Skip to content

Heroski

tekst: Alicja Kulbicka | zdjęcia: Adobe Stock, domena publiczna

Kobieta – obiekt pożądania i zazdrości. Matka, córka, żona, kochanka. Muza dla artystów, natchnienie dla poetów. Kobieta pracująca, biznesmenka, emancypantka, femme fatale, feministka. Przyjaciółka, siostra, powierniczka. Towarzyszka chwil radosnych, doskonała pocieszycielka w tych smutniejszych. Zmysłowa, subtelna, delikatna, wojownicza, ambitna, wykształcona, na świat otwarta. I kiedy pomyślę o dziedzictwie, jakie pozostawiły nam nasze przodkinie, dociera do mnie, jaką drogę pokonałyśmy na przestrzeni dziejów.

Zacznijmy od spodni, tak naturalnej dzisiaj podstawie kobiecej szafy. Jednak ich noszenie było przez męski świat, damskiej części społeczeństwa zupełnie zabronione. Do tego stopnia, że zarzut w nich chodzenia był jednym z argumentów za… spaleniem Joanny d’Arc na stosie. Walkę o wygodę kobiety podjęły po Wiośnie Ludów, podczas I fali feminizmu, upierając się, że ciężko na nartach w spódnicy jeździć. W ideologicznej wojnie rolę głównego stratega przejęła Amelia Jenks Bloomer, amerykańska feministka, aktywistka Konwencji Praw Kobiet, która w tworzonym przez siebie magazynie dla kobiet nawoływała do równouprawnienia. A jednym z postulatów było właśnie… noszenie spodni. Dziękuję Pani Amelio.

Amelia Bloomer
Amelia Jenks Bloomer | domena publiczna


Spodnie spodniami, powiecie, to nie najważniejszy problem społeczny. Zatem prawa wyborcze. I tu na scenę wchodzi Aleksandra Piłsudska. Druga żona Józefa Piłsudskiego. I kiedy patrzę na jej zdjęcie, spogląda na mnie nobliwa matrona o fryzurze pewnie w tamtych czasach modnej. Nic nie zapowiada, że ta „zacięta feministka” jak sama o sobie mówiła, tak bardzo odmieni los Polek. To właśnie ona zakończyła w Polsce, rozpoczętą pod koniec XIX wieku przez sufrażystki, walkę o równość praw wyborczych dla kobiet i mężczyzn. Namawiając swojego męża do podpisania dekretu zrównującego w tym obszarze obie płci. Wyprzedzając takie kraje jak Francja, USA, Włochy, Hiszpanię czy Szwajcarię. I tak od 28 listopada 1918 roku możemy my kobiety, spotykać się przy urnach wyborczych. Korzystajmy z tego. Dziękuję Pani Aleksandro.

Aleksandra Piłsudska
Aleksandra Piłsudska | domena publiczna


W nauce nie było wiele lepiej. Zacznijmy od początku. Słyszałyście o Kodeksie Napoleona? Otóż przez ponad 100 lat na ziemiach polskich pod zaborem rosyjskim stanowił on źródło prawa, obejmując tak restrykcyjne zapisy jak to, że zamężne kobiety nie mogły posiadać osobnych dokumentów tożsamości, nie wolno im było opuszczać wyznaczonego przez mężów miejsca zamieszkania, nie miały też prawa do wypracowanego przez siebie dochodu. A także prawa do kształcenia.

I kiedy urodzona w 1899 roku Zofia Majmeskuł-Mastalerzowa przypadkowo odkrywa to monumentalne dzieło, postanawia na przekór ograniczającemu ją światu zostać prawniczką i napisać własny kodeks. W 1918 udaje się do Krakowa, gdzie uparcie walczy o swoje miejsce w uczelnianym gmachu. Wyrzucana z sali wykładowej wraca niczym boomerang, stanowiąc wyrzut na sumieniach zatwardziałych profesorów, zwolenników „tradycyjnej” roli kobiety. Jej determinacja jest jednak tak wielka, że samego ministra edukacji odwiedzić postanawia i choć słyszy „że za mąż lepiej wyjść powinna” zaciekawia tematem media. Te szybko temat podchwytują i w rezultacie zostaje przyjęta na drugi rok prawa, a w czerwcu 1919 roku przychodzi rozporządzenie, na mocy którego kobiety zostają dopuszczone do studiowania prawa na małopolskich uniwersytetach.

Zofia-Mejmesul-Mastalerzowa
Zofia-Mejmesul-Mastalerzowa | domena publiczna


Ale za determinacją Zofii stoi nie tylko jej niezgoda na panujące w ówczesnej Polsce nierówności. Przykład przyszedł z góry, od kobiety niezwykłej, która pokonując uprzedzenia, wtargnęła do męskiego świata nauki na zawsze zmieniając jej oblicze. Gdyby żyć jej przyszło 100 lat wcześniej, mogłaby co najwyżej być żoną naukowca, wspierającą karierę męża. Gdyby urodziła się w czasach współczesnych, pewnie byłaby jedną z 20% kobiet, które zajmując się nauką, osiągają profesurę.

Ale urodziła się w 1867 roku w kraju, gdzie kobietom studiować nie było wolno, a naczelne hasło przeciwników równości płci brzmiało „emacypacja jest większą klęską dla narodu aniżeli rozbiór Polski”. Jakaż to była strata dla ludzkości! Ile kobiet wtłoczonych w role matki dzieciom zmarnowało swój potencjał! Jednak wychowana w kulcie wiedzy Maria Skłodowska-Curie wyjeżdża do Francji na Sorbonę, aby studiować fizykę i chemię. Pionierka badań nad promieniowaniem za swoje osiągnięcia naukowe otrzymuje dwie nagrody Nobla – w 1903 i 1911 roku. A dokonuje tego w czasach, kiedy kobiety wciąż stanowią bardziej „ciekawostkę” na uniwersytetach i nikt w ich potencjał naukowy nie wierzy. Paradoksalnie, dzisiaj uznawana za najbardziej wpływową kobietę w historii. Pani Mario, Pani Zofio – dziękuję.

