GOSIA MUSIDLAK | Nieosiągalne zamienić w zrealizowane

Gosia Musidlak|Gosia Musidlak|Gosia Musidlak|Gosia Musidlak|Gosia Musidlak|Gosia Musidlak|Gosia Musidlak|Gosia Musidlak|Gosia Musidlak|Gosia Musidlak

Profesjonalistka, uczuciowa i wrażliwa, kochająca muzykę i rodzinę ponad wszystko. Z doświadczenia wie, że warto marzyć i dążyć do realizacji nowych celów, bo wiara czyni cuda. Pasjonatka skrzypiec, mrożonej kawy, czarnego koloru, kotów, wyzwań i tzw. checklists. Gosia Musidlak osiedliła się w Poznaniu na stałe, ale wciąż przemierza tysiące kilometrów, współtworząc międzynarodowe orkiestry

Gosiu, jak rozpoczęła się Twoja przygoda z Poznaniem?

GOSIA MUSIDLAK: Urodziłam się w Wielkopolsce, w Turku, tam chodziłam do szkoły muzycznej pierwszego stopnia, następnie rozpoczęłam edukację w szkole muzycznej drugiego stopnia już w Kaliszu – były to czasy szkoły gimnazjalnej. Na tym etapie mojego dzieciństwa i gry na skrzypcach zawsze podkreślam wielką zasługę moich rodziców. Moja mama wszystko podporządkowała mojej nauce, szkole państwowej, którą miałam od godzin rannych, a następnie szkole muzycznej, do której uczęszczałam w godzinach popołudniowych. Tata zawoził mnie do Kalisza, gdzie miałam zajęcia od 16:30 do 20:30 i czekał za mną, poświęcając swój czas. Jeździł ze mną trzy razy w tygodniu. Teraz jak na to patrzę z perspektywy czasu, wiem, jakie to było niewiarygodne poświęcenie, zmiana organizacji życia, nowy harmonogram codziennych zajęć – dla osób kompletnie niezwiązanych zawodowo z muzyką, bo ja nie pochodzę z rodziny muzycznej. Rodzice zrozumieli w pełni moje wyrzeczenia, Tata zawsze mi szeptał, że „skrzypce to jest to!” i zawsze mi kibicował.

Przygodę z Poznaniem rozpoczęłam wcześnie za namową mojego profesora z Kalisza – Pawła Kulczyckiego. Było to nie lada wyzwanie. Miałam wówczas 14 lat, zamieszkałam w bursie, aby ciągle nie dojeżdżać, być na stałe w Poznaniu i móc dalej kształcić się muzycznie. W nowej szkole miałam możliwość ćwiczenia gry na skrzypcach do godz. 21, co dla moich sąsiadów w domu rodzinnym było nie do pomyślenia. (śmiech) Ponadto w tych czasach gimnazjum, następnie liceum, poznałam wiele ciekawych osób, zawarłam przyjaźnie, które nadal trwają. I to jest piękne! Tu w Poznaniu zderzyłam się ze światem kompletnie nastawionym na muzykę, poznałam artystów oraz wielu wartościowych ludzi. 

Kiedy przyszedł czas na wybór studiów, stanęłam przed ciężką decyzją, ponieważ brałam pod uwagę zarówno studia na Akademii Muzycznej w Poznaniu, jak i na Akademii Medycznej. Głosy w rodzinie rozkładały się różnie, byli ci, którzy „głosowali” za medycyną i moim gabinetem prywatnym w przyszłości, (śmiech) inni tłumaczyli, że muzyka to pasja, a nie zawód – jak się utrzymać z takiej profesji? Mając mętlik w głowie, pamiętam, że rozmawiałam długo z Tatą, mówiąc jakie emocje wywołuje we mnie muzyka, ile mi daje radości. A Tata odrzekł „Gosia, ja to wszystko rozumiem i jestem z Tobą! Tylko jak Ty chcesz iść na medycynę, skoro boisz się igieł i krwi”. (śmiech) To jest puenta, którą często sobie przywołuję w pamięci, która mnie po prostu rozbawia…Nigdy, nie żałowałam podjętej decyzji i drugi raz – jeśli byłoby mi dane – też wybrałabym studia na Akademii Muzycznej w Poznaniu. 

Gosia Musidlak

Co było impulsem do sięgnięcia po skrzypce?

To jest dość abstrakcyjna historia. (śmiech) Miałam wtedy 6 lat i oglądałam z moimi rodzicami Festiwal Polskiej Piosenki w Opolu. Występowała tam Orkiestra Polskiego Radia i ja wtedy, pokazując na skrzypce, rzekłam, że chciałabym to mieć, zobaczyć, dotknąć. Rodzice z lekkim niedowierzaniem, spełnili moją prośbę, wysyłając mnie do ogniska muzycznego. Na początku miałam dużo zajęć z rytmiki, zajęcia rozwojowe, umuzykalniające, mniej kontaktu z samym instrumentem. Wykazując predyspozycje zostałam wysłana na egzaminy wstępne do szkoły muzycznej i dostałam się. Nawet nie zawahałam się, czy kontynuować tę drogę, jako tak małe dziecko. To jakoś wypływało z mego serca, miłości do skrzypiec, dźwięków, melodii…

Jakie było Twoje pierwsze dziecięce wrażenie, gdy wzięłaś skrzypce do rąk?

Jak pierwszy raz zagrałam, pomyślałam „ale to jest głośne!” (śmiech) 

Oprócz samorealizacji pomagasz rozwijać się też dzieciom, uczniom szkół muzycznych. 

