaka myśl przyświecała jego stworzeniu?

Teatr to takie drugie moje dziecko, o którym kompletnie nie marzyłam. To wielka niespodzianka, niezaplanowany prezent. Kiedy mieliśmy tu spotkanie ze Sławomirem Pietrasem, wybitnym znawcą teatru, opery i baletu, wypowiedział on prorocze i wciąż aktualne słowa, iż „żaden teatr nie jest intratnym biznesem”. Teatr to studnia bez dna, zresztą wiemy jak chociażby Krystyna Janda walczy o swój prywatny teatr. Nigdy nie myślałam, iż stworzę artystyczną przestrzeń, ale nie umiałam uczyć bez przygotowywania spektakli. Już w pierwszym roku działalności mojego studia baletowego zrealizowaliśmy przedstawienie dla publiczności z zewnątrz. Zajmowałam się wtedy – jak i obecnie – reżyserią, choreografią oraz wymyślaniem muzycznego tła do widowisk.

Idea powstania Teatr Cortique wypłynęła naturalnie, od dzieci, narodziła się z indywidualnych potrzeb. To całkowicie ich inicjatywa, aby występować, aby pokazywać się szerszej publiczności częściej niż tylko raz w roku. Na początku funkcjonowania Szkoły Baletowej współpracowałam z Teatrem Muzycznym oraz Teatrem Wielkim w Poznaniu i to pozwalało nam wystawić przedstawienie. Dla mnie najważniejsza jest jednak praktyka moich podopiecznych, a występy coroczne na wynajętych salach nie dawały nam pełnej satysfakcji i możliwości zaprezentowania swoich umiejętności. Dlatego Teatr Cortique powstał z potrzeby serca, aby dawać możliwości i szanse, rozwijać talenty, wzbudzać emocje. Tu już od najmłodszych lat uczymy dzieci przełamywać strach przed sceną, obawy przed występem publicznym – to też dobra umiejętność, która procentuje w dorosłym życiu.

blank
Naturalion dookoła świata

Ze Szkołą Baletową Anny Niedźwiedź od lat współpracuje znany kompozytor Gabriel Kaczmarek. Płyta ze spektaklu „Królowa Śniegu” z muzyką jego autorstwa otrzymała prestiżową nagrodę, Global Music Awards, w dwóch kategoriach w Los Angeles. Słyszałam, iż początek tego zawodowego związku to istny przypadek…

Tak, bo niebywałe są zrządzenia losu! (śmiech) Początek pracy z Gabrielem to czysty zbieg okoliczności, przypadek – jak to w życiu bywa. Gabriel, jako twórca muzyki do nowo powstających przedstawień, został mi polecony przez piękną i eteryczną kobietę, którą spotkałam tu w gmachu szkoły i którą wytypowałam do głównej roli w „Alicji w krainie czarów”. Mnie zawsze ciągnęło, aby tworzyć coś od nowa, aby to było moje, autorskie. Nie chciałam przerabiać znanych już melodii, tylko skoncentrować się na mozaikach muzycznych. Bawi mnie samo tworzenie, a nie tyle finalny efekt. Z Gabrielem współpracuje się wspaniale, mamy takie połączenie dusz (śmiech), rozumiemy się po prostu bez słów. Ja nie umiem grać na żadnym instrumencie, ale potrafię jemu tak wytłumaczyć, o co mi chodzi, co on ma skomponować. Identycznie jest z kostiumami. (śmiech) Nie umiem rysować, szkicować, w ogóle mam bardzo mało takich konkretnych umiejętności, ale znajduję osoby, które tworzą wedle moich gustów i preferencji.

Skąd Pani czerpie natchnienie, motywację, wenę twórczą?

Zjeździłam chyba pół świata, ucząc się, podglądając i podziwiając wybitnych artystów. Największą jednak moją inspiracją jest Cirque du Soleil, bo szukałam idealnego połączenia teatru, muzyki, akrobacji cyrkowych, baletu – różnych technik scenicznych, bo sam balet jest zbyt wymagający. Obecnie najlepszym na świecie miejscem do edukacji baletu klasycznego jest według mnie Royal Ballet School w Londynie. Zaczęłam szukać idealnej kompilacji tych sztuk i technik przekazu i znalazłam! Teatr Cortique łączy śpiew, taniec oraz zajęcia cyrkowe, akrobatyczne. Oszalałam po prostu na punkcie podniebnej akrobatyki i połączenia technik cyrkowych w teatrze. I miałam szczęście widzieć najlepsze spektakle w Cirque du Soleil, gdzie muzyka jest integralną częścią spektakli i nadaje rytm działaniom aktorów.

Naturalion dookoła świata
Naturalion dookoła świata

Siedziba przy ul. Mansfelda 4 w Poznaniu ma ciekawą historię. Proszę ciut o niej opowiedzieć…

Teatr Cortiqué mieści się w budynku o szacownej tradycji edukacyjnej. To właśnie tutaj działał Brunon Czajkowski – wybitny filozof i pedagog, założyciel Prywatnego Gimnazjum Męskiego w Poznaniu. Za jego czasów wisiał szyld z napisem „Edukacja, Kultura, Biznes” – i taki cel kooperacji powinien przyświecać każdym działaniom artystycznym, bo niestety kultura bez biznesu, bez dofinansowania nie istnieje. Uważam, iż pójście do szkoły muzycznej, nauka tańca, baletu, gry na konkretnym instrumencie czy śpiewu jest wspaniałą inwestycją i niewątpliwie procentuje w przyszłości. Mam osoby, które wykonują inny zawód, a tańczą w Teatrze Cortique, są początkującymi architektami, chirurgami, czy studentami na wielu różnych kierunkach – ale nie pozostawili swojej pasji do tańca i akrobacji. To też kwestia ambicji, bo teatr jest doskonałą płaszczyzną do samorozwoju, udoskonalania, kształcenia osobowości twórczej.

Dodatkowo, warto zaznaczyć, iż Teatr Cortiqué to jedyne takie miejsce w Poznaniu. Posiada scenę, którą można oglądać z trzech stron, co przynosi niesłychane emocje podczas odbioru spektakli.

Przed nami cudowne wydarzenia noworoczne zorganizowane przez Teatr Cortique. Proszę zarekomendować spektakle łączące śpiew, taniec i akrobatykę. Co warto zobaczyć na początku 2023 roku?

14 stycznia zapraszamy na „Piękne i…”, wydarzenie tworzone z myślą o pomocy dla Teatru Cortiqué i Szkoły Baletowej, którego dochód w całości będzie przeznaczony na remont dachu naszej siedziby. Naprawa jest konieczna i jednocześnie bardzo kosztowna, stąd pomysł zorganizowania tego koncertu. Będzie to jedyne takie spotkanie przeszłości z przyszłością – w nowych aranżacjach wybrzmią utwory z repertuaru Teatru Cortiqué, które zachwyciły tysiące widzów w całej Polsce. Będzie to też niepowtarzalna okazja, aby po raz pierwszy usłyszeć fragmenty muzyki z zaplanowanego na jesień 2023 nowego widowiska naszego teatru – „Pięknej i Bestii”. Utwory wykona sam autor i kompozytor – Gabriel Kaczmarek, a całości dopełni akrobatyczna oprawa wizualna.

Począwszy od 21 stycznia, znów będzie można podziwiać wspaniałą choreografię i pokazy prosto z Brodwayu w widowisku „Ach, te koty”.

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

Anna Niedźwiedź | Teatr Cortiqué: atrakcje na wysokim poziomie

Rozmawia: Magdalena Ciesielska

Zdjęcia: Paulina Stanula

Teatr Cortique - Ach te Koty

REKLAMA

blank

REKLAMA

blank

Teatr Nowy w Poznaniu – Jubileusz 100-lecia

Tekst: Magdalena Ciesielska
Zdjęcia: M. Stolarska, J. Wittchen, materiały archiwalne Teatru

Nowy nie idzie na ustępstwa głupoty w wielu jej wymiarach i odcieniach. Głupoty takiej, co kusiła w latach przeszłych i kusi obecnie. Nowy ma swój czar, urok i godność. Wysoko zadziera głowę i sięga nieba tuż przy ul. Dąbrowskiego. I choć na ulicy jest i głośno, i gwarno Nowy potrafi wyciszyć człowieka przekraczającego jego progi. Potrafi skłonić do refleksji, zadumy, a innym razem rozbawić aż do łez. Pomimo swoich stu lat jest naprawdę wciąż nowy duchem. Uczy nas szacunku do inności, tradycji, do drugiego człowieka, uczy interpretacji dzieł wielkich twórców, uwrażliwia na piękne melodie i wartościowe słowa. Nie pozwala przejść obojętnie, gdy komuś dzieje się krzywda. Teatr Nowy po prostu uzależnia. To jeden z najbardziej utytułowanych i znanych teatrów w Polsce.

Czar i wdzięk Modjeskiej

Teatr Nowy rozpoczął działalność 14 września 1923 r. jako placówka prywatna i nosił dumnie imię Heleny Modrzejewskiej, polskiej aktorki propagującej twórczość Williama Szekspira, specjalizującej się w rolach tragicznych. Nowy wybrał sobie za patronkę najwybitniejszą aktorkę w historii teatru w Polsce, zaliczaną do najpiękniejszych kobiet epoki.W początkowym okresie działalności teatru dominował repertuar lekki, operetkowo-farsowy, natomiast w okresie międzywojennym grano także repertuar dramatyczny, a w teatrze występowały takie gwiazdy polskiej sceny teatralnej jak: Stefan Jaracz, Juliusz Osterwa, Józef Węgrzyn oraz Irena Solska. Po II wojnie światowej, niestety, nie wrócono już do nazwy Teatru Nowego im. Heleny Modrzejewskiej. Lata 70. w Nowym to bogactwo formy i treści. Wówczas trzy wielkie osobowości teatralne, Izabella Cywińska, Janusz Nyczak i Janusz Wiśniewski, odcisnęły znaczący wpływ na tę scenę. Szczególnie ważnym wydarzeniem było objęcie w 1967 r. placówki przez Izabellę Cywińską i niezwykły rozwój repertuaru klasycznego oraz dramaturgii w teatrze, a także poszerzenie oferty o spektakle dla dzieci Andrzeja Maleszki, odnoszące wiele sukcesów w kraju i za granicą.

Niezwykła osobowość – Tadeusz Łomnicki

Za dyrekcji Eugeniusza Korina (lata 1990-2002)Teatr Nowy utrzymywał się w czołówce najwybitniejszych krajowych scen, mając swoją wierną publiczność i blisko 100-procentową frekwencję na małej i dużej scenie. Ważną datą w historii instytucji jest dzień 22 lutego 2002 r. – wtedy to teatrowi nadano imię Tadeusza Łomnickiego, najwybitniejszego polskiego aktora powojennego, cenionego reżysera teatralnego oraz filmowego. Symboliczna była jego śmierć – zmarł na scenie Teatru Nowego w Poznaniu, 22 lutego 1992 roku, podczas próby „Króla Leara”W. Szekspira. Ostatnimi jego słowami były:
Więc jakieś życie świta przede mną.
Dalej, łapmy je, pędźmy za nim, biegiem, biegiem!
(akt IV, scena 6, tłum. St. Barańczak)

Teatr Nowy w Poznaniu ALTE HAJM-STARY DOM
Scena ze spektaklu ALTE HAIM/STARY DOM

Paleta barw i talentów

Do dwóch scen teatru, Trzeciej i Nowej, dochodzi się przez Zaułek Krystyny Feldman, uwielbianej przez poznaniaków aktorki, związanej pod koniec życia właśnie z Teatrem Nowym. Z tą instytucją związani byli również Tadeusz Drzewiecki, Sława Kwaśniewska, Mariusz Puchalski, a obecnie – Jerzy Satanowski, Michał Grudziński, Stanisława Celińska i inni.
W październiku br. odbyła się w Nowym 25. edycja Festiwalu „Pamiętajmy o Osieckiej”, niezwykłe wydarzenie przywołujące ponadczasowe wiersze nieżyjącej poetki, podczas którego odkrywane są młode wokalne talenty. Dzięki Nowemu Agnieszka Osiecka jest wciąż żywa; jej teksty żyją w naszej pamięci.
Ponadto, tegoroczny festiwal został połączony z jubileuszem 50-lecia pracy artystycznej Jerzego Satanowskiego, dyrektora tego festiwalu, a także kompozytora współtworzącego wiele spektakli w Teatrze Nowym. Do Poznania pod adres J. H. Dąbrowskiego 5 zapraszani są przeróżni artyści, chociażby Krystyna Tkacz, Wojciech Wysocki czy Zbigniew Zamachowski.

Patrzymy na Teatr Nowy w kontekście lat i zasług, a także artystów, którzy swym talentem i mistrzostwem słowa wciąż rozświetlają scenę.Nowy przepełniony jest sztuką, tym, co współcześnie ważne, nawiązując jednocześnie do przeszłych dat i zdarzeń. Upamiętnia i wspomina wielkich artystów zgodnie z myślą „non omnismoriar”. Odwołuje się do arcydzieł literatury polskiej i światowej, kreuje nowe odsłony konkretnego zjawiska artystycznego, przełamuje stereotypy mówienia o czymś w jeden określony sposób czy myślenia szablonowego. W Nowym uczymy się i doświadczamy wszystkimi zmysłami. Czujemy smutek i ból, wzruszamy się i płaczemy, podziwiamy i radujemy. Przeżywamy sceniczną mozaikę uczuć, którą fundują nam nieustannie wspaniali twórcy, reżyserzy, scenarzyści, kompozytorzy i ci na pierwszym planie – aktorzy.

blank
Piotr Kruszyński z zespołem teatru

Sezon jubileuszowy

(…) W listopadzie zapraszamy na długo oczekiwaną premierę WESELA Stanisława Wyspiańskiego w reżyserii Mikołaja Grabowskiego. W Święto Niepodległości będzie można znaleźć schronienie w Teatrze Nowym, by osobiście zweryfikować, na ile celnie i ponadczasowo Wyspiański opisał kryzys polskiego społeczeństwa naznaczony jego podziałem. Na scenie zobaczą Państwo niemal cały zespół Nowego.
W pierwszy weekend grudnia zapraszamy z kolei na współczesny komediodramat JEDNOOKI KRÓL, konfrontujący dwie przeciwstawne postawy – kontestatora politycznej rzeczywistości i stróża prawa. Roli reżyserki tego kameralnego spektaklu podjęła się tym razem znana Państwu aktorka Teatru Nowego – Antonina Choroszy. Wystąpią: Edyta Łukaszewska, Anna Toporski, Sebastian Grek, Andrzej Niemyt i Dariusz Pieróg.

(…) Dopełnieniem sezonu stulecia będą premiery 2023 roku, m. in. w reżyserii Jana Klaty, Zdenki Pszczołowskiej, Michała Telegi. Zachęcamy do uważnego śledzenia repertuaru i celebrowania razem z zespołem Teatru Nowego tego wyjątkowego czasu otwarcia na nowe stulecie.


Fragment listu autorstwa
Piotra Kruszczyńskiego
Dyrektora Teatru Nowego w Poznaniu

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

Teatr Nowy w Poznaniu – Jubileusz 100-lecia

Tekst: Magdalena Ciesielska
Zdjęcia: M. Stolarska, J. Wittchen, materiały archiwalne Teatru

Teatr Nowy w Poznaniu

REKLAMA

blank

REKLAMA

blank

Weronika Janik – Kurek | Skrzypce towarzyszą mi każdego dnia

Rozmawia: Magdalena Ciesielska, zdjęcia: Ksenia Shaushyshvili, Martyna Świergiel, archiwum prywatne

Znów zanurzam się w cudowną opowieść, jak to wszystko się zaczęło… Poznaję czarującą młodą osobę, od której bije radość życia, a uśmiech z jej twarzy nie znika ani na chwilę. Utalentowana i energiczna, z wielkim potencjałem i z głową pełną nietuzinkowych pomysłów. Weronika Janik-Kurek opowiedziała o początku swojej przygody ze skrzypcami, o projektach na przyszłość i o tym, dlaczego „lubi wracać tam, gdzie była już”.

Weroniko, jesteś teraz na innym etapie swojego życia, niedługo spodziewasz się dziecka, czy w obecnych realiach muzyka też Ci towarzyszy?