Maria Skłodowska - Curie
Maria Skłodowska – Curie | domena publiczna


Przykładów aktorek życia publicznego, które odmieniły losy świata, jest mnóstwo. Od twórczyń centralnego ogrzewania, przez pampersy, po wifi i tratwę ratunkową. Virginia Apgar, której zawdzięczamy „noworodkową skalę”, Rosalind Franklin – to dzięki niej wiemy o istnieniu podwójnej helisy DNA, Mary Anderson – wynalazczyni wycieraczek do samochodu, Mary Phelps-Jacobs, która uwolniła nas od niewygodnych gorsetów czy Malala Yousafzai, dzięki blogowi na którym opisywała walkę, jaką toczyły dziewczęta z pogranicza afgańsko-pakistańskiego, by zyskać prawo do nauki otrzymała Pokojową Nagrodę Nobla. W wieku 17 lat! Nawet najsłynniejsza gra planszowa Monopoly to pomysł Elisabeth Magie. I na rodzimym podwórku nie brakuje postaci wielkich takich jak: Emilia Plater, Helena Modrzejewska, Irena Sendlerowa, Eliza Orzeszkowa, Hanka Ordonówna, Wanda Rutkiewicz czy Wisława Szymborska. To wybitne postaci, które zapisały się na kartach historii, na zawsze zmieniając naszą rzeczywistość.


Ale są też te, o których nie przeczytacie w kronikach dziejów. Samotne matki zmagające się z „alimenciarzami”, matki dzieci z niepełnosprawnościami, ofiary przemocy seksualnej, fizycznej, psychicznej czy ekonomicznej, które w zaciszu swoich mieszkań, próbują często bezskutecznie wyjść z opresji, jakie zafundował im pokutujący stereotyp „grzecznej i miłej”. No i tak bliski nam od roku obraz ukraińskich kobiet, uciekających przed apoteozą patriarchatu, jaką jest wojna. Zmuszonych do pozostawienia wszystkiego co znają i rozpoczęcia nowego życia. Nie z własnego wyboru. To dla mnie prawdziwe heroski.

Drogie Panie, z okazji Święta Kobiet życzę Wam, abyśmy już nigdy nie musiały mierzyć się z wyzwaniami, przed jakimi stały nasze babki i prababki, aby równość konstytucyjnie nam zagwarantowana zapisana była czynami, a nie kredą w kominie. Bo jak zauważyła Zofia Zaleska w czasopiśmie „Bluszcz” z 1928 roku „Nam tych praw nie dano. Myśmy je sobie same wzięły, wtedy gdy płaciło się za nie bólem, krzywdą i więzieniem”. Jesteśmy heroskami i to jest nasz czas!

Mojej Mamie – największej znanej mi herosce, najlepszej przyjaciółce i nieocenionej inspiracji.
Dziękuję Ci za to, co mi dałaś.

blank
blank

Może cię zainteresować:

Kategorie:

Heroski

tekst: Alicja Kulbicka | zdjęcia: Adobe Stock, domena publiczna

Alicja Kulbicka

REKLAMA

blank

REKLAMA

blank

Samotność w wielkim mieście

Tekst: Alicja Kulbicka

Szary, nieduży domek ze skośnym, czerwony dachem. Symetrycznie rozmieszczone na szarej elewacji okna z niepodnoszonymi od lat białymi roletami, tworzą wrażenie zamkniętych oczu, a krzywa dachówka, niczym źle dobrana fryzura, stuka w trakcie wichury. Wokół zarośnięty ogródek z zamykaną na skobel bramą, kilka pękniętych doniczek z resztkami wyschniętych roślin podlewanych okazjonalnie przez deszcz. I tylko kolorowy jarmarczny wiatraczek, wetknięty w ogrodowe korytko kręci się wesoło, zachowując ostatnie pozory życia na wymarłej posesji.

Mieszkała tu od lat 40-stych. Początkowo z rodzicami i braćmi. Lata szkolne i jej młodość przypadły na powojenny Poznań, a okres pracy zawodowej w służbie zdrowia na niełatwe czasy realnego socjalizmu. Praca z chorymi uwrażliwiła ją i dała poczucie sensu i własnej wartości. Kiedy rodziców zabrakło, a bracia pozakładali swoje rodziny, została sama. Nigdy nie wyszła za mąż. Jakoś się nie złożyło. Kiedy się poznałyśmy, była już na emeryturze, a jej towarzyszem był nieco wyrośnięty foksterier, z którym wychodziła na codzienne spacery. Dlatego chyba ucieszyła się, że zostałyśmy sąsiadkami. Ja zyskałam coroczne wiosenne dostawy gałązek najpiękniej pachnącego bzu, którego aromat roztaczał się po całej okolicy,a ona wiernego słuchacza jej opowieści o świecie, który przeminął. Stojąc płot w płot, godzinami słuchałam opowieści o fyrtlu, który niedawno stał się moim, ale ona spędziła w nim całe życie. O ludziach, których nie miałam szansy poznać i miejscach, których blask dawno wygasł. Zawieszona w przeszłości, która niczym tarcza chroniła ją przed samotnością.

Niewielu gości ją odwiedzało. Przyjaciółki z młodych lat pochowała, rodzina zajęła się własnymi sprawami, a wybuch pandemii tylko pogłębił poczucie osamotnienia. Podupadła na zdrowiu. Najgorzej było zimą, kiedy aura nie pozwalała nam się spotykać podczas ogródkowych porządków.Z zaproszeń też nie była skora korzystać. Miała swój własny świat, w którym zamykała się w połowie listopada, aby niczym niedźwiedź wybudzić się do życia wiosną. Kontakt stawał się ograniczony. Nigdy niedziałający dzwonek do furtki, milczący, rozładowany telefon. Pomimo usilnych próśb o jego regularne ładowanie, często nie odpowiadał, aby po kilku dniach oddzwonić jakby nigdy nic i na pytania o regularne zażywanie leków beztrosko, szczebiotliwieodpowiedzieć „co u Twoich kotów”? Tylko migocące w oknie szarego domu ciepłe, pomarańczowe światełko dawało mi poczucie spokoju, że wszystko jest w porządku.Nauczyła mnie nie martwić się na zapas, uodporniła na brak znaku życia.