Bardzo lubię pracę z dziećmi, z najmłodszymi „wirtuozami” (śmiech), to niezwykle budujące doświadczenie. Spotykam się z ogromną dziecięcą radością, ale i szczerością. Od razu wyłapuję ciekawość najmłodszych i chęci muzyczne, a z drugiej strony widzę dzieci, które wysyłane są na zajęcia, aby spełnić ambicje i aspiracje rodziców. Uczę dzieci w szkole podstawowej, w klasach od 1 do 6, bardzo się w tym spełniam. Uwielbiam patrzeć na zadowolone i uśmiechnięte twarze.  Dodatkowo jest to bardzo odpowiedzialne zadanie, bo trzeba mieć do dzieci podejście. Każdy mały człowiek, którego uczę, ma inną wrażliwość, inaczej rozumie i wyłapuje moje uwagi. Trzeba być ostrożnym, aby nikogo nie urazić i nie wzniecić w dzieciach ziarenka niepewności. Wprost przeciwnie, zawsze staram się je mobilizować i tłumaczyć wszelkie muzyczne niuanse. Poznaję dzieci, chcę do nich dotrzeć – ważna jest tu autentyczność.

Gosia Musidlak

Skończyłaś Akademię Muzyczną im. I. J. Paderewskiego w Poznaniu oraz Akademię Muzyczną im. K. Lipińskiego we Wrocławiu. Dlaczego obie te placówki edukacyjne?

Jestem nieposkromioną złośnicą (śmiech). Ciągnie mnie zawsze ku nowemu, lubię wyzwania. We Wrocławiu uczyłam się pod okiem Małgorzaty Kogut-Ślandy, która zrobiła doktorat typowo z korekty aparatu skrzypcowego i przygotowania pod pracę orkiestrową. Nauczyła mnie, że odpowiednia postawa, pilnowanie rozłożenia ciężaru ciała może zapobiec jakimkolwiek problemom z kręgosłupem po wielogodzinnych próbach. Nauczyła mnie, że zawsze przed graniem, należy się rozciągać. Jesteśmy trochę jak sportowcy i musimy dbać nie tylko o nasze narzędzia pracy, w moim przypadku ręce, ale o całe ciało, każdy mięsień. Ten czas we Wrocławiu otworzył mi głowę na ten aspekt, niezwykle ważny dla muzyków. Zaczęłam zwracać większą uwagę na postawę i świadomość ciała.

Pracujesz w branży ślubnej już ponad dekadę, kreujesz zgodnie z oczekiwaniami nowożeńców piękną oprawę ślubu, a także przyjęcia weselnego. Jakie najczęściej utwory wybiera Młoda Para? Czy zaskakują Cię muzyczne wybory nowożeńców?

Na ślubach kościelnych Pary Młode nie zawsze mogą wybrać te utwory, które chciałyby usłyszeć podczas ceremonii, a wynika to z kanonu instytucji kościelnej i tego, co można wykonać podczas mszy świętej. Jest jednak bardzo dużo pięknych tytułów, na które zawsze otrzymujemy zgodę. To w większości muzyka klasyczna, np. Ave Maria Gounoda, Ave Maria Schuberta, Marsz weselny Wagnera, Marsz weselny Mendelssohna itp. A także różnorodne utwory sakralne, np. Ty tylko mnie poprowadź, Panie proszę przyjdź, Schowaj mnie, Prawo miłości, Barka, Abba Ojcze, Ofiaruje Tobie Panie Mój itp.

Jeśli zaś chodzi o śluby cywilne, to mamy tutaj większą dowolność, a nowożeńców w doborze odpowiedniej oprawy muzycznej ogranicza tylko wyobraźnia. Repertuar często tworzą piosenki związane z ich związkiem, tym jak się poznali. Z wielką chęcią aranżuję ulubione utwory Pary Młodej, które wybierają na swój wyjątkowy dzień. Czy mnie to zaskakuje? Teraz już nie. Wcześniej faktycznie tak – zaskakiwał mnie wybór utworów i zastanawiałam się, czy to wypada… Teraz traktuję to raczej jako pewnego rodzaju wyzwanie zawodowe. Każdy ślub to coś nowego, a ja nie lubię rutyny.

Reakcje Par Młodych i ich szczera radość, często wraz ze łzami wzruszenia, ich słowa pochwały – „lepiej nie mogliśmy sobie tego wymarzyć” – tylko upewniają mnie w przekonaniu, że „robię swoje”. Dla mnie największym sukcesem jest, gdy mam potwierdzenie, że wszystko przebiegło idealnie. Młodzi zapraszają mnie na swoją uroczystość za pośrednictwem portali ślubnych, na których jestem zarejestrowana lub po prostu dzięki zwykłemu poleceniu od rodziny, znajomych. Poczta pantoflowa, mówiąc kolokwialnie, jest według mnie najlepszą reklamą. Oprawą zaślubin zajmuję się zarówno indywidualnie, jak i z moim kwartetem smyczkowym Arco Quartet, z którym mamy na koncie podwójną platynową płytę za udział w nagraniach albumu Guziora (Mateusza Bluzy). Zawsze staramy się podchodzić indywidualnie do każdej Pary Młodej, a wieloletnie doświadczenie daje nam pewność, że spełnimy oczekiwania na najwyższym poziomie. 

Gosia Musidlak

Na co dzień jesteś rozchwytywana zawodowo, współpracujesz z Filharmonią Dowcipu, Orkiestrą Adama Sztaby, Santander Orchestra, Pawbeats Orchestra, Filharmonią Gorzowską. I na dodatek jesteś skrzypaczką oraz managerką kwartetu smyczkowego Arco Quartet. Kiedy znajdujesz czas dla siebie? 

Muszę się przyznać, że z tym odpoczynkiem i czasem dla siebie mam problem. (śmiech) Kocham grać i to mnie nie męczy. Muzyka jest moją wielką pasją i nie odczuwam tego jako ciężkiej pracy, wprost przeciwnie odbieram wiele pozytywów, a granie daje mi dużo satysfakcji, impulsów do nieustannego rozwoju, do mobilizacji. Ponadto bardzo lubię podróżować, więc jeżdżenie samemu lub zorganizowanym transportem koncertowym zapewnia mi ruch, brak nudy, poczucie ciągłego biegu – a ja to lubię.

Pracowałaś i nadal współpracujesz z niezwykłymi i utalentowanymi ludźmi, artystami, chociażby z Adamem Sztabą, Tomkiem Szymusiem, Kasią Moś, Kubą Badachem i innymi. Jak to jest w tym muzycznym świecie, czy jeden wokalista poleca Ciebie innemu, to działa trochę na zasadzie poczty, czy musisz uczestniczyć jak aktorzy w castingach? 