WERONIKA JANIK-KUREK: Codziennie słucham RMF Classic, towarzyszą mi te melodie w podróżach, podczas jazdy autem. Często też do snu puszczam sobie muzykę klasyczną, to dobre i dla dziecka, i dla mnie. (śmiech) Ona mnie uspokaja…

Lubię też słuchać muzyki klasycznej XX wieku, bo gdy słucham utworu, którego nie znam, nie wiem, co się wydarzy… i go nie analizuję. Jest on wówczas dla mnie nieprzewidywalny, wręcz tajemniczy. (śmiech

Choć mam głowę zajętą innymi myślami – przygotowuję np. wyprawkę dla dziecka, ostatnio zakupiliśmy wózek (śmiech) – skrzypce towarzyszą mi każdego dnia; chociażby podczas rutynowego ćwiczenia, aby nie wypaść z wprawy, aby pozostać w formie po powrocie na scenę. Muszę nieustannie ćwiczyć, powtarzać, rozwijać się. Dotyczy to i rąk, palców, i umysłu. Tu chodzi o sprawność i postawę całego ciała – wszystko musi być ze sobą kompatybilne. Nie chcę już powtórzyć błędów sprzed lat, gdy w czasie wakacji wcale nie brałam instrumentu do rąk, a potem czułam dyskomfort, po takiej przerwie nie mogłam się przestawić i jakby od nowa musiałam nauczyć się współgrać ze skrzypcami. A skrzypce muszą być ze mną spójne, jak jedno ciało, organizm. 

blank

Talent muzyczny otrzymałaś w darze?

Talent muzyczny niewątpliwie mam przekazany w genach, ale do tego dochodzi ciężka praca, wiele godzin wyczerpujących prób i powtarzających się ćwiczeń w celu doskonalenia umiejętności. Od zawsze dążyłam do wyznaczonych już w dzieciństwie celów.

Moi rodzice należeli do Zespołu Pieśni i Tańca Wałbrzych. Mama jest pianistką i aktualnie uczy gry na tym instrumencie w Szkole Muzycznej im. Stanisława Moniuszki w Wałbrzychu. Dodatkowo w Zespole, w którym rozwijała się muzycznie w dzieciństwie, prowadzi teraz zajęcia wokalne i emisji głosu. A tata to rozśpiewany i roztańczony policjant. (śmiech) Rodzice przez 15 lat śpiewali wspólnie na weselach i rodzinnych uroczystościach. Było tak, że w każdy weekend gdzieś wyjeżdżali, a ja pozostawałam pod opieką babci. Mój dziadek, ze strony taty, był muzykantem-samoukiem, grał na skrzypcach, akordeonie, saksofonie, klarnecie i na bębnach. I wszystkie te instrumenty miał u siebie w domu. 

Moja młodsza siostra zakochana jest w tańcu i śpiewie, studiuje w Szczecinie na Akademii Muzycznej w klasie saksofonu. Ponadto planuje na poznańskim AWF-ie studiować jeszcze choreoterapię. 

Skąd u Ciebie zamiłowanie do skrzypiec, trudnego instrumentu? Jak zaczęła się Twoja przygoda? 

W wieku 6 lat mama zaprowadziła mnie na koncert do Filharmonii Sudeckiej, po koncercie zadała mi pytanie, który instrument do nauki chciałabym sobie wybrać. Trzymała kciuki, abym nie wybrała fortepianu, jak ona. (śmiech) I udało się! Postawiłam na skrzypce. 

Chodziłam do Ogólnokształcącej Szkoły Muzycznej w Wałbrzychu, czyli miałam w jednym budynku zajęcia tradycyjne, ogólnokształcące, jak i muzyczne. To była dla mnie oszczędność czasu na dojazdy, odrabianie lekcji, ćwiczenia gry na skrzypcach. 

Czy skrzypce były pierwszą miłością?

Pierwszą i jedyną. (śmiech) Wybrałam skrzypce i ich nie zmieniłam, choć znam wiele osób, które z różnych powodów pożegnały się z wcześniejszym instrumentem muzycznym. Dzieci mają przecież różne pomysły, często słomiany zapał, ale mi skrzypce towarzyszą od wczesnego dzieciństwa.

Moja mama, a później także nauczyciele zauważali u mnie predyspozycje do gry na skrzypcach. Zdobyte nagrody, czy wyróżnienia na konkursach były tego dowodem. Żal byłoby zmieniać na coś innego, z prostego chociażby powodu, że ja naprawdę lubiłam i nadal lubię grać na tym instrumencie strunowym. Choć nie zawsze było z górki, nie zawsze z miłą chęcią siadałam i poświęcałam czas na ćwiczenia, ale dzięki mamie, jej mobilizacji, dopilnowaniu mnie zaszłam tak daleko.

Rodzice we mnie wierzyli, dopingowali mnie w działaniu, wysyłali na warsztaty czy kursy muzyczne, aby nie zaprzepaścić szansy.

blank

Dolny Śląsk podsyła nam do Poznania cudownych ludzi, artystów, muzyków. Miałam przyjemność porozmawiać np. z Natalią Świerczyńską, Jackiem Szwajem, Voytkiem Soko Sokolnickim. Ty pochodzisz z Wałbrzycha, dlaczego obrałaś kierunek na stolicę Wielkopolski? 

Pamiętam, że jak miałam 11 lat rodzice pierwszy raz zabrali mnie do Poznania i gdy stanęłam przed gmachem Akademii Muzycznej, już wtedy była wybudowana Aula Nova, wypowiedziałam prorocze dla mnie słowa (śmiech): „Kiedyś będę tu studiować!” I tak moje marzenie się spełniło, mój cel z wczesnych lat zrealizowałam w pełni. 

A jeszcze wcześniej… Już do 1 klasy liceum udało mi się zdać egzaminy do tzw. szkoły talentów w Poznaniu przy ul. Głogowskiej, czyli do Ogólnokształcącej Szkoły Muzycznej II Stopnia wówczas im. Henryka Wieniawskiego, obecnie im. Jadwigi Kaliszewskiej. Rozpoczęłam naukę u profesora Bartosza Bryły, którego mi polecano, i u prof. Kariny Gidaszewskiej. Tak naprawdę po przyjeździe do Poznania otworzyły się dla mnie drzwi do międzynarodowej kariery. Zaczęłam mieć coraz większą konkurencję, co dawało mi jeszcze większą motywację do ćwiczeń, do dalszego rozwoju. Rywalizacja mnie napędza, (śmiech) choć nie przejmuję się aż tak bardzo upadkami i potrafię cieszyć się z najdrobniejszych sukcesów. W Wałbrzychu byłam jedną z najlepszych, tu w Poznaniu muszę ciężko pracować i nieustannie podnosić sobie poprzeczkę rozwoju, aby na to miano zasłużyć.

Profesor Bryła rozwinął we mnie jeszcze większą miłość do nauki, do skrzypiec. Zawsze był uśmiechnięty i ugodowy, co spowodowało, iż narodziła się pomiędzy nami bardzo dobra nić współpracy. Ja też z natury jestem optymistką, pogodnym człowiekiem – tak po prostu łatwiej żyć! 

Jak zaczęła się już Twoja kariera muzyczna, z jakimi artystami najczęściej i najchętniej współpracujesz?

Od stycznia 2019 pracuję w Centrum Edukacji Artystycznej Filharmonii Gorzowskiej na stanowisku muzyka tutti – I skrzypce. Niejednokrotnie miałam również okazję pełnić rolę koncertmistrza w tejże orkiestrze. Na stałe należę do bandu Tre Voci, z czego jestem ogromnie dumna. Gdy Voytek Soko Sokolnicki zadzwonił do mnie z tą propozycją, byłam oczarowana i jednocześnie onieśmielona. Wielki zaszczyt współpracować z tak znakomitymi artystami.

Mam też 4te Quartet, który założyłam z dziewczynami w 2015 roku, na potrzeby projektu i współpracy z wokalistą Michałem Szpakiem. Było to dla mnie niezwykłe wyzwanie, bo ja muzyk klasyczny, a Michał – wschodząca i ekstrawagancka gwiazda muzyki rozrywkowej, współczesnej. Nie ukrywam, że z nutką niepewności i obawy rozpoczęłam tę działalność… Koncepcja połączenia obu tych światów: głosu Michała Szpaka i kwartetu smyczkowego zaprowadziła nas jednak na deski Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu, później występowaliśmy razem w licznych programach telewizyjnych czy w koncertach na terenie Polski. I tak małymi kroczkami udało nam się dotrzeć do Sztokholmu w 2016 roku, z dosyć wysoką pozycją, bo na 8. miejscu zakończyliśmy naszą przygodę z Eurowizją. To było niesamowite przeżycie, którego nigdy nie zapomnę! Wielka scena – pierwszy raz w życiu spotkało mnie coś takiego, aby występować przed tak ogromną publicznością. Dzięki tej współpracy i przygodzie, dziś odnajduję się znakomicie nie tylko jako muzyk klasyczny, ale również rozrywkowy.

blank

Czy 4te Quartet funkcjonuje w niezmiennym składzie?

Niestety nie. Zespół założyłyśmy, jeszcze jak byłyśmy studentkami. Każda z nas podąża za swoimi marzeniami, tak więc wiolonczelistka obecnie pracuje w Filharmonii w Ostravie, druga skrzypaczka – oprócz skończenia studiów na Wydziale Instrumentalistyki – skończyła też studia w zakresie śpiewu operowego, dostała więc propozycje różnych kontraktów w Niemczech; więc też wyjechała. Oprócz mnie w Wielkopolsce została jeszcze altowiolistka, która mieszka pod Poznaniem. Oczywiście, gdy dziewczyny z pierwotnego składu tylko mogą, chętnie wspólnie koncertujemy. 4te Quartet nadal działa, ciągle spływają propozycje występów, koncertów, czy to na eventach prywatnych, czy to na dniach poszczególnych miast, a także jako oprawa muzyczna ślubów. Tylko już w nieco innym składzie.

Grałaś wraz z 4te Quartet Janosika, Vabank, „Noce i Dnie”, „Tą ostatnią niedzielę” M. Foga, „Czterdziestolatka”, „Ojca Chrzestnego”, „Płonie stodoła” Cz. Niemena, „Jesteśmy na wczasach” W. Młynarskiego… Stare dobre przeboje, szlagiery filmowe. Co Was skłoniło do ukłonu w stronę muzyki dawnej?

Miałyśmy pomysł, aby stworzyć coś, czego nie ma na polskim rynku muzycznym. Niekonwencjonalnego, bo tak naprawdę to nie ma drugiego kwartetu smyczkowego, który gra polskie utwory rozrywkowe i filmowe, z dawnych lat. Niewątpliwie to muzyka, która wciąż inspiruje wielu twórców. Za aranżację tych kompozycji odpowiadał Jan Romanowski, Grzegorz Urban czy Adam Siebers – żadna z nas nie ma aż takiego talentu (śmiech), aby podjąć się aranżacji wykonywanych utworów.

Twoje muzyczne inspiracje to…

Z całą pewnością muzyka latynoska. Kiedy sobie włączę takie dźwięki i poczuję rytm, dostaję nowy przypływ energii, od razu chce mi się tańczyć, śpiewać. Czuję się szczęśliwa.

Dodatkowo, inspiruje mnie od zawsze muzyka klasyczna z epoki baroku. Teraz w czasie ciąży przyszedł mi do głowy pomysł, aby napisać utwór na skrzypce. Różne emocje mną targały, od łez szczęścia, do przemyśleń, refleksji, obaw i nie ukrywam, że też strachu przed nieznanym. Już na kartce z pięciolinią coś nabazgrałam (śmiech), a inspiracją do tego jest cudowna II Partita d-moll J. S. Bacha. Staram się łączyć współczesne melodie, to, co mi spontanicznie przyjdzie do głowy, z wielkim utworem, jakim jest Partita Bacha. To jest aktualnie na topie, ludzie lubią słuchać utworów z dawnych epok, dzieł wielkich twórców w nowoczesnych aranżacjach, ze współczesnym spojrzeniem i ciut inną wrażliwością.

Jakie projekty przed Tobą?

Propozycji mam wiele, choć z niektórych nie będę mogła skorzystać, z racji na mój błogosławiony stan. W listopadzie rusza trasa Wodecki Twist z Tomaszem Szymusiem, polskim kompozytorem, aranżerem, dyrygentem.  

Aktualnie już zaczęła swe podboje jesienna trasa Tre Voci, niestety beze mnie… Otrzymałam też propozycję wyjazdu na kontrakt do Niemiec oraz największą propozycję, o której marzyłam od lat, a teraz nie będzie dane mi jej zrealizować, tzn. aby przez pół roku być solistką na statku, pływając od wybrzeża do wybrzeża Stanów Zjednoczonych, grać dla podróżnych. Wtedy spełniłabym dwa marzenia za jednym razem – i zwiedzanie Stanów, i rejs statkiem wraz z moim uczestnictwem jako muzyka. Zapewne cudowne przeżycie! Bo już na kontrakcie w cyrku byłam, (śmiech) więc jeszcze do odhaczenia została mi praca na statku wycieczkowym. Statek daje wiele możliwości i atrakcji, ma różne poziomy, pokłady z muzyką na żywo, z klasycznymi brzmieniami czy współczesnymi melodiami, z show, teatrem – wszystko do wyboru. 

Jestem też w trakcie obmyślania nowego projektu muzycznego – energicznego, szalonego – w Wielkopolsce, którego zarysu na razie nie mogę zdradzić. Ale mogę zapewnić, że to będzie absolutna nowość na polskim rynku muzycznym, zważając na unikalny artystyczny skład. (śmiech) Myślę, że na wiosnę 2023 roku pierwsze informacje na temat tego projektu będę mogła przedstawić. Proszę być cierpliwym.

Czy tak jak Zbigniew Wodecki, wybitny muzyk, multiinstrumentalista, wspaniały człowiek, „lubisz wracać, tam gdzie byłaś już”? 

Uwielbiam!!! I uwielbiam wracać do solówki skrzypiec, która w tym utworze występuje, a z zespołem Tre Voci mam okazję ją wykonywać. Z Tomaszem Szymusiem w trasie Wodecki Twist miałam już przyjemność uczestniczyć przed laty, cieszę się, że ponownie otrzymałam tę propozycję. Jednak tym razem nie uda mi się stanąć na scenie…z wiadomych przyczyn. 

Tak, te nasze życiowe wybory… A poród na kiedy masz zaplanowany?

Wyznaczony mam termin na połowę stycznia. 

Jaką masz receptę na jesienną chandrę, deszczowe dni?

Staram się odganiać od siebie smutniejsze myśli za pomocą muzyki i żywiołowych dźwięków. Cieszyć się z każdego dnia, drobiazgów, z najmniejszych rzeczy. A jeśli coś nie idzie po mojej myśli, obracam to w żart i mam nadzieję na lepszy czas. Bo „czasem słońce, czasem deszcz…” I ten deszcz za oknem, jesienny, ale przy obecnych suszach bardzo potrzebny – minie, i ten deszcz wrażeń, emocji – przejdzie jak błyskawica, zostawiając urywki w pamięci. Wszystko zależy, jakimi jesteśmy ludźmi, jaką mamy naturę. Ja nigdy nie byłam malkontentem, więc jest mi łatwiej żyć i upatrywać nawet w jesiennej porze roku wiele zalet. 

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

 

Weronika Janik – Kurek | Skrzypce towarzyszą mi każdego dnia

Rozmawia: Magdalena Ciesielska, zdjęcia: Ksenia Shaushyshvili, Martyna Świergiel, archiwum prywatne

fot. Ksenia Shaushyshvili

REKLAMA

blank

REKLAMA

blank

Wirtuoz JACEK KORTUS | Talent to przepustka do ciężkiej pracy

Rozmawia: Magdalena Ciesielska Zdjęcia: studio Kołeccy, Antoni Hoffmann, materiały prywatne J. K.

Gentleman w każdym calu. Kulturalny, uśmiechnięty, mówiący piękną polszczyzną, grający na fortepianie wyraziście i przejmująco, otwierając w ten sposób serca i umysły melomanów na nowe interpretacje wielkich dzieł, na nowe emocje i wzruszenia. Jacek Kortus opowie o swoim życiu z Fryderykiem Chopinem w tle.

Jacku, masz poczucie genialności swojego umysłu? 