I kiedy przed świętami powiedziała mi, że wybiera się do rodziny, ucieszyłam się. Że będzie wśród bliskich, choć zaproszenie na wigilię w moim domu było przez te lata naszej znajomościzawsze aktualne. I pomimo przyzwyczajenia do jej wiecznie wyłączonego telefonu, moje zdziwienie wywołał brak reakcji na esemesowe życzenia. Tuż przed sylwestrem sprawy potoczyły się bardzo szybko. Brak migocącego światła w oknie, kontaktu telefonicznego, o waleniu w drzwi nawet nie wspomnę. Poszukiwanie kontaktu do rodziny, ślusarz, karetka… Mój esemes o treści „Pani Grażynko, niech Pani do mnie zadzwoni” już na zawsze pozostanie bez odpowiedzi…

Jestem na nią zła. Za jej niefrasobliwość i niekonsekwencję w braniu leków. Za bezsensowny upór, brak chęci przyjęcia pomocy. A jednocześnie będzie mi brakowało naszych rozmów przy płocie, a wiosenny zapach bzu zawsze kojarzyć będę z jej małymi radościami po wizycie u fryzjera czy kosmetyczki. Dom za moim oknem już nie mruga żarowym światełkiem, a o tym, że było w nim kiedyś życie przypomina tylko mały, kolorowy, wirujący na wietrze jarmarczny wiatraczek…

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

redaktor naczelna magazynu "Poznański Prestiż"

Samotność w wielkim mieście

Tekst: Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

REKLAMA

blank

REKLAMA

blank

Spokój, przede wszystkim spokój…

Alicja Kulbicka

–Mamusiu zbudź się! – zawołał Muminek przerażony – stało się coś strasznego! To się nazywa Wigilia!

–Co chcesz przez to powiedzieć? – spytała Mama, wysuwając pyszczek spod kołdry.–Nie wiem dokładnie – odpowiedział Muminek – ale nic nie jest przygotowane i coś przepadło i wszyscy biegają jak zwariowani. Może to znowu powódź.

Czas do świąt odmierzam kulinarnie. Już od połowy listopada z ukochaną Matką toczymy dyskusje o kapuście, pierogach, makowcach i karpiu. Bo bez karpia świąt nie ma. Kończymy temat rogali świętomarcińskich i zaczynamy obrady wysokiego szczebla na temat świątecznego menu. A to wyzwanie nie lada w czasach, kiedy każdy produkt kupujemy w innym sklepie. I nie żebyśmy tak chciały, po prostu w jednym nie sposób dostać wszystkiego, co widnieje na naszej zakupowej liście. W pierwszymkupimy grzyby, ale kapusta już nie taka, w drugim mak, ale przyprawy do piernika brakuje. Mąka też nie spełnia wysokich standardów mej rodzicielki, więc do ekologicznego sklepu trzeba podjechać. A tam też nie ma. Była, ale wyszła. Albo nie była, bo tak podrożała, że nikt kupować nie chce. Więc pertraktacje z matką kończą się powrotem do pierwszego sklepu, bo tamta może jednakby się nadała. I kiedy już dumna, z niespełniającą wymogów kulinarnych mąką, szczęśliwa na myśl o końcu sklepowej udręki, wracam do auta, pada magiczne – w ekologicznym były jednak ładniejsze owoce… I chcąc nie chcąc, wracam do sklepu z „bio” w nazwie, modląc się, aby nikt nie wykupił pomarańczy, które wpadły matce w oko. Bo w przeciwnym wypadku od rana czeka mnie kolejna wyprawa w poszukiwaniu owoców idealnych. Spokój – powiedział Tatuś Muminka – przede wszystkim spokój.

Minęła ich ciotka Paszczaka, ciągnąc świerk na sankach,a więc obudziliście się?

– No wreszcie – powiedziała obojętnie – postarajcie się o choinkę zanim się ściemni (…)

– Ale po co…? – zaczął Tatuś Muminka.–Zanim się ściemni– szepnęła Panna Migotka – ona powiedziała: zanim się ściemni. Zatem niebezpieczeństwo nadejdzie dziś wieczorem…

Choinka to osobny rozdział epopei świątecznej. Albo za mała, albo za duża, albo za łysa, albo za rozłożysta. Albo czubek nie taki. Albo pan sprzedający tylko gotówkę chce i na widok karty płatniczej patrzy na mnie wzrokiem, jakbym przed Bożym Narodzeniem w sklepie o zające wielkanocne pytała. Wpakowanie jej do auta to kolejne wyzwanie. Na wznak nie, na skos nie. Przecież nie utnę czubka doskonałego!!!! Spokój – powiedział Tatuś Muminka – przede wszystkim spokój.

(…) Nie przeszkadzaj –parsknął Paszczak z nosem pochylonym nad długą listą, na której prawie wszystko było już poprzekreślane. Usiadł przy jednej ze świec i zaczął liczyć– Mama, Tatuś, Gapsa – mruczał po nosem – wszystkie kuzynki… najstarszy jeż… tym małym nic nie trzeba. Ja też nic od Sniffa w zeszłym roku nie dostałem. Mirabela i Homek… ciotka (…)

–Ale co im się stało? – zapytał Muminek.–Prezenty! – wybuchnął Paszczak – z każdą Wigilią coraz więcej prezentów!

Zapchał się paczkomat. Świąteczne szaleństwo zakupowe rozgorzało na całego.  Po zamówioną karmę dla kota skierowano mnie do „paczkomatu tymczasowego”. Kilkanaście ulic dalej.  Niby nic, ale kot głodny. Etap prezentów to najgorszy dla mnie moment. Bo co kupić ludziom, którzy mają już wszystko? Albo mówią, że niczego nie potrzebują? Jako dziecko matce kupowałam dezodorant, ojcu maszynkę do golenia. Rok w rok. Ale to chyba już nie przejdzie… Jakbym dobrze poszukała, to pewnie w domu rodzinnym z tuzin nigdy nie używanychaerozoli bym znalazła. Pomyślę o tym później. Spokój – powiedział Tatuś Muminka – przede wszystkim spokój.

Po czym wszyscy usiedli na śniegu i czekali na katastrofę.

(…) Tylko małe leśne stworzonko, które piło herbatę wyjrzało zza drewutni. Przyprowadziło ze sobą wszystkich swoich krewnych i przyjaciół swoich krewnych, a wszyscy byli jednakowo mali, szarzy, wynędzniali i zziębnięci.

– Przyjemnej Wigilii – szepnęło leśne zwierzątko nieśmiale.

– Jesteś pierwszy, który uważa, że Wigilia może być przyjemna – odpowiedział Tatuś – a nie boisz się, co się stanie kiedy nadejdzie?