Różnie, choć najczęściej jest to poczta pantoflowa. Jeśli ktoś widzi, że jestem za każdym razem dobrze przygotowana, podchodzę profesjonalnie do powierzonych mi zadań, to mnie poleca dalej – tak to po prostu działa. Jednak do projektów stricte orkiestrowych bardzo często są przesłuchania. Pragnę tu wspomnieć o projekcie, który otworzył mi drzwi do kariery – to projekt Santander Orchestra, do którego dostać się nie było łatwo, a swoje umiejętności trzeba było zaprezentować podczas przesłuchań. Dzięki temu projektowi jako młody muzyk, wówczas 23-letni, mogłam zagrać we wszystkich największych obiektach koncertowych w Polsce takich jak NOSPR (przyp.red. Narodowa Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia w Katowicach), NFM (przyp.red. Narodowe Forum Muzyki im. Witolda Lutosławskiego we Wrocławiu), Filharmonia Szczecińska, Filharmonia Narodowa etc. Dla osoby, która dopiero co skończyła studia, było to cudowne i niezapomniane przeżycie, dające wiele możliwości. Granie pod batutą śp. Maestro Krzysztofa Pendereckiego to była rzecz, której ja się po prostu nie spodziewałam w moim życia, a jednak się wydarzyła. Podobnie współpraca z Jerzym Maksymiukiem, Lawrencem Fosterem, Johnem Axelrodem, Krzesimirem Dębskim, Januszem Stokłosą, nagranie płyty z Santander Orchestra, trasa z Leszkiem Możdżerem, warsztaty z muzykami z Filharmonii Berlińskiej czy z Sinfonii Varsovia – to moje doświadczenia muzyczne, moje przeżycia, których mi nikt nie odbierze… 

Współpraca z Adamem Sztabą zaczęła się od koncertu dla banku WBK, to było coś a’la połączenie sił (śmiech) muzyków z sekcji rytmicznej Adama z sekcją smyczkową z Santander Orchestra. Do realizacji tego wydarzenia wybierano tylko kilkanaście osób z całego projektu. Udało mi się być w tym gronie muzyków! Sukces koncertu pozwolił mi i mojemu koledze Olkowi Zwierzowi, który odpowiedzialny jest za angażowanie „smyczków”, na dalszą współpracę z orkiestrą Adama. 

Gosia Musidlak

Tak intensywna praca, w tak młodym wieku…

Szczerze mówiąc zaczęłam bardzo intensywnie pracować po śmierci mojego Taty. Koncerty, wyjazdy, występy stały się dla mnie pewnego rodzaju ucieczką od emocji z którymi ciężko było sobie poradzić… Postanowiłam wtedy, że nie mogę zmarnować jego poświęcenia, które włożył w moją edukację muzyczną. I wtedy powiedziałam sobie, że nie ma rzeczy niemożliwych, że ja swoją samodyscypliną i determinacją i poważnym podejściem do obowiązków, chcę nieosiągalne zamienić w zrealizowane. To jest moja maksyma życiowa.

W wieku 18 lat stworzyłam sobie tzw. checklistę, listę ważnych dla mnie spraw. Znalazłam ją podczas mojej ostatniej przeprowadzki. Zapisałam tam swoje marzenia: dostać się do profesjonalnego projektu orkiestrowego, nagrać płytę, wziąć udział w nagraniu ścieżki dźwiękowej do filmu, wyjechać w trasę koncertową za granicę itd. Następnie zaczęłam te podpunkty odhaczać i zobaczyłam, że to wszystko się spełniło! Wielokrotne występy telewizyjne, zagraniczna trasa „Star Wars in Concert”, udział w Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu, występ z Santander Orchestra na koncercie Gali otwarcia Ligii mistrzów w Madrycie, udział w koncercie z Leszkiem Możdżerem podczas festiwalu „Jazz nad Odrą” oraz liczne festiwale muzyczne z moim udziałem (Wodecki Twist, One Light, Malta Festival) to tylko kilka pozycji z listy. Postanowiłam więc iść za ciosem i dopisywać kolejne rzeczy i zaobserwowałam, że to działa. Wiara czyni cuda! Zagranie u Adama Sztaby też było na tej mojej checkliście – i również to marzenie się ziściło. Jest On dla mnie autorytetem muzycznym, człowiekiem z otwartą głową, niezwykle utalentowanym i kreatywnym, pogodnym z natury człowiekiem, stawiającym na oryginalne aranżacje, dającym szansę młodym. Jednak najważniejsze dla mnie jest to, że docenia artyzm, a nie ten cały blichtr i konsumpcjonizm życia.

Czy gwiazdorzą te wielkie gwiazdy, z którymi miałaś okazję współpracować? 

Szczerze mówiąc nie mam żadnych złych doświadczeń w pracy z artystami wielkiego formatu. Wręcz przeciwnie. Wydaje mi się, że zła opinia ciążąca na większości popularnych artystów związana jest z ogromnymi oczekiwaniami i presją na nich nakładaną. Opinia publiczna często zapomina, że Ci wykonawcy są też normalnymi ludźmi mającymi lepsze lub gorsze dni. Oni również mają prawo być niewyspani. (śmiech) Otrzymałam bardzo dużo ciepła i pozytywnych emocji właśnie podczas takich zakulisowych spotkań, od Kuby Badacha, Natalii Kukulskiej, Kasi Moś, Kayah, od których bije dobroć i ogromne ciepło. Oczekiwania w świecie muzycznym są bardzo trudne, często podcinające skrzydła. Trzeba pamiętać, żeby zawsze być sobą. Autentyczność procentuje najbardziej. 

Wzięłaś udział w nagraniu pięknej i bardzo osobistej płyty Andrzeja Piasecznego „50/50”. Jak doszło do tej współpracy?

Koncept tej płyty był taki, że każdy utwór był napisany przez innego aranżera, kompozytora. I jednym z nich był wspomniany przeze mnie Adam Sztaba. Dzięki niemu dostałam możliwość nagrania swoich dźwięków na płytę 50/50. Niezwykłe jest dla mnie to, kiedy odsłuchuję utwory z płyty Andrzeja i czuję, że dołożyłam do całości cząstkę siebie. Jest to ekscytujące i niezwykle satysfakcjonujące.