JACEK KORTUS: (śmiech) Absolutnie nie! To, co robię i to, kim jestem jest według mnie zupełnie zwyczajne.

Wiesz, do czego nawiązuję…

Tak, do występu w programie „The Brain”. Jestem człowiekiem, który wykorzystuje wszystko, co podsuwa mu życie. To nie był program, do którego sam się zgłosiłem, tylko zostałem zaproszony. I po prostu pomyślałem: dlaczego nie? Dlaczego muzyk klasyczny nie miałby wystąpić w programie rozrywkowym, dodatkowo jeszcze telewizyjnym; dlaczego mamy się szufladkować? Nie miałem żadnych pejoratywnych głosów po emisji tego programu.

Wprost przeciwnie! Wielu z nas oglądało Twoje abstrakcyjne zadanie z zapartym tchem i niedowierzaniem, bo wykonałeś je bezbłędnie. Można rzec, iż jesteś uzdolniony i muzycznie, i matematycznie?

Czy matematycznie – bym tutaj dyskutował. (śmiech) Na pewno decydującą kwestią jest umiejętność rozpoznawania bezwzględnej wysokości dźwięków. Ta woda, kieliszki, które były zaprezentowane w programie, to był wyłącznie efekt „wow”, służący do zaciekawienia publiczności w studio i przed telewizorami. Tak naprawdę nie ma to nic wspólnego ze słuchem absolutnym. 

Słuch absolutny to jest po prostu rozpoznawanie bezwzględnej wysokości dźwięku. Teraz możemy dyskutować czy ta umiejętność pojawia się w ośrodku pamięci, bo może tak być przecież, że ja na pewnym etapie mojej wczesnej edukacji te dźwięki zapamiętałem, czy to jest faktycznie kwestia słuchu, że rozpoznaję dane wysokości. Aczkolwiek nie jest synestetą, czyli nie widzę dźwięków za pomocą kolorów, też nie za bardzo jestem to sobie w stanie wyobrazić, choć znam parę takich osób. Sama umiejętność rozpoznawania dźwięków jest mi bardzo pomocna zarówno w pracy artystycznej, jak i pracy pedagogicznej. Nawet w pracy pedagogicznej bardziej, (śmiech) bo jestem w stanie na bieżąco weryfikować to, co studenci grają.

Jacek Kortus

Często rozmawiając z muzykami, odkrywam, iż wielu z nich wzrastało, wychowywało się w muzykalnych rodzinach. Jak było w Twoim wypadku? Geny pomogły?

Nie pochodzę z rodziny, w której muzykowało się profesjonalnie, natomiast pochodzę z rodziny, w której muzyka zawsze była obecna. Mój tata gra zupełnie amatorsko na akordeonie klawiszowym i na gitarze. Myślę, że stąd wywodzi się moja pasja…

Grę na fortepianie zacząłeś bardzo wcześnie, bo w wieku 4 lat. Zazwyczaj słyszę, że 6-latkowie rozpoczynają grę na wybranym instrumencie. Ty sam chciałeś, czy rodzice Cię zmobilizowali?

To nie było tak, że ja już od 4. roku życia założyłem sobie, że będę pianistą. To wszystko ewoluowało. Najpierw był keyboard, potem pianino i na końcu fortepian, który dostałem jak miałem 12 lat. 

Prawdą natomiast jest, że na fortepianie chciała grać moja siostra, a nie ja i to właśnie dla niej został zakupiony keyboard z sekcją rytmiczną, który miał za zadanie ją zachęcić do grania. Jednak, po jakimś czasie, siostra się znudziła. Natomiast rodzice zdumieni zauważyli, że ja siedzę długo przy tym instrumencie i potrafię odtworzyć melodie, zasłyszane reklamy telewizyjne oraz fragmenty piosenek. Postanowili to skonsultować ze znanym poznańskim pianistą, Józefem Walczakiem, który nieopodal moich rodziców odpoczywał na działce nad jeziorem. Czyli taki szczęśliwy zbieg okoliczności. 

J. Walczak uznał, że mam predyspozycje nie tylko słuchowe, ale także manualne i warto się mną zająć i rozwijać talent. Uczył mnie przez pięć lat, zupełnie za darmo i przygotował mnie do egzaminu do szkoły muzycznej, choć poważnie zachorował na serce. Jak przyszedłem na ten egzamin i pani zapytała, którą gamę przygotowałem, odpowiedziałem, że wszystkie. (śmiech) Kiedy dostałem się do Szkoły Muzycznej przy ul. Głogowskiej trafiłem pod opiekę wspaniałego pedagoga, a zarazem mojego mentora prof. Waldemara Andrzejewskiego, z którym współpracuję już 25 lat.

Jacek Kortus

Dlatego moje pierwsze pytanie wcale nie było wyidealizowane. (śmiech) Cechuje Cię genialność umysłu już od najmłodszych lat.

Po prostu zawsze lubiłem grać. Skrupulatnie uczyłem się, siedziałem przy instrumencie, słuchałem… i naprawdę – miałem dzieciństwo, takie samo jak moi rówieśnicy. Tylko, że mnie w tym dzieciństwie nauczono planowania czasu, odpowiedzialności, takich kwestii bardzo istotnych już w dorosłym życiu.

Wzruszasz się podczas słuchania i wykonywania muzyki?

Oczywiście, wzruszam się. To jest taki warunek sine qua non, jeśli artysta nie ma pewnej wrażliwości i umiejętnego odbioru muzyki, to nie jest w stanie wykreować potrzebnych emocji, aby przekazać je publiczności, melomanom. Z tego chociażby powodu, nie jestem w stanie słuchać muzyki w samochodzie, ponieważ nie mogę się na niej w pełni skoncentrować. W aucie nie jestem w stanie w odpowiedni sposób tej muzyki przeżyć. Natomiast bywa tak, że wychodząc z Akademii Muzycznej, będąc po 8-9 godzinach wykładów, w domu włączę sobie miniaturę, aby coś dosłuchać. Można tak żartobliwe spuentować, że to nie jest normalne, (śmiech) że po takiej dawce dziennie muzyki jeszcze mam chęć, aby jej posłuchać.

Łatwiej odczuwać muzykę klasyczną, gdy anturaż jest wyjątkowo piękny? 

Miejsca, w których koncertuję, dzielę na dwie kategorie. Albo są to miejsca odznaczające się znamionami pięknej sali, malowidłami, zdobieniami, to są z reguły wnętrza teatrów i filharmonii, albo wnętrza, które z definicji nie są same w sobie ujmujące, ale można w nich pobawić się grą świateł podczas występu. W takim miejscu można np. przyciemnić światło na widowni, a wyeksponować muzyka i fortepian – niewątpliwie sprzyja to artystycznej koncentracji. To powoduje, że już jestem w stanie zamknąć się w swojej intymności i faktycznie osiągnąć skupienie. Najbardziej chodzi o koncentrację. Ludzie – według mnie – nie przychodzą tylko po dawkę muzyki, ale również, aby zaczerpnąć trochę interakcji pomiędzy tym, co dzieje się na scenie a tym co dzieje się na widowni. Dobrze czuć, że ludzie nas słuchają, że rodzi się więź pomiędzy wykonującym muzykę a słuchającym. Instrument jest tylko środkiem przekazu. 

Przed nami kolejny Festiwal z cyklu „Chopin w barwach jesieni”, w którym będziesz uczestniczył. Z jakiego powodu twórczość Chopina jest Tobie bliska?

Moja przygoda z muzyką Fryderyka Chopina to kolejny szczęśliwy zbieg okoliczności. Pamiętam jak przygotowywałem się do Konkursu Chopinowskiego – taką świadomą decyzję podjęliśmy z profesorem Andrzejewskim dopiero wtedy, gdy skończyłem 15 lat. Został wówczas rok do eliminacji do Konkursu Chopinowskiego i uzgodniliśmy, że będziemy się przygotowywać absolutnie bez żadnej presji; natomiast będziemy pracować ciężko, w swoim tempie i zobaczymy jak to wyjdzie. Profesor Andrzejewski jest moim mistrzem, jego podejście pedagogiczne pomagało mi na każdym etapie mojej drogi artystycznej. I po mistrzowsku poprowadził mnie w tych przygotowaniach… a ja byłem podatnym gruntem – po prostu słuchałem jego uwag. Choć miałem raz mniej, raz bardziej trafione pomysły, to ostatecznie zdawałem się na mojego pedagoga. I to jest kluczowe, gdy muzyk wie, że ma taki oręż, taką osobę, która pokazuje którędy iść, aby nie stała się krzywda. Bo przygotowania do konkursu rządzą się swoimi prawami – musimy przygotowywać się tak, aby po trochu spodobać się każdemu z jury. Pamiętam, że wtedy była duża liczba jurorów, ok. 20 członków jury. Sztuka jest tak ułożona, że każdemu podoba się coś innego. Natomiast muzyka Fryderyka Chopina odznacza się pewnymi normami, a my, muzycy, w te normy zamykamy się sami. Nie ukrywam, że Polska jest takim krajem, ze każdy czuje, że gra Chopina najlepiej. Jak wyjedzie się za granicę, to już widać, że artyści nie do końca czują np. mazurki. Natomiast w Polsce to jest nasze dobro narodowe, wywodzi się z naszej głęboko zakorzenionej tradycji, z pieśni i tańców ludowych. Bardzo głęboko przeżyłem przygotowania do Konkursu Chopinowskiego. Zostałem wyróżnionym finalistą, mając 17 lat, a rok po konkursie zagrałem aż 120 koncertów! Niewątpliwie muzyka Chopina zakorzeniła się we mnie i jest tym, co najbardziej lubię i słuchać, i grać. Muzyka Fryderyka Chopina jest najbliższa memu sercu.

Kogo – oprócz Fryderyka Chopina – podziwiasz z twórców dawnych epok?

Uwielbiam muzykę S. Rachmaninowa, ale tak myślę, że każdy kompozytor wnosi do historii muzyki elementy, bez których nie byłoby tzw. dalszego ciągu, czyli Bach, Beethoven, Czajkowski etc. U Bacha jest np. nieprawdopodobne bogactwo harmoniczne. Interpretacja dzieła muzycznego w moim odczuciu to nie jest tylko i wyłącznie, że coś mi się podoba lub coś nie podoba. Musimy się nauczyć posługiwać językiem muzyki; są pewne ciągi harmoniczne, które powodują napięcia, te napięcia trzeba wyrazić w postaci np. większej dawki czasu nad jakąś nutą, zwolnieniem, rozszerzeniem… Paleta możliwości jest bardzo szeroka, wręcz niekończąca się, jeśli chodzi o interpretację dzieła muzycznego. Natomiast to zawsze musi być dopasowane do stylu, do epoki, do danego twórcy, kompozytora. 

Ty swoją muzyczną podróż rozpocząłeś wcześnie, grasz już 30 lat. Jesteś bardzo cenionym wirtuozem. Muzyka daje Tobie satysfakcję, radość, spełnienie. Jeśli nie byłbyś muzykiem, czym mógłbyś się zajmować w życiu?

Mam szerokie zainteresowania, jednak w obecnym życiu nie wyobrażam sobie innego miejsca, innej drogi. Choć dopuszczałbym taką możliwość, gdyby na jakimś etapie mojej kariery coś mi nie wyszło lub ewidentnie byłyby sygnały, że to nie jest dla mnie, to wtedy chciałbym być prawnikiem. Jest to droga zawodowa totalnie inna od tej, którą aktualnie podążam, znacząco różna od sfery artystycznej, ale analityczne myślenie – muszę przyznać – że sprawia mi dość dużą frajdę. Więc wybrałbym tę drogę, gdyby coś mi się nie powiodło. 

Jacek Kortus

Kiedy u Ciebie nastąpił przełom w myśleniu o przyszłości? Co dalej robić, gdzie dalej się kształcić?

To był moment, kiedy musiałem wybrać szkołę średnią, czyli po sześciu latach podstawówki – już przed gimnazjum – podjąłem świadomą decyzję rzutującą na dalsze moje życie. Postanowiłem, że pójdę do 6-letniej Ogólnokształcącej Szkoły Muzycznej II Stopnia im. Jadwigi Kaliszewskiej, przy ul. Głogowskiej w Poznaniu. Pamiętam kiedy rodzice usiedli ze mną przy stole i zaczęli „jesteś młodym, ale myślącym człowiekiem, musisz zdawać sobie z tego sprawę, że jeśli wybierzesz teraz tę szkołę, to może się okazać za 4-5 lat, że nie będzie już odwrotu”. To było najważniejsze moje postanowienie, jeszcze w odpowiednim wieku, aby wejść w ten świat muzyczny tak na 150 procent. Oczywiście, miałem mnóstwo szczęścia. Już gdy zdałem do trzeciej klasy Szkoły Muzycznej I stopnia trafiłem do klasy fortepianu prof. Andrzejewskiego, który aktualnie jest promotorem mojej pracy doktorskiej.  Oczywiście, możemy rozważać kwestię talentu, jednak ja wychowywałem się w świadomości, że talent to tylko przepustka do ciężkiej pracy. Oprócz talentu musi być zaplecze, którego wielu młodych ludzi nie umie sobie wypracować długim i systematycznym ćwiczeniem. Oprócz talentu – zawsze będę to powtarzał – miałem wiele szczęścia, że napotkałem na swojej drodze wybitnego pedagoga, wspaniałego muzyka i człowieka.

Spotykamy się w budynku Akademii Muzycznej im. I .J .Paderewskiego w Poznaniu. Pracujesz tu, uczysz, ukierunkowujesz studentów. Czy spełniasz się jako wykładowca, czy ta życiowa rola Ci się podoba?

Dobrze czuję się w roli pedagoga, jednak wiem, że nie jestem na takim etapie w życiu, abym mógł poświęcić się temu w całości. Jeszcze sporo koncertów i wyzwań przede mną. Zawsze staram się wypośrodkować własne pragnienia koncertowania, a z drugiej strony odpowiedzialność za moich studentów. Muszę też poświęcać im czas. Nigdy nie byłem i nie jestem wykładowcą, który ogranicza się do 45 minut lekcji wykładowej. Wprost przeciwnie – nie jest dla mnie problemem wstać wcześnie rano i być o 7:30 na próbie, chociaż nie muszę, albo przyjść w dni świąteczne. To jest taki element poświęcenia się, który mam w swoim charakterze. Oczywiście, jestem na początku tej drogi pedagogicznej, więc staram się wchodzić w nią odpowiedzialnie, ale też powoli. 

Jestem osobą koncertującą, która ma ok. 30-40 koncertów rocznie, solo lub z orkiestrami, ale też ma swoje życie rodzinne.  W zeszłym roku w filharmoniach miałem 10 koncertów symfonicznych. Na wszystko jest potrzebny czas…

Otrzymałeś wiele prestiżowych nagród i wyróżnień podczas ogólnopolskich i międzynarodowych konkursów. Czy któraś z tych nagród jest dla Ciebie wyjątkowa?

Zawsze z sentymentem będę wracał do Konkursu Chopinowskiego, od którego zaczęła się moja droga artystyczna. Nie ukrywam, że każdy koncert to jest osobna historia. Wiele krajów odwiedziłem do tej pory i do większości tych miejsc wracam z sentymentem i satysfakcją. Przychodzi mi na myśl koncert w sali Palais des Beaux Arts w Brukseli na 2500 miejsc, gdzie miałem ten zaszczyt zagrać na inauguracji konferencji dotyczącej stwardnienia rozsianego. Graliśmy koncert e-moll Fryderyka Chopina, natomiast w drugiej części koncert f-moll grał rewelacyjny pianista Abdel Rahman El Bacha, którego podziwiałem długo wcześniej zanim go poznałem osobiście, a w loży królewskiej była rodzina królewska. Sala wypełniona na 110 procent, bo były również miejsca stojące, a do tego przysłowiowa wisienka na torcie w postaci rodziny królewskiej. Jest całkiem sporo takich wspomnień. Wybitne osobistości oraz artyści, których spotykałem, w pewnym sensie mieli wpływ na to, jakim teraz jestem człowiekiem. 

Czy nadal każdy koncert jest dla Ciebie stresogenny?