– Przecież już jest – odpowiedziało leśne stworzonko – macie piękną choinkę – i tyle jedzenia – dodał jego krewny – i prezentów (…) Zaległa zupełna cisza. Świece paliły się nieruchomym płomieniem wśród łagodnej nocy, a małe stworzonko i jego krewni siedzieli bez ruchu.(…) –Jednak jeśli Wigilia się rozgniewa – powiedział Muminek – to będziemy mogli skryć się na werandzie. A tymczasem – zwrócił się do leśnego stworzonka – to wszystko jest dla was.*

Spokojnych i rodzinnych Świąt!

*Opowieści z Doliny Muminków – Wigilia w Dolinie Muminków (na podstawie opowiadań Tove Jansson)

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Spokój, przede wszystkim spokój…

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

REKLAMA

blank

REKLAMA

blank

Dziedzictwo

Zmagając się z przeciwnościami losu, których apogeum wydawał się być nagły pobyt matki w szpitalu, ojciec postanowił swoim odejściem zakasować wszystkich. Zawsze lubił być w centrum uwagi. 

            Gdy byłam dzieckiem nasz dom tętnił od spotkań i rozmów. Sprzyjały temu wiecznie otwarte drzwi w mieszkaniu w bloku na Winogradach. Nikt nie odgradzał się od sąsiadów, a jako dzieciak rozróżniałam po sposobie pukania do drzwi, kto tym razem wpada do rodziców. Sąsiadki, które przychodziły do mamy pożyczyć „szklankę” cukru, pochwalić się nową fryzurą czy kostiumem i zostawały na wielogodzinnych pogaduchach. Sąsiedzi, którzy wpadali do ojca z „problemami motoryzacyjnymi”, albo z koszykiem świeżo zebranych grzybów, lub po prostu żeby na chwilę przysiąść i wymienić się opiniami na temat otaczającego świata. Ojciec uwielbiał te wizyty. I choć nierzadko stawał w opozycji do swoich rozmówców, nie zrażało to ich do kolejnych odwiedzin w kolejnym dniu. I w następnym. Byle do soboty. Bo wtedy obowiązkowo – koniaczek i wspominki. Każde pokolenie na swoje „kiedyś było jakoś fajniej”. Ojciec brylował opowieściami, anegdotami. A po każdych wakacjach wyciągał ogromny ekran i wyświetlał slajdy z podróży. Ku utrapieniu mamy, która może niekoniecznie każde swe ujęcie na plażach Bułgarii sąsiadom pokazać chciała, ale z ojcem nie było dyskusji. Z każdych wakacji przywoził dziesiątki rolek filmu ORWO, więc jakże miałoby się zmarnować?

            Był zresztą genialnym organizatorem. To dzięki jego determinacji i uporowi w czasach PRL-u zwiedziliśmy „maluchem” wszystkie kraje byłych Demoludów. Maluchem, w którym moja matka przez całą drogę do byłej Jugosławii trzymała nogi w misce, bo nie było już jej gdzie upchnąć. Miski, nie matki. Spaliśmy na campingach pod namiotem, więc zabrać musiała pół domu. Matka, nie miska. Połowę objętości „malucha” stanowiły zapasowe części, bo nigdy nie było wiadomo, kiedy nasz czerwony bolid postanowi się zepsuć. Ale i z tym ojciec sobie radził. To dzięki jego uporowi dostałam wymarzony rower, bo kiedy okazało się, że do sławetnego sklepu Rometu na Serbskiej „rzucono” trzy sztuki, a my w kolejce byliśmy może setni, ojciec prawie wrzucił mnie do „malucha” i pojechaliśmy do fabryki gdzieś pod Bydgoszcz. Na miejscu kazał mi zostać w aucie i po dobrej godzinie wrócił wściekły jak osa, ale z moim wymarzonym Jubilatem. Co prawda w fioletowym kolorze na białych oponach, no ale tylko taki był.Nigdy nie zapytałam, ile ofiar wymagała ta operacja, a sam ojciec przez całą drogę powrotną milczał jak zaklęty,co zwiastować mogło najgorsze, ale ja byłam szczęśliwa.

            Ojciec dużą część swego życia przepracował w Fabryce Samochodów Rolniczych „Tarpan” jako redaktor naczelny gazety zakładowej „Życie FSR”, nazywanej przez moją matkę pieszczotliwe „Intymnym Życiem Tarpana”. Pamiętam porozkładane na podłodze makiety, sklejane na nich kawałki tekstów, wywoływanie zdjęć w łazience, w której pod karą śmierci lub chociażby ciężkiego okaleczenia nie wolno było wówczas zapalać światła. No, ale ten Tarpan w życiu ojca pojawić się w końcu musiał. Postawił auto tak, aby codziennie monitorować z okna, czy ktoś się na niego nie połasił. Bo własnym sumptem doposażał go na miarę możliwości późnego PRL-u. A czego tam nie było! Halogeny, dodatkowe orurowanie, nawet pomalował go na kolor kości słoniowej. Wisienką na torcie były naklejone z boku kolorowe pasy i napis „Poznań –Krym 1987”. Bo i w taką podróż się wybraliśmy. Był gadżeciarzem na miarę tamtych czasów. A i dobrze było, kiedy sąsiedzi wiedzieli, jaką kolejną podróż planuje. Centrum uwagi. Coś czuję, że dziś ojciec byłby gwiazdą Instagrama.

            Nawet w Milionerach brał udział i nawet z niejakim sukcesem, dzięki czemu w 2001 roku zwiedzili z matką Stany Zjednoczone. Samochodem, bo jakże inaczej! „Samochód to członek rodziny, który po dłuższej podróży zawsze jest z wdzięczności głaskany po kierownicy” – mawiał.

            Po upadku ustroju nie było mu łatwo. Fabrykę zlikwidowali, rynek prasy w wolnej Polsce dopiero się tworzył. Ojciec imał się każdej fuchy. Pisał to, na co było zapotrzebowanie. Od horoskopów po wymyślone na potrzeby prasy bulwarowej historyjki. Choć i poważne tematy się trafiały. Zapewne znacie te maile, w których dostajecie kupę forsy od tajemniczych milionerów z dalekiego kraju. To ojciec też dostał parę milionów. A dokładnie dwanaście. W 2003 roku od senatora z Nigerii. I choć oczywiście w żadne dolary nie uwierzył, z dziennikarskiego obowiązku postanowił się historii przyjrzeć i niczym szpieg w służbie Jej Wysokości Dziennikarstwa spotkał się w Amsterdamie z oszustami. I choć nie była to łatwa decyzja, bo nie wiadomo było co go tam czeka, pojechał. A kiedy wrócił w jednym kawałku, za historię „Nigeryjski łącznik”, o tzw. przekręcie 419 otrzymał nagrodę Grand Press. Uwielbiał sławę! Był w stanie wiele dla niej zrobić.