Gosia Musidlak

Nie sposób nie przywołać w tym miejscu Twojego udziału w nagraniu ścieżki dźwiękowej do Disneyowskiego przeboju, do bajki „Co w duszy gra”. 

Nagrałam – też dzięki współpracy z Adamem Sztabą – smyczki do utworu „Liczy się tylko to”, śpiewanego przez Kubę Badacha do bajki Disneya zatytułowanej „Co w duszy gra”. Ciekawostką jest, że tekst piosenki napisała Ola Kwaśniewska, żona Kuby. Gdy siedziałam w kinie i oglądałam tę bajkę, to poczułam ciarki ze wzruszenia. To naprawdę jest magia, niewyobrażalne uczucie móc usłyszeć siebie w tak wielkiej produkcji. Wzruszam się, gdy dociera do mnie fakt, jak wielkie są to osiągnięcia muzyczne. Wzruszam się, gdy pomyślę, w jakim miejscu w życiu jestem, co zrobiłam do tej pory, w czym uczestniczyłam. I nie wyobrażam sobie, że mogłabym być gdzieś indziej. Jestem tak po ludzku z siebie dumna, że miałam na tyle samozaparcia, „aby przenosić góry”, dokonywać rzeczy niemożliwych. Zawsze chciałam być muzykiem uniwersalnym grającym w projektach zarówno z muzyką klasyczną, jak i rozrywkową. 

Nawiązując do tytułów Disneya, co Tobie w duszy gra i co dla Ciebie się liczy?

W duszy najbardziej gra mi muzyka filmowa. (śmiech) A co się najbardziej liczy? Może to zabrzmi trochę sztampowo, ale na pierwszym miejscu zawsze jest to rodzina i bliscy oraz samorealizacja, spełnianie siebie, zmienianie rzeczy niemożliwych w zrealizowane. Nie chcę mówić tu o karierze, bo to słowo jest często zbyt niepotrzebnie nadmuchane i ma złe konotacje.

Co przed Tobą?

Marzec szykuje się naprawdę bardzo pracowity, ale o pewnych nagraniach co i jak oraz z kim nie mogę na razie wspomnieć. (śmiech) Gwarantuję jednak, że są to kolejne rzeczy z mojej listy. Obecnie pracuję nad nowym kwartetem elektrycznym Euphoria Quartet. Niedawno z dziewczynami nagrałyśmy demo, a teraz będziemy nagrywać video. Jest to bardzo oryginalny projekt, który ma za zadanie łączyć muzykę klasyczną z szeroko pojętą muzyką rozrywkową, ponieważ gramy na instrumentach elektrycznych. W drugiej połowie marca będę również brała udział w projekcie Pan European Orchestra w Warszawie pod batutą greckiego dyrygenta Petera Tiborisa. I tu na razie muszę pozostawić nutkę tajemnicy oraz zaprosić do śledzenia moich przyszłych koncertów na moich social mediach. (śmiech) 

Są dwie rzeczy, które w niedalekiej przyszłości pragnę zrealizować. Po pierwsze chciałabym doskonalić się w roli managera i inspektora projektów orkiestrowych. Miałam już możliwość kompletowania składu orkiestry do projektów między innymi z Tomkiem Szymusiem, Marcinem Majerczykiem, a także Mateuszem Mickiem, np. do koncertu Andrea Bocellego. Po drugie – chciałabym nagrać płytę z muzyką autorską. Chcę do współpracy zaprosić różnych wykonawców i wspaniałych muzyków, stworzyć moją muzykę. Odgrywanie coverów to do końca nie moja bajka. (śmiech)

Tego Ci z serca życzę!

Bardzo dziękuję. Będę Cię informować o postępach. (śmiech)  

REKLAMA
REKLAMA

Może cię zainteresować:

Gosia Musidlak|Gosia Musidlak|Gosia Musidlak|Gosia Musidlak|Gosia Musidlak|Gosia Musidlak|Gosia Musidlak|Gosia Musidlak|Gosia Musidlak|Gosia Musidlak
REKLAMA
REKLAMA

KATARZYNA HOŁYSZ | Jestem kobietą spełnioną

Katarzyna Hołysz

W swoim repertuarze ma pieśni i dzieła operowe, muzykę dawną i muzykę sakralną. Na scenie wcieliła się w najznakomitsze role, grając Toskę Pucciniego, Wenus Wagnera, Halkę Moniuszki czy Lady Makbet Verdiego. Kocha muzykę, ludzi i książki. Oprócz artystycznej duszy posiada matematyczny umysł. Bliskie są jej logiczne zagadki, ale i tematy związane z fitoterapią. Włada sześcioma językami, produkuje własne kremy, wierzy w zbawienną moc ziół – w dawnych czasach mogłaby być uznana za czarownicę. Katarzyna Hołysz – kobieta barwna, pełna pasji, emanująca pozytywną energią, po prostu wulkan emocji.

Rozmawia: Magdalena Ciesielska | Zdjęcia: MAD Photography, Magda Hueckel

Jesteś absolwentką Akademii Muzycznej im. I. J. Paderewskiego, również Uniwersytetu Ekonomicznego w Poznaniu, a niedawno zaskoczyłaś swoich najbliższych i znajomych, bo skończyłaś studia podyplomowe na Uniwersytecie Medycznym. Dlaczego wymyślasz sobie wciąż nowe wyzwania, nawet niezwiązane z muzyką?