Absolutnie tak! Pomimo mnóstwa zagranych koncertów, pomimo uczestnictwa w wielu różnorodnych konkursach – wciąż odczuwam stres, obawę, czy wszystko się uda, czy spodobam się melomanom, czy widownia mnie dobrze przyjmie. Stres przed występem zawsze był, jest i zapewne będzie – to łączy się z moją wewnętrzną odpowiedzialnością, nie chcę po prostu nikogo zawieść. Podchodzę do każdego koncertu na więcej niż 100 procent. Oczywiście, mam takie doświadczenia, że stres okazywał się być bardziej paraliżujący niż mobilizujący, natomiast ilość występów publicznych spowodowała, że przyzwyczaiłem się do niego i potrafię go użyć jako czynnika mobilizującego. Jest on nieodłącznym elementem koncertu, ponieważ muzyk jest współtwórcą dzieła muzycznego, a owe odtworzenie dzieła odbywa się na oczach publiczności tu i teraz. 

Ile czasu dziennie poświęcasz na samodoskonalenie, na ćwiczenie?

Kiedy chodziłem do szkoły i byłem studentem to tego czasu na fortepian poświęcałem więcej i bardziej regularnie. To było w okolicach 5-6 godzin dziennie. Oczywiście, zdarzały się takie nagłe przypadki, gdy potrafiłem być 8 godzin przy instrumencie – to praca okupiona permanentną koncentracją. Jest to szalenie męczące i trzeba uważać, aby nie nabawić się kontuzji, bo to praca mięśni, ręki itd. Właśnie ostatnio wspólnie z moją narzeczoną żartowaliśmy, że obecnie ciężko oszacować, ile godzin spędzam przy instrumencie.  W tej chwili – nie będę oszukiwał – mój dzień tak nie wygląda, że poświęcam na grę 6 godzin dziennie, bo np. mam cały dzień wykładów na Akademii Muzycznej. Jak widzisz, stoją tu w sali dwa fortepiany, ja siadam przy jednym, student przy drugim. Podgrywam moim studentom i teoretycznie jestem cały czas w formie, ale nie ćwiczę tych utworów, które mam np. wykonać za 2 tygodnie na koncercie. 

Aby się utrzymywać w formie muzycznej, należy poświęcać od 3 do 6 godzin dziennie. Teraz daję sobie więcej luzu, aby mieć czas dla córki i najbliższych.

Jak odpoczywasz?

To jest aspekt, którego musiałem się nauczyć. Jednak nie posiadam jednego sposobu na spędzanie wolnego czasu i zregenerowanie umysłu, bo mam różne zainteresowania. Zawsze pasjonowałem się motoryzacją, przejażdżka po torze wyścigowym jest bliska mojemu sercu, dodatkowo majsterkowanie, co nie jest bezpieczne dla palców. (śmiech)

Dla mnie istotnym było nauczyć się podczas odpoczynku faktycznie odpoczywać. Poczuć, że ja nic nie muszę, że nie wydarzy się tragedia, jeśli czegoś w danej chwili nie zrobię. To życiowa mądrość, która przychodzi do nas w odpowiednim czasie…To wielka umiejętność pomagająca utrzymać zdrowie psychiczne, aby nie popaść w depresję, a niestety obserwuję, że tego typu chorób – nie tylko w środowisku muzycznym – ale w naszym społeczeństwie jest coraz więcej. 

Co przed Tobą? Jakie plany? 

Mam takie powiedzenie: Trzeba żyć, żeby mieć o czym grać! Z książek możemy wyczytać wiele, ale nie ma co się oszukiwać, że im więcej przeżyjemy, doświadczymy, tym bogatsze są nasze interpretacje. Moim marzeniem jest, aby jak najdłużej być czynnym muzykiem i wszystko jedno, gdzie będę grać, czy w sali koncertowej, czy w plenerze, czy w ośrodku kultury. Najważniejsze, aby znaleźli się ludzie, którzy będą chcieli mnie słuchać. 

Jestem na finiszu swojej pracy doktorskiej, ostatnie moje szlify – będę się skupiał w najbliższych miesiącach nad tym, aby zakończyć przewód doktorski. Mam nadzieję, że obronę będę miał w okolicach grudnia br. bądź stycznia 2023. Obrałem sobie temat: „Symfonizacja brzmienia fortepianu na przykładach wybranych utworów L. Beethovena, F. Liszta i I. Strawińskiego”, czyli staram się udowodnić, że kompozytorzy, tworząc utwory fortepianowe solo, myśleli strukturami symfonicznymi. 

Oczywiście, towarzyszą mi koncerty, np. bardzo dla mnie ważny 15 września „Chopin w barwach jesieni”, który zagram w Ostrowie Wielkopolskim, to koncert na festiwalu z ogromnymi tradycjami. Wraz z maestro Łukaszem Borowiczem i poznańskimi filharmonikami będę prezentował koncert d-moll Feliksa Nowowiejskiego. Festiwal nadal odbywa się w Antoninie, jednak inauguracja zawsze jest w Ostrowie ze względów czysto technicznych, większa scena, inna akustyka, więcej ludzi może wejść na widownię. 

Parę dni wcześniej, 12-13 września, nagrywamy wspomniany ów koncert dla największej niezależnej polskiej wytwórni płytowej DUX. Później mam trasę koncertową, odwiedzę Białystok, Lublin, Leszno, Gdańsk, Warszawę – cały czas coś się dzieje.

Jacku, życzę Tobie więcej czasu na życie prywatne, jak najwięcej koncertów z interakcją publiczności, pomyślnej obrony pracy doktorskiej, satysfakcji i spełnienia w życiu.

Bardzo dziękuję za życzenia i rozmowę.

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

Wirtuoz JACEK KORTUS | Talent to przepustka do ciężkiej pracy

Rozmawia: Magdalena Ciesielska Zdjęcia: studio Kołeccy, Antoni Hoffmann, materiały prywatne J. K.

Jacek Kortus

REKLAMA

blank

REKLAMA

blank

Mist – Modularna sofa inspirowana cząsteczkami wody w powietrzu.

MIST, stworzony przez poznańską firmę Oyster dla Bizzarto, to modułowy system siedzeń zaprojektowany, aby zapewnić komfort i odrobinę natury w codziennym życiu. Zainspirowany maleńkimi cząsteczkami wody w powietrzu, które przenikają życie roślin, asymetryczna konstrukcja zawiera zaokrąglone kształty przypominające mech pokrywający skały i minerały. Zakrzywione elementy mogą być skonfigurowane jako pojedynczy szezlong lub znacznie większy segment dla wielu osób.

blank

MIST, stworzony przez poznańską firmę Oyster dla Bizzarto, to modułowy system siedzeń zaprojektowany, aby zapewnić komfort i odrobinę natury w codziennym życiu. Zainspirowany maleńkimi cząsteczkami wody w powietrzu, które przenikają życie roślin, asymetryczna konstrukcja zawiera zaokrąglone kształty przypominające mech pokrywający skały i minerały. Zakrzywione elementy mogą być skonfigurowane jako pojedynczy szezlong lub znacznie większy segment dla wielu osób.
Oprócz różnych rozmiarów modułów, ponad gabarytowe zagłówki i podłokietniki dodać do personalizacji. Kawałki nie są trwale połączone ze sobą, co pozwala na ich łączenie w dowolne aranżacje i zmienianie w dowolnym momencie.
Moduł kontenerowy jest dostępny z lampą lub bez, a także z ładowarką indukcyjną do pełnego naładowania urządzeń. Otwarta przestrzeń sprawia, że jest to wygodne miejsce do przechowywania koców, czasopism lub pilotów.

Gazetownik sofy Mist od Bizzarto

Kolekcję Mist wyróżnił jeden z najpopularniejszych blogów piszących o wzornictwie, projektach i projektantach – Design Milk. Zwróć uwagę na ciekawy pojemnik – jest dostępny w opcji z ładowarką indukcyjną i/lub z lampką. Można w nim schować koce, piloty, może służyć jako gazetownik.

blank

Niezwykle interesująca forma dla poszukujących oryginalności. Łączy asymetryczność elementów z miękką krągłością kształtów. Niewątpliwie jest to kolekcja, która będzie pełniła główną rolę w każdym salonie. Jej wyjątkowość można dodatkowo „podkręcić” ubierając ją w materiały obiciowe w różnych barwach.

blank

Moduły kolekcji mają różne wielkości, można je swobodnie zestawiać. Nie są ze sobą połączone na stałe – w każdej chwili można więc zmienić ich układ. Każdy z brył może także stać niezależnie, tak więc np. element 2-osobowy może pełnić funkcje wygodnego szezlonga. W przypadku tej kolekcji bardzo wiele zależy od Twojej wyobraźni.

blank
blank
logo Poznański prestiż

Poznański Prestiż

Mist – Modularna sofa inspirowana cząsteczkami wody w powietrzu.

MIST3

REKLAMA

blank

REKLAMA

blank

Voytek Soko Sokolnicki | Uwielbiam improwizację

Rozmawia: Magdalena Ciesielska

Szarmancki, zdolny, z poczuciem humoru i dystansem do siebie. Tenor rozkochany w klasycznym repertuarze, występujący na międzynarodowych scenach, teraz otwiera nowy rozdział artystycznej kariery. Voytek Soko Sokolnicki zaprasza nas w podróż przy wtórze pięknych melodii i wartościowych słów. Ta muzyczna przygoda niejednego słuchacza wzruszy do łez…

Wojtku jesteś ogromnie zajętym i rozchwytywanym artystą: współtworzysz Tre Voci, występujesz w duecie z małżonką Agnieszką i na dodatek rozpocząłeś nowy artystyczny rozdział. W jakiej roli najlepiej się czujesz?

VOYTEK SOKO SOKOLNICKI: Zaczynałem od kariery solowej i teraz do niej powróciłem na większą skalę. Poza koncertami z Tre Voci przewijały się moje występy solowe. Jednak teraz stworzyłem własną muzykę, wydałem płytę „Melanforia” oraz płytę LIVE. Organizuję koncerty, reżyseruję – przykładam do tego dużą wagę. Wszystko musi być takie, jak sobie życzę. Jak śpiewam solo, to zarządzam wszystkim. (śmiech) Jestem sterem, żeglarzem i okrętem. Wynajmuję muzyków, którzy razem ze mną grają podczas koncertów. Płytę nagrałem sam, więc jest to tylko moja indywidualna praca i wielka satysfakcja, uwielbiam śpiewać solo. Zawsze gdy tworzę jakiś koncert solo, przeróżne myśli krążą mi głowie, „czy ludzie będą chcieli mnie słuchać, czy wolą mnie w zespole Tre Voci?” Taka ambiwalencja uczuć i myśli. Jednak wielokrotnie przekonałem się, że publiczność mnie lubi i moją solową muzykę, ona jest inna niż utwory wykonywane wspólnie z Mikołajem i Miłoszem. Występuję solo zarówno w operowym repertuarze, jak i tym znanym z „Melanforii”. Nie umiem hierarchizować, co bardziej lubię. Z Tre Voci jest dobra zabawa na scenie, znamy się już od tylu lat, łapiemy wspólne żarty. Nigdy nie reżyserujemy naszych występów. Jeden coś powie, drugi kontynuuje. Większość to spontaniczność. Wyczuwamy się na wzrok. (śmiech)

Koncert solowy pochłania więcej Twojego czasu i energii?

Rzeczywiście, bo wczuwam się bardzo emocjonalnie. Przeszywa mnie dreszcz emocji, który przechodzi przez najgłębsze rewiry mojej psychiki. To są moje teksty, moja muzyka. Jeśli chodzi o repertuar solowy operowy – to powiem nieskromnie (śmiech) – uwielbiam popisywać się głosem. Zawsze robię to dla ludzi, żeby czerpali z koncertu radość. 

Wiele osób powtarza, iż ćwicząc w domu, wybiera na miejsce łazienkę. Ty również?

Łazienka jest doskonałą przestrzenią, płytki tu rezonują, doskonale słychać dźwięki. Tam mam poczucie, że nikt mnie widzi. 

Nie znoszę sytuacji, gdy mam mało czasu na naukę nowego tekstu. Czas goni, a ja się stresuję czy zdążę opanować słowa. To dla mnie katorżnicza praca, dlatego korzystam z czasu spędzonego pod prysznicem, aby przyswajać repertuar. Jak z nowymi utworami wystąpię już jeden raz, to następny raz nie potęguje tyle stresu. Mózg rejestruje nowe teksty – to tak jak zapis na twardym dysku. 

Wojtek Soko Sokolnicki

Czy masz geny muzyczne?

Moja prababcia była nauczycielem gry na fortepianie. Piękny głos mieli moja babcia i mój dziadek – umieli głośno śpiewać. Moja mama ma piękną barwę głosu, ale zawsze się wstydzi, choć w szkole śpiewała wszystkimi głosami w chórze, bo do tego typowali ją pedagodzy. Jest bardzo skromną osobą i nigdy nie wystąpiła publicznie. W mojej rodzinie zawsze były słuchane i śpiewane dobre gatunki muzyczne, radio, płyty, kasety. I wszyscy mieli (i nadal mają) bardzo dobre głosy. Tu chodzi o aparat, bo każdy może śpiewać, ale niektóre ciała predysponowane są do śpiewu przez układ kości, mięśni, budowę głowy, czaszki. Mało kto zdaje sobie z tego sprawę. Ja miałem z natury impostowany głos operowo, o czym nie wiedziałem do 20. roku życia. Piosenek nie umiałem śpiewać, bo mój głos chciał wskoczyć w rewir mocno operowy. Przez przypadek zostało odkryte szersze spectrum moich możliwości głosowych. Przypadek zarządził zmianą od 26. roku mojego życia. 

Nikt mnie nie zmuszał, abym szedł na medycynę czy na prawo – u mnie w domu sztuka była zawsze numerem 1. Szeroko pojęta sztuka, muzyka jest czymś wybitnym i nigdy nie żałowałem, że wybrałem taką drogę życia. Zawsze byłem wspierany przez rodzinę, a to bardzo ważne – po dziś dzień wspólnie celebrujemy ważne artystyczne momenty. To dodaje sił i motywacji. Tata – jak tylko mógł wziąć urlop – przyjeżdżał z Niemiec na moje koncerty, kilka razy w miesiącu. 

Spuentowałeś swój utwór „Dom”, że jest prostą kompozycją, opartą na 4 akordach. Liczą się słowa, emocje. Czy tak właśnie podchodzisz do tworzenia utworów? Wartościowe słowa są wyznacznikiem?

Prawda jest przede wszystkim fundamentem dobrego utworu. Jeśli autor pisze z serca, nie według wyznaczonych kanonów piękna, nie według mód i trendów, to potrafi złapać styl muzyczny. Uprawiając muzykę od dziecka, wiemy, co jest dobre, a co złe. Potem już odbiór uzależniony jest od gustu słuchaczy. 

Emocje w muzyce są bardzo ważne, ale dla mnie również – technika. Uwielbiam tworzyć, jak mam bazę, tzw. rzemiosło artystyczne. Jestem owładnięty klasyką – w dobrym tego słowa znaczeniu – i musi być wszystko wykonane perfekcyjnie. Wówczas gdy mam zbudowane już dzieło, wtedy wkładam w to emocje.  A w słowach i emocjach pokazuję prawdę. Głosem wyrażam swój dynamizm, mój charakter, nie lubię szeptać. Doceniam dźwięki piano, delikatne, ale bardziej preferuję mocne uderzenie, silny głos. Solo lubię pofrazować, pobawić się dynamiką piano, a jak śpiewam w Tre Voci wolę „przyrąbać” (śmiech) głosem.

Wojtek Soko Sokolnicki

Twoje utwory „Dom”, „Czas”, „Jezioro snów” są liryczne, piękne w wyrazie i proste w przekazie. Bez zbędnych ubarwień. Prostota wygrywa?

Oczywiście, że tak. Uwielbiam przeróżne style muzyczne: jazz, klasykę, współczesne dźwięki, ale dla mnie zawsze główną rolę gra melodia. Musi być ona piękna, wpadająca w ucho, pozwalająca rozmarzyć się, a innym razem skłonić do refleksji. Może jestem zbyt tradycyjny, ale im melodia prostsza, tym według mnie lepiej, a na bazie takiej melodii można zbudować naprawdę piękne emocje. Chodzi mi o piękną frazę, piękną kantylenę. Bo melodie chwytają za serce, wpadają w uszy, chętnie je nucimy, do nich powracamy. A im prostsza, tym bardziej piękna. Jestem wielkim zwolennikiem piękna w sztuce, minimalizmu, prostoty. Podziwiam minimalizm w architekturze, to dla mnie królowa sztuk, robiących wrażenie. Proste formy zachwycają – to samo jest w muzyce.