            Jego teksty osobiście przepisywałam na pożyczonym od sąsiada komputerze, gdzie o żadnym edytorze tekstów nawet nie było mowy. Był tylko czarny ekran, zielony kursor stawiający kropkę w miejscu spacji i Tetris, w którego namiętnie grałam po skończeniu swojej „pracy” dla ojca. I gdy któregoś dnia rzucił mi na biurko stos zapisanych ręcznie kartek, mruknął „Tetris musi poczekać”, czułam że coś się zmieniło.             „Opowieści Silver Lady” fabularyzowana opowieść o Rolls Royce’ie, którą ojciec postanowił przetłumaczyć na język polski na zawsze zmieniła jego życie. To był ogromny sukces. Zainteresowanie było tak duże, że matka robiąca za sekretariat autora zapisywała chętnych na listę kolejkową. A miłość mojego ojca do historii i motoryzacji sprawiły, że jak grzyby po deszczu pojawiały się kolejne pozycje. Tym razem jego autorskie. „Rolls Royce moja miłość”,„Papa Mobile – historia transportu watykańskiego”, „Nostalgie na czterech kołach”,„Ciężarówki – historia”, „Od Warty do Honkera”,aż po najnowsze „Mercedes w cieniu swastyki” czy „Encyklopedia poznańskiej motoryzacji”.W sumie 27 pozycji. W jego własnym, niepodrabialnym stylu. Encyklopedia” uznana została przez kapitułę prestiżowego amerykańskiego stowarzyszenia Society of Automotive Historians za najlepszą książką motoryzacyjną w 2017 roku, w kategorii książek nieanglojęzycznych. I dokładnie 7.lutego 2019w Automobile de France w Paryżu, ojciec odebrał wyróżnienie podczas europejskiej edycji tej amerykańskiej gali. Był już zbyt chory na podróż do Stanów. Ale znów był w centrum uwagi. I dokładnie pół roku później, też się tam znalazł. Tylko z innej przyczyny…

            Gdy po jego śmierci przyszło mi zmierzyć się z jego dorobkiem, poczułam się mała. W jego gabinecie do dziś stoją tony książek, z których czerpał wiedzę, stare zakurzone roczniki gazet motoryzacyjnych, albumy kupowane w antykwariatach. To autentyczne świadectwo jego pasji. I czuję dumę, kiedy spotykam jego czytelników, ludzi którzy go znali i cenili za pracę. Choć dla mnie nie był dziennikarzem motoryzacyjnym, autorem poczytnych książek – tylko Tatą od podróży maluchem, spania na campingach, załatwiania rzeczy niemożliwych, wstawania wraz ze mną o piątej rano, aby zawieźć mnie na siódmą do szkoły. Udowadniania, że niemożliwe staje się możliwe, jeśli włożysz w to wystarczająco dużo pracy. Zostawił mi ogromne dziedzictwo, za które jestem mu cholernie wdzięczna każdego dnia. A dzięki temu, co stworzył, kiedy bardzo za nim tęsknię wystarczy, że wezmę jedną z jego książek i już mam go przy sobie. To trochę tak jakby czytał mi bajkę na dobranoc.  A dokładnie 27.                                                           

Pamięci Dobiesława Wielińskiego (1944-2019)

Alicja Kulbicka
Alicja Kulbicka

Dziedzictwo

Alicja Kulbicka z ojcem Dobiesławem Wielińskim

REKLAMA

blank

REKLAMA

blank

Czasem świata jest za dużo

Tekst: Alicja Kulbicka

Herbata stygnie, zapada zmrok,
a pod piórem ciągle nic
Obowiązek obowiązkiem jest,
piosenka musi posiadać tekst (…)

            Ten prawie 30-letni utwór Hey ze słowami niezastąpionej Kaśki Nosowskiej towarzyszy mi od kilku dni. A może i tygodni. Proces twórczy wymaga warunków, „świeżej” głowy i nie mam tu na myśli starannie wypielęgnowanych włosów. Tylko raczej taką wolną od trosk. Przewietrzoną czystym, nie zasmogowanym powietrzem. Możecie to uznać za dosłowność, ale i za metaforę. Dosłowność, bo sezon grzewczy ku utrapieniu chyba nas wszystkich właśnie się zaczyna i metaforycznym, bo świat dookoła nas nie sprzyja pracy twórczej i zachwytom nad jego pięknem. Szalejąca inflacja, wysokie stopy procentowe, wojna za naszą wschodnią granicą i kryzys energetyczny cofnęły nas w piramidzie Maslova do poziomu potrzeby bezpieczeństwa. Nie ma dnia, aby dane dotyczące gospodarki nie przynosiły złych informacji. Są za to dobre rady, dzięki którym ilość memów w Internecie rośnie wykładniczo. Status kultowych zyskało „zbieranie chrustu” „ocieplanie domu”, „siedzenie w 17 stopniach jest dobre dla zdrowia” czy „autoreglamentacja węgla”. A to tylko wierzchołek góry lodowej. Co dzień nasi złotouści raczą nas kolejnymi mądrościami. Chociażby podważając szkodliwość smogu, co niedawno uczynił ojciec pewnego wpływowego polityka zamieszkującego Pałac Prezydencki.

            Zły stan powietrza stawia Polskę na czele rankingu niepotrzebnych zgonów. Mapa zanieczyszczenia Europy czerwieni się nad Polską. Szacuje się, że z powodu smogu rokrocznie umiera w naszym kraju 45 tys. osób. A zaczynają pojawiać się informacje, że dane te są niedoszacowane i to de facto 100 tys. Dla porównania w całym 2021 w wypadkach drogowych zginęło 2,2 tysiąca osób. Zanieczyszczenie pyłem PM10 w Polsce jest spowodowane głównie tzw. niską emisją, czyli pochodzącą ze źródeł o wysokości nieprzekraczającej 40 metrów – najczęściej z ogrzewania gospodarstw domowych.

            Sąsiad już od lipca rąbał stare meblościanki na opał na zimę. Na uwagę, że „są pokryte lakierem i szkodliwym jest nimi palić”, tylko machnął ręką i wrócił do swego zajęcia. Efekty zaczynam odczuwać, gdy przechodząc koło jego domu, żółty, gryzący dym wpada w nozdrza, drażni gardło, zatyka. Przy innym niebezpiecznie urosła sterta niezidentyfikowanych rupieci wyglądających na palne. Oczywiście w nocy. Parę opon też tam leży, bo przecież gdyby nie były dobrym materiałem palnym, nie nazywałyby się zimowe… Prawda? A to dopiero październik. Najzimniejsze miesiące przed nami.