KATARZYNA HOŁYSZ: Nie wiem, czy ja sobie wynajduję wyzwania, czy jednak te wyzwania wynajdują mnie. (śmiech) Poszłam na studia ekonomiczne trochę z lenistwa (śmiech). Wcześniej chciałam zostać lekarzem i w pewnym sensie to zrealizowałam, patrząc na to, co dzisiaj robię. W liceum byłam na profilu biologiczno-chemicznym i zobaczyłam, ile jest pracy, wkuwania i siedzenia nad książkami. Moim pewnym przekleństwem było to, że ja ze wszystkich przedmiotów byłam dobra. I za cokolwiek bym się nie zabrała, to z dużym prawdopodobieństwem wyszłoby mi to dobrze, ale wolałam zostać hedonistką, zamiast spędzać życie na uczeniu się na pamięć ogromu materiału, co tak właśnie wyglądało w przypadku biologii i szybko skonstatowałam, że chyba szkoda mi na to jednak mojej młodości. (śmiech) Natomiast uwielbiałam matematykę – od czasu gdy dostałam od moich rodziców książkę Szczepana Jeleńskiego „Lilavati”, w której matematyka tłumaczona jest za pomocą baśni, anegdot, gier i ciekawostek. Zakochałam się w matematyce, która w logiczny sposób tłumaczyła świat, a przede wszystkim nie musiałam uczyć się na pamięć, jak chociażby biologii, historii czy chemii. Matematykę trzeba tylko zrozumieć i wtedy bez problemu można podjąć się każdego wyzwania, jakie tylko królowa nauk przed nami postawi. Postanowiłam kontynuować moją miłość do tego przedmiotu i zdałam egzaminy na ówczesną Akademię Ekonomiczną, dzisiaj Uniwersytet Ekonomiczny, właśnie z matematyki oraz z języka angielskiego.

Do języków Ty masz smykałkę. Oprócz polskiego, władasz biegle aż pięcioma językami…

Łatwość nauki i przyswajania nowych języków jest zapewne powiązana z moimi zdolnościami muzycznymi. To często idzie w parze – predyspozycje językowe i muzyczne. Płynnie mówię po angielsku, niemiecku, w języku włoskim, hiszpańskim oraz rosyjskim. Na studiach ekonomicznych miałam angielski i hiszpański, którym wcześniej w ogóle nie mówiłam, a którego poziom zaawansowany podyktowany był wymogami kierunku, więc musiałam rzucić się na tę lingwistyczną, głęboką wodę i w pewnym momencie lepiej mówiłam o podatkach w języku hiszpańskim niż o pogodzie. (śmiech) Natomiast jak poszłam na Akademię Muzyczną, miałam język niemiecki i język włoski. Z początkowych, szkolnych lat pozostał mi język rosyjski, choć żałuję, że zamiast wtedy bojkotować lekcje rosyjskiego, nie czerpaliśmy garściami z tych zajęć i wyjątkowego piękna, jakie ten język ze sobą niesie. Muszę przyznać, że znajomość języków obcych, a w szczególności cyrylicy, przydaje mi się teraz, gdy czytam w oryginale konkretne dzieła rosyjskich kompozytorów, które mam do zaśpiewania. Bo nie należę do tych artystek, które teksty zapiszą sobie fonetycznie i wykują na pamięć, nie rozumiejąc treści tego, o czym dokładnie śpiewają. Ja zrozumieć muszę wszystko, każde pojedyncze słowo. Mogę wówczas lepiej oddać moje emocje, wcielić się w daną postać.

Katarzyna Hołysz

Jak to się stało, że trafiłaś na Akademię Muzyczną w Poznaniu?

Znowu trochę mi się nudziło (śmiech) i postanowiłam spróbować czegoś nowego. Nie wierzę w przypadek, wierzę natomiast w odgórny plan, który rządzi życiem ludzkim… Przechodziłam kiedyś ulicą Głogowską – a tam była Szkoła Talentów i Studium Piosenkarskie. Pomyślałam „może sobie pośpiewam?” Jedni łowią ryby, inni chodzą na grzyby, a ja zobaczę jak mi pójdzie w śpiewaniu. Poszłam do portierni z zapytaniem, kto tu uczy śpiewać. I w zasadzie co roku powinnam chodzić do tej pani z portierni z bukietem kwiatów w podziękowaniu. Bo ona nie skierowała mnie do Studium Piosenkarskiego, tylko do sekcji wokalnej, gdzie po kolejnym „ma,me,mi,mo,mu” i katując jeszcze wtedy pieśni Moniuszki (śmiech), zdałam sobie sprawę, że Maryla Rodowicz to ze mnie tutaj nie będzie.

Okazało się, że jednak mam talent i zdecydowałam się zdać egzaminy i uczestniczyć we wszystkich zajęciach w tej szkole, co było dość trudne, bo miałam wówczas prawie 22 lata, a za sobą choćby cienia muzycznej edukacji. Musiałam wszystko nadrobić. Moją ukochaną do dziś panią profesor i wielkim autorytetem muzycznym została Krystyna Pakulska, która szła ze mną potem przez całe moje muzyczne życie. Nie miałam innego nauczyciela śpiewu, jak tylko wspomnianą panią prof. Pakulską. Wychodzę z takiego założenia: „pokaż mi, co potrafisz, a ja zdecyduję, czy chcę się u Ciebie uczyć”. Obecnie wielu jest takich nauczycieli śpiewu, którzy sami nigdy nie śpiewali, nogi na scenie nie postawili, a nauczają śpiewu. W nielicznych wypadkach to się sprawdza, ale śpiew to jest rzemiosło i jeśli nauczyciel nie jest mistrzem w swoim fachu, czy tym mistrzem zostać nie zdołał, to i czeladnika nie wychowa.
Moja pani profesor była sopranem koloraturowym, czyli tym najwyższym operowym głosem kobiecym, a ja na początku byłam prowadzona jako mezzosopran. Nie byłam w stanie naśladować głosu prof. Pakulskiej, mogłam tylko naśladować sposób prowadzenia głosu, jej sposób oddychania itp. Śpiewałam więc swoim głosem, co jest niezwykle w śpiewaniu istotne, a na co zawsze baczną uwagę zwracała moja pani profesor. Po skończonej edukacji w tej szkole zdałam egzaminy na Akademię Muzyczną w Poznaniu. Trochę za moją przyczyną Pani Profesor Pakulskiej, która wcześniej nie była wykładowcą akademickim, zaproponowano nauczanie na poznańskiej uczelni i znowu miałam swoją mistrzynię obok siebie. Na przedostatnim roku studiów na Akademii Muzycznej debiutowałam już na deskach poznańskiego teatru w operze zatytułowanej „Norma” V. Belliniego. I przez wiele lat uprawiałam ten muzyczny zawód… aż nadeszła pandemia, a wraz z nią odwołane produkcje, przedstawienia, koncerty, trasy koncertowe. Miałam już syndrom kołatającego serca, gdy widziałam, że dzwonią z jakiś instytucji muzycznych.