U Ciebie melancholia zamieniła się w „Melanforię”. Jak powstała ta płyta? 

Z chęci połączenia wszystkiego, co dotychczas robiłem w życiu. Nagrałem na tej płycie i saksofon, chórki, wszystkie instrumenty. „Melanforia” jest uwieńczeniem moich marzeń muzycznych, mojej pracy przez wszystkie lata. Zastanawiałem się, do czego przyda mi się saksofon, Akademia Sztuk Pięknych, różne szkoły, a okazało się, że podczas realizacji tej płyty nastąpiła konsolidacja wszystkich moich doświadczeń, talentów, umiejętności. To szerokie spojrzenie na sztukę. Kumulacja wszystkiego, bo na fortepianie sam zagrałem, na saksofonie i wyreżyserowałem cały koncert, od wizualizacji, przez wejścia, ustawienie całej sceny. To jest niezwykłe! Teraz wykorzystuję to, co wypracowałem sobie w życiu. Bardzo się z tego cieszę. Spróbowałem i faktycznie spełniło się marzenie. Wytwórnia DUX to wydała i jest to dla mnie prestiżowe. Cieszę się jako klasyk, że mogłem nagrać autorską muzykę i została wydana właśnie przez tę wytwórnię. Cieszę się też ogromnie z nowej płyty LIVE, którą niedawno wydałem.

 „Melanforia” to zlepek różnych emocji, sztuk, dźwięków. A nowa płyta „Miasto” to nowe rewiry, jeszcze dotąd nieodkrytej muzyki?

„Miasto” miało wiele inspiracji. Sam nie wiedziałem czy nagrać covery w swoich aranżacjach, na tle różnych miast. Czy nagrać płytę o ludziach, relacjach, o tym, co widzę, co przeżywam w mieście. Ona cały czas się buduje z moich pomysłów i rozmyślań. Już mam czwarty utwór do kompletu. Kolejny nagrywam w C2 Studio z Bartkiem Napieralskim. Uważam, że jest on moim współproducentem, wymyśla mi barwy, kolory muzyczne. Świetnie się dogadujemy, jeśli chodzi o tę moją solową twórczość. Płyta ta będzie miała kilka tytułów – nazw miast, ale głównie mi tu chodzi o ujęcie życia, emocji ludzkich, ich zachowań. Bo ta pierwsza płyta „Melanforia” była bardziej oparta o moje życie, moje emocje, wspomnienia, oparta na rozmowach z ludźmi, przeżyciach. A w „Mieście” będzie bardziej ogólnie. Tworzę zawsze na bazie moich doświadczeń, nie kreuję siebie na kogoś, kim nie jestem. Nie podążam ślepo młodzieżowym stylem muzycznym. Płyta „Miasto” będzie emocjonalnie widziana moimi oczami. Obserwuję w niej ludzi, miejsca, interakcje. Mam nadzieję, że będzie ciekawa!

Wojtek Soko Sokolnicki

Kompozycja „Ludzie”, którą mi podesłałeś do odsłuchu, opowiada o braku czasu, zagonionym społeczeństwie, który wpadł w życiowy pęd, wciąż za czymś gna. Jak Ty radzisz sobie z tą życiową pogonią, nadmiarem obowiązków? 

Jestem zwierzęciem stadnym i bardzo rodzinnym. Kocham ludzi, ale potrzebuję mieć własną przestrzeń. Nie umiem być cały czas w tłumie, muszę pobyć też w ciągu dnia sam, sam ze swoimi myślami, pytaniami. Biznes, kariera, śpiewanie, uczenie się, zabieganie, podróżowanie – pośród tego wszystkiego zawsze potrzebuję mieć czas dla siebie. Odpoczywam też od zgiełku w podróżach. Podróżuję często sam, bo chłonę ciszę. Relaksuję zmysły. 

Nieraz jest mi ciężko odnaleźć się w życiowym harmidrze. Mam jednak wyrozumiałą rodzinę i wyrozumiałych przyjaciół, dlatego separuję się jak mogę, nawet w hotelach mieszkam sam. Wynajmuję takie hotele, jak chcę. To moja decyzja i indywidualność. 

Nie jestem zagorzałym użytkownikiem Internetu i social mediów. Oczywiście, wrzucam coś dla fanów, informuję o koncertach, ale nie lubię tracić czasu na bezmyślnym surfowaniu; jestem daleki od inwigilowania innych. Czasem wrzucę na Facebooka jakieś prywatne zdjęcie, np. z kawą czy z siłowni, choć tego nie lubię.

Często ucieczką przed zwariowaną rzeczywistością jest jakaś pasja. Oprócz muzyki co Cię inspiruje, wciąga, pochłania?

Sztuka. Kocham podróżować, ruszać się, poznawać piękno świata. Uwielbiam zwiedzać nowe miejsca, co jest mi dane dzięki muzyce. Kocham jedzenie, kulinaria, smakowanie dań, poznawanie ludzi, nowych smaków, widoków. Moją pasją też jest plastyka, malowanie, rysowanie, szkicowanie. Ukończyłem plener malarski. Często chodzę do kina, najczęściej w południe, wraz z nachosami. (śmiech) i lubię też mieć czas na spacer z samym sobą. Delektuję się kawą. Celebruję czas wolny. Obłędnie słucham muzyki, jednego utworu np. przez miesiąc. Wyłapuję każdy dźwięk, każdą nutkę.

Ostatnio jakiego wykonawcę słuchasz nagminnie?

Adele i jej piosenki „Hold on”. Wsłuchuję się w każdy chórek, w każdy dźwięk, analizuję. Kiedyś Korteza słuchałem maniakalnie – więc znam jego utwory od A do Z. (śmiech) Także Coldplay – uchwycę się jakiegoś utworu i powtarzam, powtarzam… 

Wiem, że 24 kwietnia byłeś z Agnieszką w Krotoszynie na koncercie na rzecz Ukrainy. 29 kwietnia w pięknym Teatrze Zdrojowym w Szczawnie-Zdroju wystąpiłeś w duecie z żoną. Czy to dla Ciebie wyzwanie artystyczne, wspólny śpiew z małżonką?

Przed zespołem Tre Voci i Agnieszki – Sopranissimo koncertowaliśmy wspólnie i stworzyliśmy projekt „Opera Night”, gdzie śpiewaliśmy z naszą przyjaciółką Dorotą Grzywaczyk, również z Iloną Krzywicką i innymi muzykami. I to był bardzo ciekawy projekt oparty o muzykę operową i filmową, niezwykła przygoda. Jednak rzeczywiście zaczęliśmy czuć przesyt przebywania ze sobą: w domu, w pracy, na koncertach. Mieszkaliśmy razem, uczyliśmy się, ćwiczyliśmy, podróżowaliśmy razem. Któregoś dnia powiedziałem „dość”, musimy się nieco zdystansować i zrobić coś osobno. Wówczas zaproponowałem chłopakom stworzenie zespołu Tre Voci – to był 2015 rok. Agnieszka bardziej zajęła się operą i nauczaniem , a potem stworzyła, wspólnie z Joasią Horodko i Agnieszką Adamczak, zespół Sopranissimo. I odseparowaliśmy się na jakiś czas… 

Teraz znów zaczęliśmy razem podróżować, bo jesteśmy zapraszani, przede wszystkim do Przemyśla, przez panią dyrektor Nowakowską. Widzimy, że nasz duet ma moc i podoba się publiczności. Jest operowo i z podziałem na rolę męską i żeńską, mocniejszą i delikatniejszą. Oboje tęsknimy za muzyką klasyczną, więc nasze występy są w tym klimacie.

Szykuje nam się bardzo dużo wspólnych koncertów, małżeńskich, (śmiech) i w Polsce, i w Niemczech, w sierpniu oraz we wrześniu.

Z Tre Voci też zwiedziłeś różne kraje…

Byliśmy ostatnio w Dubaju, wcześniej w Tajlandii, Kanadzie, USA. Tre Voci jest, to trwa i tego na pewno nie zaprzepaścimy! To jest nasz złoty biznes. 

Wojtek Soko Sokolnicki

Grasz z wieloma orkiestrami. Czy komunikujecie się wcześniej, wymieniacie spostrzeżenia, wykonujecie koncert próbny?

Próba zawsze musi być, nierzadko chwilę przed koncertem. (śmiech) Nawet jakbym wskoczył na scenę i miałbym zaśpiewać z nieznaną mi wcześniej orkiestrą, nie miałbym z tym problemu. Jest percepcja, słucha się każdej nuty. Jest dyrygent, do którego śpiewak się dostosowuje lub na odwrót – dyrygent do śpiewaka. Najgorzej gdy obydwoje się szukają… i nie wiadomo, kto ma kogo słuchać. Trafiły mi się ostatnio trzy koncerty w Warszawie, które musiałem uratować (śmiech), w tym na Wiktorach 2022, z Alicją Węgorzewską w Teatrze Buffo, w zastępstwie za innego tenora, ale z moim repertuarem, dostosowując się do ich akompaniamentu, jedna próba i udało się. Dodatkowo wystąpiłem z zaprzyjaźnionym profesorem Tatarskim.

Spontaniczność jest w Twojej naturze?

Tak, przed publicznością czuję się jak ryba w wodzie, a scenariusz sam się kreuje podczas występu. Uwielbiam improwizację, nie lubię mieć wszystko wyreżyserowane, zaplanowane. Tylko repertuar wyćwiczony, a scenariusz koncertu swobodny, bez ram i odgórnych założeń. Jak jest dużo koncertów, ten sam repertuar w różnych miejscach, to musimy mieć różny program, aby ludzie się nie nudzili, że opowiadamy wciąż te same żarty. Naprawdę z Tre Voci nigdy się nie przygotowujemy, wszystko jest czystą improwizacją, uzależnioną od naszego nastroju. Z Agnieszką też tworzymy żywy kabaret (śmiech), a moje solowe występy z utworami z „Melanforii” są przesiąknięte emocjami i bardzo nastrojowe.

Na początku kwietnia wystąpiłeś ze swoim nowym repertuarem w Zamku w Poznaniu. Jakie masz plany na następne miesiące? 

Mam zapchany kalendarz, jeśli chodzi o występy z Agnieszką, z Tre Voci czy swoje solowe. Teraz do czerwca skupiam się na stworzeniu nowej płyty „Miasto”, chciałbym mieć cały materiał skończony, czyli 12 utworów. Organizuję też koncerty, to dość męcząca i wyczerpująca część mojej pracy – ale robię to od 20 lat. Nieraz mam 60 telefonów do południa i poprzez to czuję się jak manager, a nie artysta. Ale mam tę wiedzę jak zrobić, aby koncerty się odbywały. Udaje mi się znaleźć sponsorów. Ostatnio to Anna Michalska z pne.pl, Bartłomiej Rajchert z Grupy Doradztwa Strategicznego oraz ENEA Operator. Mam ich wsparcie. 

A 13 i 15 maja szykuję wielką niespodziankę w Poznaniu na Termach Maltańskich. Szczegóły ogłoszę nieco później.

Trzymam kciuki, aby wszystko się udało i nie zabrakło Ci pomysłów do improwizacji.

(śmiech) Wielkie dzięki!

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

Voytek Soko Sokolnicki | Uwielbiam improwizację

Rozmawia: Magdalena Ciesielska

Wojtek Soko Sokolnicki

REKLAMA

blank

REKLAMA

blank

Oksana Hamerska | Przytul się i wszystko będzie dobrze

Rozmawia: Magdalena Ciesielska, zdjęcia: Piotr Pasieczny

Na scenie uwodzi nas swoim profesjonalizmem, talentem aktorskim i wokalnym, mistrzostwem artystycznych wzniesień i upadków, wzruszeń i emocji. W prywatnym życiu przyciąga normalnością, dobrocią i ciepłem. Nie udaje, nie wywyższa się, traktuje ludzi z szacunkiem, dlatego ma tak wielkie rzesze wielbicieli i tych, którzy ją po prostu kochają. Oksana Hamerska tłumaczy nam rzeczywistość w żółto-niebieskich barwach. 

Kontaktowałam się z Tobą w pierwszych dniach wojny. Mówiłaś, iż w Ukrainie pozostali Twoi rodzice i brat, aby pomagać walczącym, potrzebującym. Czy sytuacja zmieniła się?

OKSANA HAMERSKA: Moja bratowa z dziećmi jest u nas, a moi rodzice z bratem i całą dalszą rodziną zostali w Ukrainie. Jest ciężko, ale wierzymy w wygraną.

Żółto-niebieskich kolorów mamy teraz pod dostatkiem.

Tak i to niesamowite jak Polacy jednoczą się, pokazują swoje poglądy, nie boją się o nich mówić. Plakietkę czy kotylion w barwach flagi Ukrainy noszę dla siebie, nie na pokaz. Tak czuję. Jestem solidarna z narodem ukraińskim, codziennie myślę o tym, co się dzieje. Taki drobny symbol przypięty do stroju też nakłania do chwili zadumy i refleksji. Do zatrzymania się w tym życiowym biegu.

blank

Czym aktualnie się zajmujesz?

Każdy ma swój sposób na pomoc Ukraińcom. Ja działam scenicznie od samego początku tej szalonej, nikomu niepotrzebnej wojny. Moje niezbyt spokojne życie przyspieszyło jeszcze bardziej, bo dużo zaczęło się dziać dookoła. Wszystko to związane jest z moimi ukraińskimi korzeniami. Ktoś potrzebował przetłumaczyć tekst na ukraiński, służyłam pomocą. W Teatrze Muzycznym podczas organizacji przeróżnych akcji również było (i jest nadal) zapotrzebowanie na tłumaczenie z języka polskiego na ukraiński i odwrotnie. W ostatnim czasie dużo powstało utworów, które też trzeba było przetłumaczyć i zaśpiewać. 

Jak wspomniałaś, każdy na swój sposób pomaga w tych trudnych chwilach. Ty jako artystka zaśpiewałaś podczas koncertu na Placu Wolności w Poznaniu wymowną pieśń „Ukraina żyje”. Czy według Ciebie muzyka, teksty piosenek teraz w obecnej rzeczywistości, tak jak i podczas przeszłych wojen, wielu powstań, zrywów patriotycznych mają niezwykłą moc, pomagają przetrwać najtrudniejsze czasy?

To była szybka akcja, najpierw zaśpiewałam na scenie przygotowanej na Placu Wolności, 3 kwietnia, a 14 kwietnia już nagrałam tę piosenkę w Studiu S10 Sergiusza Suprona w Poznaniu. Tekst napisał Przemek Prasnowski z Fundacji Barak Kultury, a muzykę skomponował Maciej Muraszko. Obecne czasy potrzebują reakcji, głośnego i wymownego przekazu. Mądre słowa, wartościowe melodie, piosenki – mają ogromną moc, i teraz, i przed laty. Wskrzeszają nadzieję w ludziach, dodają otuchy i wiary. Dobrze, że istnieje międzynarodowy zasięg i szybka komunikacja, że możemy te nasze działania wysłać do ludzi walczących, pomagających w Ukrainie. 

Od razu po tym, jak narodził się pomysł piosenki „Ukraina żyje”, którą wykonałam w dwóch językach, otrzymałam ogrom podziękowań i wzruszeń ze strony Ukraińców, że jesteśmy z nimi, pomagamy, dajemy im siłę i potrzebną nadzieję. Wydawałoby się, co taka piosenka może zrobić? Jednak może wiele…Można stworzyć bardzo dobrą energię i umiejętnie przekonywać innych ludzi do zmian. Tak czynił chociażby przed laty Ignacy Jan Paderewski, któremu poświęcony jest musical „Virtuoso” w Teatrze Muzycznym w Poznaniu. Artyści mają swoje metody i sposoby na działanie, na pomoc swojemu krajowi, bliźnim, na zmiany światopoglądowe, geopolityczne. Sądzę, że nieraz sam prezydent Volodymyr Zelensky korzysta ze swoich zdolności artystycznych, aby przekonywać niedowiarków i docierać do ludzi na różnych szerokościach geograficznych. 