            Walka ze smogiem obnaża mizerię klasy politycznej. Polski węgiel truje mniej – złotouści zawsze znajdą wytłumaczenie na swoją indolencję. Choćby najbardziej kuriozalne. Problem sam się rozwiązał, bo węgla nie ma, a jak nie ma to nie truje. Logiczne.

            Piękno świata i chęć tworzenia przyćmił smog nie tylko ten realny, pylący, drapiący w gardło. Przyćmił go też smog niekompetencji, kolesiostwa, kłamstwa i negowania nauki w imię  partyjnych interesów. Gdyby to nie byłoby tak straszne, byłoby nawet śmieszne.

            Nic tylko usiąść na rozmokniętej patriotycznej ławeczce i czekać na kolejne „dobre rady”. Mistrz Bareja wiecznie żywy. Miało być pozytywnie. Nie wyszło. To jest lifestyle, ale także mój kraj. Czasem świata jest za dużo.

(…) A może zmienić zasady gry?
Chcesz usłyszeć słowa,
to sam je sobie wymyśl.

Hey „Teksański”

Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Czasem świata jest za dużo

Tekst: Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

REKLAMA

blank

REKLAMA

blank

Jesieni jestem amator

tekst: Alicja Kulbicka 

Wrześniowy, słoneczny poranek. Wielki filodendron przy oknie tarasowym owiewany porannym wiatrem zdaje się kłaniać na powitanie. Żaluzje filtrujące światło słoneczne rzucają cień, jakiego nie dają o żadnej innej porze roku. Aromat porannej kawy, zmieszany z zapachem wilgoci wpadającego do pokoju powietrza, tworzy niepowtarzalny klimat. Kot już od kilku nocy przeprosił się z kocem i leniwie wyciąga łapki spod kotłowaniny wełnianej narzuty. „Dzień dobry w ten piękny, wrześniowy dzionek – jak wam się spało?” rozbudzone stare, analogowe radio rozpoczyna swoje codzienne trele – „dziś większe korki niż w ostatnich dniach…”  

Jesień. Choć jeszcze nie kalendarzowa, koniec sierpnia to w mej głowie umowny koniec lata. Tożsamy z końcem dni upalnych, z szortami i ciepłymi wieczorami na przydomowym tarasie. To krótsze dni, słońce niżej zawieszone, chłodniejsze wieczory. Jesień to taka paradoksalna pora roku. Rano lato, wieczorem zima. Niby ciepło, a jednak chłodno. Gdy byłam dzieckiem, koniec wakacji był równorzędny z końcem słuchanej przez moją mamę audycji „Lato z radiem” w radiowej Jedynce. Dziś jest podobnie, choć audycję tę zastąpiły inne stacje radiowe i wiadomości o wzmożonym od 1. września ruchu drogowym. To wyznacznik zmiany. I choć kocham lato, to jak mawiał Konstanty Ildefons Gałczyński, jednak jesieni jestem amator. 

Może to przez tę nieuchronną melancholię towarzyszącą tej (paradoksalnie a jakże!) kolorowej i niezwykle aromatycznej porze roku? Może to świadomość nieodwracalności przemijania obserwowanej na zamierającej na zimę przyrodzie? I poczucie oczekiwania na początek cyklu? 

Jesienią nawet dźwięki są inne. Zapadający wcześniej zmierzch ucina jak nożem śpiew ptaków, a ziemię pod stopami wypełnia szelest spadających liści. Jesień to taka pora roku, gdzie w przedpokoju stoi najwięcej butów. Bo letnie może jeszcze się przydadzą, ale jesienne już nieśmiało wychylają swoje czubki z szafy w poczuciu bycia za chwilkę potrzebnym. Coś się kończy, coś zaczyna. Nie ma już upałów, ale za to nie umieram z gorąca w betonowej dżungli. Nie ma już truskawek, ale są śliwki. Może za chłodno na mrożoną kawę, ale gorąca czekolada w dobrym towarzystwie to też świetna opcja. Latem pędzę, chcąc maksymalnie skorzystać z każdej ulotnej chwili, jaką daje ta ciepła pora. Żal mi każdego momentu niespędzonego aktywnie. Jesienią pozwalam sobie na odrobinę domatorstwa. Nie szkoda mi czasu na dobry film czy książkę. Przy aromacie świec o zapachu dyni. Ryszard Kapuściński pisał: „Kiedy się spieszysz, nic nie widzisz, nic nie przeżywasz, niczego nie doświadczasz, nie myślisz! Szybkie tempo wysusza najgłębsze warstwy twojej duszy, stępia twoją wrażliwość, wyjaławia cię i odczłowiecza”.Jesieńpozwala poczuć, uwrażliwia i zwraca zmysły.  

Jesieni jestem amator. I oczywistym jest, że preferuję tę w wydaniu wrześniowym niż listopadowym, a teraz właśnie jest ten czas. Skorzystajcie z niego. 

Przeszło lato, jesień i zima,
I jeszcze wiosna, i jeszcze jakieś lato,
i znowu jesień w mgłach jak w dymach.
(Jesieni jestem amator) 

Konstanty Ildefons Gałczyński – Inge Bartsch

blank

Jesieni jestem amator

tekst: Alicja Kulbicka 

REKLAMA

blank

REKLAMA

blank

Godność

Stuk-stuk, stuk-stuk, stuk-stuk. Pociąg miarowo toczył się po szynach. Wsłuchiwała się w niego jak w najpiękniejszą melodię. Przypominała sobie, kiedy z rodzicami jako mała dziewczynka jeździła do babci na wieś na wakacje. Stukanie kół o szyny zwiastowało niczym nie zmąconą wolność. Wschodzące nad stodołą słońce było początkiem ekscytującego dnia. Pomoc dziadkom w codziennych powinnościach należała do jej obowiązków. I choć jako dziecko nie przepadała za tym, dziś oddałaby wiele, aby wrócić do tych czasów. Bezkresne pola sprzyjały całodniowym eskapadom z przyjaciółmi z sąsiednich domostw. Pamięta zapach ziemi po deszczu, zbóż po ich skoszeniu. Zabawa w berka, w chowanego, gra w piłkę, odkrywanie nieodkrytych bezdroży. Wracali do domu wieczorem, umorusani od stóp do głów, czekając na codzienną burę od rodziców. Że za późno, że brudni, że kolacja. Największym marzeniem było, aby noc była jak najkrótsza, aby z radością powitać kolejny dzień. Dzieci na całym świecie są takie same…