Katarzyna Hołysz

Stagnacja i czekanie nie leży w Twojej naturze, wpadłaś więc na kolejny genialny pomysł… Fitoterapia – dlaczego właśnie to?

Zawsze interesowałam się ziołolecznictwem, zapobieganiem chorobom czy wręcz profilaktyką zdrowotną. Zatem studia podyplomowe na Uniwersytecie Medycznym były kolejnym krokiem. Dodatkowo – aby nie zwariować w okresie wzmożonych lockdownów – zajęłam się renowacją mebli i nawet niektóre z moich dzieł, przyznam, że całkiem udane, sprzedałam. (śmiech)
Czas na Uniwersytecie Medycznym wspominam bardzo dobrze, dużo się nauczyłam, miałam wspaniałych wykładowców, jak choćby tuzy polskiej fitoterapii: profesor Wiesławę Bylkę oraz profesor Irenę Matławską. Wielkie autorytety, z którymi miałam styczność. Cieszyłam się, że otrzymuję informację z najlepszego źródła. Z profesor Bylką mamy do teraz kontakt mailowy. Dodatkowo miałam bardzo zgraną grupę i nieustannie przez naszą grupę na Messengerze kontaktujemy się ze sobą li to towarzysko, li też wymieniając się doświadczeniami, czy szukając porady, bo każdy z nas w czym innym zaczął się specjalizować. Jedna z moich koleżanek zajęła się pasożytami w organizmie człowieka, czyli parazytologią, inna – medycyną chińską i akupunkturą.

A Ty zajęłaś się ziołolecznictwem, przetwarzaniem ziół i wyrabianiem z nich kremów…

I nie tylko kremów, gdyż z ziół wytwarzać można rzeczy najróżniejsze i najcudowniejsze. Ja uważam i głęboko w to wierzę, że zioła działają. I medycyna niekonwencjonalna może iść w parze z konwencjonalną. One się wzajemnie nie wykluczają. Życie nie jest tylko czarne i białe, korzystamy przecież i z „wiary i czucia” i ze „szkiełka i oka”. Trzeba jednak pamiętać, że zioła potrzebują czasu, aby zadziałać… Nie wystarczą 2-3 dni, aby zobaczyć czy poczuć efekty. Potrzeba zaufania w ich moc i cierpliwości. Natomiast moje kremy, które ku mojej wielkiej satysfakcji, znajdują uznanie wśród tych, którzy je stosują, a niektóre z nich mają nawet swoich „psychofanów” (śmiech), są ukoronowaniem mojej ziołowej pasji. Moje najnowsze kremowe dziecko to krem o genialnej nazwie antyPESEL. Nazwę wymyśliła moja błyskotliwa koleżanka Kamila i uważam, że piękniejszej, ale też i bardziej adekwatnej do jego mocy nazwy nie mógłby on dostać. Przyrządzam autorskie receptury, decyduję o ich komponentach, ale i proporcjach. I jestem z siebie bardzo dumna.
Prowadzę też kanał na YouTubie. Uczę na nim rozpoznawania roślin, co jest bardzo ważne, gdyż wiele osób nie zbiera ziół właśnie dlatego, że nie wie, jak one wyglądają i boi się pomylić je z być może niebezpiecznymi roślinami. Mówię o właściwościach poszczególnych ziół, o tym, kiedy i na jakie dolegliwości mogą one nam pomóc. Nie udzielam porad medycznych, bo nie jestem lekarzem, ale doradzam i polecam mieszanki ziół, np. dziką różę z hakoroślą, która to mieszanka jest przełomem w medycynie naturalnej, ma silne działanie przeciwzapalne i przeciwbólowe w chorobach stawów, mięśni. Na świecie odbywają się już sympozja poświęcone dzikiej róży i jej zbawiennemu wpływowi na choroby o podłożu zapalnym. Obalam też niektóre mity, jak ten o cyjanowodorze zawartym w pestkach, który może nas w mgnieniu oka pozbawić życia. (śmiech) To jest nieprawda, a nawet kłamstwo. Tam przecież znajduje się niezwykła substancja – amigdalina. Ja mielę różę z pestkami, nie boję się amigdaliny. Przecież już nasze babcie miały w kredensach nalewkę z wiśni, robioną wraz z pestkami, dla zdrowotności. Moja babcia nigdy nie wydrążyłaby żadnej wiśni. (śmiech) Zioła wspierają procesy odnowy naszego organizmu, również naszej skóry. Zioła potrafią wyleczyć nas z wielu chorób, nawet tych najpoważniejszych.

Katarzyna Hołysz

Czytałam Twój artykuł o różeńcu górskim. Ciekawe informacje poparte międzynarodowymi źródłami. Co zafascynowało Cię w tej roślinie o łacińskiej nazwie Rhodiola rosea?

Adaptogeny to mój konik! To cudowne rośliny, które pomagają organizmowi odzyskać równowagę. Ich głównym zadaniem, najkrócej mówiąc, jest niwelowanie wszechobecnego stresu, który leży u podstaw wielu chorób. Adaptogeny wywodzą się z ajurwedy i medycyny chińskiej, mogłabym o tym mówić i mówić. (śmiech) Codziennie piję zioła, co rano staję z imbryczkiem przed ziołową półką i pytam swego organizmu, na co dzisiaj się skusimy, robię napary ziołowe – i od sześciu lat nie byłam w ogóle chora, nie miałam nawet kataru. Odpukać. Ważne jest, aby zmieniać zioła, mieszać, nie przyzwyczajać organizmu tylko do jednego, np. ulubionej pokrzywy. A różeniec górski ma wiele właściwości prozdrowotnych: zwiększa odporność, pobudza i wzmacnia sprawność organizmu, pozwala zwalczać stres. Trwają badania nad jego zastosowaniem w leczeniu depresji oraz chorób nowotworowych. Ale zioła to nie dropsy, należy uważać jak się je bierze, w jakich proporcjach. Bo jeżeli mają nas one wyleczyć z najcięższych chorób, to mogą nam także zaszkodzić, kiedy stosujemy je nieumiejętnie. Trzeba też sprawdzić, czy nie zachodzi interakcja ziół z innymi lekami. Dlatego nie udzielam, zwłaszcza na odległość, porad lekarskich, nie ordynuję określonych ziół i ziołowych mieszanek w ciemno. Nie mam kuli i czarnego kota, nie jestem jasnowidzem i czarownicą, choć wiedźmą jestem i owszem (śmiech), zawsze zatem zalecam wizytę u dobrego naturopaty.