W środkach masowego przekazu widzimy, słyszymy ludzi grających na skrzypcach w bunkrach, śpiewających, podtrzymujących innych na duchu, np. mała Amelka, która rozkochała wszystkich swoim wykonaniem piosenki z bajki „Kraina Lodu”, potem odśpiewała na scenie, już w Polsce, hymn Ukrainy. Orkiestra grająca na tle zrujnowanego bloku, przy leju po bombie, skrzypek zanurzający się w pięknych dźwiękach, gdy wokół panuje tragiczny widok. To wszystko jest po coś. Ma swój cel. Muzyka zawsze wspierała walczących, towarzyszyła im w poprzednich wiekach. I tak jest teraz. Artystyczne przesłanie trafia do szerokiej publiczności na świecie.

Oksana Hamerska

Uczestniczyłaś też w innych akcjach podobnych do „Światła dla Ukrainy”…

W Teatrze Polskim odbył się koncert na rzecz Ukrainy łączący artystów scen poznańskich, w którym wzięłam udział. Nagrałam również piosenkę z dziećmi z „Łejerów”, ze szkoły podstawowej. Marcin Przewoźniak napisał tekst, ja – tłumaczenie, a Mariusz Matuszewski stworzył muzykę. Śpiewałam razem z moim 9-letnim synkiem, Piotrkiem, refren tego utworu. W Teatrze Muzycznym odbywały się spektakle, z których dochód w całości przeznaczony był na pomoc Ukrainie, np. spektakl „Kombinat”. Podczas pozostałych spektakli prowadzone były zbiórki pieniędzy do puszek. Oprócz tego cały czas działam w mediach, w telewizji, w radiu, aby przybliżyć temat Ukraińców mieszkających w Poznaniu. Cały czas włączam się w akcje pomocy, które docierają bezpośrednio z transportem na Ukrainę. Bardzo prężnie działa w tym mój mąż, Andrzej. Natychmiastowo założył na FB grupę wsparcia Ukraińcom, na której wiele osób wymienia się informacjami, co, gdzie i komu jest potrzebne na daną chwilę. Pomoc obywatelska w znalezieniu mieszkania, pracy, szkoły dla dzieci tu w Poznaniu. Tyle będziemy pomagać, na ile będzie potrzebna ta pomoc… i jak długo.  

Czy teraz – już w kolejnych etapach wojny, po bestialstwie dokonanym w Buczy, Borodziance, Irpieniu – próbujesz odcinać się od drastycznych obrazów i mniej oglądasz telewizję, przeglądasz Internet? Jak sobie radzisz z tym nagromadzeniem informacji?

Nieustannie wszystko przeżywam. Faktycznie na początku chłonęło się wszystkie docierające do nas wiadomości ze Wschodu. Każda jedna była na wagę złota. Teraz muszę sobie „dawkować” te okrucieństwa, bo obrazy śnią mi się po nocach. Płacz ludzi, ich niedowierzanie, przytoczone historie. Wzruszam się, popłaczę – tak jak i Ty. Jestem cała roztrzęsiona. Przeżywam bardzo… Zastanawiałam się, czy mogę sobie „odpuścić” ten napływ informacyjny? Ale tak nie umiem, bo potem miałabym wyrzuty sumienia, że może gdzieś potrzebna jest pomoc, a ja przegapiłam, nie zareagowałam we właściwym czasie. A potem może być za późno… Więc pomimo tych katastrofalnych doniesień i obrazów z wojny – nie ma dnia, abym nie czytała, nie słuchała, nie oglądała serwisów informacyjnych w kraju i na świecie. To jest ambiwalentne i trzeba sobie dawkować te emocje.

Jak radzą sobie Twoi bliscy, którzy zostali w Ukrainie?

Na początku był ogromny niepokój, przerażenie, wielka niewiadoma. Teraz jak rozmawiam np. z mamą to słyszę wycie syreny i widzę ich reakcje. Oni po części zaczęli przywykać do tych dźwięków i odgłosów wojny. Na szczęście mieszkają 15 km od granicy polsko-ukraińskiej i te ziemie nie są celem – na razie. 

Jak według Ciebie można zatrzymać Putinowską machinę?

Mam nadzieję, że wreszcie obudzi się z letargu naród rosyjski, że społeczeństwo zacznie głośno mówić, przeciwstawiać się wojnie i okrucieństwom. Przebije się mur kłamstwa.

Oksana Hamerska

Zmieniając nieco temat, kiedy w Ukrainie przypada Dzień Mamy?

To jest ruchome święto i zawsze przypada w drugą niedzielę maja.

W Polsce świętujemy 26 maja. Jaką Ty jesteś mamą, wymagającą czy pobłażającą, przymykającą oko na dziecięce humory?

Oczywiście, im jeden rodzic jest autorytarny, to ten drugi – jest bardziej spolegliwy i pozwalający na dziecięce fanaberie. U nas Andrzej jest tym mocnym rodzicem, stanowczym, którego dzieci bardziej słuchają. Choć jak sama zostaję z moją trójką, której trzeba powtarzać po stokroć, to staram się być asertywna. (śmiech)

Jakie masz sprawdzone metody na niesforne zachowania dzieci?

Gdy jestem na granicy wybuchnięcia, albo idę do kuchni ochłonąć, albo próbuję zamienić negatywne emocje w żart. Staram się przeobrazić to w zabawę, np. gilgotki, bo wiem, że emocje i słowa mogą wyrządzić dużą krzywdę. A dziecko czerpie jak gąbka i oddaje to, co otrzymuje. Dorosły krzyczy – dziecko tak samo. Rodzi się konflikt. Staram się opanowywać sytuacje, rozwiązywać trudne chwile i rozładować złe emocje, choć różnie to wychodzi. Nie zawsze o tym pamiętam. 

Oksana Hamerska

Muzykujecie rodzinnie?

Tak, oczywiście. Nie tak dawno rozmawiałam właśnie z Anią Wilczyńską z Narodowego Forum Muzyki o muzykowaniu w rodzinie. Cały czas chodzimy i nucimy sobie w domu: Piotrek podśpiewuje, Kostek jest naszym rodzinnym rockmanem i udaje, że gra na gitarze, a Julek odstawia kocie mruczando, gdy jest już bardzo śpiący. (śmiech

Najchętniej dzieci słuchają moich wymyślonych utworów, uwielbiają to, np. opowieść o dzielnym rycerzu Kostku lub „aaa były sobie pociągi dwa”. Piotrek śpiewa też po swojemu utwory Krzysztofa Zalewskiego.  

Uczysz swoich chłopców ukraińskiego?

Niestety, mam sobie tu trochę do zarzucenia. Dzieci doskonale słyszą ten język, gdy rozmawiam np. z moimi rodzicami, z rodziną. Śpiewam im piosenki i kołysanki na dobranoc w moim ojczystym języku. I dodatkowo do usypiania mamy tradycyjne gilganie po plecach. (śmiech)

Najlepiej ukraińskim posługuje się Piotrek, gorzej już Kostek. A Julian jest jeszcze za mały na mówienie. W zabawie z dziećmi też stosuję język ukraiński. A teraz więcej słyszą, bo z bratową i jej dziećmi rozmawiam tylko w tym języku. Bardzo chcę wychować moje dzieci dwujęzycznie. 

Jakie wspólne cechy masz z własną mamą, jeśli chodzi o relacje z dziećmi, życiowe mądrości?

Patrząc z perspektywy czasu na moje dzieciństwo, na mnie i mojego brata, cały czas się zastanawiam, jakie to jest trudne wychowywać dzieci. Jak to udało się moim rodzicom?

Staram się bardzo tulić moich synów, gdy jest potrzeba i bez potrzeby też – to wyniosłam z domu rodzinnego, bo moja mama często nas przytulała, dawała to poczucie bliskości i bezpieczeństwa. To był dla mnie taki cudowny moment. Gdy wkoło coś działo się źle, wystarczyło przyjść i się przytulić do mamy i już było lepiej. Słowa mojej mamy pozostały mi w pamięci: „przytul się i wszystko będzie dobrze”. Takie zaklinanie rzeczywistości zawsze pomagało.

Pragnęłabym zastosować ten trik – zaklinania rzeczywistości – i zmienić trudny czas w lepszy; w pokój i spokój w Ukrainie, czego Tobie, sobie i wszystkim życzę.

Jestem pełna nadziei, że tak się stanie… Musimy poczekać, a potem pomagać odbudowywać Ukrainę. Mój synek, Kostek, spuentował całą sytuację, mówiąc do mojej mamy „Nie martwcie się, że macie tam bałagan. Przyjedziemy i pomożemy Wam posprzątać.” Oczywiście wzruszyłam się bardzo.

Ukraina żyje

Każdy ma prawo być wolny 

Jak wiatr na stepie

Oddychać miłością 

swojego domu   

Każdy ma prawo być wolny 

Jak ptak na niebie

Co rozwija skrzydła

Ponad istnieniem 

W labiryncie miasta 

Szukamy drogi

Która nas przeniesie 

W rodzinne strony 

Tutaj jest bezpiecznie 

tam nadciąga burza 

Oczy same płaczą

A serce mocniej bije 

Żyje Ukraina!  Ukraina… żyje!

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

Oksana Hamerska | Przytul się i wszystko będzie dobrze

Rozmawia: Magdalena Ciesielska, zdjęcia: Piotr Pasieczny

Oksana Hamerska

REKLAMA

blank

REKLAMA

blank

Radek Tomasik | Jak kino zrobi z ciebie lepszego przedsiębiorcę, czyli bezpieczne i nieoczywiste związki kina i biznesu 

Rozmawia: Ewa Domaradzka Zdjęcia plenerowe: Damazy Gandurski Zdjęcia Koszary Kultury: Łukasz Gryko

Twierdzisz, że kino jest dobre na wszystko. Ale co tak naprawdę ma ono wspólnego z biznesem i przedsiębiorczością?

Radek Tomasik, CEO Ferment Kolektiv: Kino samo w sobie jest doskonałym biznesem, o ile producent stworzy dobry film, a dystrybutor i kiniarz zrobią dobry marketing. Polski rynek rósł nieprzerwanie od 2013 do 2019 roku i przez 6 lat stał się niemal dwukrotnie większy pod względem liczby widzów w kinach i ilości wpływów. Równolegle rosły serwisy VOD i Netlflix, a po skwerach rozpychały się nasze kina plenerowe, dlatego uważam, że są to czynniki stymulujące rynek, a nie go ograniczające. Ludzie chcą po prostu oglądać dobre historie. „Kler” Wojciecha Smarzowskiego zarobił w kinach ponad 105 mln złotych, będąc cały czas bardzo udaną pod względem artystycznym i intelektualnym produkcją. A więc nie tylko Patryk Vega robi w polskich kinach dobry biznes. (śmiech

Ale pandemia zatrzymała tę hossę…

Zgadza się. I dwa lata temu zastanawialiśmy się z Alicją Kulbicką (red. nacz. PP), jaka jest przyszłość kina. Wtedy byłem optymistą i dziś też nim jestem. Rynek w latach 2020-2021 skurczył się wprawdzie o ok. 60-70%, ale w dużej mierze miały na to wpływ zamknięcia kin, nie strach widzów. Dziś te proporcje idą raczej w kierunku 50%, obserwujemy wielki powrót do kin, w tym grup szkolnych. No i nie ma już odwoływania i przesuwania dużych premier. Obejrzeliśmy w końcu Bonda ze wspaniałym product placementem nowego Defendera i lepiej niż w doskonałej reklamie przekonaliśmy się o jego możliwościach terenowych! 

blank

No dobrze, ale dziś mieliśmy porozmawiać o bardziej nieoczywistych niż lokowanie produktu związkach kina i biznesu. Jak kino może rozwijać inne niż rozrywka kategorie rynkowe?

Moim zdaniem warto uświadomić sobie fakt, o którym często zapominamy. Idziemy do kina, by się wyłączyć, ale też, by czegoś doświadczyć, by coś przeżyć. Kino jest zaś doświadczeniem zupełnie unikatowym, bo jak żadna inna dyscyplina artystyczna daje nam iluzję quasi-realnego udziału w wydarzeniach na ekranie. Poprzez proces tzw. projekcji-identyfikacji, który skodyfikował ponad 50 lat temu francuski filozof Edgar Morin, przenosimy się do innego świata, identyfikujemy z bohaterami i razem z nimi przeżywamy fantastyczne przygody. To jest immersja, pełne zanurzenie w inny świat. Przekładając to na ludzki język: wstając z kinowego fotela, jesteśmy innymi ludźmi niż gdy na niego siadaliśmy. Bo kino zmienia życie.

Każde kino?

Nie, nie każde. (śmiech) Tylko dobre kino zmienia życie. Na dobre. Trwale i na lepsze. Ale to już rola, by wybrać dla klienta odpowiednie filmy. Gdybym zapytał każdego czytelnika z osobna, jaki jest jego ulubiony film, prawdopodobnie okaże się, że towarzyszy mu on dłużej, niż po wyjściu z kina w drodze do parkingu czy na przystanek. Bliska sercu historia towarzyszy naszym wyborom życiowym, bywa inspiracją do przełamywania własnych barier, a nawet stawania się innym człowiekiem. Dlatego film miał tak niebagatelne znaczenie dla wszelkich autorytaryzmów, a i dziś jest narzędziem propagandy: Kino w sposób najbardziej sugestywny instaluje w nas doświadczenia, które pełnią funkcję perswazyjną.

blank

A co to ma wspólnego z biznesem?

W biznesie chcemy wywierać wpływ na ludzi. Właściciele firm i brandów, menadżerowie, HR-owcy chcą tworzyć sprawne procesy, rekrutować dobrych ludzi, szkolić ich i powodować, by przestrzegali firmowych procedur. Pragną sprawiać, by ci ludzie nie tylko doglądali procesów, ale też je doskonalili, rozwijając zarazem swój wewnętrzny potencjał. Część zespołów musi poza sztywnymi ramami wykazywać się kreatywnością i wykorzystywać swoje najlepsze kwalifikacje, przekonując klientów do zakupu produktów lub usług. A to wszystko z coraz większą produktywnością w otoczeniu konkurencyjnych podmiotów, które chcą robić to samo, ale skuteczniej. Dodatkowo marzymy o aktywnym i świadomym kształtowaniu kultury organizacyjnej naszych przedsiębiorstw. Żeby każdy pracownik wiedział, o co nam, do cholery, w tym wszystkim chodzi. (śmiech) Żyjemy więc z imperatywem zmiany. Zmieniać można albo metodami mechanicznymi, środkami ekonomicznego przymusu – albo inspirując. Jestem orędownikiem tezy, że na tym polega nowoczesne przywództwo, ale też świadomy, kompleksowy marketing. W pewnym sensie uważam się za ucznia Simona Sinka, którego misją jest inspirowanie innych do robienia tego, co ich samych inspiruje.

Czyli powinniśmy pokazywać ludziom filmy?

Nie inaczej. (śmiech) Kino jest dobre dosłownie na wszystko. Na benefity dla pracowników, na integrację: można kino plenerowe zorganizować we własnym ogrodzie lub na dziedzińcu zakładu produkcyjnego, dla wszystkich pracowników, niezależnie od szczebla w hierarchii. Można wybrać seans w multipleksie, zamknąć się z firmą na jednej sali, obejrzeć inspirujący film i po nim wygłosić płomienne przemówienie. Kino jest znakomite w działaniach motywacyjnych, o czym wiedziała Ameryka zimnowojenna, tworząc filmy o Johnie Rambo, choć i seria „Rocky” jest tego znakomitym przykładem. Można to absolutnie robić bez sprzedawania bulshitu. Ale kino może też mieć dalece inne zastosowania, dużo bardziej specjalistyczne.

To znaczy?