Patrzyła przez brudne okno pociągu na mijający ją krajobraz. Drzewa zdawały się jej kłaniać jak na powitanie. Mijając kolejne dworce, obrazy z dzieciństwa stawały się tylko żywsze. Im była dalej od domu, tym czuła większy ból. Wielkie niebieskie oczy zaszły mgłą. Skryła twarz w rękach, nieudolnie próbując ukryć przed współpasażerami toczące się po policzku łzy. Do przedziału wszedł młody chłopak ze słuchawkami na uszach. Uśmiechnął się na powitanie i usiadł na ostatnim wolnym miejscu. Wyciągnął kanapkę i zatopił swój wzrok w telefonie. Aromat świeżego pieczywa rozszedł się po przedziale. Poczuła delikatny skurcz żołądka. 

HOŁODOMOR, Wielki Głód – znała go tylko z opowiadań i książek do historii. Jej bliscy mieli więcej „szczęścia” niż inni. Dzięki własnemu gospodarstwu, pomimo przymusowej kolektywizacji rolnictwa, udało im się przeżyć. Choć zapłacili ogromną cenę klęski, wywołanej sztucznie przez centralę radzieckiej partii komunistycznej w Moskwie. Jej babcia była jedynym dzieckiem z siedmiorga, które przeżyło. Jedzenie psów, kotów, kory z drzew to codzienność początku lat 30-stych XX wieku. Opowieści o kanibalizmie w Ukrainie do dzisiaj mrożą krew w żyłach. Wielki Głód pochłonął nawet 10 mln ofiar. Ludzi, którym odebrano godność. I prawo do samostanowienia. 

Przeczytaj także:

logo Poznański prestiż

Stuk-stuk, stuk-stuk, stuk-stuk. Równy stukot wyrwał ją z zamyślenia. Znów jest w pociągu. Zostawiwszy za sobą pracę, rodziców, przyjaciół, męża, marzenia i godność. Bo wojna z niej ograbia. Tak jak ograbiła ją z walizki, która niczym wyrzut sumienia została na dworcu w jej mieście. I tak z jedną siatką, w niej kilka ubrań, znów jest w podróży. Ale to nie podróż na babciną wieś, to nie zapowiedź letnich wschodów słońca, w otoczeniu zjawiskowej ukraińskiej przyrody. To podróż w nieznane z niewiadomym na jej końcu. Z traumą pierwszych dni wojny, kilkudziesięciogodzinnej podróży przez Ukrainę, widokiem płaczących ludzi, wyziewami dymu gryzącego nos i czarnym niebem nad jej niebiesko-żółtym krajem. I jednym marzeniem. O umyciu głowy. 

Nie zauważyła, że młody człowiek z siedzenia naprzeciwko, dawno podniósł wzrok znad telefonu. Sięgnął do plecaka i wyciągnął małe zawiniątko, które podsunął jej z uśmiechem. Przemogła wstyd i przyjęła kanapkę. Ktoś podał chusteczkę, inny numer telefonu z obietnicą pomocy. Bo nikt nie ma prawa odbierać człowieczeństwa. W imię niczego. 

Przyrodzona i niezbywalna godność człowieka stanowi źródło wolności i praw człowieka i obywatela. Jest ona nienaruszalna, a jej poszanowanie i ochrona jest obowiązkiem władz publicznych.

Art. 30. Zasada ochrony godności człowieka 

Dz.U.1997.78.483 – Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej z dnia 2 kwietnia 1997 r. 

blank
fot. Adobe Stock

No data was found

Godność

Processed with Focos

REKLAMA

blank

REKLAMA

blank

Nadia

tekst: Alicja Kulbicka

Pojawiła się niespodziewanie. Niezamierzenie. Wyrwana brutalnie, siłą ze znanego jej świata. Zostawiając za sobą pracę, przyjaciół, studia, dziadków, tatę i ukochanego kota.  Wpadła do mojego życia, choć wcale tego nie planowała. Ja zresztą też nie… 

Czekała na mnie na dworcu. Uderzyła mnie jej powaga, 20-letnia dziewczyna z jedną walizką, niewielką torebką sprawiała wrażenie nieco starszej. Dojrzałość, która spadła nagle, odcisnęła swoje piętno w jej brązowych oczach. Spojrzała na mnie, jakby próbując wyczytać, czy decyzja o przyjeździe była słuszna. Jakby chciała na podstawie jednego spojrzenia przewidzieć swoją przyszłość. Podróż z Iwano-Frankiwska trwała 27 godzin. Autobus, pociąg, kolejny autobus, potem znowu pociąg. Uściskałam ją serdecznie, chcąc w ten sposób powiedzieć „jesteś bezpieczna”. I przełykając łzy, rozpoczęłyśmy zapisywać karty wspólnej historii w nowym dla Niej świecie. 

To niesamowite doświadczenie. Dla mnie, poznańskiej wygi, kwestie oczywiste musiały stać się takimi, jakbym patrzyła na nie po raz pierwszy. Zapoznanie z miastem, droga na tramwaj, załatwienie biletu. Pokazanie charakterystycznych miejsc, dla orientacji w terenie.. 