Wystąpiłaś w wielu rolach sopranowych, zaliczanych do repertuaru dramatycznego. Odgrywałaś zarówno Toscę Pucciniego, Wenus Wagnera, Halkę Moniuszki czy Lady Makbet Verdiego. A przede wszystkim rolę Salome w operze Straussa, za którą otrzymałaś Teatralną Nagrodę Muzyczną im. Jana Kiepury dla najlepszej śpiewaczki operowej w Polsce. Którą z tych ról cenisz najbardziej czy darzysz pewnym sentymentem?

Jestem szczęśliwa, bo czuję się artystką spełnioną. Miałam ogromne szczęście, że spotkałam na swojej drodze dyrektora Marka Weissa i mogłam występować w Operze Bałtyckiej w wyreżyserowanych przez niego operach. Dzięki niemu zaśpiewałam w zasadzie wszystkie role, o jakich marzyłam.
Chyba nie ma wielu takich śpiewaczek, które, tak jak ja, co tylko sobie muzycznie wyśniły, to im się spełniło. Odhaczałam z listy wokalnych marzeń po kolei każde z nich. Może została mi jeszcze tylko Izolda, ale na nią mam jeszcze czas, bo przecież jestem jeszcze taaaka młoda. (śmiech)
Dlatego łatwiej mi było zająć się kolejną pasją, kremami. Bo nie mam niedostatków w moim życiu muzycznym, które cały czas funkcjonuje. Jestem zapraszana na koncerty, do filharmonii, podróżuję, śpiewam. U mnie jest tak, że gdy pracuję nad jakąś rolą, wcielam się w nią – to ta jest aktualnie moją ukochaną. Wszystkie te role to moje muzyczno-wokalne dzieci, którym oddałam dużo emocji, stresu, łez, ale i wielkiej miłości. Wszystkie one są naznaczone jakimś bagażem emocjonalnym. Ale jeśli miałabym wybrać najukochańszą, to wskażę Fidelio Beethovena, gdzie wielu patrzy na mnie jak na wariatkę, gdy to mówię. (śmiech) Bo Beethoven napisał tylko jedną operę, dwuaktową „Fidelio”, która przez wielu artystów czy wręcz melomanów jest nielubiana, trudna, ciężka w odbiorze. Cóż, nikt nie powiedział, że w życiu ma być łatwo. (śmiech)

Katarzyna Hołysz

Czyli „Fidelio” wzięłabyś na bezludną wyspę?

Oczywiście! (śmiech) I słuchałabym do końca życia…

Występujesz na międzynarodowych scenach, spotykasz wielu wybitnych artystów, muzyków. Jaka osoba zapadła w Twojej pamięci?

Są dwie osoby, które naznaczyły moje życie artystyczne i będę to powtarzać. To moja pani profesor Krystyna Pakulska, która nauczyła mnie wszystkiego, co ja potrafię. Ona ulepiła mój głos – nie osobowość, bo we mnie jest dużo przekory, uporu, samostanowienia o sobie. Jestem wnuczką partyzanta i lubię płynąć często pod prąd… Prof. Pakulska dała mi najlepsze narzędzia, dzięki którym to ja wykreowałam moją osobowość i dołączyłam do niej technikę wokalną. Drugą osobą – o której zawsze będę miło pamiętać – był Marek Weiss, który dokładnie zrobił to samo, co prof. Pakulska. Zauroczyłam się nim już przy pierwszych naszych produkcjach, kiedy on nie próbował mi narzucać „idź w te stronę”, „stań tam”. Nakreślał jedynie ramy charakterologiczne postaci i warstwę dramaturgiczną, które ja wypełniałam swoimi uczuciami, emocjami i aktorskim wyczuciem. Cenię ludzi, którzy dają mi wolną rękę, ale lubię też konstruktywnie się posprzeczać. Kiedyś mówiono o mnie, że jestem dobrą śpiewaczką, ale taką sobie aktorką, a Marek Weiss zrobił ze mnie pełną artystkę. Zaczęłam wtedy otrzymywać nagrody za bycie aktorką na scenie, nie tylko za kreacje wokalne, ale i za pełne kreacje sceniczne. Pierwszą moją poważną nagrodą za całokształt artystyczny była nagroda w Teatrze Wielkim w Łodzi za Agatę w „Wolnym strzelcu”.

Po kim odziedziczyłaś talent muzyczny?

Po moim dziadku, który był multiinstrumentalistą, choć samoukiem. Potrafił grać na skrzypcach, gitarze, akordeonie, który jest przecież niezwykle trudnym instrumentem. A na dodatek jak śpiewał podczas grania, to płakał, takie jakieś sprzężenie zwrotnie, że tak na niego działała muzyka. Ja mam dokładnie to samo! Oczywiście, nie jak jestem na scenie, bo wtedy działa mój pokładowy komputer i 100-procentowa mobilizacja, bo nie ma nic gorszego, kiedy śpiewak płacze na scenie tknięty swym własnym, bezbrzeżnym wzruszeniem, a publiczność się śmieje. Scena to jest jednak teatr, czyli trochę oszustwo. Piękne, niezastąpione, ale jednak…

Po dziadku partyzancie masz słuch, wrażliwość muzyczną i umiejętności muzyczne, ale przejęłaś też od dziadka pewną dewizę życiową. Cóż ona oznacza?