Identyfikuję się z tezą, którą kiedyś przeczytałem u Michaliny Butkiewicz, nauczycielki, współautorki podstaw programowych: „Nie ma takiej idei czy wartości, której nie dałoby się ilustrować za pomocą (jakiegoś) filmu”. Filmami można pokazywać konsekwencje nierozwiązanych problemów. Można ilustrować intencje, można komunikować wartości brandów, co robiłem osobiście dziesiątki razy, tworząc projekty filmowe szyte na miarę dla takich marek jak Orange, Mastercard, Multikino, Santander, Desperados, Allegro, OLX , Škoda i wielu innych. Można wykorzystywać film w szkoleniu liderów. Wyobraźmy sobie sytuację: przerwa w pracy, zespół produkcyjny idzie na ćmika, brygadzista razem z pracownikami zaczyna psioczyć na firmę czy kierownika działu. Sytuacja obciachowa: ktoś powołany na stanowisko menadżera liniowego, który umówił się z pracodawcą, że będzie odpowiedzialny za zespół, świadomie go demotywuje, by się przypodobać. Pokazałbym takim pracownikom fragment filmu „Szeregowiec Ryan”, w którym grany przez Toma Hanksa kpt. Miller referuje swoim żołnierzom, dlaczego nigdy nie narzeka przy nich na dowództwo. Istnieje bowiem tzw. hierarchia psioczenia. Psioczysz zawsze do góry, nigdy w dół. Kapral do kapitana, kapitan do majora, major do pułkownika, a ten do generała. Nigdy na odwrót. Bo to nie służy organizacji, a bardzo jej szkodzi. Trudno o łatwiejsze wyjaśnienie. (śmiech)

blank

A jakieś inne przykłady?

W wielu filmach, zwłaszcza branżach kreatywnych oraz szybko się rozwijających, jest niechęć do tworzenia dobrych procesów. Wszelkie próby kierownictwa, by je doskonalić, bywają postrzegane jak zamach na wolność. Części pracowników trudno zrozumieć, że dobrze ułożony proces służy im samym – zdejmuje z nich ciężar odpowiedzialności za pamiętanie o wszystkim. Takich pracowników zaprosiłbym na seans filmu „McImperium” o początkach McDonalda. Założyciele firmy w swym biznesowym pietyzmie stworzyli procesy niemal doskonałe, a widok choreografii doskonale zgranych ruchów w kuchni można by oglądać w nieskończoność. Brian Tracy w książce „Przedsiębiorczość”  twierdzi, że 50% młodych Amerykanów rozpoczyna swoją karierę w McDonaldzie. Z jednej strony niewiarygodne, z drugiej – trudno zarzucać staremu mistrzowi kłamstwo. Skoro nie możemy być jak młodzi Amerykanie – obejrzyjmy chociaż film o najlepszej franczyzie wszechczasów. 

Z innej beczki: Żaden film tak inspirująco jak „Cast Away. Poza Światem” nie pokazuje, jak ważną obligacją wobec klienta jest zaczerpnięty z logistyki OTIF (on time in full). Tom Hanks, kierownik w FedEx, najpierw serwuje ludziom energetyzujące szkolenie, potem na skutek katastrofy samolotu ląduje na bezludnej wyspie, stając się współczesnym Robinsonem. Po latach dostarcza jedyną ocalałą paczkę pod właściwy adres: wprawdzie nie ON TIME, ale na pewno IN FULL. Zresztą z filmów z Tomem Hanksem można by zrobić osobne szkolenie (śmiech): sam temat budowania relacji między ludźmi i nauki empatii zarówno w organizacji, jak i poza nią, doskonale uczy „Cóż za piękny dzień” o Fredzie Rogersie, wybitnym edukatorze i popularyzatorze pracy z emocjami.

blank

Czyli kino to w dużym stopniu edukacja?

Dokładnie. I to edukacja niezwykle skuteczna. Zresztą my pracujemy w edukacji pozasystemowej od 15 lat, układając programy edukacji z filmem dla szkół. Bo kino to kwintesencja storytellingu – a więc jednej z najskuteczniejszych metod angażowania odbiorcy. To dość zabawne, że storytelling święci dziś tryumfy jako coś odkrywczego, choć jest to narzędzie znane od początku ludzkości, doskonalone w kulturze pisma od grubo ponad 2 tys. lat. Ale zwróćmy uwagę, że w biznesie cały czas edukujemy: klientów, którzy z zimnych leaderów stają się promotorami marki, pracowników, których z ludzi „przychodzących do roboty” chcielibyśmy uczynić ambasadorami firmy, a część z nas (ja na pewno) chciałaby ich codziennie uszczęśliwiać. Edukujemy liderów, wspólników, akcjonariuszy, coraz więcej firm edukuje też wszystkich interesariuszy, w tym anonimowych obserwatorów, co nazywamy odpowiedzialnością społeczną. Poprzez gotowe filmy możemy opowiadać swoje własne historie, wzmacniać swoją tożsamość i w ten sposób – jak mówią trenerzy biznesu – komunikować ją innym. Chcesz? W jednej chwili jestem w stanie podać Ci 10 filmów i seriali na Netfliksie, które uczynią z Ciebie lepszego przedsiębiorcę. (śmiech)

To poproszę!

Lista 13 filmów i seriali, które uczynią Cię lepszym przedsiębiorcą:

  1. „Praktykant” – user experience, budowanie kultury organizacyjnej, work-life balance, mentoring, odwrócony mentoring,
  2. „McImperium” – procesy, procedury, standaryzacja, franczyza, etyka pracy, 
  3. „Whiteboy Rick” – sprzedaż, crosselling, upselling,
  4. „Szeregowiec Ryan” – zarządzanie zespołem, problem solving, motywacja, przywództwo, podział ról w zespole, specjalizacja,
  5. „Cast Away. Poza światem” – analiza danych, planowanie, konsekwencja, OTIF,
  6. „Cóż za piękny dzień” – budowanie relacji w zespole, komunikacja bez przemocy,
  7. „Czego pragną kobiety” – wartości w komunikacji brandów, storytelling w marketingu,
  8. „The Playbook” / serial Netflix – strategiczne myślenie, analiza danych, przywództwo,
  9. „Moneyball” – rekrutacja, dopasowanie pracownika do organizacji, umiejętność komunikowania wizji, specjalizacja,
  10. „Diabeł ubiera się u Prady” – zarządzanie, przywództwo, relacje międzyludzkie,
  11. „King Richard” – planowanie strategiczne, tworzenie i doskonalenie procesu, konsekwencja,
  12. „Breaking Bed” – jak stworzyć 10 razy większa firmę w kilka lat, (śmiech)
  13. „Mistrzowie renowacji samochodów” / serial Netflix – budowanie misji, wizji, celów strategicznych firmy,
  14. + wszelkie filmy biograficzne o biznesmenach, sportowcach, naukowcach i ich drodze do spełnienia.
logo Poznański prestiż

Ewa Domaradzka

Radek Tomasik | Jak kino zrobi z ciebie lepszego przedsiębiorcę, czyli bezpieczne i nieoczywiste związki kina i biznesu 

Rozmawia: Ewa Domaradzka Zdjęcia plenerowe: Damazy Gandurski Zdjęcia Koszary Kultury: Łukasz Gryko

Ferment Kolektiv

REKLAMA

blank

REKLAMA

blank

Joanna Janowicz | VEDIC ART. Kiedy życie staje się sztuką a sztuka życiem

Rozmawia: Alicja Kulbicka; Zdjęcia: archiwum własne JJ. 

Malowanie intuicyjne, wewnętrzne blokady, życiowe schematy i zakazy, spontaniczne emocje, wielkie pragnienia i poczucie wolności. Rozwój, sztuka i biznes. Jak połączyć ze sobą te wszystkie terminy, dopasować słowa do indywidualnej układanki ludzkich potrzeb i marzeń? Wytłumaczy Joanna Janowicz, która odkryła w sobie kolejny talent i nową pasję.

Mówiłaś, że szwedzki przedsiębiorca, kiedy mierzy się z jakimś tematem, zostawia to wszystko i… idzie malować. Potem wraca i wie, co ma zrobić.

JOANNA JANOWICZ: Duńczyk, Norweg też, bo Vedic Art, czyli malowanie intuicyjne, jest synonimem skandynawskiego sposobu na życie i rzeczywiście działa. Choć może wydawać się to zbyt proste, prawda? Rzecz w tym, by złapać, że życie zawsze będzie stawiało nas przed wyzwaniami – wtedy decydujesz: reaguję automatycznie z wzorca, jaki w sobie noszę, lub zaczynam zdawać sobie sprawę, że moja reakcja może być dojrzalsza. Masz większą świadomość, szerszą perspektywę, gdyż czerpiesz z głębokiej intuicji i dzięki temu czujesz większą lekkość w działaniu.

Wymagamy od siebie coraz więcej i życie niesie wyzwania. Codzienność jest też stresująca i podsyca niepokój. Jak malowanie może pomóc?

I do tego żyjemy w pośpiechu, mamy tyle decyzji do podjęcia. A z drugiej strony, większość z nas odczuwa potrzebę zmian, rozwoju, wypełnienia wewnętrznej pustki, braku miłości, które przejawiają się w pracoholizmie, zakupach, przejadaniu, używkach. Malowanie pozwala radzić sobie z presją oczekiwań świata i nas samych wobec siebie. Im jesteśmy dojrzalsi, tym bardziej odczuwamy, że musi być coś jeszcze poza fizycznym, namacalnym światem. Szukamy więc tej drogi do siebie, do czegoś większego od nas samych, czemu możemy zaufać.

blank

Mówi się, że wszyscy wielcy ludzie, byli trochę szaleni. Większość z nich ma swoje legendy: Jobs jadł jabłka, Musk urządza Marsa, a Robbins kąpie się w wannie z lodem. 

Ci ludzie pozwolili prowadzić się naturalnym instynktom, by sięgać znacznie dalej i wyżej. Często za szalonych uważamy tych, którzy mają szaloną odwagę wyjść poza schemat. Mają swój sposób na życie. Realizują się. Zauważ, wszystko to, co najbardziej wartościowe, powstaje, gdy jesteś w tym szczególnym stanie, który porywa Cię, by iść za głosem serca. To jest stan przepływu. Każdy wynalazca, artysta, lider, powie, że najlepszą wizję kreuje, kiedy jest we „flow”. Więc jeśli to jest szaleństwem, to tak – na to sobie pozwólmy. Twoje wstępniaki są uwielbiane. Płyniesz?

Płynę! Dlaczego zatem tak często jednak działamy w schematach? 

Wierzymy w schematy. W ich przewidywalność. Tak, było i będzie. Tak jest bezpieczniej. Boimy się zmiany i tego, by zaufać nieznanemu. Od dziecka, każdy z nas słyszał, że ma być racjonalny, mieć wszystko pod kontrolą. Za ten proces odpowiada lewa półkula mózgowa. I my jej nadużywamy. A życie nie jest przewidywalne. Ostatnie dwa lata wyraźnie pokazały, że najcenniejszą umiejętnością jest dziś bycie elastycznym. W szkole nikt nie mówił, że optymalnie jest, gdy pozwolimy sobie uaktywnić prawą część mózgu, tę która pozwala na kreatywność, abstrakcyjne spojrzenie, odwagę i otwarcie na nowe opcje. Mówiąc bardziej naukowo – pozwala nam korzystać z  pola nieograniczonych możliwości. Nic nie jest stałe. Jesteśmy w ciągłej zmianie.

Malowanie może nam pomóc w tym, by wyzwolić się z wzorców?

Wiesz, to jest jak z chodzeniem we mgle. Idziesz. Tylko dokąd? Malowanie zaś zabiera Cię w czystą przestrzeń. Czerpiąc z psychologii, prawa półkula włącza się dopiero wtedy, gdy wyłącza się lewa. Ograniczenia ustępują, robią przestrzeń kreatywności. Zaczynasz malować i logiczny umysł się wycisza, czas nie istnieje, nie ma przeszkód, wtedy rodzą się wspaniałe obrazy, teksty, nowe rozwiązania i pomysły. 

blank

Mówisz o tym, że przełączenie na prawą półkulę jest tak ważne.

Tak, ponieważ wszystko, co powstaje z intelektu jest odtwarzaniem, kopią, powieleniem czegoś, co już było. W porządku, ale to bycie w ramach. Będąc w samym intelekcie, ludzie najczęściej tłumią uczucia, uciekają od nich, a niewyrażone emocje blokują rozwój, wykorzystanie potencjału i powodzenie w wielu obszarach życia. Dr David Hawkins w swoich pracach przekonuje, że wejście na wyższy poziom świadomości, wymaga uwolnienia ograniczeń. 

To, gdzie jest kłopot?

Kiedy nie pozwalasz sobie na przepływ, to tak,  jakbyś miała zaciągnięty ręczny hamulec. Wiesz, jakbyś cały czas trzymała Wezuwiusza w balonie. Czeka i wybuchnie lawą żalu i niespełnienia. Lewa półkula wykorzystuje tylko cząstkę całego naszego potencjału. Reszta jest w uśpieniu. Dlatego trzeba umieć złapać dystans i być otwartym. To wymaga odwagi. 

Taką odwagę musiał też mieć Curt Källman, gdy był absolwentem Królewskiej ASP w Sztokholmie?

Zapewne. I wtedy to spotkał go Maharishi Mahesh Yogi, twórca medytacji transcendentalnej, który miał powiedzieć: „Ciebie wybieram, żebyś zrobił coś ważnego dla ludzkości – przygotuj zbiór zasad, które pozwolą ludziom wykorzystać malowanie do rozwoju osobistego, do samopoznania i wydobycia talentów”. Källman ujęty odpowiedzialnością, pracował nad formułą 14 lat i w 1988 roku, będąc pewnym, że metoda jest doskonała, bo bardzo prosta i w 100% skuteczna, rozpoczął jej rozpowszechnianie. Tak powstało VEDIC ART.

Na czym dokładnie polega VEDIC ART i dlaczego jest tak skuteczne?

Opiera się na 17 słowach – kluczach pochodzących z mądrości Wed, za pomocą których wchodzisz w proces odsunięcia od intelektu, większej lekkości odczuwania. Efektem mogą być takie zmiany jak lepsza umiejętność stawiania granic, stabilność emocjonalna, większa odwaga życiowa, dbałość i troska o siebie, szybkie podejmowanie trafnych decyzji czy dokańczanie spraw. Podczas kursu, uczestnicy w radości doświadczają kontaktu z własną intuicją, łączą się z odczuciami serca i to daje im poczucie spokoju i tego, że są na właściwej drodze.

Co w Twoim odczuciu jest najbardziej wyjątkowe w tej formie wyrażania siebie i swoich emocji?

Naturalność, która korzysta z malowania jako narzędzia. Uczestnicy nie uczą się malować, a wykonują proste ćwiczenia. Nie muszą więc mieć doświadczenia, a po ukończeniu kursu, odczuwają pozytywne zmiany w samopoczuciu i nowe rozwiązania wprowadzają w życie. Przede wszystkim jest też absolutnie nowym podejściem w rozwoju, który prowadzi uczestników do poznania siebie, swojego potencjału i odkrycia talentów, o których nie wiedzieli. 

A jak to działa w biznesie?

W tych czasach jest ogromnym wsparciem w budowaniu własnej rezyliencji, ale też kluczowym narzędziem dla firm, które już nie mają wyboru i muszą wejść w inny wymiar zarządzania dobrostanem swoich pracowników i efektywnością. Odpowiedzialność pracodawcy wzrosła i wypaleni pracownicy bez prawdziwego lidera, który inspiruje i troszczy się, są najgorszą wizytówką firmy. Pracownik, który nie ma wsparcia, nie będzie, ani zaangażowany, ani efektywny. A my jako konsumenci coraz bardziej świadomi, możemy kupić wszystko i wszędzie, i firma, która nie dba o zdrowie psychiczne pracowników, nie będzie wyborem obecnego pokolenia. 

Brzmi, jak zmiana mentalności pracownika i pracodawcy, dzięki którym stają się jednym teamem.

Dlatego możemy wtedy mówić o  tzw. sukcesie bez stresu, do którego wszyscy chcemy zmierzać. W całej Skandynawii do dziś wzięło udział w kursach ponad 1 000 000 osób. A twórca metody Källman pracował z rodziną królewską i szwedzkim rządem, bo byli częstymi gośćmi na jego szkoleniach.

Znam kilka Twoich prac malarskich i wiem, że część z nich znajduje się w Polsce i w Hiszpanii, a malujesz od niedawna. Skąd w Twoim życiu Vedic Art?