Patrzyła na mnie jak na wariatkę, grzecznie przytakując i próbując mi powiedzieć, żebym się nie martwiła, bo ma Google Maps… A jak Ci się telefon rozładuje..? – próbowałam się bronić. Kulturalnie nie zaprzeczyła, bacznie obserwując nowe dla niej miasto. Lubisz spaghetti? Skinęła głową. I tak przypieczętowałyśmy nasz dzień w jednej z kultowych spagheterii na Starym Rynku. Bez zadęcia, usilnie próbując nie poplamić się pomidorowym sosem. 

blank

Dalej było tylko łatwiej. Popłynęła opowieść o życiu na Ukrainie, o rodzinie, o pracy. Ale też o wojnie i przyjaciołach, którzy zostali w Jej mieście, aby nieść pomoc jako wolontariusze. Rozmawiamy o wszystkim i nie przeszkadza nam w tym bariera językowa. Stworzyłyśmy swoją własną mieszankę angielsko-polsko-ukraińską, z której same często pękamy ze śmiechu. Czasem brakuje nam słów, ale i bez nich się dogadujemy. Wspólnie śmieszkujemy z sytuacji, które nas spotykają i płaczemy, kiedy pozostający w Iwono-Frankiwsku dziadkowie nie odbierają dłuższy czas telefonu. Ulga, która przychodzi, kiedy oddzwonią po wyjściu ze schronu jest i moją ulgą… Wymieniamy się zdjęciami ciuchów z przymierzalni w sieciówkach z pytaniem czy dobrze w tym wyglądam??? Poznaję jej przyjaciół, o których opowiada, ukraińskich youtuberów, ukraińską muzykę. Wiem, że tęskni za kotem, którego uratowała. Wiem, że w jej mieście jeżdżą dwie Tesle. Wiem, że w jej mieście dopiero dwa miesiące przed wybuchem wojny otwarto McDonalda. Dzielimy się doświadczeniami naszych zwyczajów, świąt, oglądamy memy i filmiki obnażające rosyjską propagandę. Jemy, co chcemy, nawet niezdrowo, a na urodzinach mojej mamy koniecznie musiała się znaleźć dodatkowa świeczka – tylko od Nadii. Poważnie też bywa, kiedy z zapałem jako wolontariuszka na poznańskim dworcu rozdawała kanapki i wodę ludziom uciekającym przed wojną. Jestem z niej dumna. I czuję się wyróżniona, kiedy będąc w swojej pracy, wysyła mi grafik na kolejne dni z dopiskiem „Love You sister!”

Pojawiła się niespodziewanie. Niezamierzenie. Wyrwana brutalnie, siłą ze znanego jej świata. Wpadła do mojego życia i choć wcale nie planowała, pomalowała je na żółto i na niebiesko. 

Я люблю тебе, сестричка!

blank
Alicja Kulbicka

Alicja Kulbicka

Nadia

tekst: Alicja Kulbicka

F160BFCC-F81A-413D-97C9-DD76B4A4FAC5

REKLAMA

blank

REKLAMA

blank

KATHARSIS

tekst: Alicja Kulbicka 

„Dziwny jest ten świat,
Gdzie jeszcze wciąż,
Mieści się wiele zła.
I dziwne jest to,
Że od tylu lat,
Człowiekiem gardzi człowiek”*

Nie tak miało być.  Kiedy przyjaciółka zapytała mnie,  o czym napiszę w kolejnym felietonie, odpowiedź była gotowa. Wiosna, flow, zmiany na lepsze.  Coraz śmielej wyglądające zza chmur słońce dawało nadzieję. Na nowe, lepsze jutro. Dwa lata pandemii, izolacji, minimalizacji życia towarzyskiego zmęczyły chyba każdego.  Nadchodzący marzec miał być katharsis.  Jednakże… To nie będzie felieton pełen kolorowych słów i figur retorycznych. Nie czas na to. 

24.02.2022 zapisał się na kartach historii jako najbardziej ponury dzień od 1945 roku. Władimir Putin wydał rozkaz przeprowadzenia specjalnej operacji wojskowej na terenie Ukrainy. 

Chyba każdy z nas, kto śledzi geopolityczną sytuację na świecie miał nadzieję, że zapowiedzi tej inwazji to tylko prężenie muskułów. Że to niemożliwe, że w XXI wieku, w czasie podbojów kosmicznych, najnowszych technologii, autonomicznych aut, największego od czasu rewolucji przemysłowej skoku cywilizacyjnego, zobaczymy czołgi na ulicach. Czołgi, rakiety, opancerzone wozy bojowe. W Europie. Tuż za naszą granicą. Dalszy ciąg znacie. Jest źle. Nie ma się co oszukiwać.  Eskalacja działań trwa, doprowadzając do śmierci cywili i katastrofy humanitarnej. 

Przeczytaj także:

logo Poznański prestiż

W ciągu kilku godzin na facebookowej tablicy zaroiło się od ukraińskich flag nakładanych na zdjęcia profilowe. W mojej bańce informacyjnej pojawiły się też (na szczęście bardzo jednostkowe) głosy, że to żadna pomoc, że to żadne wsparcie. To pokazaliśmy, na co nas stać. Zryw ludzi dobrej woli jest ogromny.  Każdy kto może pomaga. Zbiórki ruszyły we wszystkich możliwych punktach miasta. Internet rozgrzał się do czerwoności. Teatry, muzea, sklepy, restauracje, prywatne firmy. Każdy, kto dysponuje kawałkiem podłogi, pomaga. Wypchane po sufit samochody ruszyły do przygranicznych miejscowości, aby powitać Ukraińców i pomóc im w tych pierwszych dniach ich nowej rzeczywistości. Firmy prawnicze deklarują bezpłatną pomoc prawną, psychologowie wsparcie terapeutyczne, firmy transportowe bezpłatny transport zarówno rzeczy, jak i ludzi. Ludzi uciekających przed wojną. Ludzi takich jak my. Pracujących w takich samych jak my firmach, jedzących w takich samych jak my restauracjach, mających tak jak my kredyty na swoje mieszkania, swoich przyjaciół, swoje większe i mniejsze zmartwienia. Zostali zmuszeni do porzucenia swojego dotychczasowego życia i ucieczki. Często z jedną torbą, plecakiem… Nierzadko ze zwierzakami. Serce łamią zdjęcia z kraju naszych przyjaciół, którzy doświadczają niezwykle bestialskiego ataku ze strony zbrodniczego reżimu. Akt ludobójstwa stał się faktem. I paradoksalnie to właśnie niezłomna postawa Ukraińców daje nam siłę i wzmaga chęć pomocy. Ukraina jest częścią cywilizacji zachodu i żaden niespełniony dyktator tego nie zmieni. Niezależnie od losów tej  wojny. Szacunki mówią, że naszą wschodnią granicę może przekroczyć nawet 3 mln ludzi. Przywitajmy ich z otwartymi ramionami. Niech to będzie nasze wspólne katharsis. 

„Lecz ludzi dobrej woli jest więcej
I mocno wierzę w to,
Że ten świat,
Nie zginie nigdy dzięki nim.”*

* „Dziwny jest ten świat” Czesław Niemen

blank
fot. Adobe Stock
Alicja Kulbicka

KATHARSIS

tekst: Alicja Kulbicka 

Processed with Focos

REKLAMA

blank

REKLAMA

blank