„U mnie honor droższy od pieniędzy” to słowa, które dziadek często powtarzał i one wryły się w moją pamięć. I służą mi jako drogowskaz w życiu. A drugą cenną radę otrzymałam od babci – „jak nie będziesz szła w życiu po trupach, to będziesz miała szczęście do żywych ludzi” – i tego też się trzymam w życiu. Parę razy zdarzyły mi się takie sytuacje, że dostałam intratną propozycję, z której nie skorzystałam, bo już wcześniej obiecałam coś innym osobom. Jestem naprawdę lojalna i honorowa, choć czasem może głupia, bo nie wszyscy ludzie potrafią to docenić i uszanować. Jestem typowym Koziorożcem, który daje słowo i tego słowa się trzyma. Mogłabym być jak Zawisza Czarny, tylko w spódnicy. (śmiech) Dane komuś słowo jest moją wartością, moją wizytówką, stanowi o mojej godności. Takie poczucie jest – niestety – w konflikcie z tym dzisiejszym światem, w którym wszystko jest na sprzedaż…

Katarzyna Hołysz

Od 2020 roku jesteś członkiem Kapituły przyznającej muzyczne nagrody Fryderyk. Jak według Ciebie wygląda nasza rodzima scena muzyczna?

Mam swoich faworytów na polskiej scenie, oceniam wykonawców, ale z biegiem czasu nauczyłam się to robić delikatniej. Nie uzewnętrzniam swoich opinii względem koleżanek i kolegów z branży, bo wiem, że nikt nie jest doskonały, również technicznie, a artyści są szczególnie wrażliwymi ludźmi, których łatwo jest zranić, a czasami nawet i zniszczyć. Natomiast wśród melomanów zasiadają przecież osoby, które nie wychwycą wszystkich błędów czy niedociągnięć, a kochają konkretnego artystę, jego charyzmę, emocjonalność, jego prawdę. Bywa, że czasem i niedoskonałą. Jeśli mielibyśmy rozliczać cudowną Marię Callas z tego, ile zrobiła błędów na swojej drodze muzycznej, to jest spora szansa, że lista wpadek byłaby dość długa, a tak została przecież wielką primadonną wszechczasów i ukochaną przez wielu śpiewaczką operową. Bo miała to coś, ten błysk, ten magnetyzm, za co ludzie ją kochali i tłumnie podążali na jej spektakle i koncerty. Perfekcjonizm nie jest do końca dobry w sztuce, bo sztuka jest odzwierciedleniem życia. Niezwykłą umiejętnością jest łączenie perfekcji technicznej z emocjami, które dochodzą w konkretnej roli – i tu może się wdać niedoskonałość, aby uczynić ten przekaz prawdziwym. Taka była Callas, prawdziwa i dzięki temu bliska ludziom.
Twoje spectrum zainteresowań jest bardzo szerokie i różnorodne. A w tym wszystkim znajdujesz jeszcze czas na swój autorski kanał, produkujesz własne zdrowe kremy. Jak Ty na to wszystko znajdujesz czas?

Masz pakt z diabłem?Jako prawdziwa wiedźma po trochu chyba mam ten pakt. (śmiech) Lubię jak się wokół mnie coś dzieje, wtedy mam energię i dużą satysfakcję. Wykładam jeszcze w Polskiej Akademii Medycyny Naturalnej i Fitoterapii, dzięki temu sama się dokształcam, przygotowując do wykładów, rozwijam się i wciąż uczę. Pogłębiam wiedzę i bardzo to kocham. Jestem od parunastu lat fanką, żeby nie powiedzieć, fanatyczką nauki. Kiedyś aż tak nie było. Myślisz, że to starość? (śmiech) Ostatnio prowadziłam wykłady z gospodarki hormonalnej czy z ziołolecznictwa u dzieci i ogrom wiedzy, którą dzięki temu pozyskałam, jest bezcenny. Cieszy mnie fakt, że studenci dopytują się o zajęcia ze mną, chcą, abym ja je prowadziła. Prowadzę też różne webinary i prelekcje. Ostatnio nawet zaraziłam ziołolecznictwem adeptów Tai Chi. Jakoś radzę sobie z czasem…

W marcu obchodziliśmy Dzień Kobiet, kobiet, które są coraz silniejsze, coraz bardziej odważne w dochodzeniu swoich racji i praw w różnych dziedzinach życia. Czego z okazji tego święta życzysz sobie i czego życzyłabyś innym kobietom?

Uważam, że polityka jest kobietą, a wciąż jest zbyt mało kobiet w polityce. One rządzą inaczej niż mężczyźni, patrzą i myślą perspektywicznie, co przyniesie przyszłość. Pewnie też dlatego, aby zapewnić spokojny byt swojemu potomstwu, świat spokojny i dobry. Pragnęłabym, żeby więcej było kobiet w polityce, bo one umieją konstruktywnie dyskutować, przekonywać do swoich racji i poglądów. Kobiety w polityce dają większe poczucie bezpieczeństwa, bo dążą do konsensusu, a nie ciągłych sporów czy konfrontacji.

Jako kobieta spełniona masz jeszcze jakieś marzenie? Idziesz za głosem serca?

U mnie krystalizuje się kolejny cel, gdy zakończę to, co aktualnie robię. Jak spowszednieją mi ziołowe tematy, może i zacznie błyskać mi kolejny życiowy pomysł, czym chcę się zająć. A może wrócę do renowacji starych mebli, bo dobrze mi to szło… Jestem fanatyczką książek, kocham biblioteki. Mam wciąż niedosyt czytania, kupuję nowe książki, które czekają na mój wolny czas.
Życzę zatem, aby urzeczywistniły się kolejne Twoje plany i spełniły marzenia, nawet te jeszcze niezdefiniowane…

Dziękuję Ci za to spotkanie. Cudownie mi się z Tobą rozmawiało.

Magda Ciesielska

Magdalena Ciesielska

redaktor prowadząca
REKLAMA
REKLAMA
Katarzyna Hołysz
REKLAMA
REKLAMA