Widzisz i to jest najciekawsze. Każdy z nas ma jakiś zestaw talentów. Czasem płyniemy w to od razu, a czasem nasze przekonania dają „stop” i wtedy musi przyjść moment transformacji, by znieść ten zakaz. Wówczas nie ma znaczenia, jak długo to robisz, ale jak bardzo w tym jesteś. Pierwszy obraz, który sprzedałam „Il cane rosso” znajduje się w Marbelli. W pewnym sensie uwolnił moją duszę. Było to krótko po tym, gdy pewnego dnia, leżąc na plaży w słońcu mojej ukochanej Sardynii, wyznałam przyjaciółce, że jest jeszcze we mnie, taka część mnie, która czuje się niespełniona. W rzeczywistości już od lat przepełniało mnie wyraźne pragnienie bycia w sztuce, kreowania tego, co może wpływać na emocje innych ludzi. Serce dawało sygnał, ale umysł nie wpuszczał. A ja czułam. Wtedy po raz pierwszy, usłyszałam to, co było iskrą do zaczęcia. Malowanie intuicyjne. Tak ta metoda dołączyła i stała się kluczowym elementem mojej pracy, w której rozwijam ludzi i firmy od 15 lat.

Będziesz kontynuowała tradycję Curta?

Dzięki Vedic Art zaczęłam mieć piękniejsze marzenia, wiesz? Prowadzenie kursu i zaproszenie Czytelników „Poznańskiego Prestiżu” na pierwszą certyfikowaną edycję wiosenną jest spełnieniem jednego z nich. Będziemy w przepięknym miejscu pod Poznaniem, które łączy naturę, elegancję, wegetariańską kuchnię i malowanie w klimatycznych przestrzeniach lub w zielonym plenerze. Na mojej stronie można też znaleźć ofertę dla menedżerów i zespołów w firmach. Mam w sobie wielką radość, jestem przeszczęśliwa i dziękuję, że mogłam się tu podzielić tym pięknym sposobem na życie. Życie staje się sztuką. Sztuka staje się życiem.

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Joanna Janowicz | VEDIC ART. Kiedy życie staje się sztuką a sztuka życiem

Rozmawia: Alicja Kulbicka; Zdjęcia: archiwum własne JJ. 

Jo 22 a-2-2

REKLAMA

blank

REKLAMA

blank

Przemysław Kieliszewski | Nowy Teatr Muzyczny już w 2025? 

Rozmawia: Michał Gradowski Zdjęcia: Alicja Kulbicka

O perspektywach, jakie otworzy przed Teatrem nowa siedziba, premierach zaplanowanych na sezon 2022 oraz spektaklach, które mogą być skutecznym antidotum na złe emocje opowiedział nam dr Przemysław Kieliszewski, dyrektor Teatru Muzycznego w Poznaniu.

Właśnie wydano pozwolenie na budowę nowej siedziby Teatru Muzycznego na działce u zbiegu ul. Św. Marcin i Skośnej, w sąsiedztwie Akademii Muzycznej. Patrząc z boku na Pana starania – i mając na uwadze wiele innych inwestycji w Poznaniu w ostatnich latach – można odnieść wrażenie, że stosunkowo szybko udało się dopiąć celu… 

PRZEMYSŁAW KIELISZEWSKI: Pozwolę sobie zaprzeczyć – wybrana lokalizacja, optymalna z punktu widzenia rozwoju Teatru – to efekt wieloletnich starań, zapoczątkowanych jeszcze przez moich poprzedników. Wystarczy prześledzić listę potencjalnych miejsc, w których miała powstać nowa siedziba Teatru Muzycznego. Jeszcze w latach 70. planowano zbudować Teatr w ramach Hotelu Poznań, powstały już nawet schody do nowej siedziby. Bardzo zaawansowany był też projekt adaptacji dawnego kina Olimpia przy ul. Matejki. Jednak niewiele więcej miejsc na widowni niż obecnie i brak zaplecza sceny uniemożliwiłby tam zmianę jakościową. Musieliśmy przekonać Prezydenta i radnych, że mieszkańcy Poznania i całego regionu zasługują na teatr muzyczny z prawdziwego zdarzenia w innej lokalizacji.   

Jako miejsce powstania nowego teatru rozważana była Stara Gazownia, Hala nr 1 na MTP, działka przy Collegium Iuridicum, Wolne Tory, teatr miał nawet powstać w ramach Centrum Handlowego Posnania. O nowej siedzibie rozmawialiśmy też z właścicielami biurowca, który powstaje obecnie przy pl. Andersa i z firmą budującą Nowy Rynek na terenie po dawnym dworcu autobusowym. 

Przełom nastąpił kiedy poprosiliśmy o radę Wielkopolskie Centrum Wspierania Inwestycji, a Grzegorz Michalski, prezes WCWI, wskazał nam to wyjątkowe miejsce u zbiegu ul. Św. Marcin i Skośnej. Podziękowania należą się też Prezydentowi Miasta, który rozpisał konkurs architektoniczny. W jego toku wyłoniono projekt Atelier Loegler Architekci ciekawie wpisujący się w otoczenie, z łamanym dachem nawiązującym do tych z dawnej Dzielnicy Cesarskiej. To architektura, która wzbudza dyskusje, dlatego ma szansę stać się na lata jednym z symboli Poznania. 

Dla nas, poza wyglądem elewacji, równie istotna jest funkcjonalność nowej, teatralnej przestrzeni. Kiedy tylko okazało się, że na tej działce może powstać Teatr, powołaliśmy zespół warsztatowy i zaprosiliśmy do współpracy dyrektorów teatrów z innych miast. Korzystaliśmy z doświadczeń m.in. warszawskiego Teatru Roma, Centrum Kulturalno-Kongresowego Jordanki w Toruniu, Opery i Filharmonii Podlaskiej w Białystoku, Teatru Capitol we Wrocławiu czy Teatru Muzycznego w Gdyni. Pojechaliśmy też na wizyty studyjne do wszystkich tych i innych miejsc w Polsce, do Londynu i do Stuttgartu, gdzie stosunkowo niedawno powstały dwa teatry musicalowe. W oparciu o zebrane informacje stworzyliśmy obszerny i szczegółowy program funkcjonalno-użytkowy. 

Pracując nad kształtem tej nowej przestrzeni uwzględniliśmy także takie elementy jak magazyny podręczne, w których przechowuje się dekoracje czy dwie rampy, które umożliwiają jednoczesny załadunek i wyładunek elementów scenografii. A to da nam możliwość działania w formule festiwalowej, będziemy więc mogli pokazywać dwa różne spektakle dzień po dniu. 

Wiele instytucji kultury, które powstały w ostatnim okresie, nie miały czasu na precyzyjne planowanie, bo otrzymywały unijne środki, które trzeba było szybko wydać na nową inwestycję. My doskonale wiemy, czego potrzebuje nowy teatr i korzystamy z doświadczeń innych.

Przemysław Kieliszewski

Czy koniec 2025 to realna data przeprowadzki do nowej siedziby?  

Tak. Samo pozwolenie na budowę nie byłoby tak ważne, gdyby nie fakt, że udaje nam się domykać finansowanie całej inwestycji przy współudziale Miasta Poznań i Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Teatr Muzyczny będzie przez 4 lata współprowadzony przez Ministerstwo, a coroczna dotacja w wysokości 1,5 mln zł pozwoli nam rozwinąć skrzydła, m.in. przygotować ważną koprodukcję z dużym warszawskim teatrem i docenić zespół, który ciężko pracuje, by „zasłużyć” na nową siedzibę. Dzięki temu rozwiązaniu Ministerstwo będzie mogło uruchomić dotację celową – połowę kwoty na budowę Teatru szacowaną na 300 mln zł. Drugą połowę sfinansuje Miasto Poznań.  

Cieszymy się z każdego etapu, który przybliża nas do powstania nowej siedziby, ale nie popadamy w euforię. Mamy nadzieję, że uda się szybko ogłosić i rozstrzygnąć przetarg, wybrać doświadczonego i solidnego wykonawcę, wkopać pierwszą łopatę i… koniec zwieńczy dzieło.  

Jakie możliwości otworzy przed Teatrem Muzycznym ta nowa inwestycja? 

Chcemy być dumą nie tylko mieszkańców Poznania, ale też całego powiatu i województwa, integrować lokalną społeczność. W ostatnich latach wielu Wielkopolan odwiedzało instytucje kultury we Wrocławiu, Katowicach, Szczecinie, Berlinie czy Warszawie – mamy nadzieję, że kierunek będzie odwrotny. Na pewno pomoże w tym perfekcyjna lokalizacja – 3 min od dworca PKP i PKS, tuż przy stacji Pestki i przystanku kolei metropolitalnej. 

Wiemy, że nowa siedziba, dzięki efektowi nowości, przyciągnie publiczność, która do tej pory w ogóle nie uczestniczyła w życiu teatralnym. Chcemy być też miejscem, które żyje przez cały dzień, gdzie poza spektaklami odbywają się warsztaty dla dzieci i dorosłych, gdzie magnesem poza sztuką jest też restauracja, kawiarnia i czytelnia, w której można np. odebrać książkę z Biblioteki Raczyńskich. Nowy Teatr ma być również  miejscem, w którym będą się zaczynać i kończyć poznańskie festiwale. Chcemy dzielić się tą nową przestrzenią ze społecznikami – fundacjami i stowarzyszeniami działającymi w podobnym do naszego obszarze. Druga scena pozwoli nam natomiast grać równolegle inne przedstawienia – także te dla najmłodszych widzów. 

Będziemy też mogli zaproponować publiczności inny komfort oglądania spektakli, z nagłośnieniem, multimediami i oświetleniem na najwyższym światowym poziomie.  

Przemysław Kieliszewski

Jak ważne było dla Was, aby w Poznaniu powstał największy teatr muzyczny w Polsce? 

Choć w konkursie liczba miejsc na głównej scenie została określona w przedziale od 900 do 1200, od początku optowaliśmy za opcją 1200 i nie jest to przejaw megalomanii. Wiemy na przykładzie obecnej siedziby jak dodatkowe 30 miejsc, o które udało mi się powiększyć widownię, może ważyć na zyskowności spektaklu. Jeśli główna scena Teatru Muzycznego w Gdyni ma 1100 miejsc, a bilety wyprzedają się na pniu, to i nam uda się zapełnić 1200. W końcu do Poznania można dojechać z czterech stron świata, a do Gdyni tylko z trzech. (śmiech) Szacujemy, że dotychczasowa liczba widzów wzrośnie z ok. 90 tys. do 280 tys. rocznie.  

Pod względem marketingowym te 100 dodatkowych miejsc i fakt, że będziemy mogli zaprosić widzów do największego teatru muzycznego w Polsce, nie jest bez znaczenia. 

Jakie trzy spektakle, które mogliśmy zobaczyć w Teatrze Muzycznym w minionym roku, cieszyły się największą popularnością? 

Od 5 lat absolutnym rekordzistą jest „Zakonnica w przebraniu”, którą obejrzało już 65 tys. widzów. Jako pierwsi w Europie kontynentalnej, zaraz po West Endzie, zdobyliśmy licencję na przygotowanie tego spektaklu i z pewnością jeszcze na długo pozostanie w naszym repertuarze. 

Na wyróżnienie zasługuje też spektakl „Virtuoso” o Ignacym Janie Paderewskim, który powstawał w naszym Teatrze od początku, wraz z twórcami ze Stanów Zjednoczonych, miał swoją premierę także w Warszawie i został zarejestrowany przez telewizję. Rzadko się zdarza, aby spektakl historyczny opowiadał z taką lekkością o życiu człowieka, którego znamy albo wydaje nam się, że znamy ze zdjęć, nagrań czy podręczników. Dialog Piłsudskiego z Paderewskim w drugim akcie to absolutnie uniwersalna opowieść o Polsce. 

W minionym roku największym sukcesem okazał się „Kombinat” z piosenkami Grzegorza Ciechowskiego i Republiki, z niełatwym przesłaniem, traktujący o zniewoleniu jednostki przez systemy. To spektakl nie tylko dla fanów Grzegorza Ciechowskiego. Pozyskaliśmy dzięki niemu wielu nowych entuzjastów. Bilety bardzo szybko się wyprzedają, będziemy go grali znów w lutym.

Przemysław Kieliszewski

Proszę opowiedzieć o planach Teatru na 2022 r. Na jakie premiery widzowie powinni zarezerwować sobie czas? 

Pod koniec kwietnia zaplanowaliśmy premierę „Wypożyczalnia snów” z piosenkami Urszuli Sipińskiej w nowych aranżacjach. Przygotowujemy go we współpracy z samą autorką, wspaniałą poznanianką, która w 2022 roku obchodzi swój jubileusz, 75. urodziny, więc będzie to prezent od naszego teatru i miasta. Chcemy, by piękne przeboje jednej z ikon polskiej piosenki lat 60-80., wybrzmiały na nowo. 

Kolejny spektakl – „IRENA” – nawiązuje do historii jednej z wielkich postaci XX w. – Ireny Sendlerowej. Autorem scenariusza są Piotr Piwowarczyk i reżyserka filmowa Mary Skinner, autorem piosenek laureat nagród Pulitzera i Grammy Mark Cambell, a muzyki – jedyny polski laureat Grammy – Włodek Pawlik. Reżyserem będzie natomiast Brian Kite, wykładowca i dziekan znakomitej uczelni UCLA w Los Angeles, który ma na swoim koncie wiele musicali w USA. Słowem – wspaniali twórcy i materiał, który nas zachwycił. Mamy nadzieję, że projekt ten otworzy 27. sierpnia festiwal teatralny, który przygotowujemy. 

Co roku powiększa się grono sponsorów Teatru – to często duże, rozpoznawalne w całym kraju marki. A jaką formę współpracy może Pan zarekomendować poznańskim małym i średnim firmom? 

Rzeczywiście. Od 2021 roku dołączył do nas m.in. Powiat Poznański, a naszymi najwierniejszymi partnerami są od lat spółka Aquanet, poznański deweloper UWI, który szczególnie wspiera projekty dla najmłodszych widzów, PKO BP, PZU, Enea 

czy Totalizator Sportowy. Przy okazji budowy nowej siedziby chcemy rozszerzyć współpracę z Aquanetem – powstanie m.in. zbiornik retencyjny, z którego woda będzie wykorzystywana do zasilania parku za teatrem.  

Małych i średnich przedsiębiorców zachęcamy, aby zaprosili swoich pracowników czy klientów do teatru i zaplanowali dla nich z naszą pomocą spotkanie przed lub po spektaklu. To sprawdzona formuła, która pozwala pracownikom czy klientom spotkać się w dobrym, emocjonalnym kontekście przedstawienia. 

Jaką publiczność przyciąga obecnie Teatr Muzyczny? 

Musical jest gatunkiem popularnym, nie mamy z tego tytułu powodów do kompleksów. I choć jesteśmy teatrem rozrywki, to nie unikamy rozmowy z widzami o ważnych tematach, czego przykładem jest choćby spektakl „Kombinat”. Najważniejsze jest dla nas, aby widzowie, przychodząc do Teatru Muzycznego, zawsze mieli pewność, że jakość wszystkich elementów spektaklu – tekstu, reżyserii, muzyki, całego show – będzie na najwyższym poziomie. 

Dla mnie osobiście teatr musicalowy jest odkryciem ostatnich 10 lat. Wcześniej interesowałem się bardziej muzyką klasyczną i operą. Kiedy powierzono mi funkcję dyrektora Teatru Muzycznego, miałem być przede wszystkim menedżerem zmiany. Ale ten musicalowy świat całkowicie mnie pochłonął, bo mówi językiem dzisiejszego widza, a emocje w nim są prawdziwe. Trochę jak z operą w czasach Mozarta czy Rossiniego, kiedy ludzie wychodzili ze spektakli, śpiewali arie, bo ta muzyka była pozbawiona elementu sztuczności – aktualna, z ich świata, z ich estetyki.  

Mam takie specjalne krzesło w Teatrze z dobrym widokiem nie tyle na scenę, co na widownię i oglądając spektakl po raz piąty czy szósty skupiam się na reakcjach widzów. Kiedy widzę, że barczysty, dwumetrowy facet zaczyna płakać, to wiem, że magia teatru działa. Wspólne, pozytywne emocje, które przeżywamy w teatrze są nam bardzo potrzebne. W czasach kiedy w sferze publicznej jest dużo złych emocji, teatr musi być antidotum. Oby skutecznym.

Michał Gradowski

Michał Gradowski

Przemysław Kieliszewski | Nowy Teatr Muzyczny już w 2025? 

Rozmawia: Michał Gradowski Zdjęcia: Alicja Kulbicka

Przemysław Kieliszewski

REKLAMA

blank

REKLAMA

blank